Zaskakujące kariery prokuratorów od taśm
Patrząc na działania
prokuratorów w aferze podsłuchowej, można odnieść wrażenie, że po zmianie
władzy każdy na niej skorzystał. Niektórzy już wcześniej wyspecjalizowali się w
prowadzeniu spraw, które stawiały ludzi PO w niekorzystnym świetle.
Wszystko wskazuje na to, że zawiodły nie
tylko służby, ale także prokuratura, która w wyjaśnianiu podsłuchów ograniczyła
się jedynie do „biznesowo-finansowego” wątku, pomijając udział ludzi PiS i
rosyjskich służb. To, co rzuca się w oczy, to wybór do śledztwa podsłuchowego
jednych z najlepszych prokuratorów, a na pewno doświadczonych w prowadzeniu
spraw, w których ważni ludzie związani z PO pojawiali się w kompromitującym
kontekście. Jak na nagraniach kelnerów.
Jedną z nich jest sprawa zaniedbań przy
organizacji lotów do Smoleńska. Prokuratorzy z Pragi doszli do wniosku, że
funkcjonariusze BOR nie dopełnili obowiązków (nie miało to jednak wpływu na to,
że 10 kwietnia 2010 r. doszło do katastrofy). Efektem tego śledztwa były
zarzuty, a później również wyrok 1,5 roku więzienia w zawieszeniu dla byłego
wiceszefa BOR gen. Pawła Bielawnego, co PiS przyjął z zadowoleniem. Oskarżał go
prokurator Józef Gacek, opierając się m.in. na opinii biegłego, byłego
wiceszefa BOR, który - jak informowała „Gazeta Wyborcza” - był wówczas w sporze
z kierownictwem Biura (chodziło o wypłatę 400 tys. zł ekwiwalentu za mieszkanie
służbowe).
Ta sama prokuratura i ten sam prokurator Gacek
w tym samym mniej więcej czasie oskarżyli byłego senatora PO, słynnego adwokata
i scenarzystę Zbigniewa Piesiewicza o posiadanie narkotyków. Sprawa była słynna
i bulwersująca, dużą rolę odegrały w niej kompromitujące nagrania. Wykonali je
szantażyści, ale zdaniem prokuratora głównie zarejestrowali to, jakoby senator
zażywał narkotyki. Byłemu senatorowi groziło nawet trzy lata więzienia,
prokuratura domagała się sześciu miesięcy w zawieszeniu. Gacek o szantażystów
potraktował tylko odrobinę surowiej - żądał 1,5 roku więzienia w zawieszeniu.
Sąd uniewinnił Piesiewicza, a szantażystów skazał na bezwzględne więzienie.
Jeden ze składów orzekających stwierdził, że
„niedopuszczalne było oskarżenie osoby o nieposzlakowanej opinii, (...)
wyłącznie w oparciu o obciążające zeznania przestępcy i szantażysty”.
Co jeszcze wiąże tę sprawę z aferą podsłuchową? Nagrania
senatora Piesiewicza miał oglądać słynny kelner Łukasz N., który wtedy pracował
w restauracji Lemongrass, uchodzącej za „okablowaną” przez Rosjan.
Z kolei Józef Gacek to ten prokurator,
który w 2014 r. tuż po wybuchu afery podsłuchowej razem z funkcjonariuszami
ABW wszedł do redakcji „Wprost” i tak nieudolnie próbował odebrać laptop naczelnemu
gazety, że doprowadził do wielkiej awantury. Najpierw w redakcji, potem w całym
kraju. Już na starcie śledztwo zostało ośmieszone, a rząd z premierem Tuskiem
na czele - choć prokuratura była wówczas niezależna - oskarżony o atak na
wolność prasy.
Gacek był wówczas naczelnikiem wydziału
śledczego praskiej prokuratury okręgowej. Dziś jest jej szeregowym śledczym
(podał się do dymisji wiosną 2016 r. po odsunięciu jego podwładnego za próbę
wszczęcia śledztwa w sprawie nieopublikowania wyroków TK). W tym samym wydziale
pracowali inni prokuratorzy zaangażowani już bezpośrednio w wyjaśnianie sprawy
podsłuchowej, z Anną Hopfer, czyli głównym oskarżycielem Falenty i kelnerów, na
czele. Im - było ich w sumie troje - powiodło się lepiej niż Gackowi.
Wszyscy mieli wiele do stracenia, ale i do
zyskania. Gdy wybuchła afera podsłuchowa, byli u progu karier. Najstarsza z
nich Anna Hopfer w 2014 r. miała 39 lat, która dla Falenty chciała 1,5 roku
więzienia w zawieszeniu (sąd orzekł 2,5 roku bez zawieszenia, sytuacja
podobna jak w sprawie szantażystów Piesiewicza), awansowała
pod koniec 2015 r., a więc już za rządów PiS, niedługo po wysłaniu do sądu aktu
oskarżenia w sprawie organizatorów podsłuchów. Została delegowana do
Prokuratury Apelacyjnej (przemianowanej za rządów PiS na Regionalną). Co
ciekawe, pracowała tam do lipca tego roku, a tzw. delegację przedłużano jej już
za rządów Zbigniewa Ziobry. Dobrze wiodło się też jej mężowi Przemysławowi
Hopferowi, który dostał posadę w spółce Skarbu Państwa. Mimo braku
doświadczenia w branży metalowej został prezesem KGHM Metraco. Trafił tam ze
stanowiska wiceprezesa spółki Komfort, która prowadzi sieć sklepów z dywanami i
wykładzinami. Tu ciekawostka: zarówno Komfort, jak i poprzednia firma, w której
pracował Hopfer, czyli Barlinek, należą do Michała Sołowowa, również nagranego
przez kelnerów.
KGHM Metraco jest spółką-córką KGHM zajmującą
się m.in. skupowaniem złomu miedzi. Hopfer znalazł się tam pod koniec 2016 r.,
a niedługo później dostał fotel szefa rady nadzorczej innej państwowej spółki -
Centrozłomu Wrocław. Obie stracił - pierwszą w kwietniu, drugą w lipcu tego
roku. Stało się to tuż po tym, gdy prezesem KGHM przestał być człowiek, który
ściągnął do firmy Hopfera, czyli Radosław Domagalski-Łabędzki, uważany niegdyś
za protegowanego Mateusza Morawieckiego, dziś kojarzonego z ministrem Mariuszem
Kamińskim.
Mimo to Hopferowie na pewno skorzystali.
Jak wynika z oświadczenia majątkowego Anny Hopfer, oszczędności małżonków w
2017 r. wzrosły w porównaniu z 2015 r. o 360 tys. zł. Kupili też kolejne,
trzecie mieszkanie, o powierzchni 60
m kw. Gdy zadzwoniliśmy do Anny Hopfer, początkowo nie
chciała przyznać, kim jest jej mąż. Zrobiła to dopiero po dłuższej chwili,
zapewniając, że karierę zawdzięcza tylko sobie, a nie jej, bo jest
doświadczonym menedżerem i specjalistą w swej dziedzinie. To, że mogło być
inaczej, nazywa insynuacjami. Zapewnia, że wszystkie wątki, które pojawiły się
w śledztwie, zostały zweryfikowane. O braku „drugiego dna” zapewnia również
Przemysław Hopfer, który dodaje, że jest menedżerem, nie politykiem, i że do
KGHM przyszedł na prośbę prezesa miedziowego giganta, który potrzebował
doświadczonych ludzi.
Na aferze podsłuchowej skorzystali też inni
prokuratorzy z wydziału śledczego praskiej prokuratury okręgowej i podległych
jej rejonówek. Najbardziej jeden - pracujący jeszcze w 2015 r. w Prokuraturze
Rejonowej dla Warszawy Pragi Północ Adam Borkowski, który do sprawy
podsłuchowej doszlusował już na sali sądowej (proces ruszył w maju 2016 r.). Dziś
ten 38-latek jest wiceszefem praskiej prokuratury okręgowej, co przełożyło się
wyraźnie na zawartość jego konta. Jego oszczędności wraz z żoną w ciągu dwóch
lat skoczyły z zera do 81 tys. zł.
Jego o rok starszy kolega Piotr Kowalik pod
rządami „dobrej zmiany” także zaliczył przeprowadzkę - z rejonu w Wołominie na
ten sam szczebel prokuratorski, ale już w Warszawie Pradze Południe. Mocniej
zakotwiczyła tam również jego żona, za rządów PO radca prawny w państwowym
Banku Gospodarstwa Krajowego, która w 2015 r. wybrała karierę w prokuraturze.
Najpierw jako asesor, zaś w 2017 r. już pełnoprawny prokurator. Państwo
Kowalikowie również zgromadzili spory majątek, ich zasoby wzrosły między 2015 a 2017 r. głównie za
sprawą nowego lexusa IS 200t (wartego dziś około 130 tys. zł) i 30 tys. zł
ulokowanych w fundusz inwestujący w złoto.
Grzegorz Rzeczkowski
Tąpnięcie
Jest dziś tak jak zwykle raz na parę lat.
Piątek, a tu trzeba napisać komentarz powyborczy. Dziś o tym, czego - jak sądzę
- żaden wynik wyborów nie wymaże.
Coś bardzo
istotnego zdarzyło się w ostatnich kilkunastu dniach kampanii. Coś, co może z
nami zostać długo, rok z okładem na pewno. PiS zaczęło przegrywać z PiS.
Przestało być teflonowe, niezwyciężone i triumfujące. I to w najmniej
oczekiwanym momencie. Gdy miało podkręcić tempo na finiszu - dostało zadyszki,
zamiast dominować - zostało zepchnięte do defensywy.
Sondażowe straty
PiS po ujawnieniu nagrań Morawieckiego są większe niż te, jakie zanotowała
Platforma po ujawnieniu taśm z Sowy i Przyjaciół cztery lata temu. Spadek nie
musi być trwały. Ale to, co jest istotą nagrań z Morawieckim, jest bardzo
podobne do wydarzeń sprzed czterech lat. Platforma nie straciła wtedy władzy,
ale straciła w oczach bardzo wielu Polaków moralny tytuł do jej sprawowania.
Podobnie jest z PiS. Może nawet gorzej. W przypadku polityków PO słyszeliśmy
samozadowolenie i nonszalancję. Teraz, gdy chodziło o premiera z PiS,
usłyszeliśmy pogardę dla ludzi i kompletny brak empatii. Wątpliwe, by Mateusz
Morawiecki odkleił ze swego garnituru przylepiony do niego ryż, a ze swego wizerunku
radość z kontuzji Roberta Kubicy, która miliony Polaków przeraziła i
zasmuciła. Wrócił bankster. Trudno będzie znów uwierzyć w jego szacunek dla
zwykłych ludzi i prostych reguł. Niezależnie od tego, jak często Jarosław
Kaczyński będzie mu wystawiał świadectwo moralności.
Moralna
degrengolada PiS to coś o wiele głębszego i szerszego niż nagrania sprzed lat,
gdy „Morawiecki musiał tak mówić, bo był w takim towarzystwie”. Władza, która
zaczynała od niemal wykrzyczanego w expose przez Beatę Szydło „koniec z
arogancją władzy i koniec z butą”, staje się szybko synonimem arogancji i buty.
A widać to lepiej, gdy wpada w tarapaty i w odruchu paniki chwyta się brzytwy.
Te paskudne, ciągłe kłamstwa. To straszenie, że jak nie wybierzecie tych, co
trzeba, to nie dostaniecie pieniędzy. Te manewry, żeby jakoś podstępnie utrącić
panią prezydent Łodzi. Ten obrzydliwy, w swej istocie rasistowski, spot.
Od lat trwa spór o
to, na czym PiS może się potknąć. Wersja „na zamachu na konstytucję” zderza
się z wersją „na gospodarce”. Ale kto wie, czy w przypadku Polski hasło „gospodarka,
głupcze” nie powinno być zastąpione hasłem „kwestia smaku, głupcze”. Na
kwestiach etycznych i „smakowych” wyłożył się SLD, a potem PiS, wreszcie PO.
Skala rodzaj przewin były różne. Ale mechanizm w gruncie rzeczy zawsze jest
ten sam. Gdy ludzie dochodzą do wniosku, że ci obecni „mieli być inni, a nie
są”, zaczyna się zjazd. Charakterystyczne, że poprzednie trzy ekipy padły, gdy
sytuacja gospodarcza była bardzo dobra. Koniunkturę w gospodarce można mieć
dobrą, a polityczną - wręcz przeciwnie. Gdy nagle okazuje się, że to, co mówili
o władzy jej oponenci, nie było propagandą, ale opisem, zaczynają się schody.
Przychodzi bowiem moment, gdy ludzie pytają samych siebie - czy Polska jest
taka jak w opowieści władzy, czy władza jest na miarę aspiracji społeczeństwa,
czy to są ludzie, którzy powinni nami rządzić?
W obozie władzy
nastąpią wkrótce turbulencje. Ich skalę i efekt trudno przewidzieć. Tym
bardziej że zasoby kadrowe partii rządzącej są wyjątkowo marne, jej dar
uwodzicielski wyparował, a najważniejsze karty są zgrane lub coraz bardziej
zużyte. Przypomnijmy tylko, bo dziś wydaje się to aż śmieszne, że twarzami
umiaru i łącznikami PiS z politycznym centrum mieli być Andrzej Duda i Mateusz
Morawiecki. Prezydenta nie bierze poważnie już nikt, a premier zdaje się dziś
politycznie towarem nieodwracalnie uszkodzonym. Poza wszystkim, na kogo miałby
Jarosław Kaczyński wymienić Morawieckiego? Tym bardziej że prezes wydaje się
swoim faworytem autentycznie zauroczony. Zdaje się to wymykać kalkulacjom
czysto politycznym, ale jest politycznie faktem znaczącym.
Jest całkiem prawdopodobne,
że niedziela przyniesie przesłanie, iż ta władza jest do pokonania. Ale
aktualne pozostanie pytanie, czy jest ktoś, kto zdoła ją pokonać. Czy opozycja,
w jej obecnym kształcie, jest w stanie wykorzystać kolejne poważne błędy PiS,
uruchomić falę sprzeciwu wobec władzy, wskoczyć na nią i pożeglować do
zwycięstwa. Kłopoty PiS to dla opozycji dobra wiadomość. Ale nie jest to
jeszcze recepta na deficyty opozycji.
Na razie wygląda to
tak, że wygra nie ten, kto będzie najsilniejszy, ale ten, kto będzie „najmniej
słaby”. Kto przewidzi przyszłość już teraz, da tylko dowód, że nie wie nic. Za
dużo jest zmiennych, by cokolwiek przewidywać. Za dużo pytań, na które
odpowiedzi nie znamy, i pytań fundamentalnych, które dopiero się pojawią. Na
razie - i to jest akurat teraz najważniejsze - piłka jest w grze. Za rok
możliwe jest absolutnie wszystko.
Tomasz Lis
Piruety
Opłacało się. O sobie mówię, przepraszam,
ale te cztery godziny spędzone w jednym z urzędów dzielnicy, abym mógł
zagłosować w Warszawie, to był dobry wybór. Cokolwiek mówić, mam swój udział w
zwycięstwie Rafała Trzaskowskiego. I w porażce tego, który poczuł się
spadkobiercą powstańców warszawskich 1944 r., czym szczególnie mnie rozwścieczył.
63 dni zagłady widziałem oczyma 7-letniego chłopca. Co może na ten temat
wiedzieć Patryk Jaki, skoro nie odróżnia warszawskiej Starówki od warszawskiej
staruszki, tak jak Dunaju od Dunajca, a naszej Pragi od Pragi czeskiej? I on
chciał, wraz ze swoim szefem Kaczyńskim, „wyrzucić Platformę Obywatelską na
śmietnik”. Obaj marzyli, by zwycięstwo w Warszawie stało się symbolem wygranej
PiS w całej Polsce. Żeby to było - używając futbolowego języka - miażdżące 5:0.
I owszem, tę piątkę strzelili, tylko że wszystko samobóje. Z obrzydliwym antyimigranckim
spotem o palących nasze ulice uchodźcach na finał kampanii. Sami sobie
strzelili karnego. Brawo, oby tak dalej.
Wyborców w Warszawie barokowo zrugał marszałek
Karczewski. Nie szczędził słów uznania dla finezji Patryka Jakiego, który
walcząc o głosy w stolicy, „perfekcyjnie i bezbłędnie” wykonywał najtrudniejsze
łyżwiarskie ewolucje - poczwórnego Lutza, Loopa i Axla. Zaś jego główny
przeciwnik co chwila walił się na lód jak długi, a i tak durni sędziowie (wyborcy
znaczy) to jemu dali szóstki. Uważam, że marszałek Senatu u nas się po prostu
marnuje. Powinien zostać prezydentem Unii Europejskiej po odchodzącym za rok
Donaldzie Tusku. Jest wszechstronnie wykształcony, skromny, obiektywny, a
przede wszystkim pełen szacunku dla ludzi i ciepły niczym Łukaszenka.
Wrzucony do wyborczej zupy gorący kartofel,
czyli premier Morawiecki, na parę tygodni przestał rządzić i zaczął samorządzić.
Pomysł, by zachęcić do głosowania na PiS, miał prosty
- korupcję polityczną.
Wytrwale wędrował od miasta do miasta i obiecywał, że tam, gdzie wygra Nowogrodzka,
dostaną finansową kroplówę, a reszta niech leczy się sama. Po ogłoszeniu
wyników wyborczych już o pieniądzach nie mówił, tylko o historycznym
zwycięstwie partii rządzącej. Klepał się po udach z udawanej radości, że czeka
go teraz najważniejsze: praca, pokora i służba. I oczywiście trafił w sedno
tarczy - chodzi o fajną pracę dla kumpli i rodziny, pokorę wobec prezesa i
służbę finansową na rzecz ojca Rydzyka oraz konstytucyjnie (a konstytucja dla
naszej władzy to rzecz święta) oddzielonego od państwa Kościoła.
PiS, mimo że apetyt miał ogromny, nie zjadł w
wyborach samorządowych całej Polski. Nie byłbym nawet pewien, czy ten spory
kawałek, który właśnie zwycięsko przeżuwa w TVP, nie stanie mu w przyszłości
kością w gardle. Szczególnie gdy kolejne zastępy Jakich będą znów
„perfekcyjnie i bezbłędnie” wykonywać takie same ewolucje jak w tej kampanii.
No a przy tym opozycja nie rozpuści się w samozadowoleniu, tylko pozostanie
dzielna i niepodzielna.
Społeczeństwu nie śni się wcale samotna w
Europie i świecie wyspa tolerancji i demokracji, o której roi Jarosław
Kaczyński, wbijając łopatę w piasek Mierzei Wiślanej. Gdzieś w głębi duszy
obawiam się, że wyniki wyborów mogą tylko rozjuszyć tego fana ujeżdżania
byków.
niestety, nie wykluczałbym dalszego ciągu komunistów i
złodziei, drugiego sortu, zdrajców i morderców. Słowem - narastania zła.
PS Pisałem ten felieton po ogłoszeniu
pierwszych powyborczych sondaży. Mam nadzieję, że nie będę musiał niczego
odszczekiwać.
Stanisław Tym
Zachód słońca Ziobry
Obecny
szeryf pisowskiego miasteczka jest zagrożony polityczną śmiercią. Dlatego nie
czekając, aż w końcu go odstrzelą, pierwszy wyciągnął rewolwer. Co mu to da?
Komentator i analityk polityczny jest
dotknięty zawodowym skrzywieniem. Żeby móc coś napisać, poszukuje w wydarzeniach
politycznych sensu, a jak poszukuje, to go znajduje - inaczej niż Kubuś
Puchatek, którym im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam
nie było. Nie może napisać: Drogi Czytelniku, to, o czym piszę, to „opowieść
idioty pełna wściekłości i wrzasku”, bo ile razy można takie, generalnie
słuszne, stwierdzenie oferować publiczności czytającej i też poszukującej
sensu.
Zajmijmy się
analizą wydarzenia zdumiewającego, czyli wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego
skierowanym przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę o uznanie za
sprzeczny z konstytucją artykułu 267 Traktatu o funkcjonowaniu Unii
Europejskiej w zakresie umożliwiającym zadawanie Trybunałowi Sprawiedliwości UE
pytań prejudycjalnych dotyczących niezawisłości polskich sądów. Wniosek ten
pojawił się w najgorętszym momencie kampanii wyborczej i z punktu widzenia
interesów PiS był to strzał
w kolano. Dotychczasowe zarzuty opozycji o dążenie obozu
władzy do polexitu mogły być przezeń dezawuowane, bo gdzie cień dowodu? Po
wniosku Ziobry jest inaczej. I choć jego konsekwencją nie jest wyprowadzenie
Polski z Unii, ale Unii z Polski, to na jedno wychodzi: czy kot pożera mysz,
czy mysz otacza się kotem, końcowy efekt jest ten sam. A ogromna większość
Polaków chce, żeby Polska była w Unii, a Unia w Polsce, i uprawdopodobnione
podejrzenie, że jednego w drugim może nie być z powodu PiS, głosów tej partii
nie przysparza.
Wprawdzie o wniosku
Ziobry zarówno premier, jaki prezes PiS, gdy ich dopytywano, zgodnie
twierdzili, że prokurator generalny się z nimi konsultował, ale co mieli robić:
przyznać, że się nie konsultował i że oni nie panują nad partią i rządem?
Skoro nie o interes PiS tu chodzi ani o
strategię konfliktu z Unią, to jaki ten wniosek ma polityczny sens? Właśnie ma:
Jaki. Inaczej się bowiem rzeczy prezentują, kiedy spojrzymy na to wydarzenie z
punktu widzenia interesów politycznych Zbigniewa Ziobry. Zrekonstruujmy
polityczne uwarunkowania tego interesu.
Patryk Jaki,
wiceminister sprawiedliwości, był do niedawna członkiem Solidarnej Polski,
partii, którą założył Zbigniew Ziobro po odejściu z PiS. Na 9 dni przed
wyborami pan Jaki wyokrętował się z nominalnie tylko istniejącej partii Ziobry
i przesiadł się w sensie metaforycznym i dosłownym jako na razie bezpartyjny do
autobusu z napisem PiS. A uczynił to w sytuacji, gdy za sprawą kampanii
warszawskiej stał się w masowym odbiorze jedną z ogólnopolskich twarzy PiS.
Minister sprawiedliwości od zawsze kreuje się na politycznego szeryfa
walczącego z korupcją, przestępcami, oligarchami i bezprawiem w interesie
szarych, spokojnych mieszkańców miasteczka. Ale jego zastępca Patryk Jaki jako
szef komisji weryfikacyjnej także wszedł bardzo mocno w te buty, a ponadto w
kampanii warszawskiej wzbogacił swoje - i PiS - przesłanie polityczne o nowe
wątki, wyrywając się w ten sposób z pułapki monotematyczności.
W pisowskim
miasteczku mieliśmy więc dwóch szeryfów, a to była sytuacja nie do utrzymania.
Na koniec dnia, w promieniach zachodzącego słońca jeden szeryf musi zastrzelić drugiego.
W końcu Jaki spektakularnie przegrał w Warszawie i jego kariera stanęła pod znakiem zapytania. A miało być inaczej. Pojedynek wydawał
się nieunikniony. Ale w pisowskim miasteczku do żadnego pojedynku nie może
dojść bez zgody najbogatszego farmera, który nim rządzi, czyli prezesa. On też
wyznacza dzień, porę i przydziela przeciwnikom rewolwery oraz decyduje, czy
pogrzeb będzie z honorami czy bez.
I tu się okazuje nagle, że w rewolwerze szeryfa Ziobry kul
nie ma, a nie jest to dżentelmen, który zacząłby strzelać, wiedząc, że nie ma
naboju w lufie, i tym się różni od Kirka Douglasa z „Ostatniego zachodu słońca”.
Nie przydzielono mu
amunicji, bo najbogatszy farmer nie zapomniał, że zakładając Solidarną Polskę,
szeryf Ziobro grodził ziemię i usiłował mu ograniczyć dostęp do wodopoju. Przed
wyborami w 2015 r. prawda etapu była taka, że opłacało się w zamian za hołd
lenny przygarnąć zbuntowanego szeryfa i dokooptować go do swojego układu, ale
co się odwlecze, to nie uciecze. Prawda etapu zmienną jest.
W tej sytuacji zagrożony śmiercią
polityczną szeryf bez wiedzy najbogatszego farmera amunicję sobie zorganizował
i wystrzelił - w obronie własnej. Na czym ta obrona polega? Ano na zajęciu
roli ikony przeciwstawionego Unii polskiego „suwerenizmu”, który z racji
godności narodowej i podmiotowych praw Narodu każe się sprzeciwiać gmeraniu
przez Niemca i brukselskie elity w tym, co najbardziej nasze - na przykład w
gonieniu sędziów, których mentalność jest kastowa i śladu suwerenizmu w niej
nie ma. Skoro ktoś zostaje ikoną suwerenizmu, to jest nieusuwalny, a co najwyżej
przesuwalny - z rządu do Parlamentu Europejskiego, gdzie może na obfitym
zasilaniu czekać, aż przez upływ czasu zostanie zdezaktywowany prezes
Kaczyński. Jeżeli minister Ziobro rzeczywiście poczuł się zagrożony zupełną
anihilacją, to mógł sobie właśnie taki europoselski cel polityczny postawić.
Zrekonstruowana
powyżej hipotetyczna koncepcja polityczna Zbigniewa Ziobry nie uwzględnia
istotnych okoliczności.
Po pierwsze, jej domniemany autor nie wyciągnął wniosków ze
smętnych losów Antoniego Macierewicza, ikony śledztwa smoleńskiego, który
poczuł się z racji ikoniczności nieusuwalny i podniósł jawny bunt przeciw
prezesowi w obronie swego faworyta Bartłomieja Misiewicza. Pan prezes poczekał
na właściwy czas i ikonę przeniesiono do magazynu.
Po drugie, Ziobro
nie zauważył, że PiS jest zorganizowany wedle zasad filozofii neoplatońskiej.
Jest Jednia, źródło wszelakiego bytu, czyli Prezes, który jako Jednia wyemanowuje swoje hipostazy: szeryfa,
ikonę smoleńską, modernizatora Polski. Hipostaza jest jakością ontyczną tylko
dzięki łączności z Jednią; gdy ten związek zostaje zerwany, hipostaza
degeneruje się i rozwiewa.
Nie wróżę zatem
dobrze Zbigniewowi Ziobrze. Sądzę, że wyrok śmierci na niego został już
podpisany, a do egzekucji dojdzie, gdy prawda etapu na to pozwoli.
Szukałem sensu, szukałem i wydaje mi się,
że znalazłem razem z Prosiaczkiem, Kirkiem Douglasem i Enneadami Plotyna. Ale
nie wykluczam, że żadnego sensu nie ma i, parafrazując Słowackiego:
„A to wszystko są nonsensa,
Moje felietony nowe,
Gdzie się język mój wałęsa
I bawi zęby trzonowe”.
Ludwik Dorn
Bóg jest omylny
Pan Bóg zabrał głos. Ciekawa rozmowa ze
znanym historykiem prof. Andrzejem Nowakiem (nazywanym na prawicy Bogiem)
przeprowadzona przez Tomasza Kwaśniewskiego („Gazeta Wyborcza”). Dziwne, że ta
rozmowa nie wywołała szerszego echa, bo profesor to guru konserwatystów
prawicy i daje obszerny wykład ich poglądów. Józef Hen w najnowszym tomie
„Dzienników” pisze, że ten intelektualista powiedział, iż „zamordowano” nie
tylko tych w samolocie, po katastrofie smoleńskiej trwało „zabijanie”, jakieś
tajemnicze śmierci, 120 zabitych. Być może profesor to wyjaśni. Jego opinie na
temat romantyzmu, narodu, przyszłości naszej kultury pozostawiam w spokoju,
gdyż jako prosty magister nie próbuję stawić czoła profesorowi UJ, choć ta
uczelnia nie ma ostatnio dobrej passy. Vide Pałac Prezydencki.
Wyrywam więc (jak zwykle polemiści) fragmenty
z kontekstu. Andrzej Nowak mówi o panującej w Polsce „zasadzie kooptacji elit”.
„Działa od 1944 roku, kiedy to nowa »elita« została nam narzucona na sowieckich
czołgach. Bardzo szybko dokooptowała niewielką resztówkę elit II RP - tę
bardziej lewicową”. Stopniowo wchodziły też do niej dzieci, które zaczęły się
buntować. „Symbolem tej grupy jest Adam Michnik. Bardzo odważnie się
zachowywał, ale ta odwaga była jakby troszkę łatwiej sza niż w przypadku
kogoś, kto nie miał aż tak ustosunkowanych rodziców”. Po 1989 r. ta kooptowana
elita dominuje dalej - twierdzi profesor.
W teorii kooptacji „tkwi racjonalne jądro”
(wkuwało się przymusowo Hegla i Marksa na studiach w PRL), ale co temu winien
Michnik? Przecież jego, Kuronia, Modzelewskiego, a nie Świtonia, najbardziej
ścigano. Wymawianie, że było im łatwiej, uważam za małostkowe. Czy członkowie
ówczesnej opozycji (od których trzymałem się w bezpiecznej odległości), tacy
jak wspomniany Michnik czy Modzelewski, powinni mieć wyrzuty sumienia, że
dostali za łagodne wyroki, siedzieli w więzieniach latami, ale za krótko? A
może - przeciwnie, dostali po karku za mocno, bo władza chciała pokazać, że
jej synowie nie stoją ponad „prawem”? Czy oni są winni, że złamano im życie,
ale nie do końca? Jeszcze trochę, a ci, którzy nigdy nie powąchali prochu, będą
wymawiać innym, że mieli wiadro w celi.
„Inaczej według mnie - mówi profesor - powinien wyglądać
koniec zbrodniczego systemu - nazwaniem zbrodni zbrodnią, zbrodniarzy
zbrodniarzami, ofiar ofiarami, a nie kooptacją części ofiar do elity władzy
późnego PRL i wykluczeniem - także z pamięci - innych ofiar”. Inaczej,
to znaczy jak? Tak jak w Hiszpanii, gdzie krew się nie polała, komuniści wyszli
na wolność i dogadali się z „frankistami”? Jak w Chile - gdzie obalony
dyktator jeszcze długo po upadku swojego reżimu stał na czele armii, bo tak
było uzgodnione? Pinochet, który wycinał „marksistowską zarazę do kości”, w
końcu musiał dogadać się z chadekami i zrobić miejsce dla demokracji. A może
tak, jak to się stało w Afryce Południowej? Wszędzie teraz pojawiają się
radykałowie ostatniej godziny, dla których rewolucja bez szubienic jest
niedokończona. Biedacy, spóźnili się na wieszanie.
We wszystkich tych krajach są ludzie
niezadowoleni z niedokończonej transformacji i usiłują się dopisać do jakobinów.
Socjaliści w Hiszpanii wznowili ekshumacje masowych grobów, jakie pozostawił
Franco, a jego szczątki mają gdzieś przenieść. W Chile bada się ślady
zrzuconych z helikopterów wprost do morza. Nawet w Afryce Południowej narasta
dziś krytyka Nelsona Mandeli. Tylko czekać, jak zaczną mu wypominać więzienny
komfort i pogonią białych gdzie pieprz rośnie.
Prof. Nowak jest krytyczny wobec Okrągłego
Stołu, ponieważ był niereprezentatywny, nie było przy nim ludzi skrzywdzonych,
pozbawionych w PRL szans, zamordowanych. „Oczywiście, oni by nigdy [przy
Okrągłym Stole] nie zasiedli. Bo dla nich generałowie Jaruzelski i Kiszczak to
byli ci, którzy ich i ich bliskich wdeptali w ziemię” - mówi. Wobec takiego
dylematu stali ludzie opozycji od Chile po Polskę. Cóż lepszego mogli zrobić,
niż negocjować ze swoimi klucznikami? Każde inne wyjście mogło być krwawe.
Czy profesor wziąłby tę krew na swoje sumienie? Tu Andrzej Nowak robi zgrabny
unik: „Nie ja podejmowałem wtedy to ryzyko” - odpowiada. A propos wyborów
czerwcowych 1989 r. czytamy: „A gdyby pan był na miejscu tych ludzi? - Nie
wiem, może też bym zdradził tych, którzy liczyli, że będę wierny paktowi z
wyborcami”. Profesor „nie wie” albo „nie on podejmował ryzyko”. Jak Bóg nie
wie, to kto ma wiedzieć?
Wie natomiast profesor, jak nie powinien
wyglądać trójpodział władz: w dużej części zachodniego świata - mówi - „sądy
próbują przypisać sobie moc zastępowania parlamentów, nie tylko w
interpretowaniu prawa, ale i w jego stanowieniu poprzez interpretację”. Zdaniem
historyka ten, kto wygrał wybory, ma prawo zmieniania ustaw i sędziów. Inaczej
niż twierdzą profesorowie Strzembosz czy Zoll, zwolennicy zasady prymatu
prawa. Środowiskowa solidarność jest ważniejsza niż rozliczenie patologicznego
dziedzictwa sądów PRL - mówi prof. Nowak, całkiem jak przedtem Kornel Morawiecki:
naród stoi ponad prawem. Naród to rząd. Czyj rząd - tego prawo.
Telewizja publiczna także. Mówi Pan Bóg:
„Widzę dobre zmiany [w TVP]. Bez ironii. Chodzi mi o serial »Drogi wolności«,
dobrze zrealizowany. Cieszę się też z odnowienia Teatru Telewizji. (...)
Odbieram formę telewizji publicznej pod względem informacyjnym jako nachalną i
prymitywną, co jest reakcją na nachalną i prymitywną telewizję, jaką robiła
wcześniej telewizja PO-wska. I jaką robi w jeszcze bardziej prymitywnym,
nachalnym, stylu TVN. Tak więc ta dzisiejsza nachalna, prymitywna informacja w
TVP jest krokiem naprzód w stosunku do tego, co było w 2015 roku. Bo nie ma już
tylko jednej prymitywnej, nachalnej narracji, można sobie porównać i wybrać”.
Dokładnie tak myśli prezes: opozycja (naszym
zdaniem) kłamie, to my też. Na tym ma dziś polegać pluralizm.
Daniel Passent
Licznik
Dzień po tym, jak ten numer „Newsweeka”
trafi do sprzedaży, we wtorek 23 października 2018 roku, skończę (tu łkanie,
szloch, wycie, jęki, westchnienia, chlupot wlewanej do gardła bezpośrednio z
butelki wódki) 50 lat.
Jest to grube
nieporozumienie. Kilka lat temu, wracając z imprezy, złapaliśmy ze znajomymi
na ulicy taksówkę. Siadłem z przodu, a że lubię porozmawiać z Tymi-Którzy-Wiedzą-Najwięcej-O-Życiu,
zagadałem, jakim cudem opłaca się kierowcy wywieszona na szybie taryfa 1,40 zł
za kilometr.
- Panie! No pewnie,
że się nie opłaca! - odparł rozbawiony taksówkarz.
- No to dlaczego
pan jeździ za taką stawkę? - zapytałem. Kierowca zaczął kiwać głową, jakby
gadał sam do siebie, i ostatecznym machnięciem zaakceptował swój tok myślenia.
- Dobra, pokażę
panu. Umawiamy się, że za kurs płaci pan dwie dychy, OK?
To była uczciwa
propozycja, więc potwierdziłem.
- To niech pan
patrzy - taksówkarz wziął do ręki małego pilota i zaczął klikać. Kwota na
wyświetlaczu natychmiast nieproporcjonalnie szybko ruszyła w górę.
- Nieźle -
wyraziłem uznanie.
- E, to jeszcze
wolniutko, patrz pan - kolejne kliknięcia i jakby rachunek dostał
turbodoładowania, gnając w stronę stówy. Rozmowy z tyłu ucichły, widać drugi
rząd docenił pokaz. Odezwał się znajomy, który, tak się składało, pracował w
Ministerstwie Finansów. Nie pamiętam dokładnie jego argumentacji, ale było coś
o kasach fiskalnych, zabezpieczeniach i że to niemożliwe. Kierowca
dobrodusznie się zaśmiał. Mnie z kolei ciekawiło, kto się tak daje rolować,
przecież gołym okiem widać, że coś jest nie tak.
- Czendżmeny i
pijani. Albo jak który na dziwki idzie i każe na siebie czekać, tu mu
podkręcam, zadowolony po burdelu, myśli, że tak długo zasuwał, to się nie
czepia.
Po wyjściu z taksówki kolega aż się zapowietrzył, że w
poniedziałek z samego rana poruszy tę sprawę w resorcie. Nie wiem, czym to się
skończyło, ale ja się czuję, jakby jakiś złośliwy taksówkarski bóg tuż po mojej
trzydziestce podkręcił licznik, który nie wiedzieć kiedy i jakim sposobem
dojechał do pięćdziesiątki. A taryfowładny Zeus patrzy z góry i śmieje się z
frajera. Nieładnie.
A frajer rozmyśla
nad rachunkiem. Nie wiem jak Wy w podobnych okolicznościach przyrody, ale mnie
w te ponure dni, kiedy zegar tyka tyk-tyk, przychodzą do głowy
głównie rzeczy, których nie zrobiłem, choć chciałem, albo
próbowałem, a mi nie wyszły.
Na początku
oceanografia. Moje pierwsze poważne marzenie o przyszłości. Album o oceanach,
który dostałem w podstawówce od rodziców, naukowo-przygodowe filmy Jacques’a
Cousteau, kompletna fascynacja. No, a z drugiej strony niestety brak talentu do
przedmiotów ścisłych.
Lata później,
przechodząc jak każdy porządny dziennikarz kryzys zawodowy, zapragnąłem
otworzyć knajpę. Co jest banałem do kwadratu, bo marzy o tym co trzeci sfrustrowany
korpolud, a w takiej Warszawie w ciągu roku od otwarcia pada co drugi lokal. Na
szczęście moje rojenia o tym, jak to będę wymyślał dania, zabawiał rozmową
klientów, animował życie sąsiedzkie, a interes pięknie rozkwitnie, rozwiało
paru znajomych, którzy naprawdę przetarli się w tym biznesie. Ich pukanie się w
głowę przemówiło mi do rozumu, a lektura Anthony’ego Bourdaina
przypieczętowała mentalną rejteradę.
W tych kategoriach
traktuję również pomysł winnicy na Mazurach, choć tu odgrażam się kpiącej
małżonce, że nie powiedziałem ostatniego słowa. Całkiem realna zaś była
reporterska książka o Stambule, którą na fali popularności „Gaumardżos! Opowieści
z Gruzji” mieliśmy napisać z szanowną współautorką Anną Dziewit-Meller. Już
nawet szukaliśmy mieszkania w naszej ulubionej dzielnicy Beyoglu,
zastanawialiśmy się, czy weźmiemy wolne od zajęć w Polsce i przeniesiemy się na
jakiś czas, czy może będziemy dolatywać, mieliśmy wydawcę, który tylko czekał
na podpis na szczodrej umowie... Ale była już dwójka małych dzieci, pomyśleliśmy,
że drugi raz nie będą takie małe, nie chcemy później żałować, że nie wiadomo
kiedy podrosły, poczekajmy trochę, kiedy będą mogły wspólnie z nami przeżywać
przygodę w mieście miast. A potem przyszła próba przewrotu w Turcji, trwające
do dzisiaj brutalne represje i książka - taka, jaką sobie wymyśliliśmy -
rozwiała się w porannej mgle nad Bosforem.
Kilkadziesiąt stron
zaczętej trzy lata temu love story leży w szufladzie, a pomysł, żeby może tych
parę zdolności, które posiadam, wykorzystać z pożytkiem dla mojego kraju w
dyplomacji, ulotnił się trzy lata temu. Podsumowując: we wtorek proszę do mnie
nie dzwonić.
Marcin Meller
Kara
Rodzice mojego kolegi z czasów licealnych
byli bardzo zgranym małżeństwem, niestety, z jednym defektem, który popsuł
wszystko. Jakiś czas po ślubie piękna pani J. zaczęła chrapać. Początkowo były
to niewinne chrząknięcia, które po jakimś czasie przerodziły się w mocniejsze
powarkiwania, irytujące terkotanie, by w końcu dojść do poziomu ryku silnika
Boeinga. Pan J. mężnie znosił wszystko, bo kochał żonę bardzo, nadto mieli
dwóch synów, którzy rośli szybciej niż marihuana, więc szukał ratunku gdzie
się da. Wraz z żoną odwiedzali renomowanych lekarzy, którzy jednak nie byli w
stanie pomóc. Posiłkował się więc powszechnie dostępnymi metodami - pokasływał,
pogwizdywał, szturchał ją delikatnie, w końcu przewracał się z boku na bok
gwałtownie, przy okazji (gdy już nie był w stanie znieść hałasu) waląc żonę na
odlew. Spał z głową schowaną pod poduszką i coraz częściej przesiadywał nocami
w kuchni, gdzie kimał na krześle.
W końcu wpadł na
szatański pomysł. Którejś nocy nagrał straszliwe chrapanie małżonki na taśmę
magnetofonową i gdy następnego dnia wróciła z pracy - zamknął ją w pokoju na
klucz, po czym z korytarza odpalił nagranie przez wielkie głośniki, które
zostawił w pokoju wraz z zamkniętą żoną. Potencjometr głośności odkręcił do
oporu. Nagranie trwało 90 minut i na tyle pan J. wyszedł z domu. Gdy wrócił,
szyba w drzwiach do pokoju była wybita, żony w domu nie było - siedziała u
adwokata i załatwiała papiery rozwodowe. Nigdy więcej się do męża nie odezwała
ani jednym słowem. Sprawa zakończyła się rozwodem.
Pani J. była
niewinna, ale niekiedy podobna kara miałaby sens. Właśnie obejrzałem serię
przedwyborczych wystąpień młodego Morawieckiego. Jak wodował statki, których
nie było, modlił się o deszcz dla rolników i głaskał ich spracowane dłonie,
kobietom z kół gospodyń wiejskich obiecywał po kilka tysięcy złotych, garstce
dziennikarzy pokazywał nową szosę jako dzieło własne, choć zbudowali ją jego
poprzednicy - było tego tyle, że w końcu sąd go skazał za kłamstwo. A on nic
sobie z tego nie robił i jechał dalej. Taśmy nagrane u Sowy i Przyjaciół
pokazały go jako człowieka nasyconego hipokryzją i kłamstwem do pełna. Mroczna
postać. Uważa naród za głupców łykających wszystko. Słynny bajarz Jan Sabała,
który ma w Zakopanem pomnik postawiony za to, że gadkę wyssaną z palca opanował
jak nikt na świecie - z Morawieckim by przegrał. Czekałem, czy Morawiecki
powie, że wraz z oddziałem Indian Dakota, walcząc jako wódz Szalony Koń,
pokonał wojska amerykańskie w bitwie pod Little Bighorn, i w ogromnym
pióropuszu na głowie obieca 800 zł każdemu Indianinowi w Polsce, w tym synowi
Czarneckiego.
Morawiecki z
kłamstwa uczynił język wartki, jak potok rwącej rzeki i zaszczepił kulturę
kłamstwa w narodzie na wiele lat. Mógł powiedzieć i obiecać wszystko - milion
samochodów elektrycznych, loty w kosmos, Dolinę Krzemową, drugi Dubaj, mógł
dowolnie zmieniać historię kraju, zbrodniarzom stawiać pomniki, a prawdziwych
bohaterów usuwać z pamięci historycznej. A mimo to w kłamstwie został przebity.
Na ekranie klip
wyborczy PiS. Rzecz zrobiona w hitlerowskim stylu, z pociętymi wypowiedziami,
ze skrawkami zdań wypowiedzianymi przed laty w zupełnie innym celu, fikcyjny
obraz Polski w nieodległej przyszłości - po ulicach grasują arabscy mordercy i
gwałciciele, zrzucają kobiety ze schodów, ulice płoną, wojna i zamieszki, a
wszystko to na zlecenie Schetyny i Trzaskowskiego. Zgroza. Przypomniały mi się
archiwalne filmy z przed-
wojennej Warszawy, ulice Żelazna, Chłodna, biedni jak myszy
kościelne Żydzi w jarmułkach, jeżdżące wokół furmanki, ludzie w zniszczonych
chałatach i komentarz kronikarza: „Roznoszą pluskwy, choroby, są zakałą społeczeństwa”.
Wynika z obu tych
filmów jedno: Polacy są wrogami innych ludzi. Decyzję, aby zagrać tą nutą
ksenofobii, ktoś podjął świadomie. Powiedział: „Polacy w duchu są rasistami,
nienawidzą innych, pójdą na to, załapią się, tym wygramy”. Ktoś najważniejszy
w PiS musiał to klepnąć.
Otóż autorów tego
klipu i moralnych sprawców tej obrzydliwości - Kaczyńskiego, Morawieckiego,
Mazurek, Brudzińskiego i innych - powinno się zamknąć w pokoju bez klamek i
wyświetlać im te filmy przez dziesiątki godzin bez przerwy, bez możliwości
ucieczki przez rozbite okno w drzwiach. Mogłoby to trwać i tydzień, nieważne,
ich dzieło, ich karma, niech wraca. Niech ich przeniknie do ostatniego elementu
kodu DNA. Niech się z tym budzą i zasypiają. Niech to w nich mieszka do końca
ich życia.
Zbigniew Hołdys
Moje taśmy
Teraz już wszystko wiemy - kto udaje, że
wygrał, kto rzeczywiście przegrał i kto zajął takie miejsce, na jakie zasłużył.
Przyznam, że
końcówka kampanii wyborczej była bardzo nerwowa, ja również się denerwowałem.
Media zajęły się taśmami premiera Morawieckiego, w tumulcie komentarzy trudno
się było zorientować, komu i kiedy się sprzedawał, jak ciężko jest udawać, że
się nie jest wulgarnym, i jak różny jest interes premiera i prezesa banku.
Bardzo się
obawiałem, że tuż przed wyborami ukażą się taśmy z moim udziałem. Muszę to z
siebie zrzucić: tak, ja też byłem u Sowy, jadłem cienko rozklepany kotlet
cielęcy, który był tak wielki, że ziemniaczki ledwo zmieściły się na talerzu.
Ośmiorniczek nie dotknąłem. Naprzeciwko mnie siedziała wicepremier polskiego
rządu Elżbieta Bieńkowska. Żeby nie owijać w bawełnę, zacytuję odważnie
najbardziej pikantne fragmenty naszej rozmowy. W tym momencie proszę Elżbietę
Bieńkowską o wybaczenie i pomijając RODO, ujawniam również jej wypowiedzi:
EB: To ty, Krzyśku,
kończyłeś w Sosnowcu liceum Plater?
Ja: Nie powiesz mi
chyba, Elu, że ty kończyłaś Staszica.
EB: To właśnie
chciałam powiedzieć, Staszic wyższy poziom.
Ja: Tylko w
przedmiotach ścisłych. Wywyższasz się, bo jesteś w rządzie.
EB: Nie powiesz mi,
że w Plater uczyli matematyki na tym poziomie co w Staszicu.
Ja: Jestem
humanistą, matematyka nie jest mi potrzebna do tego stopnia jak tobie.
EB: Moje liceum na
pewno było lepsze.
Ja: Nie ustąpię ci,
moje lepsze. I do kelnera: poproszę o lody waniliowe - dwie kulki, bo się
zdenerwowałem.
Teraz ta rozmowa
nie jest już tak pikantna, jak mogłaby być przed pierwszą turą wyborów.
I mnie, i Państwu
po tej ekscytującej kampanii należy się chwila relaksu i dlatego z całego serca
polecam film reżysera Janusza Kondratiuka „Jak pies z kotem” - film o ludzkiej
wrażliwości, braterskiej miłości, film głęboko filozoficzny, z domieszką
autoironii i refleksji na temat kruchości naszego życia; jeden z najbardziej
wzruszających, jakie ostatnio widziałem.
To ten film na
festiwalu w Gdyni miał najdłuższe brawa i przez tchórzostwo prezesa Radia
Gdańsk nie dostał nagrody publiczności - a zasłużył.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Powrót sędziów
Trybunał
Sprawiedliwości UE tymczasowo zawiesił przepisy o wcześniejszej emeryturze dla
sędziów SN i nakazał przywrócenie sytuacji sprzed 3 kwietnia.
Oznacza to, że sędziowie, których prezydent
Duda wysłał na emeryturę, orzekają nadal - do czasu osądzenia przez Trybunał
skargi Komisji Europejskiej. Trybunał zobowiązał Rzeczpospolitą Polską, a więc
jej wszelkie władze i organy, do „powstrzymania się od wszelkich działań
zmierzających do powołania sędziów Sądu Najwyższego” w miejsce sędziów, których
usunęła pisowska ustawa. A także od wyznaczania nowego Pierwszego Prezesa SN
czy jego tymczasowego następcy.
Prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego
(także ten sąd objęły przepisy dotyczące SN) Marek Zirc-Sadowski już w kilka
godzin po wydaniu tego postanowienia wezwał sędziów, którzy udali się w stan
spoczynku, do powrotu i polecił przydzielić im sprawy do sądzenia. To samo od
poniedziałku dzieje się w Sądzie Najwyższym. Natomiast władze PiS i Kancelaria
Prezydenta zapowiadają, że „przyjrzą się”, „przeanalizują” i „ustosunkują się”
do postanowienia TSUE. MSZ wydało komunikat, że postanowienie ma „charakter prowizoryczny”
i „nie jest ostatecznym rozstrzygnięciem”.
Z kolei przewodniczący Krajowej Rady
Sądownictwa sędzia Leszek Mazur oświadczył, że KRS będzie „obserwować, jak się
odniesie do tego Sejm, Senat i prezydent”. Czyli: organ konstytucyjnie stojący
na straży niezależności sądów poczeka na instrukcje polityczne. Władze PiS
zapowiadają, że do wykonania tego postanowienia należy uchwalić nowe przepisy.
Zatem obok opcji odrzucenia czy polemiki z tym orzeczeniem rozważają też grę na
czas: że wykonają, ale po swojemu, i po jakimś procesie legislacyjnym, który
musi potrwać.
Jednak to postanowienie działa bezpośrednio,
jest częścią prawa obowiązującego w Polsce i ma pierwszeństwo przed polskimi
ustawami - co wprost wynika z polskiej konstytucji i Traktatu o UE. Nie jest
więc potrzebne uchwalanie czegokolwiek. Powrót sędziów do orzekania nie wymaga
w ogóle żadnych działań władz PiS. To wyłączna domena sędziów i prezesów SN i
NSA. A oni już wykonują to postanowienie.
Pozostała część postanowienia TSUE:
zobowiązanie władz politycznych do nieobsadzania miejsc sędziów, których
przeniesiono w stan spoczynku, a teraz powrócili, skierowana jest także do PiS.
Ale nawet jeśli KRS i prezydent się nie podporządkują - prezesi SN i NSA,
wykonując to postanowienie, po prostu nie dopuszczą tych osób do orzekania.
Taką sytuację mieliśmy już z dublerami w Trybunale Konstytucyjnym za czasów
prezesury prof. Andrzeja Rzeplińskiego.
Tę walkę, prawnie, PiS musi z sędziami - także
sędziami TSUE - przegrać. Ale politycznie może dalej iść ścieżką polexitu.
Znaczący krok na niej zrobił na początku października prokurator Zbigniew
Ziobro, zaskarżając do Trybunału Konstytucyjnego przepisy Traktatu o UE
dotyczące pytań prejudycjalnych o interpretację prawa Unii, które sądy krajowe
mogą zadawać TSUE. Skutkiem orzeczenia o ich niekonstytucyjności może być
wypowiedzenie przez Polskę Traktatu (w Sejmie - zwykłą większością głosów) lub
skonstruowanie przez TK jakiejś procedury wewnątrzkrajowej weryfikacji, które
pytanie sąd może zadać, a którego nie. Co byłoby oczywistym złamaniem tak
Traktatu, jak i zasady trójpodziału władzy i niezależności sądów gwarantowanych
w konstytucji.
Decyzja TSUE o zawieszeniu działania
przepisów o „wycince” sędziów zapadła dwa dni po ujawnieniu tej skargi
prokuratora Ziobry do TK, i jest całkiem prawdopodobne, że miała z tym związek.
Groźba polexitu - choćby bez formalnego wystąpienia, ale przez faktyczną utratę
udziału w jej funkcjonowaniu, jest bardzo realna. Premier Morawiecki po informacji
o postanowieniu zabezpieczającym TSUE oświadczył, że „80 proc. Polaków chce
reformy wymiaru sprawiedliwości”.
Może PiS rzeczywiście wierzy, że Polacy gotowi
są zapłacić utratą unijnych paszportów i dotacji za przejęcie przez władzę
polityczną wymiaru sprawiedliwości.
Ale rzeczywistość (badania opinii publicznej: 80 proc. za
Unią) i zdrowy rozsądek temu przeczą.
Ewa Siedlecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz