sobota, 27 października 2018

Zaskakujące kariery prokuratorów od taśm,Tąpnięcie,Piruety,Zachód słońca Ziobry,Bóg jest omylny,Licznik,Kara,Moje taśmy i Powrót sędziów



Zaskakujące kariery prokuratorów od taśm

Patrząc na działania prokuratorów w aferze podsłuchowej, można odnieść wrażenie, że po zmianie władzy każdy na niej skorzystał. Niektórzy już wcześniej wyspecjalizowali się w prowadzeniu spraw, które stawiały ludzi PO w niekorzystnym świetle.

Wszystko wskazuje na to, że zawiodły nie tylko służby, ale także prokuratura, która w wyjaśnianiu podsłuchów ogra­niczyła się jedynie do „biznesowo-finansowego” wątku, pomijając udział ludzi PiS i rosyjskich służb. To, co rzuca się w oczy, to wybór do śledztwa podsłuchowego jednych z najlepszych proku­ratorów, a na pewno doświadczonych w prowadzeniu spraw, w któ­rych ważni ludzie związani z PO pojawiali się w kompromitującym kontekście. Jak na nagraniach kelnerów.
   Jedną z nich jest sprawa zaniedbań przy organizacji lotów do Smoleńska. Prokuratorzy z Pragi doszli do wniosku, że funkcjonariusze BOR nie dopełnili obowiązków (nie miało to jednak wpływu na to, że 10 kwietnia 2010 r. doszło do katastrofy). Efektem tego śledztwa były zarzuty, a później również wyrok 1,5 roku więzienia w zawieszeniu dla byłego wiceszefa BOR gen. Pawła Bielawnego, co PiS przyjął z zadowoleniem. Oskarżał go prokurator Józef Gacek, opierając się m.in. na opinii biegłego, byłego wiceszefa BOR, który - jak informowała „Gazeta Wyborcza” - był wówczas w sporze z kierownictwem Biura (chodziło o wypłatę 400 tys. zł ekwiwalentu za mieszkanie służbowe).
   Ta sama prokuratura i ten sam prokurator Gacek w tym samym mniej więcej czasie oskarżyli byłego senatora PO, słynnego adwokata i scenarzystę Zbigniewa Piesiewicza o posiadanie narkotyków. Sprawa była słynna i bulwersująca, dużą rolę odegrały w niej kompromitujące nagrania. Wykonali je szantażyści, ale zdaniem prokuratora głównie zarejestrowali to, jakoby senator zażywał narkotyki. Byłemu senatorowi groziło nawet trzy lata więzienia, prokuratura domagała się sześciu miesięcy w zawieszeniu. Gacek o szantażystów potraktował tylko odrobinę surowiej - żądał 1,5 roku więzienia w zawieszeniu. Sąd uniewinnił Piesiewicza, a szantażystów skazał na bezwzględne więzienie.
Jeden ze składów orzekających stwierdził, że „niedopuszczalne było oskarżenie osoby o nieposzlakowanej opinii, (...) wyłącznie w oparciu o obciążające zeznania przestępcy i szantażysty”.
Co jeszcze wiąże tę sprawę z aferą podsłuchową? Nagrania senatora Piesiewicza miał oglądać słynny kelner Łukasz N., który wtedy pracował w restauracji Lemongrass, uchodzącej za „okablowaną” przez Rosjan.

Z kolei Józef Gacek to ten prokurator, który w 2014 r. tuż po wybu­chu afery podsłuchowej razem z funkcjonariuszami ABW wszedł do redakcji „Wprost” i tak nieudolnie próbował odebrać laptop na­czelnemu gazety, że doprowadził do wielkiej awantury. Najpierw w redakcji, potem w całym kraju. Już na starcie śledztwo zostało ośmieszone, a rząd z premierem Tuskiem na czele - choć prokuratura była wówczas niezależna - oskarżony o atak na wolność prasy.
   Gacek był wówczas naczelnikiem wydziału śledczego praskiej prokuratury okręgowej. Dziś jest jej szeregowym śledczym (podał się do dymisji wiosną 2016 r. po odsunięciu jego podwładnego za próbę wszczęcia śledztwa w sprawie nieopublikowania wyroków TK). W tym samym wydziale pracowali inni prokuratorzy zaangażowani już bezpośrednio w wyjaśnianie sprawy podsłuchowej, z Anną Hopfer, czyli głównym oskarżycielem Falenty i kelnerów, na czele. Im - było ich w sumie troje - powiodło się lepiej niż Gackowi.
   Wszyscy mieli wiele do stracenia, ale i do zyskania. Gdy wybuchła afera podsłuchowa, byli u progu karier. Najstarsza z nich Anna Hopfer w 2014 r. miała 39 lat, która dla Falenty chciała 1,5 roku więzienia w zawieszeniu (sąd orzekł 2,5 roku bez zawieszenia, sytuacja
podobna jak w sprawie szantażystów Piesiewicza), awansowała pod koniec 2015 r., a więc już za rządów PiS, niedługo po wysłaniu do sądu aktu oskarżenia w sprawie organizatorów podsłuchów. Została delegowana do Prokuratury Apelacyjnej (przemianowanej za rządów PiS na Regionalną). Co ciekawe, pracowała tam do lipca tego roku, a tzw. delegację przedłużano jej już za rządów Zbigniewa Ziobry. Dobrze wiodło się też jej mężowi Przemysławowi Hopferowi, który dostał posadę w spółce Skarbu Państwa. Mimo braku doświadczenia w branży metalowej został prezesem KGHM Metraco. Trafił tam ze stanowiska wiceprezesa spółki Komfort, która prowadzi sieć sklepów z dywanami i wykładzinami. Tu ciekawostka: zarówno Komfort, jak i poprzednia firma, w której pracował Hopfer, czyli Barlinek, należą do Michała Sołowowa, również nagranego przez kelnerów.
   KGHM Metraco jest spółką-córką KGHM zajmującą się m.in. skupowaniem złomu miedzi. Hopfer znalazł się tam pod koniec 2016 r., a niedługo później dostał fotel szefa rady nadzorczej innej państwowej spółki - Centrozłomu Wrocław. Obie stracił - pierwszą w kwietniu, drugą w lipcu tego roku. Stało się to tuż po tym, gdy prezesem KGHM przestał być człowiek, który ściągnął do firmy Hopfera, czyli Radosław Domagalski-Łabędzki, uważany niegdyś za protegowanego Mateusza Morawieckiego, dziś kojarzonego z ministrem Mariuszem Kamińskim.

Mimo to Hopferowie na pewno skorzystali. Jak wynika z oświadczenia majątkowe­go Anny Hopfer, oszczędności małżonków w 2017 r. wzrosły w porównaniu z 2015 r. o 360 tys. zł. Kupili też kolejne, trzecie miesz­kanie, o powierzchni 60 m kw. Gdy zadzwoni­liśmy do Anny Hopfer, początkowo nie chciała przyznać, kim jest jej mąż. Zrobiła to dopiero po dłuższej chwili, zapewniając, że karierę za­wdzięcza tylko sobie, a nie jej, bo jest doświadczonym menedżerem i specjalistą w swej dziedzinie. To, że mogło być inaczej, nazywa insy­nuacjami. Zapewnia, że wszystkie wątki, które pojawiły się w śledz­twie, zostały zweryfikowane. O braku „drugiego dna” zapewnia również Przemysław Hopfer, który dodaje, że jest menedżerem, nie politykiem, i że do KGHM przyszedł na prośbę prezesa miedziowego giganta, który potrzebował doświadczonych ludzi.
   Na aferze podsłuchowej skorzystali też inni prokuratorzy z wydziału śledczego praskiej prokuratury okręgowej i podległych jej rejonówek. Najbardziej jeden - pracujący jeszcze w 2015 r. w Prokuraturze Rejonowej dla Warszawy Pragi Północ Adam Borkowski, który do sprawy podsłuchowej doszlusował już na sali sądowej (proces ruszył w maju 2016 r.). Dziś ten 38-latek jest wiceszefem praskiej prokuratury okręgowej, co przełożyło się wyraźnie na zawartość jego konta. Jego oszczędności wraz z żoną w ciągu dwóch lat skoczyły z zera do 81 tys. zł.
   Jego o rok starszy kolega Piotr Kowalik pod rządami „dobrej zmiany” także zaliczył przeprowadzkę - z rejonu w Wołominie na ten sam szczebel prokuratorski, ale już w Warszawie Pradze Południe. Mocniej zakotwiczyła tam również jego żona, za rządów PO radca prawny w państwowym Banku Gospodarstwa Krajowego, która w 2015 r. wybrała karierę w prokuraturze. Najpierw jako asesor, zaś w 2017 r. już pełnoprawny prokurator. Państwo Kowalikowie również zgromadzili spory majątek, ich zasoby wzrosły między 2015 a 2017 r. głównie za sprawą nowego lexusa IS 200t (wartego dziś około 130 tys. zł) i 30 tys. zł ulokowanych w fundusz inwestujący w złoto.
Grzegorz Rzeczkowski

Tąpnięcie

Jest dziś tak jak zwykle raz na parę lat. Piątek, a tu trzeba napisać komentarz powyborczy. Dziś o tym, czego - jak sądzę - żaden wynik wyborów nie wymaże.
   Coś bardzo istotnego zdarzyło się w ostatnich kilkuna­stu dniach kampanii. Coś, co może z nami zostać długo, rok z okładem na pewno. PiS zaczęło przegrywać z PiS. Przestało być teflonowe, niezwyciężone i triumfujące. I to w najmniej oczekiwanym momencie. Gdy miało podkręcić tempo na fi­niszu - dostało zadyszki, zamiast dominować - zostało ze­pchnięte do defensywy.
   Sondażowe straty PiS po ujawnieniu nagrań Morawieckiego są większe niż te, jakie zanotowała Platforma po ujawnie­niu taśm z Sowy i Przyjaciół cztery lata temu. Spadek nie musi być trwały. Ale to, co jest istotą nagrań z Morawieckim, jest bardzo podobne do wydarzeń sprzed czterech lat. Platforma nie straciła wtedy władzy, ale straciła w oczach bardzo wie­lu Polaków moralny tytuł do jej sprawowania. Podobnie jest z PiS. Może nawet gorzej. W przypadku polityków PO słysze­liśmy samozadowolenie i nonszalancję. Teraz, gdy chodziło o premiera z PiS, usłyszeliśmy pogardę dla ludzi i komplet­ny brak empatii. Wątpliwe, by Mateusz Morawiecki odkleił ze swego garnituru przylepiony do niego ryż, a ze swego wi­zerunku radość z kontuzji Roberta Kubicy, która miliony Po­laków przeraziła i zasmuciła. Wrócił bankster. Trudno będzie znów uwierzyć w jego szacunek dla zwykłych ludzi i prostych reguł. Niezależnie od tego, jak często Jarosław Kaczyński bę­dzie mu wystawiał świadectwo moralności.
   Moralna degrengolada PiS to coś o wiele głębszego i szer­szego niż nagrania sprzed lat, gdy „Morawiecki musiał tak mówić, bo był w takim towarzystwie”. Władza, która zaczy­nała od niemal wykrzyczanego w expose przez Beatę Szydło „koniec z arogancją władzy i koniec z butą”, staje się szybko synonimem arogancji i buty. A widać to lepiej, gdy wpada w tarapaty i w odruchu paniki chwyta się brzytwy. Te paskudne, ciągłe kłamstwa. To straszenie, że jak nie wybierzecie tych, co trzeba, to nie dostaniecie pieniędzy. Te manewry, żeby jakoś podstępnie utrącić panią prezydent Łodzi. Ten obrzydliwy, w swej istocie rasistowski, spot.
   Od lat trwa spór o to, na czym PiS może się potknąć. Wer­sja „na zamachu na konstytucję” zderza się z wersją „na gospodarce”. Ale kto wie, czy w przypadku Polski hasło „go­spodarka, głupcze” nie powinno być zastąpione hasłem „kwestia smaku, głupcze”. Na kwestiach etycznych i „sma­kowych” wyłożył się SLD, a potem PiS, wreszcie PO. Skala rodzaj przewin były różne. Ale mechanizm w gruncie rze­czy zawsze jest ten sam. Gdy ludzie dochodzą do wniosku, że ci obecni „mieli być inni, a nie są”, zaczyna się zjazd. Charakterystyczne, że poprzednie trzy ekipy padły, gdy sytuacja gospodarcza była bardzo dobra. Koniunkturę w gospodar­ce można mieć dobrą, a polityczną - wręcz przeciwnie. Gdy nagle okazuje się, że to, co mówili o władzy jej oponenci, nie było propagandą, ale opisem, zaczynają się schody. Przycho­dzi bowiem moment, gdy ludzie pytają samych siebie - czy Polska jest taka jak w opowieści władzy, czy władza jest na miarę aspiracji społeczeństwa, czy to są ludzie, którzy po­winni nami rządzić?
   W obozie władzy nastąpią wkrótce turbulencje. Ich ska­lę i efekt trudno przewidzieć. Tym bardziej że zasoby kadro­we partii rządzącej są wyjątkowo marne, jej dar uwodzicielski wyparował, a najważniejsze karty są zgrane lub coraz bar­dziej zużyte. Przypomnijmy tylko, bo dziś wydaje się to aż śmieszne, że twarzami umiaru i łącznikami PiS z politycz­nym centrum mieli być Andrzej Duda i Mateusz Morawie­cki. Prezydenta nie bierze poważnie już nikt, a premier zdaje się dziś politycznie towarem nieodwracalnie uszkodzonym. Poza wszystkim, na kogo miałby Jarosław Kaczyński wymie­nić Morawieckiego? Tym bardziej że prezes wydaje się swoim faworytem autentycznie zauroczony. Zdaje się to wymykać kalkulacjom czysto politycznym, ale jest politycznie faktem znaczącym.
   Jest całkiem prawdopodobne, że niedziela przyniesie prze­słanie, iż ta władza jest do pokonania. Ale aktualne pozostanie pytanie, czy jest ktoś, kto zdoła ją pokonać. Czy opozycja, w jej obecnym kształcie, jest w stanie wykorzystać kolejne poważ­ne błędy PiS, uruchomić falę sprzeciwu wobec władzy, wsko­czyć na nią i pożeglować do zwycięstwa. Kłopoty PiS to dla opozycji dobra wiadomość. Ale nie jest to jeszcze recepta na deficyty opozycji.
   Na razie wygląda to tak, że wygra nie ten, kto będzie najsil­niejszy, ale ten, kto będzie „najmniej słaby”. Kto przewidzi przyszłość już teraz, da tylko dowód, że nie wie nic. Za dużo jest zmiennych, by cokolwiek przewidywać. Za dużo pytań, na które odpowiedzi nie znamy, i pytań fundamentalnych, któ­re dopiero się pojawią. Na razie - i to jest akurat teraz najważniejsze - piłka jest w grze. Za rok możliwe jest absolutnie wszystko.
Tomasz Lis

Piruety

Opłacało się. O sobie mó­wię, przepraszam, ale te cztery godziny spędzo­ne w jednym z urzędów dzielnicy, abym mógł zagłosować w Warszawie, to był dobry wybór. Cokolwiek mówić, mam swój udział w zwycięstwie Rafała Trzaskow­skiego. I w porażce tego, który poczuł się spadkobiercą powstańców warszawskich 1944 r., czym szczególnie mnie rozwścieczył. 63 dni zagłady widziałem oczyma 7-letniego chłopca. Co może na ten temat wiedzieć Patryk Jaki, skoro nie odróżnia warszawskiej Starówki od warszawskiej sta­ruszki, tak jak Dunaju od Dunajca, a naszej Pragi od Pragi czeskiej? I on chciał, wraz ze swoim szefem Kaczyńskim, „wyrzucić Platformę Obywatelską na śmietnik”. Obaj marzyli, by zwycięstwo w Warszawie stało się symbolem wygranej PiS w całej Polsce. Żeby to było - używając futbolowego języka - miażdżące 5:0. I owszem, tę piątkę strzelili, tylko że wszystko samobóje. Z obrzydliwym antyimigranckim spotem o palących nasze ulice uchodźcach na finał kampanii. Sami sobie strzelili karnego. Brawo, oby tak dalej.
   Wyborców w Warszawie barokowo zrugał marszałek Karczewski. Nie szczędził słów uznania dla finezji Patry­ka Jakiego, który walcząc o głosy w stolicy, „perfekcyjnie i bezbłędnie” wykonywał najtrudniejsze łyżwiarskie ewo­lucje - poczwórnego Lutza, Loopa i Axla. Zaś jego główny przeciwnik co chwila walił się na lód jak długi, a i tak durni sędziowie (wyborcy znaczy) to jemu dali szóstki. Uważam, że marszałek Senatu u nas się po prostu marnuje. Powinien zostać prezydentem Unii Europejskiej po odchodzącym za rok Donaldzie Tusku. Jest wszechstronnie wykształcony, skromny, obiektywny, a przede wszystkim pełen szacunku dla ludzi i ciepły niczym Łukaszenka.
   Wrzucony do wyborczej zupy gorący kartofel, czyli pre­mier Morawiecki, na parę tygodni przestał rządzić i zaczął samorządzić. Pomysł, by zachęcić do głosowania na PiS, miał prosty
 - korupcję polityczną. Wytrwale wę­drował od miasta do miasta i obie­cywał, że tam, gdzie wygra Nowo­grodzka, dostaną finansową kroplówę, a reszta niech leczy się sama. Po ogłoszeniu wyników wyborczych już o pienią­dzach nie mówił, tylko o historycznym zwycięstwie partii rządzącej. Klepał się po udach z udawanej radości, że czeka go teraz najważniejsze: praca, pokora i służba. I oczywiście trafił w sedno tarczy - chodzi o fajną pracę dla kumpli i ro­dziny, pokorę wobec prezesa i służbę finansową na rzecz ojca Rydzyka oraz konstytucyjnie (a konstytucja dla naszej władzy to rzecz święta) oddzielonego od państwa Kościoła.
   PiS, mimo że apetyt miał ogromny, nie zjadł w wyborach samorządowych całej Polski. Nie byłbym nawet pewien, czy ten spory kawałek, który właśnie zwycięsko przeżuwa w TVP, nie stanie mu w przyszłości kością w gardle. Szcze­gólnie gdy kolejne zastępy Jakich będą znów „perfekcyjnie i bezbłędnie” wykonywać takie same ewolucje jak w tej kampanii. No a przy tym opozycja nie rozpuści się w sa­mozadowoleniu, tylko pozostanie dzielna i niepodzielna.

Społeczeństwu nie śni się wcale samotna w Europie i świecie wyspa tolerancji i demokracji, o której roi Jarosław Kaczyński, wbijając łopatę w piasek Mierzei Wi­ślanej. Gdzieś w głębi duszy obawiam się, że wyniki wy­borów mogą tylko rozjuszyć tego fana ujeżdżania byków.
niestety, nie wykluczałbym dalszego ciągu komunistów i złodziei, drugiego sortu, zdrajców i morderców. Słowem - narastania zła.
   PS Pisałem ten felieton po ogłoszeniu pierwszych po­wyborczych sondaży. Mam nadzieję, że nie będę musiał niczego odszczekiwać.
Stanisław Tym

Zachód słońca Ziobry

Obecny szeryf pisowskiego miasteczka jest zagrożony polityczną śmiercią. Dlatego nie czekając, aż w końcu go odstrzelą, pierwszy wyciągnął rewolwer. Co mu to da?

Komentator i analityk polityczny jest dotknięty zawodowym skrzywieniem. Żeby móc coś napisać, poszukuje w wydarze­niach politycznych sensu, a jak poszukuje, to go znajduje - inaczej niż Kubuś Puchatek, którym im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. Nie może napisać: Drogi Czy­telniku, to, o czym piszę, to „opowieść idioty pełna wściekłości i wrzasku”, bo ile razy można takie, generalnie słuszne, stwierdzenie oferować publiczności czytającej i też poszukującej sensu.
   Zajmijmy się analizą wydarzenia zdumiewającego, czyli wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego skierowanym przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę o uznanie za sprzeczny z konstytucją artykułu 267 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej w zakresie umożliwiającym zadawanie Trybunałowi Sprawiedliwości UE pytań prejudycjalnych dotyczących niezawisłości polskich sądów. Wniosek ten pojawił się w najgorętszym momencie kampanii wyborczej i z punktu widzenia interesów PiS był to strzał
w kolano. Dotychczasowe zarzuty opozycji o dążenie obozu władzy do polexitu mogły być przezeń dezawuowane, bo gdzie cień dowodu? Po wniosku Ziobry jest inaczej. I choć jego konsekwencją nie jest wyprowadzenie Polski z Unii, ale Unii z Polski, to na jedno wychodzi: czy kot pożera mysz, czy mysz otacza się kotem, końcowy efekt jest ten sam. A ogromna większość Polaków chce, żeby Polska była w Unii, a Unia w Polsce, i uprawdopodobnione podejrzenie, że jednego w drugim może nie być z powodu PiS, głosów tej partii nie przysparza.
   Wprawdzie o wniosku Ziobry zarówno premier, jaki prezes PiS, gdy ich dopytywano, zgodnie twierdzili, że prokurator generalny się z nimi konsultował, ale co mieli robić: przyznać, że się nie konsultował i że oni nie panują nad partią i rządem?

Skoro nie o interes PiS tu chodzi ani o strategię konfliktu z Unią, to jaki ten wniosek ma polityczny sens? Właśnie ma: Jaki. Inaczej się bowiem rzeczy prezentują, kiedy spojrzymy na to wydarzenie z punktu widzenia interesów politycznych Zbigniewa Ziobry. Zre­konstruujmy polityczne uwarunkowania tego interesu.
   Patryk Jaki, wiceminister sprawiedliwości, był do niedawna członkiem Solidarnej Polski, partii, którą założył Zbigniew Ziobro po odejściu z PiS. Na 9 dni przed wyborami pan Jaki wyokrętował się z nominalnie tylko istniejącej partii Ziobry i przesiadł się w sensie metaforycznym i dosłownym jako na razie bezpartyjny do autobusu z napisem PiS. A uczynił to w sytuacji, gdy za sprawą kampanii warszawskiej stał się w masowym odbiorze jedną z ogólnopolskich twarzy PiS. Minister sprawiedliwości od zawsze kreuje się na politycznego szeryfa walczącego z korupcją, przestępcami, oligarchami i bezprawiem w interesie szarych, spokojnych mieszkańców miasteczka. Ale jego zastępca Patryk Jaki jako szef komisji weryfikacyjnej także wszedł bardzo mocno w te buty, a ponadto w kampanii warszawskiej wzbogacił swoje - i PiS - przesłanie polityczne o nowe wątki, wyrywając się w ten sposób z pułapki monotematyczności.
   W pisowskim miasteczku mieliśmy więc dwóch szeryfów, a to była sytuacja nie do utrzymania. Na koniec dnia, w promieniach zachodzącego słońca jeden szeryf musi zastrzelić drugiego. W końcu Jaki spektakularnie przegrał w Warszawie i jego kariera stanęła pod znakiem zapytania. A miało być inaczej. Pojedynek wydawał się nieunikniony. Ale w pisowskim miasteczku do żadnego pojedynku nie może dojść bez zgody najbogatszego farmera, który nim rządzi, czyli prezesa. On też wyznacza dzień, porę i przydziela przeciwnikom rewolwery oraz decyduje, czy pogrzeb będzie z honorami czy bez.
I tu się okazuje nagle, że w rewolwerze szeryfa Ziobry kul nie ma, a nie jest to dżentelmen, który zacząłby strzelać, wiedząc, że nie ma naboju w lufie, i tym się różni od Kirka Douglasa z „Ostatniego zachodu słońca”.
   Nie przydzielono mu amunicji, bo najbogatszy farmer nie zapomniał, że zakładając Solidarną Polskę, szeryf Ziobro grodził ziemię i usiłował mu ograniczyć dostęp do wodopoju. Przed wyborami w 2015 r. prawda etapu była taka, że opłacało się w zamian za hołd lenny przygarnąć zbuntowanego szeryfa i dokooptować go do swojego układu, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Prawda etapu zmienną jest.

W tej sytuacji zagrożony śmiercią polityczną szeryf bez wiedzy najbogatszego farmera amunicję sobie zorganizował i wy­strzelił - w obronie własnej. Na czym ta obrona polega? Ano na za­jęciu roli ikony przeciwstawionego Unii polskiego „suwerenizmu”, który z racji godności narodowej i podmiotowych praw Narodu każe się sprzeciwiać gmeraniu przez Niemca i brukselskie elity w tym, co najbardziej nasze - na przykład w gonieniu sędziów, któ­rych mentalność jest kastowa i śladu suwerenizmu w niej nie ma. Skoro ktoś zostaje ikoną suwerenizmu, to jest nieusuwalny, a co naj­wyżej przesuwalny - z rządu do Parlamentu Europejskiego, gdzie może na obfitym zasilaniu czekać, aż przez upływ czasu zostanie zdezaktywowany prezes Kaczyński. Jeżeli minister Ziobro rzeczywi­ście poczuł się zagrożony zupełną anihilacją, to mógł sobie właśnie taki europoselski cel polityczny postawić.
   Zrekonstruowana powyżej hipotetyczna koncepcja polityczna Zbigniewa Ziobry nie uwzględnia istotnych okoliczności.
Po pierwsze, jej domniemany autor nie wyciągnął wniosków ze smętnych losów Antoniego Macierewicza, ikony śledztwa smoleńskiego, który poczuł się z racji ikoniczności nieusuwalny i podniósł jawny bunt przeciw prezesowi w obronie swego faworyta Bartłomieja Misiewicza. Pan prezes poczekał na właściwy czas i ikonę przeniesiono do magazynu.
   Po drugie, Ziobro nie zauważył, że PiS jest zorganizowany wedle zasad filozofii neoplatońskiej. Jest Jednia, źródło wszelakiego bytu, czyli Prezes, który jako Jednia wyemanowuje swoje hipostazy: szeryfa, ikonę smoleńską, modernizatora Polski. Hipostaza jest jakością ontyczną tylko dzięki łączności z Jednią; gdy ten związek zostaje zerwany, hipostaza degeneruje się i rozwiewa.
   Nie wróżę zatem dobrze Zbigniewowi Ziobrze. Sądzę, że wyrok śmierci na niego został już podpisany, a do egzekucji dojdzie, gdy prawda etapu na to pozwoli.

Szukałem sensu, szukałem i wydaje mi się, że znalazłem razem z Prosiaczkiem, Kirkiem Douglasem i Enneadami Plotyna. Ale nie wykluczam, że żadnego sensu nie ma i, parafrazując Słowackiego:
„A to wszystko są nonsensa,
Moje felietony nowe,
Gdzie się język mój wałęsa
I bawi zęby trzonowe”.
Ludwik Dorn

Bóg jest omylny

Pan Bóg zabrał głos. Cieka­wa rozmowa ze znanym historykiem prof. Andrze­jem Nowakiem (nazywa­nym na prawicy Bogiem) przeprowadzona przez Tomasza Kwaśniewskiego („Gazeta Wyborcza”). Dziwne, że ta rozmowa nie wy­wołała szerszego echa, bo profesor to guru konserwa­tystów prawicy i daje obszerny wykład ich poglądów. Józef Hen w najnowszym tomie „Dzienników” pisze, że ten intelektualista powiedział, iż „zamordowano” nie tylko tych w samolocie, po katastrofie smoleńskiej trwało „zabijanie”, jakieś tajemnicze śmierci, 120 zabi­tych. Być może profesor to wyjaśni. Jego opinie na te­mat romantyzmu, narodu, przyszłości naszej kultury pozostawiam w spokoju, gdyż jako prosty magister nie próbuję stawić czoła profesorowi UJ, choć ta uczelnia nie ma ostatnio dobrej passy. Vide Pałac Prezydencki.
   Wyrywam więc (jak zwykle polemiści) fragmenty z kontekstu. Andrzej Nowak mówi o panującej w Polsce „zasadzie kooptacji elit”. „Działa od 1944 roku, kiedy to nowa »elita« została nam narzucona na sowieckich czołgach. Bardzo szybko dokooptowała niewielką resztówkę elit II RP - tę bardziej lewicową”. Stopniowo wchodziły też do niej dzieci, które zaczęły się buntować. „Symbolem tej grupy jest Adam Michnik. Bardzo od­ważnie się zachowywał, ale ta odwaga była jakby trosz­kę łatwiej sza niż w przypadku kogoś, kto nie miał aż tak ustosunkowanych rodziców”. Po 1989 r. ta kooptowana elita dominuje dalej - twierdzi profesor.
   W teorii kooptacji „tkwi racjonalne jądro” (wkuwało się przymusowo Hegla i Marksa na studiach w PRL), ale co temu winien Michnik? Przecież jego, Kuronia, Modzelewskiego, a nie Świtonia, najbardziej ścigano. Wymawianie, że było im łatwiej, uważam za małost­kowe. Czy członkowie ówczesnej opozycji (od których trzymałem się w bezpiecznej odległości), tacy jak wspo­mniany Michnik czy Modzelewski, powinni mieć wy­rzuty sumienia, że dostali za łagodne wyroki, siedzieli w więzieniach latami, ale za krótko? A może - przeciw­nie, dostali po karku za mocno, bo władza chciała po­kazać, że jej synowie nie stoją ponad „prawem”? Czy oni są winni, że złamano im życie, ale nie do końca? Jeszcze trochę, a ci, którzy nigdy nie powąchali prochu, będą wymawiać innym, że mieli wiadro w celi.
„Inaczej według mnie - mówi profesor - powinien wyglądać koniec zbrodniczego systemu - nazwaniem zbrodni zbrodnią, zbrodniarzy zbrodniarzami, ofiar ofiarami, a nie kooptacją części ofiar do elity władzy późnego PRL i wykluczeniem - także z pamięci - innych ofiar”.   Inaczej, to znaczy jak? Tak jak w Hiszpanii, gdzie krew się nie polała, komuniści wyszli na wolność i do­gadali się z „frankistami”? Jak w Chile - gdzie obalony dyktator jeszcze długo po upadku swojego reżimu stał na czele armii, bo tak było uzgodnione? Pinochet, któ­ry wycinał „marksistowską zarazę do kości”, w końcu musiał dogadać się z chadekami i zrobić miejsce dla de­mokracji. A może tak, jak to się stało w Afryce Południo­wej? Wszędzie teraz pojawiają się radykałowie ostatniej godziny, dla których rewolucja bez szubienic jest niedokończona. Bie­dacy, spóźnili się na wieszanie.
   We wszystkich tych krajach są lu­dzie niezadowoleni z niedokończonej transformacji i usiłują się dopisać do jakobinów. Socjaliści w Hiszpanii wznowili ekshumacje masowych grobów, jakie pozostawił Franco, a jego szczątki mają gdzieś przenieść. W Chile bada się ślady zrzuconych z he­likopterów wprost do morza. Nawet w Afryce Południowej narasta dziś krytyka Nelsona Mandeli. Tylko czekać, jak zaczną mu wypominać więzienny komfort i pogonią bia­łych gdzie pieprz rośnie.
   Prof. Nowak jest krytyczny wobec Okrągłego Stołu, po­nieważ był niereprezentatywny, nie było przy nim ludzi skrzywdzonych, pozbawionych w PRL szans, zamordo­wanych. „Oczywiście, oni by nigdy [przy Okrągłym Stole] nie zasiedli. Bo dla nich generałowie Jaruzelski i Kiszczak to byli ci, którzy ich i ich bliskich wdeptali w ziemię” - mówi. Wobec takiego dylematu stali ludzie opozycji od Chile po Polskę. Cóż lepszego mogli zrobić, niż nego­cjować ze swoimi klucznikami? Każde inne wyjście mo­gło być krwawe. Czy profesor wziąłby tę krew na swoje sumienie? Tu Andrzej Nowak robi zgrabny unik: „Nie ja podejmowałem wtedy to ryzyko” - odpowiada. A propos wyborów czerwcowych 1989 r. czytamy: „A gdyby pan był na miejscu tych ludzi? - Nie wiem, może też bym zdradził tych, którzy liczyli, że będę wierny paktowi z wyborcami”. Profesor „nie wie” albo „nie on podejmował ryzyko”. Jak Bóg nie wie, to kto ma wiedzieć?
   Wie natomiast profesor, jak nie powinien wyglądać trójpodział władz: w dużej części zachodniego świa­ta - mówi - „sądy próbują przypisać sobie moc zastę­powania parlamentów, nie tylko w interpretowaniu prawa, ale i w jego stanowieniu poprzez interpretację”. Zdaniem historyka ten, kto wygrał wybory, ma prawo zmieniania ustaw i sędziów. Inaczej niż twierdzą pro­fesorowie Strzembosz czy Zoll, zwolennicy zasady pry­matu prawa. Środowiskowa solidarność jest ważniejsza niż rozliczenie patologicznego dziedzictwa sądów PRL - mówi prof. Nowak, całkiem jak przedtem Kornel Morawiecki: naród stoi ponad prawem. Naród to rząd. Czyj rząd - tego prawo.

Telewizja publiczna także. Mówi Pan Bóg: „Widzę dobre zmiany [w TVP]. Bez ironii. Chodzi mi o serial »Drogi wolności«, dobrze zrealizowany. Cieszę się też z odno­wienia Teatru Telewizji. (...) Odbieram formę telewizji publicznej pod względem informacyjnym jako nachalną i prymitywną, co jest reakcją na nachalną i prymitywną telewizję, jaką robiła wcześniej telewizja PO-wska. I jaką robi w jeszcze bardziej prymitywnym, nachalnym, stylu TVN. Tak więc ta dzisiejsza nachalna, prymitywna infor­macja w TVP jest krokiem naprzód w stosunku do tego, co było w 2015 roku. Bo nie ma już tylko jednej prymityw­nej, nachalnej narracji, można sobie porównać i wybrać”.
   Dokładnie tak myśli prezes: opozycja (naszym zdaniem) kłamie, to my też. Na tym ma dziś polegać pluralizm.
Daniel Passent

Licznik

Dzień po tym, jak ten numer „Newsweeka” trafi do sprzedaży, we wtorek 23 października 2018 roku, skończę (tu łkanie, szloch, wycie, jęki, westchnienia, chlupot wlewanej do gardła bezpośrednio z butelki wódki) 50 lat.
   Jest to grube nieporozumienie. Kilka lat temu, wraca­jąc z imprezy, złapaliśmy ze znajomymi na ulicy taksówkę. Siadłem z przodu, a że lubię porozmawiać z Tymi-Którzy-Wiedzą-Najwięcej-O-Życiu, zagadałem, jakim cudem opłaca się kierowcy wywieszona na szybie taryfa 1,40 zł za kilometr.
   - Panie! No pewnie, że się nie opłaca! - odparł rozba­wiony taksówkarz.
   - No to dlaczego pan jeździ za taką stawkę? - zapyta­łem. Kierowca zaczął kiwać głową, jakby gadał sam do sie­bie, i ostatecznym machnięciem zaakceptował swój tok myślenia.
   - Dobra, pokażę panu. Umawiamy się, że za kurs płaci pan dwie dychy, OK?
   To była uczciwa propozycja, więc potwierdziłem.
   - To niech pan patrzy - taksówkarz wziął do ręki małe­go pilota i zaczął klikać. Kwota na wyświetlaczu natych­miast nieproporcjonalnie szybko ruszyła w górę.
   - Nieźle - wyraziłem uznanie.
   - E, to jeszcze wolniutko, patrz pan - kolejne kliknięcia i jakby rachunek dostał turbodoładowania, gnając w stro­nę stówy. Rozmowy z tyłu ucichły, widać drugi rząd docenił pokaz. Odezwał się znajomy, który, tak się składało, praco­wał w Ministerstwie Finansów. Nie pamiętam dokładnie jego argumentacji, ale było coś o kasach fiskalnych, zabez­pieczeniach i że to niemożliwe. Kierowca dobrodusznie się zaśmiał. Mnie z kolei ciekawiło, kto się tak daje rolo­wać, przecież gołym okiem widać, że coś jest nie tak.
   - Czendżmeny i pijani. Albo jak który na dziwki idzie i każe na siebie czekać, tu mu podkręcam, zadowolony po burdelu, myśli, że tak długo zasuwał, to się nie czepia.
Po wyjściu z taksówki kolega aż się zapowietrzył, że w poniedziałek z samego rana poruszy tę sprawę w resor­cie. Nie wiem, czym to się skończyło, ale ja się czuję, jakby jakiś złośliwy taksówkarski bóg tuż po mojej trzydziestce podkręcił licznik, który nie wiedzieć kiedy i jakim sposo­bem dojechał do pięćdziesiątki. A taryfowładny Zeus pa­trzy z góry i śmieje się z frajera. Nieładnie.
   A frajer rozmyśla nad rachunkiem. Nie wiem jak Wy w podobnych okolicznościach przyrody, ale mnie w te po­nure dni, kiedy zegar tyka tyk-tyk, przychodzą do głowy
głównie rzeczy, których nie zrobiłem, choć chciałem, albo próbowałem, a mi nie wyszły.
   Na początku oceanografia. Moje pierwsze poważne ma­rzenie o przyszłości. Album o oceanach, który dostałem w podstawówce od rodziców, naukowo-przygodowe filmy Jacques’a Cousteau, kompletna fascynacja. No, a z drugiej strony niestety brak talentu do przedmiotów ścisłych.
   Lata później, przechodząc jak każdy porządny dzienni­karz kryzys zawodowy, zapragnąłem otworzyć knajpę. Co jest banałem do kwadratu, bo marzy o tym co trzeci sfru­strowany korpolud, a w takiej Warszawie w ciągu roku od otwarcia pada co drugi lokal. Na szczęście moje roje­nia o tym, jak to będę wymyślał dania, zabawiał rozmo­wą klientów, animował życie sąsiedzkie, a interes pięknie rozkwitnie, rozwiało paru znajomych, którzy naprawdę przetarli się w tym biznesie. Ich pukanie się w głowę prze­mówiło mi do rozumu, a lektura Anthony’ego Bourdaina przypieczętowała mentalną rejteradę.
   W tych kategoriach traktuję również pomysł winnicy na Mazurach, choć tu odgrażam się kpiącej małżonce, że nie powiedziałem ostatniego słowa. Całkiem realna zaś była reporterska książka o Stambule, którą na fali popu­larności „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” mieliśmy napisać z szanowną współautorką Anną Dziewit-Meller. Już nawet szukaliśmy mieszkania w naszej ulubionej dzielni­cy Beyoglu, zastanawialiśmy się, czy weźmiemy wolne od zajęć w Polsce i przeniesiemy się na jakiś czas, czy może będziemy dolatywać, mieliśmy wydawcę, który tylko cze­kał na podpis na szczodrej umowie... Ale była już dwójka małych dzieci, pomyśleliśmy, że drugi raz nie będą takie małe, nie chcemy później żałować, że nie wiadomo kie­dy podrosły, poczekajmy trochę, kiedy będą mogły wspól­nie z nami przeżywać przygodę w mieście miast. A potem przyszła próba przewrotu w Turcji, trwające do dzisiaj brutalne represje i książka - taka, jaką sobie wymyślili­śmy - rozwiała się w porannej mgle nad Bosforem.
   Kilkadziesiąt stron zaczętej trzy lata temu love story leży w szufladzie, a pomysł, żeby może tych parę zdolno­ści, które posiadam, wykorzystać z pożytkiem dla mojego kraju w dyplomacji, ulotnił się trzy lata temu. Podsumo­wując: we wtorek proszę do mnie nie dzwonić.
Marcin Meller

Kara

Rodzice mojego kolegi z czasów licealnych byli bardzo zgranym małżeństwem, nieste­ty, z jednym defektem, który popsuł wszyst­ko. Jakiś czas po ślubie piękna pani J. zaczęła chrapać. Początkowo były to niewinne chrząknięcia, które po ja­kimś czasie przerodziły się w mocniejsze powarkiwania, irytujące terkotanie, by w końcu dojść do poziomu ryku silnika Boeinga. Pan J. mężnie znosił wszystko, bo ko­chał żonę bardzo, nadto mieli dwóch synów, którzy ro­śli szybciej niż marihuana, więc szukał ratunku gdzie się da. Wraz z żoną odwiedzali renomowanych lekarzy, któ­rzy jednak nie byli w stanie pomóc. Posiłkował się więc powszechnie dostępnymi metodami - pokasływał, po­gwizdywał, szturchał ją delikatnie, w końcu przewracał się z boku na bok gwałtownie, przy okazji (gdy już nie był w stanie znieść hałasu) waląc żonę na odlew. Spał z gło­wą schowaną pod poduszką i coraz częściej przesiadywał nocami w kuchni, gdzie kimał na krześle.
   W końcu wpadł na szatański pomysł. Którejś nocy nagrał straszliwe chrapanie małżonki na taśmę magnetofonową i gdy następnego dnia wróciła z pracy - zamknął ją w po­koju na klucz, po czym z korytarza odpalił nagranie przez wielkie głośniki, które zostawił w pokoju wraz z zamkniętą żoną. Potencjometr głośności odkręcił do oporu. Nagranie trwało 90 minut i na tyle pan J. wyszedł z domu. Gdy wrócił, szyba w drzwiach do pokoju była wybita, żony w domu nie było - siedziała u adwokata i załatwiała papiery rozwodowe. Nigdy więcej się do męża nie odezwała ani jednym słowem. Sprawa zakończyła się rozwodem.
   Pani J. była niewinna, ale niekiedy podobna kara mia­łaby sens. Właśnie obejrzałem serię przedwyborczych wystąpień młodego Morawieckiego. Jak wodował stat­ki, których nie było, modlił się o deszcz dla rolników i głaskał ich spracowane dłonie, kobietom z kół gospo­dyń wiejskich obiecywał po kilka tysięcy złotych, garstce dziennikarzy pokazywał nową szosę jako dzieło własne, choć zbudowali ją jego poprzednicy - było tego tyle, że w końcu sąd go skazał za kłamstwo. A on nic sobie z tego nie robił i jechał dalej. Taśmy nagrane u Sowy i Przyja­ciół pokazały go jako człowieka nasyconego hipokryzją i kłamstwem do pełna. Mroczna postać. Uważa naród za głupców łykających wszystko. Słynny bajarz Jan Sa­bała, który ma w Zakopanem pomnik postawiony za to, że gadkę wyssaną z palca opanował jak nikt na świecie - z Morawieckim by przegrał. Czekałem, czy Morawie­cki powie, że wraz z oddziałem Indian Dakota, walcząc jako wódz Szalony Koń, pokonał wojska amerykańskie w bitwie pod Little Bighorn, i w ogromnym pióropuszu na głowie obieca 800 zł każdemu Indianinowi w Polsce, w tym synowi Czarneckiego.
   Morawiecki z kłamstwa uczynił język wartki, jak po­tok rwącej rzeki i zaszczepił kulturę kłamstwa w narodzie na wiele lat. Mógł powiedzieć i obiecać wszystko - mi­lion samochodów elektrycznych, loty w kosmos, Dolinę Krzemową, drugi Dubaj, mógł dowolnie zmieniać histo­rię kraju, zbrodniarzom stawiać pomniki, a prawdziwych bohaterów usuwać z pamięci historycznej. A mimo to w kłamstwie został przebity.
   Na ekranie klip wyborczy PiS. Rzecz zrobiona w hitle­rowskim stylu, z pociętymi wypowiedziami, ze skrawka­mi zdań wypowiedzianymi przed laty w zupełnie innym celu, fikcyjny obraz Polski w nieodległej przyszłości - po ulicach grasują arabscy mordercy i gwałciciele, zrzuca­ją kobiety ze schodów, ulice płoną, wojna i zamieszki, a wszystko to na zlecenie Schetyny i Trzaskowskiego. Zgroza. Przypomniały mi się archiwalne filmy z przed-
wojennej Warszawy, ulice Żelazna, Chłodna, biedni jak myszy kościelne Żydzi w jarmułkach, jeżdżące wokół furmanki, ludzie w zniszczonych chałatach i komentarz kronikarza: „Roznoszą pluskwy, choroby, są zakałą społe­czeństwa”.
   Wynika z obu tych filmów jedno: Polacy są wrogami in­nych ludzi. Decyzję, aby zagrać tą nutą ksenofobii, ktoś podjął świadomie. Powiedział: „Polacy w duchu są rasistami, nienawidzą innych, pójdą na to, załapią się, tym wy­gramy”. Ktoś najważniejszy w PiS musiał to klepnąć.
   Otóż autorów tego klipu i moralnych sprawców tej obrzydliwości - Kaczyńskiego, Morawieckiego, Mazurek, Brudzińskiego i innych - powinno się zamknąć w poko­ju bez klamek i wyświetlać im te filmy przez dziesiątki go­dzin bez przerwy, bez możliwości ucieczki przez rozbite okno w drzwiach. Mogłoby to trwać i tydzień, nieważne, ich dzieło, ich karma, niech wraca. Niech ich przeniknie do ostatniego elementu kodu DNA. Niech się z tym budzą i zasypiają. Niech to w nich mieszka do końca ich życia.
Zbigniew Hołdys

Moje taśmy

Teraz już wszystko wiemy - kto udaje, że wygrał, kto rzeczywiście przegrał i kto zajął takie miejsce, na jakie zasłużył.
   Przyznam, że końcówka kampanii wyborczej była bardzo nerwowa, ja również się denerwowałem. Media zajęły się ta­śmami premiera Morawieckiego, w tumulcie komentarzy trudno się było zorientować, komu i kiedy się sprzedawał, jak ciężko jest udawać, że się nie jest wulgarnym, i jak różny jest interes premiera i prezesa banku.
   Bardzo się obawiałem, że tuż przed wyborami ukażą się ta­śmy z moim udziałem. Muszę to z siebie zrzucić: tak, ja też by­łem u Sowy, jadłem cienko rozklepany kotlet cielęcy, który był tak wielki, że ziemniaczki ledwo zmieściły się na talerzu. Ośmiorniczek nie dotknąłem. Naprzeciwko mnie siedziała wi­cepremier polskiego rządu Elżbieta Bieńkowska. Żeby nie owijać w bawełnę, zacytuję odważnie najbardziej pikantne fragmenty naszej rozmowy. W tym momencie proszę Elżbie­tę Bieńkowską o wybaczenie i pomijając RODO, ujawniam również jej wypowiedzi:
   EB: To ty, Krzyśku, kończyłeś w Sosnowcu liceum Plater?
   Ja: Nie powiesz mi chyba, Elu, że ty kończyłaś Staszica.
   EB: To właśnie chciałam powiedzieć, Staszic wyższy poziom.
   Ja: Tylko w przedmiotach ścisłych. Wywyższasz się, bo je­steś w rządzie.
   EB: Nie powiesz mi, że w Plater uczyli matematyki na tym poziomie co w Staszicu.
   Ja: Jestem humanistą, matematyka nie jest mi potrzebna do tego stopnia jak tobie.
   EB: Moje liceum na pewno było lepsze.
   Ja: Nie ustąpię ci, moje lepsze. I do kelnera: poproszę o lody waniliowe - dwie kulki, bo się zdenerwowałem.
   Teraz ta rozmowa nie jest już tak pikantna, jak mogłaby być przed pierwszą turą wyborów.
   I mnie, i Państwu po tej ekscytującej kampanii należy się chwila relaksu i dlatego z całego serca polecam film reżyse­ra Janusza Kondratiuka „Jak pies z kotem” - film o ludzkiej wrażliwości, braterskiej miłości, film głęboko filozoficzny, z do­mieszką autoironii i refleksji na temat kruchości naszego życia; jeden z najbardziej wzruszających, jakie ostatnio widziałem.
   To ten film na festiwalu w Gdyni miał najdłuższe brawa i przez tchórzostwo prezesa Radia Gdańsk nie dostał nagrody publiczności - a zasłużył.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Powrót sędziów

Trybunał Sprawiedliwości UE tymczasowo zawiesił przepisy o wcześniejszej emeryturze dla sędziów SN i nakazał przywrócenie sytuacji sprzed 3 kwietnia.

Oznacza to, że sędziowie, których prezydent Duda wysłał na emeryturę, orzekają nadal - do czasu osądzenia przez Trybunał skargi Komisji Europejskiej. Trybunał zo­bowiązał Rzeczpospolitą Polską, a więc jej wszelkie władze i organy, do „powstrzy­mania się od wszelkich działań zmierzających do powołania sędziów Sądu Najwyższego” w miejsce sędziów, których usunęła pisowska ustawa. A także od wyznaczania nowego Pierwszego Prezesa SN czy jego tymczasowego następcy.
   Prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego (także ten sąd objęły przepisy dotyczące SN) Marek Zirc-Sadowski już w kilka godzin po wydaniu tego postanowienia wezwał sędziów, którzy udali się w stan spoczynku, do powrotu i polecił przydzielić im sprawy do sądzenia. To samo od poniedziałku dzieje się w Sądzie Najwyższym. Natomiast władze PiS i Kancelaria Prezydenta zapowiadają, że „przyjrzą się”, „przeanalizują” i „ustosunkują się” do postanowienia TSUE. MSZ wydało komunikat, że postanowienie ma „charakter prowizoryczny” i „nie jest ostatecznym rozstrzygnięciem”.
   Z kolei przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa sędzia Leszek Mazur oświadczył, że KRS będzie „obserwować, jak się odniesie do tego Sejm, Senat i prezydent”. Czyli: organ konstytucyjnie stojący na straży niezależności sądów poczeka na instrukcje polityczne. Władze PiS zapowiadają, że do wykonania tego postanowienia należy uchwalić nowe przepisy. Zatem obok opcji odrzucenia czy polemiki z tym orzeczeniem rozważają też grę na czas: że wykonają, ale po swojemu, i po jakimś procesie legislacyjnym, który musi potrwać.
   Jednak to postanowienie działa bezpośrednio, jest częścią prawa obowiązującego w Polsce i ma pierwszeństwo przed polskimi ustawami - co wprost wynika z polskiej konstytucji i Traktatu o UE. Nie jest więc potrzebne uchwalanie czegokolwiek. Powrót sędziów do orzekania nie wymaga w ogóle żadnych działań władz PiS. To wyłączna domena sędziów i prezesów SN i NSA. A oni już wykonują to postanowienie.
   Pozostała część postanowienia TSUE: zobowiązanie władz politycznych do nieobsadzania miejsc sędziów, których przeniesiono w stan spoczynku, a teraz powrócili, skierowana jest także do PiS. Ale nawet jeśli KRS i prezydent się nie podporządkują - prezesi SN i NSA, wykonując to postanowienie, po prostu nie dopuszczą tych osób do orzekania. Taką sytuację mieliśmy już z dublerami w Trybunale Konstytucyjnym za czasów prezesury prof. Andrzeja Rzeplińskiego.
   Tę walkę, prawnie, PiS musi z sędziami - także sędziami TSUE - przegrać. Ale politycznie może dalej iść ścieżką polexitu. Znaczący krok na niej zrobił na początku października prokurator Zbigniew Ziobro, zaskarżając do Trybunału Konstytucyjnego przepisy Traktatu o UE dotyczące pytań prejudycjalnych o interpretację prawa Unii, które sądy krajowe mogą zadawać TSUE. Skutkiem orzeczenia o ich niekonstytucyjności może być wypowiedzenie przez Polskę Traktatu (w Sejmie - zwykłą większością głosów) lub skonstruowanie przez TK jakiejś procedury wewnątrzkrajowej weryfikacji, które pytanie sąd może zadać, a którego nie. Co byłoby oczywistym złamaniem tak Traktatu, jak i zasady trójpodziału władzy i niezależności sądów gwarantowanych w konstytucji.

Decyzja TSUE o zawieszeniu działania przepisów o „wycince” sędziów zapadła dwa dni po ujawnieniu tej skargi prokuratora Ziobry do TK, i jest całkiem prawdopodobne, że miała z tym związek. Groźba polexitu - choćby bez formalnego wystąpienia, ale przez faktyczną utratę udziału w jej funkcjonowaniu, jest bardzo realna. Premier Morawiecki po informacji o postanowieniu zabezpieczającym TSUE oświadczył, że „80 proc. Polaków chce reformy wymiaru sprawiedliwości”.
   Może PiS rzeczywiście wierzy, że Polacy gotowi są zapłacić utratą unijnych paszportów i dotacji za przejęcie przez władzę polityczną wymiaru sprawiedliwości.
Ale rzeczywistość (badania opinii publicznej: 80 proc. za Unią) i zdrowy rozsądek temu przeczą.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz