czwartek, 18 października 2018

Dziwna wojna domowa



Narasta absurdalny konflikt lewicy z liberałami, choć wszystkich trzyma na muszce ten sam gajowy. Czy można zakończyć ten spór?

Kiedy obóz władzy załatwia sobie kolejne wyborcze zwycięstwa, po drugiej stronie trwają
jatki. Lewica, a przynajmniej znacząca część tej „młodej”, zarzuca tzw. liberałom, że niewiele się różnią od PiS, a w zasadzie są gorsi, bo mniej czuli społecznie. Lub że tzw. PO-PiS celowo blokuje polską demokrację, na zmianę dzieląc się wła­dzą i bonusami z niej płynącymi. Liberałowie zaś mają pre­tensje do lewicy, że ta skłania się ku PiS, że lekceważy kwestię likwidowanej praworządności i za socjal jest gotowa sprzedać konstytucyjne państwo prawne. Pomijając powody tego sporu wynikające ze złej woli czy jakiejś kalkulacji, być może jego część bierze się z nieporozumień. Warto przeanalizować ana­tomię tego konfliktu.

Po pierwsze. Lewica posługuje się terminem „liberałowie”, ale nie wiadomo do końca, jakie znaczenie przypisuje temu słowu, więc my - używając tego pojęcia - jednocześnie precy­zujemy. Trzeba zacząć od ustroju. Liberalna demokracja to nie „demokracja liberałów”, jak zdają się sądzić niektórzy, ale sys­tem polegający na trójpodziale władzy, w tym niezawisłości sądownictwa, swobodach obywatelskich, prawach mniejszości i respekcie dla procedur, instytucji i konstytucji. W tym sensie ustrojowym liberałem może być tak samo socjalista, konserwa­tysta, a nawet niestalinowski komunista, który marksistowskie wizje zgadza się wprowadzać demokratyczną drogą.
   Idźmy dalej. Liberałom, rozumianym właśnie jako zwolen­nicy liberalnej demokracji, jest zasadniczo wszystko jedno, kto powstrzyma PiS przed demontażem tego systemu. Może być to Partia Razem, Nowoczesna, PSL, Platforma, SLD, Robert Biedroń czy ktokolwiek inny szanujący cywilizowane reguły. Wynika to z faktu przyjęcia niepodważalnej hierarchii, takiej oto, że demokratyczne państwo prawa to dziedzictwo niepodlegające wyprzedaży, najważniejsza ustrojowa rama, wspólna dla wszystkich opcji ideowych i ekonomicznych.
   Dlatego każda formacja, która jest gotowa bronić tej ramy, równie dobrze jak inne może pokonać zwolenników autoryta­ryzmu, czyli tej „realnej demokracji”, o której mówił niedawno Jarosław Kaczyński (Orban na Węgrzech nazywa ją „nieliberalną”, a Putin w Rosji „suwerenną”).
   Konsekwentni liberałowie ustrojowi są skłonni - jak odczy­tujemy z publicystycznych i politycznych deklaracji - głosować na każde szanujące praworządność ugrupowanie, kierując się głównym kryterium: jego polityczną skutecznością w obronie demokracji liberalnej. W tym sensie lewica nie jest wrogiem li­berałów ani ci ostatni - lewicy. Owszem, liberałowie alergicznie reagują na próby porównywania rzeczy nieporównywalnych, jak 500 plus z tzw. reformowaniem przez PiS Sądu Najwyższego i rachowania na tej podstawie społecznych zysków i strat. Część lewicy zdaje się ulegać tej relatywizacji, chce oceniać obóz wła­dzy segmentowo, twierdząc, że ten nie wszystko robi źle.
   Zgoda - nie wszystko, ale chodzi właśnie o hierarchię. Jeśli lewica zaakceptuje, że nawet to, co PiS robi dobrze, nie wystar­cza, aby wybaczyć tej partii odejście od liberalno-demokra­tycznego ustroju, to już tworzy się linia porozumienia. Gorzej, jeśli lewica uzna, że socjal proponowany przez PiS (przecież z pieniędzy budżetowych, a nie własnych) - czyli używając ję­zyka niektórych jej przedstawicieli „konkret” - jakoś w sumie usprawiedliwia, czy też równoważy demontaż państwa prawa, czyli w tym samym ujęciu - „abstrakt”. Na to liberałowie nigdy nie przystaną, ponieważ nie traktują ustroju jako abstrakcji.
   Ale nawet ta część lewicy zgodzi się chyba, że lepiej mieć i so­cjal i demokrację niż socjal bez demokracji. To działacze Partii Razem wyświetlali artykuły konstytucji na fasadzie gmachu Kancelarii Premiera. Słowem, liberałowie (ci z opowieści le­wicy) są skłonni zaakceptować jako liderów demokratycznej opozycji Biedronia, Zandberga czy Czarzastego. Pytanie, czy lewica zgadza się, w najgorszym wariancie, na Schetynę, Lubnauer czy Kosiniaka-Kamysza w tej samej roli, jeśli to oni będą mieli chwilowo większe szanse?

Po drugie. Jeśli lewica używa terminu „liberałowie” na określe­nie kapitalistycznej formacji ekonomicznej, związanej z przed­siębiorczością, biznesem, korporacjami, to w tych rozważaniach nie chodzi o takich liberałów, jak wyżej napisaliśmy. Oczywiście bronić demokracji mogą również tak rozumiani liberałowie, je­śli są konsekwentni w swoim liberalizmie, czyli wolnościowym etosie w różnych dziedzinach życia. Choć nie można wykluczyć, że są wśród nich tacy, którzy wolą już rządy niedemokratycznego PiS, ale zachowującego w gospodarce (przynajmniej na razie) mniej więcej rynkowe reguły niż ewentualne gospodarcze ekspe­rymenty Partii Razem, gdyby to ona miała objąć władzę.
   Tak czy inaczej ci liberałowie, jako tzw. reprezentanci kapita­lizmu, nie tworzą dzisiaj znaczącej formacji politycznej. Może najbardziej jeszcze Polska Razem Jarosława Gowina, ale on nie pasuje do schematu, bo Gowin to przecież część „prospołecz­nego” obozu rządzącego. W Polsce ugrupowania konsekwentnie liberalne gospodarczo nigdy nie miały dużego poparcia, oscy­lowały średnio wokół 10 proc. w sondażach (KLD, Nowoczesna przed zmianami, przez pewien czas Ruch Palikota, także partie Korwin-Mikkego czy Kukiz’15). Nigdy samodzielnie nie rządziły.
   Transformacja, jaka dokonała się po 1989 r., nie była dziełem zwartej politycznie grupy, głosowała za nią zdecydowana większość kontraktowego parlamentu, także reprezentacja solidarnościowa, z której wywodzi się niemal cała dzisiejsza klasa polityczna, w tym PiS. Obarczanie teraz odpowiedzialnością za tamtą „traumę” tylko jednego spreparowanego środowiska „liberałów” i odbieranie im z tego powodu „moralnego prawa” do mówienia o demokracji, jest nie tylko nieuczciwe, ale niemądre.
   To prawda, że do Platformy w pewnym okresie garnął się biz­nes, ale ten chce dobrze żyć z każdą władzą, bo ma charakter w dużej mierze klientystyczny. Dzisiaj usilnie zabiega o wzglę­dy PiS, a jak będzie trzeba, zgłosi się i do Partii Razem. Ugrupo­wanie Kaczyńskiego nie kojarzy się z prywatną przedsiębior­czością zapewne dlatego, że postawiło na wielkie państwowe firmy, które „skupuje” do swojego politycznego holdingu. W tej państwowo -kapitalistycznej sferze rozpiętość płac jest podobna jak w prywatnej gospodarce, pensje zarządów niebotyczne, a stosunki pracownicze i traktowanie związków zawodowych nie lepsze niż gdzie indziej, co pokazuje choćby przykład Lotu.
   Lewica nie może popełnić większego błędu niż wtedy, kiedy utożsamia walczących o liberalną demokrację tylko z libera­łami gospodarczymi, tym bardziej neoliberałami. Nie ma tu logicznego związku. To bardziej echo starego hasła wyborczego PiS o Polsce „solidarnej” i „liberalnej”. Ma to sprawiać wraże­nie, że są dwa pakiety: socjal i to, co robi PiS z sądownictwem, albo brak socjalu i poszanowanie konstytucji. Nie ma takich pakietów. To PiS chce, aby one funkcjonowały w społecznej (także lewicowej) świadomości.
   Nie ma już dziś takich partii jak kiedyś Unia Wolności za Leszka Balcerowicza, którą nazywano strażniczką budże­tu. Czasy się zmieniły, wzrosła rola polityki społecznej i wypłat z kasy państwa, cokolwiek by o tym sądzono. I choć wielu ludzi nie zgadza się na czysty socjalizm, zwłaszcza ten budowany do spółki z PiS, to oczywiste staje się, że powrót do okresu eko­nomicznego rygoryzmu jest niemożliwy. Przynajmniej dopóki nie wybuchnie nowy kryzys.
   Jeżeli w wyborach większość zechce bardziej socjalnej gospo­darki - taka będzie, jeśli bardziej rynkowej, „kapitalistycznej”, też taka nastanie. Ważne, aby przy każdej z tych opcji funkcjo­nował prawdziwy Trybunał Konstytucyjny, niezawisłe sądy i aby zwierzchnik prokuratury nie był rządzącym politykiem.
To kwestia elementarnego bezpieczeństwa obywateli, zapora przed ekscesami każdej władzy. Podnoszony często przez le­wicę argument, że najpierw trzeba dać socjal, zaspokoić pod­stawowe potrzeby po to, aby wzmocnieni materialnie ludzie zainteresowali się sprawami ustroju, nie broni się. Demokracja nie będzie czekać, a przeprowadzone autorytarne zmiany może być bardzo trudno odwrócić.

Po trzecie. Kolejny front sporu jest budowany na linii spraw obyczajowych i kulturowych. Lewica zarzuca liberałom kon­serwatyzm obyczajowy, chęć utrzymania tzw. kompromisu aborcyjnego, niechęć wobec emancypacji środowisk LGBT, podtrzymywanie uprzywilejowanej pozycji Kościoła w pań­stwie, brak wrażliwości wobec równouprawnienia płci itp.
To prawda, że Platforma, używając zwietrzałych i niejasnych już dzisiaj pojęć, buduje czasami narrację o swoim „konserwatywno-liberalnym” charakterze. Zapewne niepotrzebnie, sko­ro nawet lewica szuka nowych terminów, np. progresywizm.
   Ale też każda partia ma prawo być taka, jaką chce, i szu­kać na swój produkt klientów. Partia Razem czy Biedroń nie staną się prawicą, a inne ugrupowania nie zmienią się w lewicę. I znowu, dla ustrojowych liberałów nie ma to zna­czenia, bo liczy się przede wszystkim powstrzymanie auto­rytarnych zmian w Polsce. Żeby w demokratyczny sposób zmienić np. przepisy aborcyjne, trzeba najpierw utrzymać demokrację, debatę, niezależne sądy i trybunały, także relacje z Unią Europejską.
Można czasami odnieść wrażenie, że lewica paradoksalnie jest bardziej wyrozumiała wobec „wiarygodnego” PiS, bo ci są otwarcie przeciw poluzowaniu przepisów aborcyjnych i wy­kluczają związki partnerskie, niż wobec „niewiarygodnej” opozycji, bo ta często waha się, kręci i miga - to prawda. Ale przecież i tak jest ona znacznie bliżej lewicowych postulatów niż partia Kaczyńskiego, która stawia w tych sprawach mur, a nawet chce zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej.
   Coraz wyraźniej widać, że jeśli lewica nie wygra wyborów, to ewentualne referenda mogą rozstrzygnąć tak sporne w Pol­sce kwestie, jak aborcja, związki jednopłciowe czy np. wypro­wadzenie religii ze szkół. Ale te referenda mają mimo wszystko większe szanse po zwycięstwie opozycji niż po przedłużeniu rządów PiS, który takie plebiscyty wyklucza.

Po czwarte. W atakach na liberałów na pewno chodzi także o polityczne interesy lewicy, która pragnie wreszcie zaistnieć jako sprawczy podmiot. Nie chce być wieczną przystawką do li­berałów. Prawda, to może być przykre, ale na razie taki jest werdykt wyborców. Jednak opinia, że lepiej być już przybu­dówką PiS, bo Kaczyńskiemu bliższy jest socjalizm, to jeden z większych nonsensów dekady.
   Tradycja niekomunistycznej lewicy jest demokratyczna. Euro­pejskie partie socjalistyczne czy socjaldemokratyczne (tak zresztą jak i chadeckie) po 1945 r. były z reguły ostoją liberalno-demokra­tycznego porządku. Podobnie jak lewicowa opozycja w czasach PRL. Tworzenie wspólnej ideowej formacji z ugrupowaniem Ka­czyńskiego nie wpisuje się w tę tradycję. Lewica wciąż ma w Pol­sce duże szanse na polityczną samodziel­ność. Ale nie wywalczy jej atakowaniem reszty opozycji i oszczędzaniem PiS, jako potencjalnego sojusznika.
   Duża, solidna, szanująca demokrację partia socjalistyczna, bez rodowodu z PRL to marzenie Ryszarda Bugaja z początku lat 90. Do dzisiaj niespełnione. Ale nikt tego lewicy nie załatwi, poza nią samą. Je­śli uda się to Biedroniowi, można mu tylko pogratulować. Jeśli Partii Razem wzrośnie z 3 proc. poparcia do 13, będzie to przełom.
Ale przeciwnikami lewicy w poszerzaniu wpływów nie są liberałowie, we wszystkich definicjach tego pojęcia. Ten wpływ każda formacja musi sobie wywalczyć własnoręcznie, czego lewicy wypada życzyć, bo w po­litycznym krajobrazie jest potrzebna. Jest bliska poglądów i in­tuicji wielu wyborców, co pokazują badania opinii w rozmaitych sprawach: pozycji Kościoła, kwestii aborcji, roli państwa i innych. To, że przy takich społecznych nastrojach wciąż najsilniejszą for­macją opozycyjną jest dość zachowawcza Koalicja Obywatelska, powinno być dla lewicy nie powodem pretensji, ale przedmiotem refleksji i wyzwaniem.

Po piąte. Między lewicą a liberałami leży podobno kwestia pokoleniowa. W lewicowej publicystyce, także w wielu wypo­wiedziach publicznych, pojawiają się pretensje do „starych”, „tych, którzy rządzą od 1989 r.”, którzy są winni wszystkich głupstw, niesprawiedliwości i ułomności III RP. Są pełni grze­chów i po prawdzie powinni dobrowolnie zejść ze sceny, zro­bić miejsce dla młodych. Ten rodzaj przekonań, a nawet ura­zów, utrudnia między innymi zawiązanie na lewicy jakichś trwalszych porozumień z SLD, a też przejście do rzeczowych kontaktów ze środowiskami liberałów. Takie postaci, jak Cza- rzasty z jednej strony i Schetyna z drugiej, personifikują te fi­gury „starych i nierozumiejących”. Paradoksalnie nie tyka się właściwie Jarosława Kaczyńskiego; ten jest lokowany gdzieś poza wiekowym nawiasem, z czego przecież politycznie ko­rzysta, bo stary jest Schetyna, ale nie lider PiS, z którym można budować przyszłość.
   Takie kurioza pokazują, że w istocie nie ma żadnego pokole­niowego sporu. Liberalna demokracja to nie jest generacyjna, nostalgiczna sprawa „facetów po pięćdziesiątce”, ale tych, którzy chcą, aby życie publiczne w Polsce nie zdziczało, a kraj nie znalazł się na europejskich obrzeżach. Macron we Francji też nie próbuje odnowić liberalnej wizji tylko w oparciu o seniorów.
   Liberałowie ustrojowi - zwłaszcza w dzisiejszych realiach - nie bronią swoich biografii, ani liberalizmu jako zwartego ru­chu, prądu, ale chcą ocalić liberalną demokrację. A nieuchron­ny płodozmian pokoleniowy w polityce stanie się faktem sam przez się, zwłaszcza wtedy, gdy tzw. młodzi pozyskają więk­szy elektorat, w tym ten bardziej wiekowy. Sondaże wskazują, iż do najstarszych grup społecznych dzisiaj dociera przede wszystkim PiS, wypierając stamtąd lewicę, która pod postacią SLD i pod wezwaniem obrony PRL miała kiedyś pozycję lidera.
   Okazuje się, że dzisiejszy obóz władzy, ze swoją mieszanką socjalu, nacjonalizmu i postkomunizmu oraz tradycjonalizmu obyczajowego zajął miejsce starej lewicy, a młoda na razie nie potrafi tam trafić. Co nie znaczy, że jej się to w końcu nie uda. Jeżeli lewica pozyska dla demokracji tych, których nie udało się do niej zachęcić inaczej, będzie to jej wiekopomna zasługa.

Spór lewicy z liberałami jest nieprawdziwy i szkodliwy.
Nieprawdziwy, bo nie ma tu realnego ustrojowego konfliktu, a jedynie rozbieżności idei i koncepcji w regulowaniu różnych sfer życia - do rozstrzygnięcia w warun­kach praworządnej demokracji. Szkodli­wy, bo dzielący opozycję w najbardziej newralgicznym czasie, tuż przed pierw­szymi w cyklu wyborami, które zdecydują o przyszłości kraju.
   To prawda, że zarówno liberałom ustro­jowym, liberałom ekonomicznym, jak też całej lewicy przydałyby się nowe wizje, opowieści, pomysły, przywódcy, po prostu nowy wdzięk. Bo jest jakaś niepewność, zmęczenie, poczucie przejściowości. Ale ta niepewność nie dotyczy tego, na czym polegają prawa obywatelskie, niezawisła władza sądownicza, konstytucyjna ochrona swobód mniejszości. Chociaż mechanizmy demokracji powinny być stale udoskona­lane, coraz bardziej prospołeczne, lepiej tłumaczone, nie straci­ły przecież swojej pierwotnej wartości. Wciąż nie ma lepszych gwarancji praw jednostki. Jeżeli nawet tu nastąpi zachwianie, to przed autorytarną albo i gorszą władzą nie będzie już ucieczki.

Można wyczuć między lewicą a tzw. liberałami jedną nie­przekraczalną granicę: jest nią próba dogadania się z PiS i/lub wzięcie w nawias tego, co ta partia zrobiła z pań­stwem prawa. Na to ze strony ustrojowych liberałów nigdy nie może być zgody. Tu będzie zawsze wojna. Jeśli jednak lewica da do zrozumienia, że paktowania z Kaczyńskim w sprawie ustępowania z liberalnej demokracji nie będzie - obojętnie, ilekolwiek by jeszcze PiS z budżetu na koszt długu państwa wypłacił - to zasadniczego sporu nie ma. Zgoda na ustrojo­we kapitulacje w niczym nie przybliży lewicy do spełnienia jej postulatów. Nie da się przeprowadzić prawdziwej socjalnej rewolucji, korzystając z autorytarnego wsparcia dostarczanego przez PiS, bo będzie to zmiana skażona i nietrwała. Dlatego nie wydaje się racjonalne wysiadać na stacji „socjalizm” przed stacją „praworządność”.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz