Nawet idąc po władzę,
Kaczyński nie może sobie pozwolić na wskrzeszenie idei IV RP. Bo ta droga
prowadzi wprost w objęcia Putina. Jasno pokazał to przykład Viktora Orbana.
RAFAŁ KALUKIN
Ostatnie
sondaże zwiastują powrót PiS, po latach jałowej szamotaniny znów sposobiącego
się do zdobycia władzy. W obozie Jarosława Kaczyńskiego powracają więc tony
triumfalizmu, ale brzmią inaczej niż dekadę temu - gdy wykuwał się projekt IV
RP.
Tamtego Kaczyńskiego już nie ma.
Jakby uleciały z prezesa dawna moc, rozmach, wiara we własne możliwości
sprawcze, dzięki którym utopijny przecież program IV RP rysował się tak
sugestywnie.
Nie było chyba w wolnej Polsce
polityka, który miałby takie ambicje, jak on wówczas. Nie było polityka, który
wbrew ograniczeniom ustrojowym i politycznym rysowałby tak zuchwały plan.
Który miałby odwagę ogłosić, że idzie po władzę po to, aby uchwalić nową
konstytucję i otworzyć nowy rozdział polskiej państwowości. I to mając za
realnych sojuszników jedynie brata bliźniaka i wąską, kadrową partię, cieszącą
się w tamtym czasie poparciem mniej więcej 20 procent wyborców.
Dziś Kaczyński - dobijający do
40-pro- centowego poparcia - nadal jest cieniem samego siebie. Tak jakby
przeczuwał, że choć władza leży niemal w zasięgu ręki i może dana mu będzie
szansa wyrównania politycznych rachunków, to na realizację dawnych ambicji
nie ma już jednak szans.
Odszedł: wódz, przyszedł wódz
Zresztą już próba realizacji
projektu IV RP w latach 2005-2007, choć wywołała panikę większości polskich
elit, była parodią wcześniejszych zapowiedzi.
Nigdy pewnie się nie dowiemy, czy
sam Kaczyński traktował je poważnie. A może od początku był po prostu wielkim
iluzjonistą, hipnotyzującym Polaków rozmachem swej wizji, a tak naprawdę
interesowała go tylko polityczna rozgrywka i władza jako taka?
Szukał sposobów na jej
wzmocnienie. Sposobów przebijających swą brutalnością wszystko, co wcześniej
obecne było w polskiej polityce - eskalujących kolejne konflikty i gwałcących
ustalone reguły tak dalece, że po dwóch latach Polacy mieli już dość takiej sanacji.
Zresztą po uchwaleniu kluczowych punktów projektu PiS - likwidacji WSI,
powołaniu CBA i szerokiej lustracji - Jarosław Kaczyński sprawiał wrażenie,
jakby nie wiedział, co robić dalej. Jakby skończył mu się pomysł, uszedł
rewolucyjny zapał.
Kiedy w Smoleńsku rozbił się
prezydencki samolot i obóz IV RP stracił ostatni przyczółek władzy, na
Węgrzech obejmował właśnie ster rządów Viktor Orban.
Imponowała skala zwycięstwa jego Fideszu. Nieczęsto bowiem się zdarza w europejskich
demokracjach, aby jedna partia zdołała zdobyć
większość konstytucyjną. Co naprawdę planował Orban, trudniej było przewidzieć.
Inaczej niż Kaczyński Orban w kampanii wyborczej zapowiedzi wygłaszał zdawkowe.
Ograniczał się do ogólnych sloganów o ochronie interesów narodowych. Był pewny
siebie i władczy, lecz nie zapowiadał zmian systemu politycznego.
Posmoleńskie opozycyjne PiS stawało
się inną niż wcześniej partią - oderwaną od realiów, karmiącą się pustym
frazesem i żądzą zemsty. Jednocześnie w Budapeszcie zaczęła się swoista rewolucja,
w której trudno nam nie wychwycić dziwnie znajomych tonów z niedawnej polskiej
przeszłości.
Kaczyński, Orban - dwa bratanki
Centralnym terminem w języku
Orbana był „układ”. Według ideologów Fideszu w 1989 r. zamiast obalić komunizm,
wynegocjowano jedynie z komunistami warunki przejścia do nowego ustroju. Spowodowało
to spustoszenie nie tylko w sferze symbolicznej, ale i realnej - uwłaszczeni
przedstawiciele dawnej nomenklatury zablokowali rzeczywiste i głębokie
przemiany ekonomiczne. Transformacja na Węgrzech nigdy się zatem nie dokonała.
Momentem przełomu jest dopiero miażdżące zwycięstwo Fideszu w 2010 roku.
Doprowadziło ono nie tylko do zmiany rządu - w demokracji to wszak rzecz
normalna - lecz także było zwiastunem narodowego odrodzenia, odzyskiwania historycznej
tożsamości i realnej suwerenności państwowej.
Narracja prawicy Orbana niczym
się więc nie różniła od narracji prawicy Kaczyńskiego. Różne były jednak
realia ustrojowe. Na Węgrzech jedyną niezależną instytucją kontrolującą rząd
był Trybunał Konstytucyjny, cieszący się z tej racji nad Dunajem wyjątkowym
prestiżem.
Fidesz miał jednak w głębokiej
pogardzie zasadę trójpodziału władzy. W sądzie konstytucyjnym widział
przeciwnika na drodze do zdobycia pełnej hegemonii. Ogołocił więc Trybunał z
istotnych kompetencji, przede wszystkim odbierając mu prawo do oceny poprawek
do konstytucji. Tym sposobem dysponujący większością
konstytucyjną rząd Orbana mógł ominąć wszelkie zastrzeżenia TK. Bo ilekroć
sędziowie orzekali niezgodność jakiejś ustawy z konstytucją, Fidesz zmieniał
po prostu samą ustawę zasadniczą, by tą drogą sprzeciw oddalić.
I tak zaczął się proces chaotycznego
rzeźbienia w konstytucyjnej materii. Konstytucja zamiast wyznaczać stabilne
ramy ustrojowe, przypominała kulkę z plasteliny.
Zbieżność ze sformułowaną przez
PiS po 2005 roku teorią „imposybilizmu” władzy była oczywista. Kaczyńskiemu,
tak samo jak Orbanowi, wadziły wkomponowane w ustrój ograniczniki władzy. Tyle
że - w porównaniu z działaniami Orbana - jego krucjata przeciwko Trybunałowi
Konstytucyjnemu wyglądała naprawdę niewinnie. Nie był w stanie zmienić
twardych reguł, więc jedynie naciskał na sędziów, atakował ich skandalicznymi
insynuacjami, przed ważnym werdyktem w sprawie ustawy lustracyjnej zaatakował
nawet wydobytymi z IPN teczkami. Lecz Trybunał się nie ugiął i batalię z PiS w
końcu wygrał.
Bo Kaczyński - na szczęście! -
miał trudniej niż Orban. Aby zdobyć większość parlamentarną, musiał wejść w
koalicję z Lepperem i Giertychem, a następnie kuksańcami wymuszać na nich
posłuszeństwo. O większości konstytucyjnej nie mógł nawet marzyć. Nie miał
dość mocy, aby spacyfikować inne ośrodki kontestujące jego politykę - także te
mniej formalne, w poważnych mediach i elitach
opiniotwórczych. Wydawał się równie pryncypialny jak później Orban - w istocie
był znacznie słabszy.
Jednak logika kumulowania władzy
przez obóz IV RP i Fidesz jest taka sama. Oba ruchy za jedyną wartość w polityce
uważały silne przywództwo, instytucje państwa traktując instrumentalnie. Oba
stawiały na czele banków centralnych nie uznanych ekonomistów, a po prostu
ludzi zaufanych. Oba dokonywały czystki personalnej nawet na najniższych
szczeblach administracji. Rozstrzygającym argumentem było, że „nasi” ludzie są
niezbędni, aby przełamać inercję aparatu państwowego. Oba marzyły o nałożeniu
kagańca na wolne słowo - z tą różnicą, że Orbanowi udało się powołać Radę ds.
Mediów, tropiącą „niezrównoważone politycznie” publikacje, a uchwalone przez
PiS prawo do kontrolowania „etyki dziennikarskiej” przez KRRiT zostało odrzucone
przez Trybunał Konstytucyjny.
Za podobną praktyką szły zbliżone
idee. Pierwotny antykomunizm PiS i Fideszu ewoluował ku antyliberalizmowi.
Miarą demokracji już nie była gwarancja praw mniejszości przed dyktatem
większości, lecz populistyczna egzekucja demokratycznej woli ludu. Prawicowi
ideologowie w Polsce powoływali się na faszystowską z ducha filozofię Carla
Schmitta, postrzegającą politykę w kategoriach starcia dobra i zła, co miało
być środkiem do zbudowania wspólnoty. Na Węgrzech podobnie - przeciwnik polityczny
Fideszu był oczywistym wrogiem, a konflikt - wartością samą w sobie. Nic więc dziwnego, że efektem rządów
obu ekip była trwała polaryzacja polityczna i klimat zimnej wojny domowej.
Cień Putina
Pod względem świadomości Orban od
początku górował nad Kaczyńskim. Od początku miał klarowną wizję tego, po co mu
władza.
Precyzyjnie zdefiniował swoją bazę
społeczną. Oparł się na klasie średniej, zwłaszcza na drobnych
przedsiębiorcach, którym podarował szereg liberalizujących udogodnień. Lecz
opakował je w retorykę antyliberalną, skrajnie nacjonalistyczną. Węgierski
interes narodowy przeciwstawił interesom ponadnarodowych korporacji, na które -
wbrew pomrukom dobiegającym z UE - nałożył dodatkowe daniny. Dla równowagi
węgierskiego leminga, ledwo dyszącego pod ciężarem kredytu we frankach
szwajcarskich, którego polska prawica zazwyczaj wyśmiewała, Orban wziął w
obronę - zmusił zagraniczne banki do wzięcia na siebie kosztów dewaluacji forinta.
Jadąc po bandzie, ku pił sobie poparcie najaktywniejszych grup, które istotnie
wpływają na opinię publiczną.
Kaczyńskiemu brakowało takiego tupetu
i takiej konsekwencji. Najpierw obiecywał „Polskę solidarną”, lecz - choć
rządził jeszcze w epoce hossy - podążał ostrożnie liberalnym szlakiem, między
innymi obniżając podatki. Budował poparcie nie na wymiernych interesach, lecz
na ludowym resentymencie w stosunku do elit, patriotycznym frazesie i strachu
przed „układem”. Lecz ideologiczna więź, którą
zbudował z częścią elektoratu, nie wystarczyła do ponownego zwycięstwa w
wyborach. Pozostałe grupy skutecznie wystraszył, co było przyczyną późniejszego
pasma wyborczych klęsk.
Za to Orbanowski nacjonalizm nie
okazał się frazesem, lecz spójnym projektem. Węgierski przywódca był
konsekwentny. Gdy już odrzucił reguły liberalnej demokracji, poszedł dalej i
zanegował model liberalnej gospodarki wraz z regułami dyktowanymi przez MFW.
Nie przejmując się postępującą izolacją kraju w Unii, przeorientował węgierską
politykę zagraniczną. Odwracając się od europejskiego centrum, zawiązywał
coraz bliższe relacje z Moskwą, czerpiąc z tego ogromne zyski, podtrzymujące
podupadłą od wybuchu kryzysu gospodarkę. I nie przeszkadzał mu w tym nawet
dramat rozgrywający się na Ukrainie. W niedawnym wystąpieniu w Siedmiogrodzie
Orban postawił kropkę nad „i”, wskazując na powinowactwo węgierskiego modelu
politycznego z modelami wschodnimi: chińskim, tureckim i zwłaszcza rosyjskim.
Polska prawica, do niedawna zachłyśnięta
rozmachem rządów Orbana, zakłopotana zamilkła. Zaprawiona w krytykowaniu
imitacyjnego charakteru polskiej demokracji, sławiąca suwerenność, klaskała
dotąd każdemu politykowi z naszego regionu, który rzucał rękawicę europejskiej
metropolii. Ale przecież nie klaskała Putinowi.
Choć podobieństwa systemu putinowskiego
do rządów Orbana oraz Kaczyńskiego w latach 2005-2007 są oczywiste. Każdy z
tych polityków - choć w różnej skali - dążył przecież do zerwania z ograniczeniami
liberalnej demokracji i prymatem praw obywatelskich nad interesem wspólnoty.
Putinowska doktryna „pionu władzy” jako podstawy „demokracji suwerennej”
zawsze była zbieżna z dążeniami Kaczyńskiego i Orbana do konsolidacji i
centralizacji władzy. Lecz podobieństw jest
znacznie więcej.
Każdy z tych modeli odwołuje się
do sfery ducha, obiecując odrodzenie narodowe, sanację moralną bądź przywrócenie
tradycyjnych wartości. Towarzyszy temu zazwyczaj opis kultury zachodniej jako
aksjologicznej pustyni, pogrążonej w nihilizmie i hedonizmie. Każdy wyrasta z
historycznego resentymentu, choć różnie ukierunkowanego. W Rosji - z
pragnienia restauracji imperium. W Polsce i na Węgrzech chodzi już tylko
o nostalgiczne autoterapie - krzepienie narodowego
ducha wspomnieniem dawnej wielkości (nad Dunajem) bądź mitem bezgrzesznej
ofiary (nad Wisłą).
Wspólna jest też pokusa zwalczania
rewizji historycznych metodami administracyjnymi. Za rządów PiS wprowadzono
odpowiedzialność kamą za „pomawianie Narodu Polskiego o udział lub
odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne lub nazistowskie”. W Rosji powołano
z kolei komisję ds. przeciwdziałania próbom fałszowania historii, z prawem
karania rewizjonistów.
Każdy z tych modeli mobilizuje
wyborców, zapraszając ich do tropienia wroga i wyszukiwania
spisków. Każdy żeruje na braku zaufania i deficycie kapitału społecznego.
Przeważnie za kozła ofiarnego robią oskarżane o zdradę liberalne elity, choć w
Rosji i w Polsce można też dostrzec ślady specyficznego konserwatywnego
elitaryzmu - jedynie wybranym obywatelom dana jest łaska prawdziwego
rozpoznania rzeczywistości. „Zwykli ludzie widzą tylko szczegóły i stają się
niczym robaki, szukając przyjemności tylko w przyjemnościach ciała” - czytamy w
jednym z licznych manifestów putinizmu. Jeśli zamienić robaka na leminga,
zabrzmi znajomo.
Kaczyzm i putinizm dodatkowo łączy
podobna wizja symbiozy ołtarza i tronu. Choć o osobistej religijności dawnego
kagiebisty Putina niewiele wiadomo, to ochoczo bierze udział w
uroczystościach prawosławnych, zatopiony w modlitwie bądź całujący ikony.
Patriarcha Moskwy ciągle komuś błogosławi - a to sportowcom, a to strażakom, a
to żołnierzom. Uchwalona za Putina ustawa o restytucji mienia
Cerkwi prawosławnej zagarniętej przez bolszewików jest nadzwyczaj hojna. Trudno
nie dostrzec licznych podobieństw do
postulowanego przez PiS usytuowania Kościoła katolickiego w Polsce.
Kaczyńskiego z Putinem łączy
całkiem sporo. Lecz przecież stoją na antypodach. Po Smoleńsku - również
osobistych. I nie będą w stanie się spotkać.
Po której
stronie barykady?
Gdy w 2007 r. upadał projekt IV
RP, kontekst międzynarodowy nie był jeszcze tak klarowny jak dziś. Świat
dopiero zbliżał się do wielkiego kryzysu finansowego, który zainicjował proces
kraszenia liberalnych dogmatów.
Przed kryzysem podważanie zasad
wolnorynkowej demokracji mogło jeszcze uchodzić za lokalną ekstrawagancję -
niezbyt mile widzianą w świecie Zachodu, lecz tolerowaną. Dziś kraje znajdujące
się na peryferiach świata zachodniego, oddalone od metropolii, mają znacznie
mniej miejsca na eksperymenty. Dokonana przez Orbana geopolityczna reorientacja
jest tego zwiastunem. Choć Węgry pozostają członkiem Unii Europejskiej, to ze
swoim systemem politycznym i wyznawanymi wartościami grawitują w stronę
Rosji.
Z tej perspektywy zarzucenie przez
PiS hasła IV RP nabiera nowego sensu. W tegorocznym programie tej partii
„system Tuska” został skrytykowany z góry do dołu, lecz propozycje partii
Kaczyńskiego dalekie są przecież od rewolucyjnego radykalizmu. PiS obiecuje
zmiany rozległe, lecz mieszczące się w logice konstytucyjnej. Brakuje im
dawnej żarliwości i wiary w dziejowe posłannictwo.
Do niedawna można było jeszcze sądzić,
że utrzymujący się od dłuższego czasu retoryczny umiar Kaczyńskiego w
formułowaniu diagnoz wynika z politycznego pragmatyzmu. Wiadomo, że prezes
łagodniejszy w sondażach zyskuje, a radykalizujący się - traci. Ale można było
spekulować, że gdy już weźmie władzę, to znów pokaże pazury i zafunduje nam
IV RP podniesioną do kwadratu.
A jeśli w tym umiarze tkwi sens
niemalże egzystencjalny? W nowej sytuacji „być prawie jak Orban” już nie ma
takiego powabu, jak jeszcze rok temu. Bo znaczy to tyle, co „prawie jak Putin”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz