Odgrzewany kotlet prawdy
Restauracja Sowa i Przyjaciele była podobno
ekskluzywna, ale stołujemy się w niej wszyscy, choć ona sama już nie istnieje.
Piąty rok. Kelnerzy podali naprawdę niezwykłe danie.
W miejscu, gdzie
była restauracja, jest dziś apteka. Zmieniło się, teoretycznie, pochodzenie
nagrań; zmieniła się, teoretycznie, czcionka scenariusza; zmienił się nawet bohater
afery. Nie zmieniło się tylko jedno. Sens nagranej wtedy, a potem po
tysiąckroć odtwarzanej diagnozy - „państwo teoretyczne”, „ch..., d... i kamieni
kupa” „robienie łaski” i„murzyńskość”. Choć w Polsce w ciągu ponad czterech lat
zmieniło się tak wiele, diagnoza nie tylko nie straciła ważności, ale nabrała
nowego, głębszego sensu.
Aferę taśmową
nazywano od początku polską Watergate. W sensie politycznych skutków
porównanie sensowne, ale poza tym sensu pozbawione. W naszej Watergate bowiem
karę poniosły ofiary, bezpośredni sprawcy pozostają na wolności, a ich
prawdopodobni mocodawcy nie tylko nie ponieśli żadnej kary, ale nadal
korzystają z owoców przestępstwa. Różnica między pierwszą fazą afery podsłuchowej,
tą sprzed ponad czterech lat, a fazą obecną polega na tym, że wtedy mieliśmy do
czynienia z walką z obozem władzy, a teraz - najwyraźniej - w obozie władzy. Z
czego logicznie wynikałoby, że w fazie następnej dokończona zostanie dawna
walka albo rozstrzygnięta obecna batalia przywództwo na prawicy.
Jest oczywiście
paradoksem, że jedynym premierem zamieszanym w aferę nagraniową jest premier z
PiS. To, że nie tylko umie przeklinać, ale robi to częsta oraz chętnie, raczej
mu nie zagrozi. Przekleństwa platformersów dowodziły że byli knajaccy i
nonszalanccy. Przekleństwa PiS-owców świadczą wyłącznie o tym, że to swoje
chłopy. Niechęć do wulgaryzmów najwyraźniej nie jest już zresztą kryterium
kwalifikacji do sprawowania najwyższych funkcji w państwie. Ośmiorniczki i
carpaccio konsumowane przez platformersów dowodzą ich pogardy dla ludu.
Konsumowane przez Mateusza Morawieckiego świadczą o tym, że politycy PiS to - wbrew
stereotypowi - ludzie obyci, a nawet światowcy.
To, że Morawiecki
ma zestaw poglądów na każde okrążenie i każdą koniunkturę, znamionuje jego
elastyczność i inteligencję. Inna sprawa,: że premier PiS-owskiego rządu
pojawia się w sprawie nagrań także w kontekście działalności potencjalnie
przestępczej. Najważniejsze jest więc nie nagranie, którego treść znamy, ale
to, którego treści nie znamy. Powrót nagrań, biorąc pod uwagę, kto jest ich
prawdopodobnym dysponentem, to jasny sygnał, że batalia o sukcesję po
Jarosławie Kaczyńskim wcale się nie skończyła.
Tym bardziej że wszyscy wiedzą, kto kontroluje prokuraturę i
- coraz bardziej - sądy. Na razie największym beneficjentem nagrań jest ten,
który sam został nagrany, nie wiadomo jednak, czy nagrania, które go wyniosły,
za czas jakiś nie przetrącą mu kariery.
Jednak
najważniejsze jest nie to, co się dzieje z tą czy inną karierą, z tą czy inną
partią, ale to, co się dzieje w państwie,. I tu panowie Sienkiewicz i Sikorski,
którzy w przeciwieństwie do Morawieckiego, wtedy poobijani, teraz po latach
dopiero stają na nogi, okazali się nie tylko dobrymi diagnostami, ale ludźmi o
zdolnościach niemal profetycznych. Mogło: się Sienkiewiczowi wydawać, że w
wielu miejscach polskie państwo jest dość teoretyczne. Ale jest ono o niebo
bardziej teoretyczne dziś, gdy jest państwem bezprawia, bez sądu
konstytucyjnego, z pokiereszowanym Sądem Najwyższym i poniewieranymi sędziami
sądów powszechnych. Niejedna sytuacja w Polsce sprzed lat prosiła się pewnie o
opis państwa w wersji „ch..., d... i kamieni kupa”, ale jak w takim razie opisać
państwo skrajnie nieudolne we wszystkim poza rozdawnictwem pieniędzy, i to, jak
przyznał sam Morawiecki, z kredytu zaciągniętego u przyszłych pokoleń.
Prezydent Duda
całkiem niedawno pokazał w Waszyngtonie, jak wygląda „robienie łaski”, a nasza
polityka zagraniczna, dzięki której doszliśmy do rangi petenta nadbalatońskiego
mocarstwa, to bolesny przykład „murzyńskości”, chronicznej słabości marnie
ukrytej za pseudopatriotyczną, bombastyczną retoryką. Polska pod względem
modelu państwa i władzy oraz politycznej bliskości z Zachodem przesunęła się na
Wschód. Jeśli więc tamten nagraniowo-podsłuchowy scenariusz nie był nawet
pisany cyrylicą, to cyrylicą, a nie żadnym gotykiem pisane są skutki całej
afery.
Ktoś dalej trzyma
jakieś nagrania, ktoś być może ma w garści premiera i decyduje o jego losie,
gdzieś są może jakieś służby, ale w sensie Ochrony państwa przed skutkami
przestępstwa wydają się tak samo bezradne jak cztery lata temu.
I nie jest ważne,
czy kotlety są odgrzane. Czasem odgrzane bywają pyszne. Ale akurat te nadal
powodują niestrawności i sensacje - nie tylko żołądkowe.
Tomasz Lis
Taśmy Morawieckiego. Czy ktoś specjalnie podsunął prezesowi człowieka z takim garbem?
Mateusz Morawiecki to
strzał w dziesiątkę - mówi Jarosław Kaczyński, próbując zablokować rosnące w
PiS spekulacje na temat pozycji, przeszłości i przyszłości premiera. Nie
polemizuję. Wyciągam tylko wniosek, że w tej dyscyplinie środkiem tarczy jest
kolano prezesa. władzy.
Bo w obliczu materiału kelnerów ogłoszonego przez Onet
spektakularna obrona obecnego premiera jest klasycznym strzałem w kolano
dzisiejszej
Nie chodzi o grube słowa, szastanie nie swoimi pieniędzmi i
posadami, by pomóc kolegom, ani o cyniczne wrzutki na temat miski ryżu. To jest
klasyczny folklor peryferyjnych elitek – od Konga i Ukrainy po Meksyk i Mławę.
Poważne jest to, czego nie ma na znanych już taśmach, a co
kelnerzy zeznali przed prokuratorem. „Mężczyzna, który się spotkał z
Morawieckim, powiedział, że prawdopodobnie jakaś kobieta się obawia i chce się
wycofać. Oni rozmawiali o tym, że będą kupować nieruchomości na podstawione
osoby” – zeznał Łukasz N. A drugi kelner, Konrad Lasota, wyjaśnił: „Oni mieli
zaciągać kredyty na słupy i w ten sposób działać na szkodę banku”.
To nie jest folklor prowincjonalnej elitki. To jest być może
ślad afery kryminalnej, w której zorganizowana grupa przestępcza, kierowana
zapewne przez obecnego premiera, wówczas szefa polskiego oddziału zagranicznego
banku, planowała oszukanie banku i fiskusa, a może i pranie brudnych pieniędzy.
Na miejscu szefa PiS nie próbowałbym zamiatać takiej afery
pod dywan. Bo nie ma co liczyć, że tego się nie da wyjaśnić. Sprawą zajmą się
nie tylko kontrolowane przez PiS polskie instytucje. Centrala banku, nadzór
bankowy w centrali i w każdym kraju, gdzie jest on na giełdzie, mają obwarowany
karnie obowiązek wyjaśniania takiej afery.
Na prezesie Kaczyńskim oraz wszystkich sprawujących urzędy
polskich politykach, którzy wiedzą o oskarżeniach kelnerów, ciąży obowiązek
formalnego poinformowania o tym odpowiednich organów. Funkcjonariusz publiczny,
który tego zaniecha, podpada pod kodeks karny. Nie teraz, to w przyszłości.
Na miejscu prezesa, zamiast bronić premiera, szybko bym się
go pozbył. Pytałbym, co z wiedzą uzyskaną w 2015 r. zrobiła przesłuchująca
kelnerów prok. Anna Hopfer, co zrobili z nią wcześniej policjanci z CBŚ. Bo
najciekawsze jest teraz, czy ktoś specjalnie podsunął prezesowi człowieka z
takim garbem. A jeśli tak, to po co?
Jacek Żakowski
Polskie nagrania
Znów taśmy rządzą polską polityką:
nieoczekiwanie wróciła afera podsłuchowa, która przed czterema laty
zdziesiątkowała rząd PO-PSL i walnie przyczyniła się do wyborczej wygranej PiS.
Jest teoria, że powrót afery to sprawa wewnętrznych rozgrywek w PiS, ale
dziennikarze Onet.pl, którzy ujawnili „taśmy Morawieckiego” zapewniają, że
detonacja nastąpiła wskutek zbiegu okoliczności, a jednym z zapalników była
niedawna publikacja POLITYKI, w której Grzegorz Rzeczkowski wskazywał na
rosyjskie tropy afery. Otóż redakcja Onet postanowiła sprawdzić, gdzie
znajdują się akta sprawy (okazało się, że w Sądzie Najwyższym), zupełnie oficjalnie
do nich dotarli, przejrzeli i znaleźli skład niewybuchów, w tym przede
wszystkim (podobno mają też być inne) głośny dziś zapis restauracyjnych rozmów
Mateusza Morawieckiego.
Jak mówi polskie
przysłowie: słowo wróblem wyleci, a wołem powróci. Wiele wypowiadanych wtedy
prywatnie zdań prezesa Morawieckiego dziś, kiedy prezes został premierem,
rzeczywiście brzmi kompromitująco i już nie chodzi o knajacki (obecnie nazywany
„męskim”) styl, ale jawne załatwiactwo, nepotyzm, swobodne traktowanie powierzonych
pieniędzy, „elitaryzm i liberalizm” - w zupełnym kontraście do dzisiejszego,
wystudiowanego, społecznikowskiego, patetycznego wizerunku premiera.
Pamiętając, jak PiS przed czterema laty kelnerskie podsłuchy triumfalnie
ogłosił „taśmami prawdy”, znów się narzuca ludowe porzekadło: nie śmiej się
dziadku z czyjegoś wypadku; dziadek się śmiał i to samo miał.
Rozpaczliwe ze strony władzy próby
zarządzania kryzysem potwierdzają zaskoczenie i konsternację PiS. W sytuacji paniki
zwykle uruchamiają się najgłębiej wdrukowane, odruchowe reakcje obronne. Wiem,
wszyscy je znamy, ale i tak są warte zapisywania. Więc najpierw
minimalizowanie: „odgrzewane, zepsute kotlety”, „nic tam nie ma”, a nawet
gdyby, to „prezes banku musiał przyjmować reguły środowiska” (ale podobnie jak
pos. Piotrowicz był „po naszej stronie” tylko się maskował). I, równocześnie z
zaprzeczeniami, odpala się cały insynuacyjny repertuar PiS: że dziennikarze
Onetu to marionetki niemiecko-szwajcarskiego kapitału, że stoi za nimi (za
publikacją) mafia vatowska, że to skutek wizyty Schetyny u Merkel, że działają
tu „w zjednoczeniu pewnym” (Mateusz Morawiecki) „opozycja i gangsterzy”
„tuczący się na polskiej krwi łotry i złodzieje” (Jarosław Kaczyński). Ogólnie
chodzi zaś o obalenie rządu (Beata Szydło), czyli pucz, żeby np. wpuścić
imigrantów. „Widzimy na ulicach coraz więcej osób o innej karnacji, niepokoimy
się” - podrzucają premierowi trop bracia Karnowscy, a on dopowiada: „Tak bardzo
demokratyzujemy Polskę, że nic dziwnego, że nas atakują. To znaczy, że się
boją” Naprawdę: to wszystko jest publicznie wygadywane, a fraza: tak bardzo
demokratyzujemy Polskę, że aż się boją, powinna kiedyś zostać mottem tego
dziwnego okresu, w którym żyjemy.
PiS będzie teraz mierzył sondażowe skutki
afery, choć wydaje się, że tylko jakaś katastrofa (np. ujawnienie nagrań
potwierdzających udział Morawieckiego w przestępczych operacjach finansowych)
mogłaby spowodować dymisję premiera. Jarosław Kaczyński jest szczery, gdy mówi,
że z Morawieckim to był dla niego „strzał w dziesiątkę” Sporo osób po
wysłuchaniu taśm uważa, że Morawiecki to zwykły cyniczny karierowicz, który
grał na dwa polityczne fronty, a w końcu postawił na tych, którzy dali mu
więcej. Ale to dalekie uproszczenie. Morawiecki jest jednym z nielicznych w PiS
autentycznych ludzi sukcesu (choć karierę zaczął od nominacji partyjnej), a
jednocześnie, co rzadkie, pielęgnującym w sobie poczucie krzywdy. Nie da się
tego fenomenu zrozumieć bez odrobiny, oczywistej, psychologii: jeszcze jako
młody człowiek poddawany był opresji ze strony SB, a to pozostawia ślad na całe
życie; ma też prawo mieć poczucie, że komuniści odebrali mu dzieciństwo,
oddalili od ojca. On wciąż, z ogromną determinacją, toczy swoją wojnę z (coraz
bardziej urojonymi) krzywdzicielami, w czym zresztą jest niesłychanie podobny
do Jarosława Kaczyńskiego. Obaj dzielą też podobną wizję historii jako
brutalnej gry, są przekonani o istnieniu ukrytych mechanizmów napędzających
jawne zdarzenia (jak teraz publikację taśm), obaj żyją w kulcie narodowej
martyrologii (Morawiecki mówił, że jako dziecko chciał być partyzantem), są na
równi zafascynowani Piłsudskim i obaj jakoś widzą się w roli dziedziców
Marszałka, gotowi „poprowadzić naród do wielkości” nawet wbrew niemu.
Morawiecki jest duchowym synem Kaczyńskiego, jego nowszą generacyjnie wersją.
Jednak fakt, że łączy ideologiczną gorączkę, na pograniczu fanatyzmu, z
korporacyjnym pragmatyzmem, otwiera pewne nadzieje.
Donald Tusk podczas krótkiej, ale
bulwersującej polskie życie publiczne, wizyty w Krakowie mówił o konieczności
obniżenia poziomu nienawiści politycznych w Polsce, proponując jakieś symboliczne
podanie sobie rąk 11 listopada. Przesłanie Tuska można czytać jako przestrogę:
po wyborach, tych i następnych, będziemy żyć w Polsce razem, i jeśli chcemy
uniknąć jakiejś domowej wojny, niedługo potrzebny będzie emocjonalny, a może i
polityczny okrągły stół. Morawiecki po własnym doświadczeniu z taśmami być może
też już dostrzega, że jeśli zaczną pojawiać się następne nagrania, i te sprzed
lat, i nowe, skończy się polska polityka; o emocjach i decyzjach wyborczych
będą decydowali dysponenci taśm, ludzie pokroju Falenty, ich prawdopodobni
zleceniodawcy i opiekunowie, jakieś, być może pozapolskie, centrum nagrań.
Oczywiście nie ma
możliwości, aby klasa polityczna zawarła dziś pakt o nieużywaniu „broni
jądrowej” jaką są podsłuchy i podglądy, lub zgodziła się na wspólne, ponad
podziałami, wyjaśnienie afery taśmowej. Ale wszystkie strony dostały lekcję, że
są narzędzia polityczne, po które sięgać nie warto, że utrzymanie minimum
negocjacyjnego między władzą i opozycją jest warunkiem wzajemnego fizycznego
bezpieczeństwa i w ogóle uprawiania polityki. Morawieckiego, pewnie bardziej
niż Kaczyńskiego, stać by było na przekazanie drugiej połowie Polski jakichś
znaków pokoju. Niestety, wygląda na to, że wewnątrz Morawieckiego fanatyk
wygrywa z pragmatykiem.
Jerzy Baczyński
Wartości, proszę państwa. Wartości!
W
ostatnich dniach prezydent i premier wypowiadali się o sprawach Polski i jej
polityki zagranicznej w sposób, który moim zdaniem wymaga skomentowania.
Gdy w sobotę zabierałem się do pisania tego
tekstu, zwróciłem uwagę na transmisję wystąpienia Donalda Tuska z krakowskiej
konferencji, poświęconej roli Kościoła w procesie integracji europejskiej.
Stanowi ono kontrapunkt dla wypowiedzi premiera i prezydenta.
Premier Morawiecki,
prowadzący kampanię PiS w wyborach samorządowych, znalazł czas na krótki wypad
do USA, gdzie w zeszły piątek udzielił wywiadu telewizji CNN. Oceniając nasz
kraj, jako jednocześnie proeuropejski i proamerykański, uznał (co - jego
zdaniem - w Europie dość rzadkie), że może on odegrać rolę pośrednika między
obu stronami. Zapytany o problemy Polski w Unii Europejskiej związane z
praworządnością wyraźnie bagatelizował ich znaczenie i składał kłopoty na karb
niezrozumienia przez państwa Europy Zachodniej specyfiki naszego regionu - z
jego dziedzictwem epoki komunistycznej i postkomunizmu.
Z kolei prezydent
Duda na spotkaniu z mieszkańcami Oświęcimia kontynuował swoje ataki na sędziów,
oskarżając ich o arogancję, wyniosłość, a także o zjawisko „ciemiężenia
obywateli”, o korupcję i bezczelność. Duda zapowiedział, że po doprowadzeniu do
końca „reformy” sądownictwa, złych sędziów zastąpią sędziowie o postawie
służebnej wobec obywateli i w Polsce dopiero nastąpi czas „wolnych sądów” dla
wolnych obywateli. Prezydent podzielił się też ze słuchaczami swoim rozumieniem
suwerenności Polski jako kraju, w którym „nikt nie będzie niczego z zewnątrz
narzucał”.
Wiadomo, że podbijanie patriotycznego
bębenka i używanie godnościowej retoryki wciąż działa na zwolenników PiS. Nie
zmyli ona jednak urzędników UE monitorujących stan praworządności w Polsce,
sędziów Trybunału Sprawiedliwości ani tych Polaków, którzy zadali sobie trud
przeczytania naszej konstytucji.
W pewnym stopniu
trzeba przyznać premierowi Morawieckiemu rację: państwa zachodniej Europy mają
trudność ze zrozumieniem aktualności problemu dziedzictwa czasów
komunistycznych w Polsce. Ten sam kłopot mają także liczni Polacy, w tym niżej
podpisany.
Jeszcze kilka lat
temu wydawało mi się nieprawdopodobne, że po doświadczeniach z epoki rządów
PZPR, które dyrygowały także sądami i sędziami w sprawach politycznych, w
demokratycznej już Polsce dojdzie do władzy siła polityczna, która będzie
zmierzała do przywrócenia tamtego skompromitowanego i śmiertelnie groźnego dla
obywateli modelu sterowania wymiarem sprawiedliwości.
A jednak ten
fragment spadku po minionej epoce okazał się atrakcyjny dla dużej partii,
obnoszącej się ze swym antykomunizmem, a perspektywa przywrócenia w wymiarze
sprawiedliwości reguł z czasów PRL nie spowodowała odpływu wyborców od tej
partii.
Działanie systemu,
w którym sędziowie zawdzięczają swe kariery dysponentom władzy politycznej, już
można zobaczyć w całej wyrazistości, obserwując poczynania nowej Krajowej Rady
Sądownictwa i jej personalne rekomendacje.
Znowu widzimy sędziów o miękkich kręgosłupach, na usługach
władzy.
Prezydent Duda i premier Morawiecki mogą
zaklinać rzeczywistość, ale nie zmienią faktu, że w Polsce i w Europie toczy
się walka o to, aby zatrzymać destrukcję praworządności w naszym kraju, bo gdy
ona nastąpi, jej największymi ofiarami będziemy my: polscy obywatele.
Prezydentowi
Dudzie, który definiuje suwerenność jako brak ingerencji z zewnątrz w nasze
sprawy, trzeba przypomnieć, że to Polska - z własnej woli, wyrażonej w
referendum - przystąpiła do UE i przyjęła zobowiązania dotyczące rządów prawa,
obowiązujące państwa członkowskie.
Idea premiera
Morawieckiego wyrażona w wywiadzie dla CNN o roli Polski, jako pośrednika
pomiędzy USA a UE, tylko w teoretycznych i bardzo oderwanych od rzeczywistości
rozważaniach zasługiwałaby na uwagę. Polityka z prawdziwego zdarzenia musi
opierać się na realiach. A obecne realia to Polska traktowana z nieufnością i z
coraz większym dystansem przez coraz większą liczbę państw UE, w tym
najsilniejsze, a także przez Komisję Europejską. I traktowana protekcjonalnie,
chociaż z sympatią, przez prezydenta USA, który nawet nie ukrywa, że chciałby
osłabienia, a nawet rozpadu Unii Europejskiej.
Polska jest członkiem UE, ale jej rząd ustawił ją na
marginesie tej wspólnoty. Takie państwo nie może więc spełnić roli, jaką sobie
dla niego wymarzył albo tylko tak sobie o nim powiedział premier Morawiecki.
Na tle prezydenta
Dudy i premiera Morawieckiego, spętanych lękiem przed prezesem PiS, Donald
Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, w swym krakowskim wystąpieniu
zaprezentował się jako polityk serio, który z powagą mówi o problemach Europy i
taktownie próbuje udzielić kilku rad rodakom.
Tusk stara się być
realistą. Nie idealizuje Unii, wie, że przede wszystkim musi ona zapewnić
stabilizację i bezpieczeństwo swym obywatelom, co oznacza kontrolowanie granic.
Zarazem jest świadomy, jak wielkim jest ona dobrem dla europejskich narodów w
coraz bardziej niebezpiecznym świecie, w którym kilku wielkich graczy życzy jej
źle. Wymienił w tym kontekście Rosję, ale także groźbę podporządkowania
chińskim wpływom. Jednoznacznie wskazał na rozchodzenie się dróg USA i Europy w
obecnej fazie historii.
Wniosek narzucał się sam: Unii i miejsca w
niej Polski trzeba strzec jak oka w głowie, pamiętając, że rdzeniem Unii są
wartości, do których należy poszanowanie rządów prawa.
To główna rada udzielona rodakom. Była także przestroga
skierowana chyba przede wszystkim do rządzących: dla celów polityki partyjnej
nie należy grać va banque, narażając rację stanu. Można się bowiem przeliczyć i
doprowadzić do skutku, jakiego się nie chciało. Tusk wyciągnął ten morał z
polityki brytyjskiego premiera Camerona, który nie chciał brexitu, ale do niego
doprowadził. Wątpię, by z rad Tuska skorzystali politycy PiS. Dobrze się jednak
stało, że polscy obywatele mogli ich wysłuchać.
Aleksander Hall
Cyrk Polski
Panie i Panowie! Ladies and Gentlemen! Mesdames et Messieurs! W
dzieciństwie lubiłem cyrk. Wozy cyrkowe były konne, namiot rozstawiano na
placu u zbiegu ulic Puławskiej i Marszałkowskiej, przy placu Unii Lubelskiej,
gdzie później stanął pamiętny Supersam projektu prof. Hryniewieckiego;
pierwszy w Polsce sklep samoobsługowy, niestety kilka lat temu z zimną krwią
zburzony, a na jego miejscu postawiono skądinąd bardzo udany budynek i nowy supersam
pod nazwą Plac Unii. W latach 50., kiedy cyrk odjeżdżał, na placu było
lodowisko dostępne dla „Polek i Polaków” - jak to lubi podkreślać obecna
władza.
Dzisiaj mam
wrażenie, jak gdyby cyrk wrócił. Nie ma w nim już co prawda karłów (choć może
są, ale duże), tresowanych zwierząt, zniknął gdzieś pies, który skakał przez
płonącą obręcz, słoń, który znał tabliczkę mnożenia, groźny lew i tańczące
koniki ze stadniny w Janowie Podlaskim, papugi odleciały do mediów publicznych.
Pozostali za to ekwilibryści, prestigita..., przepraszam, prostatolokato...,
pardon, prostatogitatorzy, przepraszam, prestidigitatorzy (uff!), żonglerowie,
pardon, żonglerzy i żonglerki oraz błazny, czyli clowni w rolach głównych.
Przestało być wesoło - jest groźnie.
Prezydent Cyrku
Polskiego Andrzej Duda i naczelny treser Jarosław Kaczyński strzelili z bata w
obronie prestidigitatora Mateusza Morawieckiego, któremu posypały się
rekwizyty - przypadek w tym zawodzie nieunikniony. Jego ulubiony numer to
hokus-pokus: z kraju w ruinie zrobił kraj kwitnącej wiśni, czyli drugą Japonię.
Wałęsa obiecał - Morawiecki spełnił. Jak przystało na prestidigitatora - utrzymuje
wszystko w locie: elektryczne samochody, kanały, lotniska, stocznie, porty,
drony, huby i takie różne cudy, które mają nam pomóc, głównie na samopoczucie.
Inna sztuczka
polegała na tym, że presti... pokazywał chudą sakiewkę, w której pobrzękiwały
nędzne grosze, jakie cyrk niemiecki Tuska wydawał na budowę dróg i autostrad, a
następnie wyciągał z kapelusza miliardy, jakie Cyrk Polski wydał na ten sam cel
- od słynnej „gierkówki” z Katowic po Autostradę Wolności do Berlina. Wszystko
Made by MM.
Kolejny numer
polegał na szukaniu pracy i forsy dla biednych ludzi i znajomych. Wybierano
spośród publiczności biednego człowieka (oczywiście podstawionego, jak to w
cyrku), który był ubrany w obszerne, kolorowe szarawary w kratę, a w nich miał
przepastne kieszenie, oczywiście puste. Naczelny prestidigitator wyciągał z
rękawa pięćdziesiąt, a nawet sto tysięcy i testował tego w szarawarach, jak mu
pomóc? Może ma firmę, może działalność gospodarczą, może jakieś dossier, to
wtedy hokus-pokus i powszechny ekwiwalent z cylindra trafi do szarawarów.
Panie i Panowie!
Oto pierwszy w
Polsce baranek w wilczej skórze. Baranek milutki, czysto wełniany, subtelny
miłośnik i znawca poezji. Baranku, powiedz coś. Baranek na wiecu baranków recytuje
Tuwima: „Szukałem tego w Paryżu/Szukałem w Berlinie i w Rzymie/A to za oknem
było/I polskie miało imię”.
A teraz hokus-pokus
i zamiast wiecowej owieczki mamy wilka czystej krwi w swoim stadzie. Wilku, powiedz
coś dla swoich. Wilk: - K...a, proszę cię... Za chwilę zrobią nam, jakieś tam
wiesz, ruchy na akcjach, takie, srakie. OFE pierd... nam w dół.
Baranek na wiecu:
„Chłopcy, przestańcie/bo źle się bawicie/dla was igraszka/nam chodzi o życie”.
Wilk w knajpie do
swoich: Trzysta lat temu daliśmy d...y, zamiast mieć porządne oświecenie. (...)
Kur... siedzą ci bogaci Amerykanie, Żydzi, Niemcy, Angole, Szwajcarzy, nie?
(...) Mają nakumulowane tyle kapitału, że możesz ich tam w d...ę pocałować.
Ladies and
Gentlemen! W klatce zamiast zwierząt pokazywani są także dziennikarze. Znany
treser Rafał Ziemkiewicz („Do Rzeczy”) pokazuje wszem i wobec niezwykły okaz
dziennikarza, mianowicie Grzegorza Sroczyńskiego, który - hear, hear - chociaż
pracował w „Gazecie Wyborczej”, „nie napisał ani jednego tekstu świńskiego”. W
innym artykule tenże Ziemkiewicz ciepło wspomina monolog o małpach w kabarecie
Pod Egidą (1981 r.), w brawurowym wykonaniu Piotra Fronczewskiego, o tym, jak
„polscy robotnicy utarli nosa komunie”. RAZ wszystko zapamiętał, z wyjątkiem
autora tego monologu, którym był... no kto? Któż aż któż? Świetna pamięć
Ziemkiewicza tym razem zawiodła. Pisać w „Do Rzeczy” i nie zrobić świństwa też
nie jest łatwo.
Zbliża się zima, cyrk odjechał, ale cuda
pozostały. Na przykład cudowne rozmnożenie KOD. Redaktor Piotr Semka, stojąc
osobiście w długiej kolejce na film „Kler”, zauważył, że chętni do obejrzenia
filmu są „jak gdyby żywcem wyjęci z KOD”. Sierotom po KOD miła będzie
wiadomość, że w ciągu pierwszego weekendu było ich w kolejce milion (minus pan
redaktor). Czyżby dawno już pogrzebany (m.in. przez swojego założyciela) KOD
zmartwychwstał, a „nazywa się Milijon, bo za milijony kocha i cierpi katusze?”.
(Nie tylko premier umie wtrącić wiersz). „Festiwal w Gdyni aż buzuje od
antykaczyńskich nastrojów” - pisze redaktor Semka. Niestety, nie wyjaśnia tego
zjawiska. Ciekawy byłby jego artykuł, dlaczego naczelny treser Cyrku Polskiego
osobiście nie jest lubiany przez barany, które demonstracyjnie idą na film zdegenerowany?
Kodziarze walą masowo, do tego stopnia, że w niektórych miastach wprowadzono
nocne seanse (zniżka dla lunatyków), na szczęście w innych obowiązuje zakaz
lub wyświetlane są filmy poprawne politycznie, choćby „Ballada o żołnierzu
wyklętym”.
Redaktor Semka
zapytuje, „dlaczego reżyser nie ma w planie filmu o muzułmanach albo o Żydach”.
(Naprawdę tak pisze). Zapytajmy: Co Smarzowski ma wspólnego z Żydami? Dlaczego
polski reżyser ma ausgerechnet robić filmy o starozakonnych i muzułmanach? Mają
„Pianistę”, „Listę Schindlera”, „Idę”, „Pokłosie”, Muzeum Polin, będą mieli
Muzeum Getta Warszawskiego - ile można? Trudno mieć pretensje do Anglików, że
kręcą mało filmów o Polakach, których mieszka tam ponad milion. Są Anglikami i
obowiązki mają angielskie. A Smarzowski jest Polakiem i obowiązki ma polskie.
Daniel Passent
To nie jest felieton o „Klerze”
W brew pozorom to nie jest felieton o
„Klerze”. O czym opowiada film, wiadomo. O patologiach polskiego Kościoła:
chciwości, próbach (często: skutecznych) rządzenia państwem czy powiatem,
pedofilii, a co najważniejsze, o systemowym kryciu sprawców tej ostatniej.
Klasyczny, walący po pysku Smarzowski, którego krytyk filmowy Piotr Czerkawski
przecudnie nazwał „Wajdą z siekierą”.
Ale istnieje też alternatywna rzeczywistość - świat nadwiślańskich
prawicowych mediów. Dla porządku dodajmy, że po „Wołyniu” jego reżyser był dla
prawicy bohaterem, niepokornym nosicielem prawdy, orędownikiem godności. A
teraz na odwrót. Czyli podróż w przeciwnym kierunku niż Władysław Pasikowski.
Po „Pokłosiu” zły, zły, zły, po „Jacku Strongu” szlachetny patriota.
Dodajmy, że nie ma
to nic wspólnego z artystą Pasikowskim ani artystą Smarzowskim, lecz ze
światem awatarów, który nasi prawi i sprawiedliwi tkają ze swych wyobrażeń,
obsesji i urojeń. W tym świecie praktycznie nie przeczytamy ani nie usłyszymy
o tym, skąd wziął się „Kler”, czyli o chorobach od dawna toczących Kościół,
widocznych w wersji turbo za rządów PiS. Dowiemy się natomiast, że „Kler”
doskonale wpisuje się w słynną instrukcję generała Kiszczaka na temat
szkolenia kadr w zwalczaniu Kościoła i duchowieństwa: „Korek, worek i
rozporek’. A więc film Smarzowskiegó ze smakiem powtarza fake newsy SB o:
„wypasionych kościołach”, „luksusowych limuzynach”, „bękartach Kościoła” (czyli
dzieciach księży ze związków z gosposiami czy parafiankami).
I argument numer 1
- „homoseksualne lobby i pedofilia w Kościele” (wPolityce.pl - Elżbieta
Królikowska-Avis). Na tym samym portalu bił po oczach tytuł: „Celne spostrzeżenie
ks. Zielińskiego: »Mam wrażenie, że, Kler? był zrobiony na podstawie esbeckich
kartotek«”,
„Gdy Europa upada, niszczona przez polityczną
poprawność i gender z jednej, a islamskie hordy z drugiej strony, powstał plan
wywołania buntu Polaków przeciwko księżom. Taki plan mógł zrodzić się tylko w
głowach wrogów Polski, podobnie jak wszystkie poprzednie próby zniszczenia
polskiego Kościoła instytucjonalnego” (,,Gazeta Polska” - Piotr Lisiewicz).
„Rzekome elity atakują Kościół katolicki” (pasek „Wiadomości” TVP),
Naczelny „Gazety
Polskiej” Tomasz Sakiewicz porównał film do produkcji hitlerowskich
wyświetlanych w czasie okupacji, Wojciech Cejrowski do filmu z odbytu,
felietonista w „Sieciach” sugerował, że Smarzowski inspirował się Goebbelsem,
ks. Isakowicz-Zaleski dziwi się w „Warszawskiej Gazecie”, że scenariusz napisał
wicedyrektor szkoły założonej przez protestantów, a Piotr Semka w „Do Rzeczy”
znalazł następujący dowód nieprawdziwości filmu: „Recepcja filmu zależna jest
od tego, czy ktoś styka się z Kościołem z bliska, czy z daleka. Ktoś, kto nigdy
nie chodził płacić za ślub czy pogrzeb, uzna za wiarygodną scenę, w której
filmowy wiejski ksiądz żąda od ubogiej rodziny 2 tys. zł za pochówek”.
Wzruszająca jest ta naiwność autora, zmieszana z niewiedzą. Bo złej woli w swej
szlachetności nie zakładam.
Goebbelsa czuje też
Michał Karnowski (wPolityce.pl): „Autorzy tej smarzowsko-urbanowej nagonki na
Kościół będą się jej kiedyś wstydzić. Tak samo, jak dziś wstydzą się dawni fani
»Nie«, Trzeba powiedzieć jasno; to jest jakaś szajba, to jest czysta
nienawiść, to jest nagonka godna i Urbana, i Goebbelsa”. Paweł Soloch, szef prezydenckiego
Biura Bezpieczeństwa Narodowego, filmu co prawda nie widział, ale też
przypomina mu hitlerowskie produkcje o Żydach. Swoje wie też Krystyna
Pawłowicz: „Wyróżnienie przez publiczność w Gdyni filmu »Kler« pokazuję, że
publika aktorsko-filmowa także choruje na chorobę nienawiści do swej ojczyzny.
Festiwal w Gdyni jest miejscem dla okazywania pogardy i nienawiści dla polskiej
tożsamości, Polski i Polaków”.
Znalazłem po prawej
stronie jeden tekst, którego autor nie pluje, nie grzmi, nie tropi spisków, nie
zaprzecza rzeczywistości, lecz na spokojnie apeluje, by nie awanturować się z
powodu „Kleru”, lecz dla własnego dobra zająć się chorobami toczącymi Kościół,
Tym autorem o dziwo jest Tomasz Terlikowski, a artykuł ukazał się w „Do
Rzeczy”. Publicysta pyta: „Ludzie Kościoła powinni więc Sobie odpowiedzieć,
dlaczego w większych miastach w liceach ogromna większość młodych ludzi nie
chodzi już na katechezę? Dlaczego z roku na rok spada liczba bierzmowanych?
Dlaczego zerwany został naturalny proces przekazu wiary w rodzinach?”.
Tekst
Terlikowskiego jest niby przejawem normalności, ale na tle ogólnego odlotu w
bliskich mu mediach ta normalność zaskakuje.
Marcin Meller
Polityczna mądrość
To, co dziś Opowiadam, jest jednym z
epizodów mojego życia o tyle istotnym, że dotyczy polityki zwłaszcza w okresie
kampanii wyborczej i boju o prezydenturę w Warszawie. Kandydaci składają wiele
obietnic bez świadomości, że w momencie, kiedy obejmą funkcję, o wszystkim
decydować będzie polityka. Oto moja przygoda, którą cytuję bez oceny, czy to,
co usłyszałem, jest właściwym postępowaniem. Znałem Prezydenta Lecha
Kaczyńskiego i Szanowną Panią Marię - jego małżonkę. Spotykałem ich wiele razy
w atmosferze bankietowej i mogę powiedzieć, że była to urocza para, a Pan
Prezydent Lech Kaczyński przy czerwonym winie okazywał się niestrudzonym
anegdociarzem. Przyszedł taki moment, kiedy spotkałem się z nim na towarzyskiej
rozmowie. a był wtedy prezydentem Warszawy. Zapytałem go, dlaczego Warszawa,
stolica 38-milionowego kraju, nie ma przyzwoitego centrum kongresowego i nic
nie słychać o planach budowy takiego centrum. Prezydent Lech Kaczyński
powiedział: „To bardzo aktualny temat i bardzo ciekawe pytanie. Otóż
rozpatrujemy właśnie dwie propozycje inwestycyjne. Jest duża działka w
okolicach Ursusa i inwestor chce budować centrum na 15 tys. uczestników. Jest
też draga działka w okolicy Blue Gity. Ta z kolei jest. mniejsza i zgłasza się
inwestor, który chce zbudować centrum kongresowe na 5 tys. osób. Którą
propozycję by pan wybrał, panie Krzysztofie?”.
Odpowiedziałem, że
sprawdziłbym, czy budowa centrum na 15 tys. osób jest logicznie uzasadniona, u
specjalistów, którzy zajmują się kongresami i wiedzą, ile takich kongresów można
w Warszawie zorganizować w ciągu roku. Prezydent Kaczyński pochwalił moje
logiczne myślenie. Powiedział: „Sprawdziliśmy i budowa centrum na 15 tys. absolutnie
nie ma uzasadnienia”. Czyli, powiedziałem, sprawa jest jasna, będzie centrum
na 5 tys. uczestników. „Nie - powiedział Prezydent Kaczyński - tu chodzi o
politykę,. Gdybym związał się z jednym inwestorem, dragi zarzuciłby mi - i
zrobił z tego medialną aferę - że od tego; którego wybraliśmy, miasto i - nie
daj Boże - ja wzięliśmy łapówkę, Mądrość polega na tym, że jeśli ma się plany
polityczne, a ja mam takie plany, to należy na wszystko uważać i w tym
przypadku niczego nie budować”. Niech tę mądrość wezmą pod uwagę i kandydaci na
prezydenta, i wyborcy.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
List do wiatru
Zerwałeś mi kapelusz, draniu. Mój ulubiony,
zielony, z Seledynowym krawatem zamiast otoku. Gdyby nie cud, że w deszczu
przeleciał kilka metrów nad wielką kałużą i wylądował tuż za nią na suchutkim
chodniku - nie żyłbyś. A gdyby pies, który siedział tuż Obok przywiązany do
słupka, podniósł nogę i go obsikał - nie żyłbyś dwa razy.
Pamiętam Cię dobrze
z pewnego zdarzenia. Staliśmy z kumplami na schodkach Klubu Medyków na Oczki i
dmuchnąłeś tak gwałtownie, że z dachu pobliskiego szpitala poleciał w naszym
kierunku deszcz dachówek. Niektóre były spękane; jedna, ostra jak dziób
kilofa, wbiła się w ramię kolegi na kilka centymetrów. Krew, pogotowie,
ratowanie ręki, gips - kapujesz, szok. A przecież sekundy wcześniej była cisza
i chwilę po również. Przyznaj - to była zdradziecka zagrywka.
W Chicago przez
kwadrans trzymałem się latarni, od której chciałeś mnie oderwać, obok fruwały
kawałki okien, dachów i drzwi siatkowe, a ja się modliłem we wszystkich
językach świata, byś mi pozwolił zrobić te osiem kroków do klatki schodowej. Z
drugiej strony, jak nie być ci wdzięcznym za cudowną scenę podwiewanej sukienki
Marilyn Monroe w „Słomianym wdowcu”? Och!... Czy wiesz, że dziś wędruje po
świecie wielka statua żywcem wyjęta z tego kadru, budząc emocje i chęć
zniszczenia, bo przy jej wysokości ośmiu metrów widać dokładnie majtki Marilyn?
Choć... szczerze mówiąc, nie mam pewności, czy byłeś wtedy wiatrem. Byłeś podmuchem
powietrza wypchniętym przez kratki wentylacyjne tunelu kolei podziemnej przez
pędzący pociąg. W Nowym Jorku tunele metra są tak wąskie, że mknące wagony
niemal ocierają się o ściany i kable - gdy stoisz na peronie, czujesz najpierw
na policzkach lekki wiaterek pchanego powietrza, a dopiero potem słyszysz
stukot kół. Gdy rozpędzone wagony wypadają na stację, podmuch zrywa kapelusze i
szarpie płaszczami.
Schrzaniłeś mi
jeden koncert. Scenę ustawiono przy molo w Sopocie tak niefortunnie, że była
skierowana w stronę morza. Ktoś nie pomyślał. Widzowie na brzegu nie usłyszeli
niczego, bo wiałeś w przeciwną stronę, porywając dźwięki płynące z głośników.
Na deptaku Bohaterów Monte Cassino nasze piosenki urywały przechodniom głowy,
lecz ci, którzy stali pod sceną, słyszeli jedynie szum fal i trochę twojego
świstu. Gdybyś wiał odwrotnie - muzykę usłyszałyby foki parę kilometrów od
brzegu.
Drogi, tajemniczy
Mistrzu, od kilku dni tłuczesz nocami o moje luksfery. Nie sam, towarzyszy ci
deszcz. Bębnienie kropli skojarzyło mi się z obrazkiem, który przypadkiem
zobaczyłem wczoraj na jakimś internetowym filmiku. Wesele w Arabii
Saudyjskiej. Tłum mężczyzn. W pewnej chwili, możliwe, że na czyjś znak, spod
swoich dżalabii wydobyli karabiny maszynowe i rozpoczęli strzelanie w niebo,
na wiwat. Był zmierzch, kule w ciemności świeciły niczym iskry spod wielkiej
tokarki, jak fajerwerki albo jak sowieckie katiusze w czasie II wojny. Było
tego tak strasznie dużo i było to tak beztroskie, jakby dzieciaki bawiły się w wojnę
korkowcami. A przecież ogniste smugi z kałasznikowów niosły śmierć. Kilka
kilometrów dalej mogła być wieś, może jakieś zwierzę stało, może beduini
siedzieli przy ognisku - mogła do nich zawitać jedna lub więcej ołowianych kul.
Ci, którzy strzelali pionowo w górę, zdawali się nie myśleć o tym, że pociski
mogą spaść na ich głowy. Czyż nie jest to rosyjska ruletka?
Ale ty jesteś inny,
ty kilka dni temu wyrywałeś wielkie drzewa na ranczu na Florydzie, niszcząc
gniazda dumnych orłów. U mnie zaś łomoczesz o dach i wyjesz, bijąc o komin,
jakbyś miał jakiś problem. I tylko jednego wciąż nie rozwiązujesz. Nie
odpowiadasz na tekst pięknej pieśni Boba Dylana„Wiejąc na wietrze” z 1962
roku, która składa się tylko z prostych pytań i tej jednej brakującej odpowiedzi:
„Jak wiele razy muszą jeszcze polecieć
pociski, nim zostaną zakazane na zawsze?
Ile lat niektórzy
muszą przeżyć, nim uzyskają wolność?
Ile razy może
człowiek obrócić głowę, udając, że nic nie widzi?
Ile uszu trzeba
mieć, by usłyszeć płacz innych?
Jak wiele śmierci
musi się przydarzyć, nim uznamy, że było ich zbyt wiele?
Odpowiedź, mój
przyjacielu, niesie wiatr, odpowiedź niesie wiatr”.
Znasz ją?
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz