Narasta absurdalny
konflikt lewicy z liberałami, choć wszystkich trzyma na muszce ten sam gajowy.
Czy można zakończyć ten spór?
Kiedy
obóz władzy załatwia sobie kolejne wyborcze zwycięstwa, po drugiej stronie
trwają
jatki. Lewica, a przynajmniej
znacząca część tej „młodej”, zarzuca tzw. liberałom, że niewiele się różnią od
PiS, a w zasadzie są gorsi, bo mniej czuli
społecznie. Lub że tzw. PO-PiS celowo blokuje polską demokrację, na zmianę
dzieląc się władzą i bonusami z niej płynącymi. Liberałowie zaś mają pretensje
do lewicy, że ta skłania się ku PiS, że lekceważy kwestię likwidowanej
praworządności i za socjal jest gotowa sprzedać konstytucyjne państwo prawne.
Pomijając powody tego sporu wynikające ze złej woli czy jakiejś kalkulacji, być
może jego część bierze się z nieporozumień. Warto przeanalizować anatomię tego
konfliktu.
Po pierwsze. Lewica posługuje się terminem „liberałowie”, ale nie
wiadomo do końca, jakie znaczenie przypisuje temu słowu, więc my - używając
tego pojęcia - jednocześnie precyzujemy. Trzeba zacząć od ustroju. Liberalna
demokracja to nie „demokracja liberałów”, jak zdają się sądzić niektórzy, ale
system polegający na trójpodziale władzy, w tym niezawisłości sądownictwa,
swobodach obywatelskich, prawach mniejszości i respekcie
dla procedur, instytucji i konstytucji. W tym sensie ustrojowym liberałem może
być tak samo socjalista, konserwatysta, a nawet niestalinowski komunista,
który marksistowskie wizje zgadza się wprowadzać demokratyczną drogą.
Idźmy dalej. Liberałom, rozumianym właśnie jako zwolennicy
liberalnej demokracji, jest zasadniczo wszystko jedno, kto powstrzyma PiS przed
demontażem tego systemu. Może być to Partia Razem, Nowoczesna, PSL, Platforma,
SLD, Robert Biedroń czy ktokolwiek inny szanujący cywilizowane reguły. Wynika
to z faktu przyjęcia niepodważalnej hierarchii, takiej oto, że demokratyczne
państwo prawa to dziedzictwo niepodlegające wyprzedaży, najważniejsza ustrojowa
rama, wspólna dla wszystkich opcji ideowych i ekonomicznych.
Dlatego każda formacja, która jest gotowa bronić tej ramy,
równie dobrze jak inne może pokonać zwolenników autorytaryzmu, czyli tej
„realnej demokracji”, o której mówił niedawno Jarosław Kaczyński (Orban na
Węgrzech nazywa ją „nieliberalną”, a Putin w Rosji „suwerenną”).
Konsekwentni liberałowie ustrojowi są skłonni - jak odczytujemy
z publicystycznych i politycznych deklaracji - głosować na każde szanujące
praworządność ugrupowanie, kierując się głównym kryterium: jego polityczną
skutecznością w obronie demokracji liberalnej. W tym sensie lewica nie jest
wrogiem liberałów ani ci ostatni - lewicy. Owszem, liberałowie alergicznie
reagują na próby porównywania rzeczy nieporównywalnych, jak 500 plus z tzw.
reformowaniem przez PiS Sądu Najwyższego i rachowania
na tej podstawie społecznych zysków i strat. Część lewicy zdaje się ulegać tej
relatywizacji, chce oceniać obóz władzy segmentowo, twierdząc, że ten nie
wszystko robi źle.
Zgoda - nie wszystko, ale chodzi właśnie o hierarchię.
Jeśli lewica zaakceptuje, że nawet to, co PiS robi dobrze, nie wystarcza, aby
wybaczyć tej partii odejście od liberalno-demokratycznego ustroju, to już
tworzy się linia porozumienia. Gorzej, jeśli lewica uzna, że socjal proponowany
przez PiS (przecież z pieniędzy budżetowych, a nie własnych) - czyli używając
języka niektórych jej przedstawicieli „konkret” - jakoś w sumie
usprawiedliwia, czy też równoważy demontaż państwa prawa, czyli w tym samym
ujęciu - „abstrakt”. Na to liberałowie nigdy nie przystaną, ponieważ nie
traktują ustroju jako abstrakcji.
Ale nawet ta część lewicy zgodzi się chyba, że lepiej mieć
i socjal i demokrację niż socjal bez demokracji. To działacze Partii Razem
wyświetlali artykuły konstytucji na fasadzie gmachu Kancelarii Premiera.
Słowem, liberałowie (ci z opowieści lewicy) są skłonni zaakceptować jako
liderów demokratycznej opozycji Biedronia, Zandberga czy Czarzastego. Pytanie,
czy lewica zgadza się, w najgorszym wariancie, na Schetynę, Lubnauer czy
Kosiniaka-Kamysza w tej samej roli, jeśli to oni będą mieli chwilowo większe
szanse?
Po drugie. Jeśli lewica używa terminu „liberałowie” na określenie
kapitalistycznej formacji ekonomicznej, związanej z przedsiębiorczością,
biznesem, korporacjami, to w tych rozważaniach nie chodzi o takich liberałów,
jak wyżej napisaliśmy. Oczywiście bronić demokracji mogą również tak rozumiani
liberałowie, jeśli są konsekwentni w swoim liberalizmie, czyli wolnościowym
etosie w różnych dziedzinach życia. Choć nie można wykluczyć, że są wśród nich
tacy, którzy wolą już rządy niedemokratycznego PiS, ale zachowującego w
gospodarce (przynajmniej na razie) mniej więcej rynkowe reguły niż ewentualne
gospodarcze eksperymenty Partii Razem, gdyby to ona miała objąć władzę.
Tak czy inaczej ci liberałowie, jako tzw. reprezentanci
kapitalizmu, nie tworzą dzisiaj znaczącej formacji politycznej. Może
najbardziej jeszcze Polska Razem Jarosława Gowina, ale on nie pasuje do
schematu, bo Gowin to przecież część „prospołecznego” obozu rządzącego. W
Polsce ugrupowania konsekwentnie liberalne gospodarczo nigdy nie miały dużego
poparcia, oscylowały średnio wokół 10 proc. w sondażach (KLD, Nowoczesna przed
zmianami, przez pewien czas Ruch Palikota, także partie Korwin-Mikkego czy
Kukiz’15). Nigdy samodzielnie nie rządziły.
Transformacja, jaka dokonała się po 1989 r., nie była
dziełem zwartej politycznie grupy, głosowała za nią zdecydowana większość
kontraktowego parlamentu, także reprezentacja solidarnościowa, z której wywodzi się niemal cała dzisiejsza klasa
polityczna, w tym PiS. Obarczanie teraz odpowiedzialnością za tamtą „traumę”
tylko jednego spreparowanego środowiska „liberałów” i odbieranie im z tego
powodu „moralnego prawa” do mówienia o demokracji, jest nie tylko nieuczciwe,
ale niemądre.
To prawda, że do Platformy w pewnym okresie garnął się biznes,
ale ten chce dobrze żyć z każdą władzą, bo ma charakter w dużej mierze
klientystyczny. Dzisiaj usilnie zabiega o względy PiS, a jak będzie trzeba,
zgłosi się i do Partii Razem. Ugrupowanie Kaczyńskiego nie kojarzy się z
prywatną przedsiębiorczością zapewne dlatego, że postawiło na wielkie
państwowe firmy, które „skupuje” do swojego politycznego holdingu. W tej
państwowo -kapitalistycznej sferze rozpiętość płac jest podobna jak w prywatnej
gospodarce, pensje zarządów niebotyczne, a stosunki pracownicze i traktowanie
związków zawodowych nie lepsze niż gdzie indziej, co pokazuje choćby przykład
Lotu.
Lewica nie może popełnić większego błędu niż wtedy, kiedy
utożsamia walczących o liberalną demokrację tylko z liberałami gospodarczymi,
tym bardziej neoliberałami. Nie ma tu logicznego związku. To bardziej echo
starego hasła wyborczego PiS o Polsce „solidarnej” i „liberalnej”. Ma to
sprawiać wrażenie, że są dwa pakiety: socjal i to, co robi PiS z sądownictwem,
albo brak socjalu i poszanowanie konstytucji. Nie ma takich pakietów. To PiS
chce, aby one funkcjonowały w społecznej (także lewicowej) świadomości.
Nie ma już dziś takich partii jak kiedyś Unia Wolności za
Leszka Balcerowicza, którą nazywano strażniczką budżetu. Czasy się zmieniły,
wzrosła rola polityki społecznej i wypłat z kasy państwa, cokolwiek by o tym
sądzono. I choć wielu ludzi nie zgadza się na czysty socjalizm, zwłaszcza ten
budowany do spółki z PiS, to oczywiste staje się, że powrót do okresu ekonomicznego
rygoryzmu jest niemożliwy. Przynajmniej dopóki nie wybuchnie nowy kryzys.
Jeżeli w wyborach większość zechce bardziej socjalnej gospodarki
- taka będzie, jeśli bardziej rynkowej, „kapitalistycznej”, też taka nastanie.
Ważne, aby przy każdej z tych opcji funkcjonował prawdziwy Trybunał
Konstytucyjny, niezawisłe sądy i aby
zwierzchnik prokuratury nie był rządzącym politykiem.
To kwestia elementarnego
bezpieczeństwa obywateli, zapora przed ekscesami każdej władzy. Podnoszony
często przez lewicę argument, że najpierw trzeba dać socjal, zaspokoić podstawowe
potrzeby po to, aby wzmocnieni materialnie ludzie zainteresowali się sprawami
ustroju, nie broni się. Demokracja nie będzie czekać, a przeprowadzone
autorytarne zmiany może być bardzo trudno odwrócić.
Po trzecie. Kolejny front sporu jest budowany na linii spraw
obyczajowych i kulturowych. Lewica zarzuca liberałom konserwatyzm obyczajowy,
chęć utrzymania tzw. kompromisu aborcyjnego, niechęć wobec emancypacji
środowisk LGBT, podtrzymywanie uprzywilejowanej pozycji Kościoła w państwie,
brak wrażliwości wobec równouprawnienia płci itp.
To prawda, że Platforma, używając
zwietrzałych i niejasnych już dzisiaj pojęć, buduje czasami narrację o swoim
„konserwatywno-liberalnym” charakterze. Zapewne niepotrzebnie, skoro nawet
lewica szuka nowych terminów, np. progresywizm.
Ale też każda partia ma prawo być taka, jaką chce, i szukać
na swój produkt klientów. Partia Razem czy Biedroń nie staną się prawicą, a
inne ugrupowania nie zmienią się w lewicę. I znowu, dla ustrojowych liberałów
nie ma to znaczenia, bo liczy się przede wszystkim powstrzymanie autorytarnych
zmian w Polsce. Żeby w demokratyczny sposób zmienić np. przepisy aborcyjne,
trzeba najpierw utrzymać demokrację, debatę, niezależne sądy i trybunały, także
relacje z Unią Europejską.
Można czasami odnieść wrażenie, że
lewica paradoksalnie jest bardziej wyrozumiała wobec „wiarygodnego” PiS, bo ci
są otwarcie przeciw poluzowaniu przepisów aborcyjnych i wykluczają związki
partnerskie, niż wobec „niewiarygodnej” opozycji, bo ta często waha się, kręci
i miga - to prawda. Ale przecież i tak jest ona znacznie bliżej lewicowych
postulatów niż partia Kaczyńskiego, która stawia w tych sprawach mur, a nawet
chce zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej.
Coraz wyraźniej widać, że jeśli lewica nie wygra wyborów,
to ewentualne referenda mogą rozstrzygnąć tak sporne w Polsce kwestie, jak
aborcja, związki jednopłciowe czy np. wyprowadzenie religii ze szkół. Ale te
referenda mają mimo wszystko większe szanse po zwycięstwie opozycji niż po
przedłużeniu rządów PiS, który takie plebiscyty wyklucza.
Po czwarte. W atakach na liberałów na pewno chodzi także o polityczne interesy lewicy, która pragnie wreszcie
zaistnieć jako sprawczy podmiot. Nie chce być wieczną przystawką do liberałów.
Prawda, to może być przykre, ale na razie taki jest werdykt wyborców. Jednak
opinia, że lepiej być już przybudówką PiS, bo Kaczyńskiemu bliższy jest
socjalizm, to jeden z większych nonsensów dekady.
Tradycja niekomunistycznej lewicy jest demokratyczna. Europejskie
partie socjalistyczne czy socjaldemokratyczne (tak zresztą jak i chadeckie) po
1945 r. były z reguły ostoją liberalno-demokratycznego porządku. Podobnie jak
lewicowa opozycja w czasach PRL. Tworzenie wspólnej ideowej formacji z
ugrupowaniem Kaczyńskiego nie wpisuje się w tę tradycję. Lewica wciąż ma w Polsce
duże szanse na polityczną samodzielność. Ale nie wywalczy jej atakowaniem
reszty opozycji i oszczędzaniem PiS, jako potencjalnego sojusznika.
Duża, solidna, szanująca demokrację partia socjalistyczna,
bez rodowodu z PRL to marzenie Ryszarda Bugaja z początku lat 90. Do dzisiaj
niespełnione. Ale nikt tego lewicy nie załatwi, poza nią samą. Jeśli uda się
to Biedroniowi, można mu tylko pogratulować. Jeśli Partii Razem wzrośnie z 3 proc.
poparcia do 13, będzie to przełom.
Ale przeciwnikami lewicy w
poszerzaniu wpływów nie są liberałowie, we wszystkich definicjach tego pojęcia.
Ten wpływ każda formacja musi sobie wywalczyć własnoręcznie, czego lewicy
wypada życzyć, bo w politycznym krajobrazie jest potrzebna. Jest bliska
poglądów i intuicji wielu wyborców, co pokazują badania opinii w rozmaitych
sprawach: pozycji Kościoła, kwestii aborcji, roli państwa i innych. To, że przy
takich społecznych nastrojach wciąż najsilniejszą formacją opozycyjną jest
dość zachowawcza Koalicja Obywatelska, powinno być dla lewicy nie powodem
pretensji, ale przedmiotem refleksji i wyzwaniem.
Po piąte. Między lewicą a liberałami leży podobno kwestia
pokoleniowa. W lewicowej publicystyce, także w wielu wypowiedziach
publicznych, pojawiają się pretensje do „starych”, „tych, którzy rządzą od 1989
r.”, którzy są winni wszystkich głupstw, niesprawiedliwości i ułomności III RP.
Są pełni grzechów i po prawdzie powinni dobrowolnie zejść ze sceny, zrobić
miejsce dla młodych. Ten rodzaj przekonań, a nawet urazów, utrudnia między
innymi zawiązanie na lewicy jakichś trwalszych porozumień z SLD, a też
przejście do rzeczowych kontaktów ze środowiskami liberałów. Takie postaci, jak
Cza- rzasty z jednej strony i Schetyna z drugiej, personifikują te figury
„starych i nierozumiejących”. Paradoksalnie nie tyka się właściwie Jarosława
Kaczyńskiego; ten jest lokowany gdzieś poza
wiekowym nawiasem, z czego przecież politycznie korzysta, bo stary jest
Schetyna, ale nie lider PiS, z którym można budować przyszłość.
Takie kurioza pokazują, że w istocie nie ma żadnego pokoleniowego
sporu. Liberalna demokracja to nie jest generacyjna, nostalgiczna sprawa
„facetów po pięćdziesiątce”, ale tych, którzy chcą, aby życie publiczne w
Polsce nie zdziczało, a kraj nie znalazł się na europejskich obrzeżach. Macron we Francji też nie próbuje odnowić liberalnej wizji tylko w
oparciu o seniorów.
Liberałowie ustrojowi - zwłaszcza w dzisiejszych realiach
- nie bronią swoich biografii, ani liberalizmu jako
zwartego ruchu, prądu, ale chcą ocalić liberalną demokrację. A nieuchronny
płodozmian pokoleniowy w polityce stanie się faktem sam przez się, zwłaszcza
wtedy, gdy tzw. młodzi pozyskają większy elektorat, w tym ten bardziej
wiekowy. Sondaże wskazują, iż do najstarszych grup społecznych dzisiaj dociera
przede wszystkim PiS, wypierając stamtąd lewicę, która pod postacią SLD i pod
wezwaniem obrony PRL miała kiedyś pozycję lidera.
Okazuje się, że dzisiejszy obóz władzy, ze swoją mieszanką socjalu,
nacjonalizmu i postkomunizmu oraz tradycjonalizmu obyczajowego zajął miejsce
starej lewicy, a młoda na razie nie potrafi tam trafić. Co nie znaczy, że jej
się to w końcu nie uda. Jeżeli lewica pozyska dla demokracji tych, których nie
udało się do niej zachęcić inaczej, będzie to jej wiekopomna zasługa.
Spór lewicy z liberałami jest
nieprawdziwy i szkodliwy.
Nieprawdziwy, bo nie ma tu
realnego ustrojowego konfliktu, a jedynie rozbieżności idei i koncepcji w
regulowaniu różnych sfer życia - do rozstrzygnięcia w warunkach praworządnej
demokracji. Szkodliwy, bo dzielący opozycję w najbardziej newralgicznym
czasie, tuż przed pierwszymi w cyklu wyborami, które zdecydują o przyszłości kraju.
To prawda, że zarówno liberałom ustrojowym, liberałom ekonomicznym,
jak też całej lewicy przydałyby się nowe wizje, opowieści, pomysły, przywódcy,
po prostu nowy wdzięk. Bo jest jakaś niepewność, zmęczenie, poczucie
przejściowości. Ale ta niepewność nie dotyczy tego, na czym polegają prawa
obywatelskie, niezawisła władza sądownicza, konstytucyjna ochrona swobód
mniejszości. Chociaż mechanizmy demokracji powinny być stale udoskonalane,
coraz bardziej prospołeczne, lepiej tłumaczone, nie straciły przecież swojej
pierwotnej wartości. Wciąż nie ma lepszych gwarancji praw jednostki. Jeżeli
nawet tu nastąpi zachwianie, to przed autorytarną albo i gorszą władzą nie
będzie już ucieczki.
Można wyczuć między lewicą a
tzw. liberałami jedną nieprzekraczalną granicę: jest nią próba dogadania się z
PiS i/lub wzięcie w nawias tego, co ta partia zrobiła z państwem prawa. Na to ze strony ustrojowych liberałów nigdy nie może być
zgody. Tu będzie zawsze wojna. Jeśli jednak lewica da do zrozumienia, że
paktowania z Kaczyńskim w sprawie ustępowania z liberalnej demokracji nie będzie
- obojętnie, ilekolwiek by jeszcze PiS z budżetu na koszt długu państwa
wypłacił - to zasadniczego sporu nie ma. Zgoda na ustrojowe kapitulacje w
niczym nie przybliży lewicy do spełnienia jej postulatów. Nie da się
przeprowadzić prawdziwej socjalnej rewolucji, korzystając z autorytarnego
wsparcia dostarczanego przez PiS, bo będzie to zmiana skażona i nietrwała.
Dlatego nie wydaje się racjonalne wysiadać na stacji „socjalizm” przed stacją
„praworządność”.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz