sobota, 13 października 2018

Odgrzewany kotlet prawdy,Taśmy Morawieckiego. Czy ktoś specjalnie podsunął prezesowi człowieka z takim garbem?,Polskie nagrania,Wartości, proszę państwa. Wartości!,Cyrk Polski,To nie jest felieton o „Klerze”,Polityczna mądrość i List do wiatru



Odgrzewany kotlet prawdy

Restauracja Sowa i Przyjaciele była podobno eks­kluzywna, ale stołujemy się w niej wszyscy, choć ona sama już nie istnieje. Piąty rok. Kelnerzy po­dali naprawdę niezwykłe danie.
   W miejscu, gdzie była restauracja, jest dziś apteka. Zmie­niło się, teoretycznie, pochodzenie nagrań; zmieniła się, teoretycznie, czcionka scenariusza; zmienił się nawet bo­hater afery. Nie zmieniło się tylko jedno. Sens nagranej wte­dy, a potem po tysiąckroć odtwarzanej diagnozy - „państwo teoretyczne”, „ch..., d... i kamieni kupa” „robienie łaski” i„murzyńskość”. Choć w Polsce w ciągu ponad czterech lat zmieniło się tak wiele, diagnoza nie tylko nie straciła ważno­ści, ale nabrała nowego, głębszego sensu.
   Aferę taśmową nazywano od początku polską Waterga­te. W sensie politycznych skutków porównanie sensow­ne, ale poza tym sensu pozbawione. W naszej Watergate bowiem karę poniosły ofiary, bezpośredni sprawcy pozo­stają na wolności, a ich prawdopodobni mocodawcy nie tyl­ko nie ponieśli żadnej kary, ale nadal korzystają z owoców przestępstwa. Różnica między pierwszą fazą afery podsłu­chowej, tą sprzed ponad czterech lat, a fazą obecną polega na tym, że wtedy mieliśmy do czynienia z walką z obozem władzy, a teraz - najwyraźniej - w obozie władzy. Z cze­go logicznie wynikałoby, że w fazie następnej dokończona zostanie dawna walka albo rozstrzygnięta obecna batalia przywództwo na prawicy.
   Jest oczywiście paradoksem, że jedynym premierem za­mieszanym w aferę nagraniową jest premier z PiS. To, że nie tylko umie przeklinać, ale robi to częsta oraz chętnie, ra­czej mu nie zagrozi. Przekleństwa platformersów dowodzi­ły że byli knajaccy i nonszalanccy. Przekleństwa PiS-owców świadczą wyłącznie o tym, że to swoje chłopy. Niechęć do wulgaryzmów najwyraźniej nie jest już zresztą kryterium kwalifikacji do sprawowania najwyższych funkcji w pań­stwie. Ośmiorniczki i carpaccio konsumowane przez platfor­mersów dowodzą ich pogardy dla ludu. Konsumowane przez Mateusza Morawieckiego świadczą o tym, że politycy PiS to - wbrew stereotypowi - ludzie obyci, a nawet światowcy.
   To, że Morawiecki ma zestaw poglądów na każde okrą­żenie i każdą koniunkturę, znamionuje jego elastyczność i inteligencję. Inna sprawa,: że premier PiS-owskiego rzą­du pojawia się w sprawie nagrań także w kontekście dzia­łalności potencjalnie przestępczej. Najważniejsze jest więc nie nagranie, którego treść znamy, ale to, którego treści nie znamy. Powrót nagrań, biorąc pod uwagę, kto jest ich praw­dopodobnym dysponentem, to jasny sygnał, że batalia o sukcesję po Jarosławie Kaczyńskim wcale się nie skończyła.
Tym bardziej że wszyscy wiedzą, kto kontroluje prokuraturę i - coraz bardziej - sądy. Na razie największym beneficjen­tem nagrań jest ten, który sam został nagrany, nie wiado­mo jednak, czy nagrania, które go wyniosły, za czas jakiś nie przetrącą mu kariery.
   Jednak najważniejsze jest nie to, co się dzieje z tą czy inną karierą, z tą czy inną partią, ale to, co się dzieje w państwie,. I tu panowie Sienkiewicz i Sikorski, którzy w przeciwień­stwie do Morawieckiego, wtedy poobijani, teraz po latach dopiero stają na nogi, okazali się nie tylko dobrymi diag­nostami, ale ludźmi o zdolnościach niemal profetycznych. Mogło: się Sienkiewiczowi wydawać, że w wielu miejscach polskie państwo jest dość teoretyczne. Ale jest ono o niebo bardziej teoretyczne dziś, gdy jest państwem bezprawia, bez sądu konstytucyjnego, z pokiereszowanym Sądem Najwyższym i poniewieranymi sędziami sądów powszechnych. Niejedna sytuacja w Polsce sprzed lat prosiła się pewnie o opis państwa w wersji „ch..., d... i kamieni kupa”, ale jak w takim razie opisać państwo skrajnie nieudolne we wszystkim poza rozdawnictwem pieniędzy, i to, jak przyznał sam Morawie­cki, z kredytu zaciągniętego u przyszłych pokoleń.
   Prezydent Duda całkiem niedawno pokazał w Waszyngto­nie, jak wygląda „robienie łaski”, a nasza polityka zagraniczna, dzięki której doszliśmy do rangi petenta nadbalatońskiego mocarstwa, to bolesny przykład „murzyńskości”, chronicz­nej słabości marnie ukrytej za pseudopatriotyczną, bombastyczną retoryką. Polska pod względem modelu państwa i władzy oraz politycznej bliskości z Zachodem przesunęła się na Wschód. Jeśli więc tamten nagraniowo-podsłuchowy scenariusz nie był nawet pisany cyrylicą, to cyrylicą, a nie żadnym gotykiem pisane są skutki całej afery.
   Ktoś dalej trzyma jakieś nagrania, ktoś być może ma w garści premiera i decyduje o jego losie, gdzieś są może jakieś służby, ale w sensie Ochrony państwa przed skutka­mi przestępstwa wydają się tak samo bezradne jak cztery lata temu.
   I nie jest ważne, czy kotlety są odgrzane. Czasem odgrzane bywają pyszne. Ale akurat te nadal powodują niestrawności i sensacje - nie tylko żołądkowe.
Tomasz Lis

Taśmy Morawieckiego. Czy ktoś specjalnie podsunął prezesowi człowieka z takim garbem?

Mateusz Morawiecki to strzał w dziesiątkę - mówi Jarosław Kaczyński, próbując zablokować rosnące w PiS spekulacje na temat pozycji, przeszłości i przyszłości premiera. Nie polemizuję. Wyciągam tylko wniosek, że w tej dyscyplinie środkiem tarczy jest kolano prezesa. władzy.

Bo w obliczu materiału kelnerów ogłoszonego przez Onet spektakularna obrona obecnego premiera jest klasycznym strzałem w kolano dzisiejszej

Nie chodzi o grube słowa, szastanie nie swoimi pieniędzmi i posadami, by pomóc kolegom, ani o cyniczne wrzutki na temat miski ryżu. To jest klasyczny folklor peryferyjnych elitek – od Konga i Ukrainy po Meksyk i Mławę.

Poważne jest to, czego nie ma na znanych już taśmach, a co kelnerzy zeznali przed prokuratorem. „Mężczyzna, który się spotkał z Morawieckim, powiedział, że prawdopodobnie jakaś kobieta się obawia i chce się wycofać. Oni rozmawiali o tym, że będą kupować nieruchomości na podstawione osoby” – zeznał Łukasz N. A drugi kelner, Konrad Lasota, wyjaśnił: „Oni mieli zaciągać kredyty na słupy i w ten sposób działać na szkodę banku”.

To nie jest folklor prowincjonalnej elitki. To jest być może ślad afery kryminalnej, w której zorganizowana grupa przestępcza, kierowana zapewne przez obecnego premiera, wówczas szefa polskiego oddziału zagranicznego banku, planowała oszukanie banku i fiskusa, a może i pranie brudnych pieniędzy.

Na miejscu szefa PiS nie próbowałbym zamiatać takiej afery pod dywan. Bo nie ma co liczyć, że tego się nie da wyjaśnić. Sprawą zajmą się nie tylko kontrolowane przez PiS polskie instytucje. Centrala banku, nadzór bankowy w centrali i w każdym kraju, gdzie jest on na giełdzie, mają obwarowany karnie obowiązek wyjaśniania takiej afery.

Na prezesie Kaczyńskim oraz wszystkich sprawujących urzędy polskich politykach, którzy wiedzą o oskarżeniach kelnerów, ciąży obowiązek formalnego poinformowania o tym odpowiednich organów. Funkcjonariusz publiczny, który tego zaniecha, podpada pod kodeks karny. Nie teraz, to w przyszłości.

Na miejscu prezesa, zamiast bronić premiera, szybko bym się go pozbył. Pytałbym, co z wiedzą uzyskaną w 2015 r. zrobiła przesłuchująca kelnerów prok. Anna Hopfer, co zrobili z nią wcześniej policjanci z CBŚ. Bo najciekawsze jest teraz, czy ktoś specjalnie podsunął prezesowi człowieka z takim garbem. A jeśli tak, to po co?
Jacek Żakowski

Polskie nagrania

Znów taśmy rządzą polską polityką: nieoczekiwanie wróciła afera podsłuchowa, która przed czterema laty zdziesiątkowała rząd PO-PSL i walnie przyczyniła się do wyborczej wygranej PiS. Jest teoria, że powrót afery to sprawa wewnętrznych rozgrywek w PiS, ale dziennika­rze Onet.pl, którzy ujawnili „taśmy Morawieckiego” zapewniają, że detonacja nastąpiła wskutek zbiegu okoliczności, a jednym z zapalników była niedawna publikacja POLITYKI, w której Grze­gorz Rzeczkowski wskazywał na rosyjskie tropy afery. Otóż redak­cja Onet postanowiła sprawdzić, gdzie znajdują się akta sprawy (okazało się, że w Sądzie Najwyższym), zupełnie oficjalnie do nich dotarli, przejrzeli i znaleźli skład niewybuchów, w tym przede wszystkim (podobno mają też być inne) głośny dziś zapis restau­racyjnych rozmów Mateusza Morawieckiego.
   Jak mówi polskie przysłowie: słowo wróblem wyleci, a wołem powróci. Wiele wypowiadanych wtedy prywatnie zdań prezesa Morawieckiego dziś, kiedy prezes został premierem, rzeczywiście brzmi kompromitująco i już nie chodzi o knajacki (obecnie nazy­wany „męskim”) styl, ale jawne załatwiactwo, nepotyzm, swobod­ne traktowanie powierzonych pieniędzy, „elitaryzm i liberalizm” - w zupełnym kontraście do dzisiejszego, wystudiowanego, społecznikowskiego, patetycznego wizerunku premiera. Pamiętając, jak PiS przed czterema laty kelnerskie podsłuchy triumfalnie ogłosił „taśmami prawdy”, znów się narzuca ludowe porzekadło: nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku; dziadek się śmiał i to samo miał.

Rozpaczliwe ze strony władzy próby zarządzania kryzysem potwierdzają zaskoczenie i konsternację PiS. W sytuacji pa­niki zwykle uruchamiają się najgłębiej wdrukowane, odruchowe reakcje obronne. Wiem, wszyscy je znamy, ale i tak są warte zapi­sywania. Więc najpierw minimalizowanie: „odgrzewane, zepsute kotlety”, „nic tam nie ma”, a nawet gdyby, to „prezes banku musiał przyjmować reguły środowiska” (ale podobnie jak pos. Piotro­wicz był „po naszej stronie” tylko się maskował). I, równocześnie z zaprzeczeniami, odpala się cały insynuacyjny repertuar PiS: że dziennikarze Onetu to marionetki niemiecko-szwajcarskiego kapitału, że stoi za nimi (za publikacją) mafia vatowska, że to sku­tek wizyty Schetyny u Merkel, że działają tu „w zjednoczeniu pewnym” (Mateusz Morawiecki) „opozycja i gangsterzy” „tuczący się na polskiej krwi łotry i złodzieje” (Jarosław Kaczyński). Ogól­nie chodzi zaś o obalenie rządu (Beata Szydło), czyli pucz, żeby np. wpuścić imigrantów. „Widzimy na ulicach coraz więcej osób o innej karnacji, niepokoimy się” - podrzucają premierowi trop bracia Karnowscy, a on dopowiada: „Tak bardzo demokratyzuje­my Polskę, że nic dziwnego, że nas atakują. To znaczy, że się boją” Naprawdę: to wszystko jest publicznie wygadywane, a fraza: tak bardzo demokratyzujemy Polskę, że aż się boją, powinna kiedyś zostać mottem tego dziwnego okresu, w którym żyjemy.

PiS będzie teraz mierzył sondażowe skutki afery, choć wydaje się, że tylko jakaś katastrofa (np. ujawnienie nagrań potwier­dzających udział Morawieckiego w przestępczych operacjach finansowych) mogłaby spowodować dymisję premiera. Jarosław Kaczyński jest szczery, gdy mówi, że z Morawieckim to był dla niego „strzał w dziesiątkę” Sporo osób po wysłuchaniu taśm uważa, że Morawiecki to zwykły cyniczny karierowicz, który grał na dwa polityczne fronty, a w końcu postawił na tych, którzy dali mu więcej. Ale to dalekie uproszczenie. Morawiecki jest jednym z nielicznych w PiS autentycznych ludzi sukcesu (choć karierę za­czął od nominacji partyjnej), a jednocześnie, co rzadkie, pielęgnu­jącym w sobie poczucie krzywdy. Nie da się tego fenomenu zro­zumieć bez odrobiny, oczywistej, psychologii: jeszcze jako młody człowiek poddawany był opresji ze strony SB, a to pozostawia ślad na całe życie; ma też prawo mieć poczucie, że komuniści odebrali mu dzieciństwo, oddalili od ojca. On wciąż, z ogromną determinacją, toczy swoją wojnę z (coraz bardziej urojonymi) krzywdzicielami, w czym zresztą jest niesłychanie podobny do Jarosława Kaczyńskiego. Obaj dzielą też podobną wizję historii jako brutalnej gry, są przekonani o istnie­niu ukrytych mechanizmów napędzających jawne zdarzenia (jak teraz publikację taśm), obaj żyją w kulcie narodowej martyrologii (Morawiecki mówił, że jako dziecko chciał być partyzantem), są na równi zafascynowani Piłsudskim i obaj jakoś widzą się w roli dziedziców Marszałka, gotowi „poprowadzić naród do wielkości” nawet wbrew niemu. Morawiecki jest duchowym synem Kaczyń­skiego, jego nowszą generacyjnie wersją. Jednak fakt, że łączy ideologiczną gorączkę, na pograniczu fanatyzmu, z korporacyj­nym pragmatyzmem, otwiera pewne nadzieje.

Donald Tusk podczas krótkiej, ale bulwersującej polskie życie publiczne, wizyty w Krakowie mówił o konieczności obniżenia poziomu nienawiści politycznych w Polsce, proponując jakieś sym­boliczne podanie sobie rąk 11 listopada. Przesłanie Tuska można czytać jako przestrogę: po wyborach, tych i następnych, będziemy żyć w Polsce razem, i jeśli chcemy uniknąć jakiejś domowej woj­ny, niedługo potrzebny będzie emocjonalny, a może i polityczny okrągły stół. Morawiecki po własnym doświadczeniu z taśmami być może też już dostrzega, że jeśli zaczną pojawiać się następne nagrania, i te sprzed lat, i nowe, skończy się polska polityka; o emo­cjach i decyzjach wyborczych będą decydowali dysponenci taśm, ludzie pokroju Falenty, ich prawdopodobni zleceniodawcy i opie­kunowie, jakieś, być może pozapolskie, centrum nagrań.
   Oczywiście nie ma możliwości, aby klasa polityczna zawar­ła dziś pakt o nieużywaniu „broni jądrowej” jaką są podsłuchy i podglądy, lub zgodziła się na wspólne, ponad podziałami, wyjaśnienie afery taśmowej. Ale wszystkie strony dostały lekcję, że są narzędzia polityczne, po które sięgać nie warto, że utrzy­manie minimum negocjacyjnego między władzą i opozycją jest warunkiem wzajemnego fizycznego bezpieczeństwa i w ogóle uprawiania polityki. Morawieckiego, pewnie bardziej niż Kaczyń­skiego, stać by było na przekazanie drugiej połowie Polski jakichś znaków pokoju. Niestety, wygląda na to, że wewnątrz Morawiec­kiego fanatyk wygrywa z pragmatykiem.
Jerzy Baczyński

Wartości, proszę państwa. Wartości!

W ostatnich dniach prezydent i premier wypowiadali się o sprawach Polski i jej polityki zagranicznej w sposób, który moim zdaniem wymaga skomentowania.

Gdy w sobotę zabierałem się do pisania tego tekstu, zwróciłem uwagę na transmisję wystąpienia Donalda Tuska z krakowskiej konferencji, poświęconej roli Kościoła w procesie integracji europejskiej. Stanowi ono kontrapunkt dla wypowiedzi premiera i prezydenta.
   Premier Morawiecki, prowadzący kampanię PiS w wyborach samorządowych, znalazł czas na krótki wypad do USA, gdzie w zeszły piątek udzielił wywiadu telewizji CNN. Oceniając nasz kraj, jako jednocześnie proeuropejski i proamerykański, uznał (co - jego zdaniem - w Europie dość rzadkie), że może on odegrać rolę pośrednika między obu stronami. Zapytany o problemy Polski w Unii Europejskiej związane z praworządnością wyraźnie bagatelizował ich znaczenie i składał kłopoty na karb niezrozumienia przez państwa Europy Zachodniej specyfiki naszego regionu - z jego dziedzictwem epoki komunistycznej i postkomunizmu.
   Z kolei prezydent Duda na spotkaniu z mieszkańcami Oświęcimia kontynuował swoje ataki na sędziów, oskarżając ich o arogancję, wyniosłość, a także o zjawisko „ciemiężenia obywateli”, o korupcję i bezczelność. Duda zapowiedział, że po doprowadzeniu do końca „reformy” sądownictwa, złych sędziów zastąpią sędziowie o postawie służebnej wobec obywateli i w Polsce dopiero nastąpi czas „wolnych sądów” dla wolnych obywateli. Prezydent podzielił się też ze słuchaczami swoim rozumieniem suwerenności Polski jako kraju, w którym „nikt nie będzie niczego z zewnątrz narzucał”.

Wiadomo, że podbijanie patriotycznego bębenka i używanie godnościowej retoryki wciąż działa na zwolenników PiS. Nie zmyli ona jednak urzędników UE monitorujących stan praworząd­ności w Polsce, sędziów Trybunału Sprawiedliwości ani tych Pola­ków, którzy zadali sobie trud przeczytania naszej konstytucji.
   W pewnym stopniu trzeba przyznać premierowi Morawieckiemu rację: państwa zachodniej Europy mają trudność ze zrozumieniem aktualności problemu dziedzictwa czasów komunistycznych w Polsce. Ten sam kłopot mają także liczni Polacy, w tym niżej podpisany.
   Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się nieprawdopodobne, że po doświadczeniach z epoki rządów PZPR, które dyrygowały także sądami i sędziami w sprawach politycznych, w demokratycznej już Polsce dojdzie do władzy siła polityczna, która będzie zmierzała do przywrócenia tamtego skompromitowanego i śmiertelnie groźnego dla obywateli modelu sterowania wymiarem sprawiedliwości.
   A jednak ten fragment spadku po minionej epoce okazał się atrakcyjny dla dużej partii, obnoszącej się ze swym antykomunizmem, a perspektywa przywrócenia w wymiarze sprawiedliwości reguł z czasów PRL nie spowodowała odpływu wyborców od tej partii.
   Działanie systemu, w którym sędziowie zawdzięczają swe kariery dysponentom władzy politycznej, już można zobaczyć w całej wyrazistości, obserwując poczynania nowej Krajowej Rady Sądownictwa i jej personalne rekomendacje.
Znowu widzimy sędziów o miękkich kręgosłupach, na usługach władzy.

Prezydent Duda i premier Morawiecki mogą zaklinać rzeczywistość, ale nie zmienią faktu, że w Polsce i w Europie toczy się walka o to, aby zatrzymać destrukcję praworządności w naszym kraju, bo gdy ona nastąpi, jej największymi ofiarami będziemy my: polscy obywatele.
   Prezydentowi Dudzie, który definiuje suwerenność jako brak ingerencji z zewnątrz w nasze sprawy, trzeba przypomnieć, że to Polska - z własnej woli, wyrażonej w referendum - przystąpiła do UE i przyjęła zobowiązania dotyczące rządów prawa, obowiązujące państwa członkowskie.
   Idea premiera Morawieckiego wyrażona w wywiadzie dla CNN o roli Polski, jako pośrednika pomiędzy USA a UE, tylko w teoretycznych i bardzo oderwanych od rzeczywistości rozważaniach zasługiwałaby na uwagę. Polityka z prawdziwego zdarzenia musi opierać się na realiach. A obecne realia to Polska traktowana z nieufnością i z coraz większym dystansem przez coraz większą liczbę państw UE, w tym najsilniejsze, a także przez Komisję Europejską. I traktowana protekcjonalnie, chociaż z sympatią, przez prezydenta USA, który nawet nie ukrywa, że chciałby osłabienia, a nawet rozpadu Unii Europejskiej.
Polska jest członkiem UE, ale jej rząd ustawił ją na marginesie tej wspólnoty. Takie państwo nie może więc spełnić roli, jaką sobie dla niego wymarzył albo tylko tak sobie o nim powiedział premier Morawiecki.
   Na tle prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego, spętanych lękiem przed prezesem PiS, Donald Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, w swym krakowskim wystąpieniu zaprezentował się jako polityk serio, który z powagą mówi o problemach Europy i taktownie próbuje udzielić kilku rad rodakom.
   Tusk stara się być realistą. Nie idealizuje Unii, wie, że przede wszystkim musi ona zapewnić stabilizację i bezpieczeństwo swym obywatelom, co oznacza kontrolowanie granic. Zarazem jest świadomy, jak wielkim jest ona dobrem dla europejskich narodów w coraz bardziej niebezpiecznym świecie, w którym kilku wielkich graczy życzy jej źle. Wymienił w tym kontekście Rosję, ale także groźbę podporządkowania chińskim wpływom. Jednoznacznie wskazał na rozchodzenie się dróg USA i Europy w obecnej fazie historii.

Wniosek narzucał się sam: Unii i miejsca w niej Polski trzeba strzec jak oka w głowie, pamiętając, że rdzeniem Unii są wartości, do których należy poszanowanie rządów prawa.
To główna rada udzielona rodakom. Była także przestroga skierowana chyba przede wszystkim do rządzących: dla celów polityki partyjnej nie należy grać va banque, narażając rację stanu. Można się bowiem przeliczyć i doprowadzić do skutku, jakiego się nie chciało. Tusk wyciągnął ten morał z polityki brytyjskiego premiera Camerona, który nie chciał brexitu, ale do niego doprowadził. Wątpię, by z rad Tuska skorzystali politycy PiS. Dobrze się jednak stało, że polscy obywatele mogli ich wysłuchać.
Aleksander Hall

Cyrk Polski

Panie i Panowie! Ladies and Gentlemen! Mesdames et Messieurs! W dzieciństwie lubiłem cyrk. Wozy cyr­kowe były konne, namiot rozstawiano na placu u zbiegu ulic Puławskiej i Mar­szałkowskiej, przy placu Unii Lubelskiej, gdzie później stanął pamiętny Supersam projektu prof. Hryniewiec­kiego; pierwszy w Polsce sklep samoobsługowy, niestety kilka lat temu z zimną krwią zburzony, a na jego miejscu postawiono skądinąd bardzo udany budynek i nowy supersam pod nazwą Plac Unii. W latach 50., kiedy cyrk odjeżdżał, na placu było lodowisko dostępne dla „Polek i Polaków” - jak to lubi podkreślać obecna władza.
   Dzisiaj mam wrażenie, jak gdyby cyrk wrócił. Nie ma w nim już co prawda karłów (choć może są, ale duże), tresowanych zwierząt, zniknął gdzieś pies, który skakał przez płonącą obręcz, słoń, który znał tabliczkę mnoże­nia, groźny lew i tańczące koniki ze stadniny w Janowie Podlaskim, papugi odleciały do mediów publicznych. Po­zostali za to ekwilibryści, prestigita..., przepraszam, prostatolokato..., pardon, prostatogitatorzy, przepraszam, prestidigitatorzy (uff!), żonglerowie, pardon, żonglerzy i żonglerki oraz błazny, czyli clowni w rolach głównych. Przestało być wesoło - jest groźnie.
   Prezydent Cyrku Polskiego Andrzej Duda i naczelny tre­ser Jarosław Kaczyński strzelili z bata w obronie prestidi­gitatora Mateusza Morawieckiego, któremu posypały się rekwizyty - przypadek w tym zawodzie nieunikniony. Jego ulubiony numer to hokus-pokus: z kraju w ruinie zrobił kraj kwitnącej wiśni, czyli drugą Japonię. Wałęsa obiecał - Morawiecki spełnił. Jak przystało na prestidigitatora - utrzymuje wszystko w locie: elektryczne samochody, kanały, lotniska, stocznie, porty, drony, huby i takie różne cudy, które mają nam pomóc, głównie na samopoczucie.
   Inna sztuczka polegała na tym, że presti... pokazywał chudą sakiewkę, w której pobrzękiwały nędzne grosze, jakie cyrk niemiecki Tuska wydawał na budowę dróg i autostrad, a następnie wyciągał z kapelusza miliardy, jakie Cyrk Polski wydał na ten sam cel - od słynnej „gierkówki” z Katowic po Autostradę Wolności do Berlina. Wszystko Made by MM.
   Kolejny numer polegał na szukaniu pracy i forsy dla biednych ludzi i znajomych. Wybierano spośród publicz­ności biednego człowieka (oczywiście podstawionego, jak to w cyrku), który był ubrany w obszerne, kolorowe szara­wary w kratę, a w nich miał przepastne kieszenie, oczy­wiście puste. Naczelny prestidigitator wyciągał z rękawa pięćdziesiąt, a nawet sto tysięcy i testował tego w szara­warach, jak mu pomóc? Może ma firmę, może działalność gospodarczą, może jakieś dossier, to wtedy hokus-pokus i powszechny ekwiwalent z cylindra trafi do szarawarów.
   Panie i Panowie!
   Oto pierwszy w Polsce baranek w wilczej skórze. Baranek milutki, czysto wełniany, subtelny miłośnik i znawca po­ezji. Baranku, powiedz coś. Baranek na wiecu baranków re­cytuje Tuwima: „Szukałem tego w Paryżu/Szukałem w Ber­linie i w Rzymie/A to za oknem było/I polskie miało imię”.
   A teraz hokus-pokus i zamiast wiecowej owiecz­ki mamy wilka czystej krwi w swoim stadzie. Wilku, powiedz coś dla swoich. Wilk: - K...a, proszę cię... Za chwilę zrobią nam, jakieś tam wiesz, ruchy na akcjach, takie, srakie. OFE pierd... nam w dół.
   Baranek na wiecu: „Chłopcy, przestańcie/bo źle się ba­wicie/dla was igraszka/nam chodzi o życie”.
   Wilk w knajpie do swoich: Trzysta lat temu daliśmy d...y, zamiast mieć porządne oświecenie. (...) Kur... siedzą ci bogaci Amerykanie, Żydzi, Niemcy, Angole, Szwajcarzy, nie? (...) Mają nakumulowane tyle kapitału, że możesz ich tam w d...ę pocałować.
   Ladies and Gentlemen! W klatce zamiast zwierząt po­kazywani są także dziennikarze. Znany treser Rafał Ziem­kiewicz („Do Rzeczy”) pokazuje wszem i wobec niezwykły okaz dziennikarza, mianowicie Grzegorza Sroczyńskiego, który - hear, hear - chociaż pracował w „Gazecie Wy­borczej”, „nie napisał ani jednego tekstu świńskiego”. W innym artykule tenże Ziemkiewicz ciepło wspomina monolog o małpach w kabarecie Pod Egidą (1981 r.), w bra­wurowym wykonaniu Piotra Fronczewskiego, o tym, jak „polscy robotnicy utarli nosa komunie”. RAZ wszystko za­pamiętał, z wyjątkiem autora tego monologu, którym był... no kto? Któż aż któż? Świetna pamięć Ziemkiewicza tym razem zawiodła. Pisać w „Do Rzeczy” i nie zrobić świństwa też nie jest łatwo.

Zbliża się zima, cyrk odjechał, ale cuda pozostały. Na przykład cudowne rozmnożenie KOD. Redaktor Piotr Semka, stojąc osobiście w długiej kolejce na film „Kler”, zauważył, że chętni do obejrzenia filmu są „jak gdyby żywcem wyjęci z KOD”. Sierotom po KOD miła bę­dzie wiadomość, że w ciągu pierwszego weekendu było ich w kolejce milion (minus pan redaktor). Czyżby dawno już pogrzebany (m.in. przez swojego założyciela) KOD zmartwychwstał, a „nazywa się Milijon, bo za milijony kocha i cierpi katusze?”. (Nie tylko premier umie wtrącić wiersz). „Festiwal w Gdyni aż buzuje od antykaczyńskich nastrojów” - pisze redaktor Semka. Niestety, nie wyja­śnia tego zjawiska. Ciekawy byłby jego artykuł, dlaczego naczelny treser Cyrku Polskiego osobiście nie jest lubia­ny przez barany, które demonstracyjnie idą na film zdegenerowany? Kodziarze walą masowo, do tego stopnia, że w niektórych miastach wprowadzono nocne seanse (zniżka dla lunatyków), na szczęście w innych obowiązu­je zakaz lub wyświetlane są filmy poprawne politycznie, choćby „Ballada o żołnierzu wyklętym”.
   Redaktor Semka zapytuje, „dlaczego reżyser nie ma w planie filmu o muzułmanach albo o Żydach”. (Napraw­dę tak pisze). Zapytajmy: Co Smarzowski ma wspólnego z Żydami? Dlaczego polski reżyser ma ausgerechnet robić filmy o starozakonnych i muzułmanach? Mają „Pianistę”, „Listę Schindlera”, „Idę”, „Pokłosie”, Muzeum Polin, będą mieli Muzeum Getta Warszawskiego - ile można? Trudno mieć pretensje do Anglików, że kręcą mało filmów o Po­lakach, których mieszka tam ponad milion. Są Anglikami i obowiązki mają angielskie. A Smarzowski jest Polakiem i obowiązki ma polskie.
Daniel Passent

To nie jest felieton o „Klerze”

W brew pozorom to nie jest felieton o „Klerze”. O czym opowiada film, wiadomo. O patologiach polskiego Kościoła: chciwości, próbach (często: skutecznych) rządzenia państwem czy powiatem, pedofilii, a co najważniejsze, o systemowym kryciu spraw­ców tej ostatniej. Klasyczny, walący po pysku Smarzowski, którego krytyk filmowy Piotr Czerkawski przecudnie nazwał „Wajdą z siekierą”.
Ale istnieje też alternatywna rzeczywistość - świat nadwi­ślańskich prawicowych mediów. Dla porządku dodajmy, że po „Wołyniu” jego reżyser był dla prawicy bohaterem, niepokornym nosicielem prawdy, orędownikiem godności. A teraz na odwrót. Czyli podróż w przeciwnym kie­runku niż Władysław Pasikowski. Po „Pokłosiu” zły, zły, zły, po „Jacku Strongu” szlachetny patriota.
   Dodajmy, że nie ma to nic wspólnego z artystą Pasikow­skim ani artystą Smarzowskim, lecz ze światem awatarów, który nasi prawi i sprawiedliwi tkają ze swych wyobrażeń, obsesji i urojeń. W tym świecie praktycznie nie przeczy­tamy ani nie usłyszymy o tym, skąd wziął się „Kler”, czy­li o chorobach od dawna toczących Kościół, widocznych w wersji turbo za rządów PiS. Dowiemy się natomiast, że „Kler” doskonale wpisuje się w słynną instrukcję genera­ła Kiszczaka na temat szkolenia kadr w zwalczaniu Koś­cioła i duchowieństwa: „Korek, worek i rozporek’. A więc film Smarzowskiegó ze smakiem powtarza fake newsy SB o: „wypasionych kościołach”, „luksusowych limuzynach”, „bękartach Kościoła” (czyli dzieciach księży ze związków z gosposiami czy parafiankami).
   I argument numer 1 - „homoseksualne lobby i pedofilia w Kościele” (wPolityce.pl - Elżbieta Królikowska-Avis). Na tym samym portalu bił po oczach tytuł: „Celne spo­strzeżenie ks. Zielińskiego: »Mam wrażenie, że, Kler? był zrobiony na podstawie esbeckich kartotek«”,
    „Gdy Europa upada, niszczona przez polityczną poprawność i gender z jednej, a islamskie hordy z drugiej strony, powstał plan wywołania buntu Polaków przeciw­ko księżom. Taki plan mógł zrodzić się tylko w głowach wrogów Polski, podobnie jak wszystkie poprzednie próby zniszczenia polskiego Kościoła instytucjonalnego” (,,Ga­zeta Polska” - Piotr Lisiewicz). „Rzekome elity atakują Kościół katolicki” (pasek „Wiadomości” TVP),
   Naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz po­równał film do produkcji hitlerowskich wyświetlanych w czasie okupacji, Wojciech Cejrowski do filmu z odby­tu, felietonista w „Sieciach” sugerował, że Smarzowski inspirował się Goebbelsem, ks. Isakowicz-Zaleski dziwi się w „Warszawskiej Gazecie”, że scenariusz napisał wi­cedyrektor szkoły założonej przez protestantów, a Piotr Semka w „Do Rzeczy” znalazł następujący dowód nie­prawdziwości filmu: „Recepcja filmu zależna jest od tego, czy ktoś styka się z Kościołem z bliska, czy z daleka. Ktoś, kto nigdy nie chodził płacić za ślub czy pogrzeb, uzna za wiarygodną scenę, w której filmowy wiejski ksiądz żąda od ubogiej rodziny 2 tys. zł za pochówek”. Wzruszająca jest ta naiwność autora, zmieszana z niewiedzą. Bo złej woli w swej szlachetności nie zakładam.
   Goebbelsa czuje też Michał Karnowski (wPolityce.pl): „Autorzy tej smarzowsko-urbanowej nagonki na Kościół będą się jej kiedyś wstydzić. Tak samo, jak dziś wstydzą się dawni fani »Nie«, Trzeba powiedzieć jasno; to jest ja­kaś szajba, to jest czysta nienawiść, to jest nagonka godna i Urbana, i Goebbelsa”. Paweł Soloch, szef prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, filmu co prawda nie widział, ale też przypomina mu hitlerowskie produkcje o Żydach. Swoje wie też Krystyna Pawłowicz: „Wyróżnie­nie przez publiczność w Gdyni filmu »Kler« pokazuję, że publika aktorsko-filmowa także choruje na chorobę nie­nawiści do swej ojczyzny. Festiwal w Gdyni jest miejscem dla okazywania pogardy i nienawiści dla polskiej tożsa­mości, Polski i Polaków”.
   Znalazłem po prawej stronie jeden tekst, którego autor nie pluje, nie grzmi, nie tropi spisków, nie zaprzecza rze­czywistości, lecz na spokojnie apeluje, by nie awanturo­wać się z powodu „Kleru”, lecz dla własnego dobra zająć się chorobami toczącymi Kościół, Tym autorem o dzi­wo jest Tomasz Terlikowski, a artykuł ukazał się w „Do Rzeczy”. Publicysta pyta: „Ludzie Kościoła powinni więc Sobie odpowiedzieć, dlaczego w większych miastach w li­ceach ogromna większość młodych ludzi nie chodzi już na katechezę? Dlaczego z roku na rok spada liczba bierzmo­wanych? Dlaczego zerwany został naturalny proces prze­kazu wiary w rodzinach?”.
   Tekst Terlikowskiego jest niby przejawem normalno­ści, ale na tle ogólnego odlotu w bliskich mu mediach ta normalność zaskakuje.
Marcin Meller

Polityczna mądrość

To, co dziś Opowiadam, jest jednym z epizodów mojego życia o tyle istotnym, że dotyczy polityki zwłaszcza w okresie kampanii wyborczej i boju o prezydenturę w Warszawie. Kandydaci składają wie­le obietnic bez świadomości, że w momencie, kiedy obej­mą funkcję, o wszystkim decydować będzie polityka. Oto moja przygoda, którą cytuję bez oceny, czy to, co usłysza­łem, jest właściwym postępowaniem. Znałem Prezyden­ta Lecha Kaczyńskiego i Szanowną Panią Marię - jego małżonkę. Spotykałem ich wiele razy w atmosferze ban­kietowej i mogę powiedzieć, że była to urocza para, a Pan Prezydent Lech Kaczyński przy czerwonym winie oka­zywał się niestrudzonym anegdociarzem. Przyszedł taki moment, kiedy spotkałem się z nim na towarzyskiej roz­mowie. a był wtedy prezydentem Warszawy. Zapytałem go, dlaczego Warszawa, stolica 38-milionowego kraju, nie ma przyzwoitego centrum kongresowego i nic nie słychać o planach budowy takiego centrum. Prezydent Lech Ka­czyński powiedział: „To bardzo aktualny temat i bardzo ciekawe pytanie. Otóż rozpatrujemy właśnie dwie propo­zycje inwestycyjne. Jest duża działka w okolicach Ursusa i inwestor chce budować centrum na 15 tys. uczestników. Jest też draga działka w okolicy Blue Gity. Ta z kolei jest. mniejsza i zgłasza się inwestor, który chce zbudować cen­trum kongresowe na 5 tys. osób. Którą propozycję by pan wybrał, panie Krzysztofie?”.
   Odpowiedziałem, że sprawdziłbym, czy budowa centrum na 15 tys. osób jest logicznie uzasadniona, u specjalistów, którzy zajmują się kongresami i wiedzą, ile takich kon­gresów można w Warszawie zorganizować w ciągu roku. Prezydent Kaczyński pochwalił moje logiczne myślenie. Powiedział: „Sprawdziliśmy i budowa centrum na 15 tys. ab­solutnie nie ma uzasadnienia”. Czyli, powiedziałem, spra­wa jest jasna, będzie centrum na 5 tys. uczestników. „Nie - powiedział Prezydent Kaczyński - tu chodzi o politykę,. Gdybym związał się z jednym inwestorem, dragi zarzucił­by mi - i zrobił z tego medialną aferę - że od tego; którego wybraliśmy, miasto i - nie daj Boże - ja wzięliśmy łapów­kę, Mądrość polega na tym, że jeśli ma się plany polityczne, a ja mam takie plany, to należy na wszystko uważać i w tym przypadku niczego nie budować”. Niech tę mądrość wezmą pod uwagę i kandydaci na prezydenta, i wyborcy.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

List do wiatru

Zerwałeś mi kapelusz, draniu. Mój ulubiony, zielony, z Seledynowym krawatem zamiast otoku. Gdyby nie cud, że w deszczu przele­ciał kilka metrów nad wielką kałużą i wylądował tuż za nią na suchutkim chodniku - nie żyłbyś. A gdyby pies, który siedział tuż Obok przywiązany do słupka, pod­niósł nogę i go obsikał - nie żyłbyś dwa razy.
   Pamiętam Cię dobrze z pewnego zdarzenia. Stali­śmy z kumplami na schodkach Klubu Medyków na Oczki i dmuchnąłeś tak gwałtownie, że z dachu pobli­skiego szpitala poleciał w naszym kierunku deszcz da­chówek. Niektóre były spękane; jedna, ostra jak dziób kilofa, wbiła się w ramię kolegi na kilka centymetrów. Krew, pogotowie, ratowanie ręki, gips - kapujesz, szok. A przecież sekundy wcześniej była cisza i chwilę po również. Przyznaj - to była zdradziecka zagrywka.
   W Chicago przez kwadrans trzymałem się latarni, od której chciałeś mnie oderwać, obok fruwały kawał­ki okien, dachów i drzwi siatkowe, a ja się modliłem we wszystkich językach świata, byś mi pozwolił zrobić te osiem kroków do klatki schodowej. Z drugiej strony, jak nie być ci wdzięcznym za cudowną scenę podwiewanej sukienki Marilyn Monroe w „Słomianym wdowcu”? Och!... Czy wiesz, że dziś wędruje po świecie wielka sta­tua żywcem wyjęta z tego kadru, budząc emocje i chęć zniszczenia, bo przy jej wysokości ośmiu metrów widać dokładnie majtki Marilyn? Choć... szczerze mówiąc, nie mam pewności, czy byłeś wtedy wiatrem. Byłeś po­dmuchem powietrza wypchniętym przez kratki wenty­lacyjne tunelu kolei podziemnej przez pędzący pociąg. W Nowym Jorku tunele metra są tak wąskie, że mknące wagony niemal ocierają się o ściany i kable - gdy stoisz na peronie, czujesz najpierw na policzkach lekki wia­terek pchanego powietrza, a dopiero potem słyszysz stukot kół. Gdy rozpędzone wagony wypadają na stację, podmuch zrywa kapelusze i szarpie płaszczami.
   Schrzaniłeś mi jeden koncert. Scenę ustawiono przy molo w Sopocie tak niefortunnie, że była skierowa­na w stronę morza. Ktoś nie pomyślał. Widzowie na brzegu nie usłyszeli niczego, bo wiałeś w przeciwną stronę, porywając dźwięki płynące z głośników. Na dep­taku Bohaterów Monte Cassino nasze piosenki urywa­ły przechodniom głowy, lecz ci, którzy stali pod sceną, słyszeli jedynie szum fal i trochę twojego świstu. Gdy­byś wiał odwrotnie - muzykę usłyszałyby foki parę ki­lometrów od brzegu.
   Drogi, tajemniczy Mistrzu, od kilku dni tłuczesz no­cami o moje luksfery. Nie sam, towarzyszy ci deszcz. Bębnienie kropli skojarzyło mi się z obrazkiem, któ­ry przypadkiem zobaczyłem wczoraj na jakimś inter­netowym filmiku. Wesele w Arabii Saudyjskiej. Tłum mężczyzn. W pewnej chwili, możliwe, że na czyjś znak, spod swoich dżalabii wydobyli karabiny ma­szynowe i rozpoczęli strzelanie w niebo, na wiwat. Był zmierzch, kule w ciemności świeciły niczym isk­ry spod wielkiej tokarki, jak fajerwerki albo jak sowie­ckie katiusze w czasie II wojny. Było tego tak strasznie dużo i było to tak beztroskie, jakby dzieciaki bawiły się w wojnę korkowcami. A przecież ogniste smugi z ka­łasznikowów niosły śmierć. Kilka kilometrów dalej mogła być wieś, może jakieś zwierzę stało, może beduini siedzieli przy ognisku - mogła do nich zawitać jedna lub więcej ołowianych kul. Ci, którzy strzelali pionowo w górę, zdawali się nie myśleć o tym, że po­ciski mogą spaść na ich głowy. Czyż nie jest to rosyj­ska ruletka?
   Ale ty jesteś inny, ty kilka dni temu wyrywałeś wielkie drzewa na ranczu na Florydzie, niszcząc gniazda dum­nych orłów. U mnie zaś łomoczesz o dach i wyjesz, bi­jąc o komin, jakbyś miał jakiś problem. I tylko jednego wciąż nie rozwiązujesz. Nie odpowiadasz na tekst pięk­nej pieśni Boba Dylana„Wiejąc na wietrze” z 1962 roku, która składa się tylko z prostych pytań i tej jednej bra­kującej odpowiedzi:
    „Jak wiele razy muszą jeszcze polecieć pociski, nim zostaną zakazane na zawsze?
   Ile lat niektórzy muszą przeżyć, nim uzyskają wolność?
   Ile razy może człowiek obrócić głowę, udając, że nic nie widzi?
   Ile uszu trzeba mieć, by usłyszeć płacz innych?
   Jak wiele śmierci musi się przydarzyć, nim uznamy, że było ich zbyt wiele?
   Odpowiedź, mój przyjacielu, niesie wiatr, odpowiedź niesie wiatr”.
   Znasz ją?
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz