piątek, 19 października 2018

Sondaż ostateczny,Ta pierwsza niedziela,Kołek na nasze możliwości,Kto nie warczy, ten dostanie,Prezydent, co się prawu nie kłania,Kisiel na wynos,Overtourism,Witamy w krainie szaleństwa i Podwiązani pod wesele



Sondaż ostateczny

Dość zgadywanek, spekulacji i domysłów - nadcho­dzi dzień wyborów, najważniejszy dzień w polskiej polityce od trzech lat; Będzie on miał potencjalnie wielki wpływ na dzień absolutnie najważniejszy - ten za rok, który zdecyduje o losach Polski nie na kadencję, ale na deka­dę, a może i na pokolenie.
   Za kilka dni dowiemy się, ile są warte deklaracje i zaklęcia polityków oraz ile są warte wszystkie sondaże - czy ludzie, jak podejrzewają niektórzy, masowo oszukują ankieterów, czy też jest to złudzenie, bo PiS naprawdę ma, ile ma. Ostat­ni z opublikowanych sondaży jest na szczególny sposób sen­sacyjny, pokazuje bowiem, że od dnia wyborów sprzed trzech lat właściwie nic się nie zmieniło. Jeśli zsumuje się poparcie dla PO i Nowoczesnej z października 2015 r. i porówna z no­towaniami Koalicji Obywatelskiej, okaże się, że PiS, KO, PSL, Kukiz, SLD i Razem mają dokładnie tyle, ile miały, z odchyle­niem półprocentowym. Jest to politologicznie, socjologicznie i matematycznie niemal niezwykłe, jeśli zważyć, jak wielkie programy socjalne uruchomiła władza, a jednocześnie, jak wielkiej destrukcji instytucjonalnej dokonała. Mamy w su­mie rewolucję, a w sondażach ani drgnie.
   Najważniejsze pytanie, na które dadzą odpowiedź wybo­ry, dotyczy oczywiście społeczeństwa. Czy naprawdę Polacy uważają, że w ciągu Ostatnich lat „nic się nie stało”? Zrozu­miale - można mieć pretensje do poprzedniej władzy, moż­na jej nie lubić, nie trawić, a nawet nienawidzić. Ale wszelkie jej winy czy zaniechania są jednak z zupełnie innego porząd­ku niż zbrodnie na konstytucji, sądach, instytucjach publicz­nych i interesach oraz reputacji Polski. Czy deptanie prawa i obrzydliwa propaganda, prywata, cwaniactwo i kumoter­stwo, kłamstwa i manipulacje oraz dewastacja wszystkich dziedzin życia będą tej władzy w lokalach wyborczych tak ła­two wybaczone? Dowiemy się po prostu, co dla wyborców jest ważne, a co kompletnie nieistotne.
   Wybory przyniosą też być może nawet definitywne odpo­wiedzi w najważniejszych kwestiach politycznych:
   1. Czy Mateusz Morawiecki nadaje się na lidera prawicy i sukcesora Jarosława Kaczyńskiego? Gdy został wicepre­mierem w rządzie PiS, był dla partii i elektoratu ciałem ob­cym (nagrania z Sowy pokazały, że całkiem słusznie). Teraz jako twarz kampanii PiS będzie ojcem zwycięstwa albo twa­rzą klęski.
   2. Czy polityczny pomysł Grzegorza Schetyny się sprawdzi, a więc czy opozycja ma lidera, a w przyszłości kandydata na premiera. Czy pomysł z Koalicją Obywatelską zadziała, czy też okaże się prostą sumą poparcia dla tworzących ją ugrupo­wań. Czy pomysł będzie do poprawki, czy do kasacji.
   3. Czy Kukiz’15, poza demagogią i słabo skrywanymi skłonnościami prorosyjskimi swych członków, dalej ma swoje 10 procent, które w razie potrzeby PiS potraktuje jak materac, dzięki któremu zachowa większość w Sejmie.
   4. Czy PSL żyje i ma się dobrze, czy też flirtuje z anihilacją i chcąc przetrwać kolejne ciosy ze strony PiS, naprawdę musi przytulić się do Koalicji Obywatelskiej.
   5. Czy lewica może liczyć na wzrost poparcia i czy jedynym sposobem na jej istnienie jest - jak widzimy ostatnio - nie walka z PiS, ale podgryzanie na wszelkie sposoby centrowej opozycji.
   6. Wybory określą też pole manewru Donalda Tuska i po­każą mu dane, które być może ułatwią mu podjęcie decyzji o tym, czy i ewentualnie jak wrócić do polskiej polityki.
   Najbliższa niedziela będzie w sumie ważniejsza niż druga tura wyborów, która w ogromnej większości przypadków po­każe po prostu skalę wygranej kandydatów niepisowskich. Oczywiście sprawą kluczową będzie wynik w Warszawie, który da jasność, czy pisowska taktyka demolowania opo­nentów, tak dobrze przećwiczona trzy lata temu, nadal się sprawdza. Wynik warszawski będzie miał ogromny wpływ na powyborcze nastroje w Polsce, ale prawdopodobnie klu­czowe dla ewentualnej nowej dynamiki politycznej będzie to, co zdarzy się w najbliższą niedzielę. Za kilka dni dojdzie bowiem do referendum - czy obywatele chcą samorządu, czy samowładztwa PiS. Dojdzie też do pierwszej fazy wielkiego referendum, w którym Polacy odpowiedzą na pytania fun­damentalne: Zachód czy Wschód, demokracja czy autoryta­ryzm, państwo prawa czy zamordyzm.
   Nie jest rolą naszego pisma mówienie ludziom, na kogo mają głosować. Tym bardziej że nasi czytelnicy doskona­le wiedzą na kogo. Na - niezależnie od ich barw partyjnych - demokratów, ludzi, których przy wszystkich różnicach łączy pragnienie życia w normalnym, europejskim kraju.
   Jeśli mamy więc prośbę, to innego rodzaju. Głosujcie Państwo, przekonujcie do głosowania innych i pomóżcie głosować na demokratów. Nie wiemy, jaki będzie wynik wyborów. Wiemy natomiast, że zależy on właśnie od nas, wyborców, od naszej determinacji i mobilizacji.
WYBIERZMY DEMOKRACJĘ!
Tomasz Lis

Ta pierwsza niedziela

Tak, to już ta niedziela: pierwsze od trzech lat wybory i pierwsze z czterech, które czekają nas do połowy 2020 r. Uważamy, że to będą - w sumie - najważniejsze głosowania od 1989 r., bo po­dobnie jak wtedy zdecydują o ustroju państwa i jego pozycji geopolitycznej. Przez niemal 30 lat praktykowania demokracji wybieraliśmy do władzy różne ekipy, ale wszystkie mieściły się w tym samym, mówiąc ogólnie, prozachodnim nurcie (nawet wliczając pierwszy rząd PiS). Dopiero po wyborach w 2015 r. PiS jednoznacznie zerwał ciągłość i konstytucyjną tożsamość tej Rzeczpospolitej, jaka wyłoniła się po upadku PRL i otrzymała historyczną nazwę Trzeciej.
   Zręby nowego ustroju już nieźle widać: to, co robi PiS, jest próbą zbudowania państwa scentralizowanego, autorytarnego, monopartyjnego, pod wieloma względami przypominającego system odrzucony - zdawało się raz na zawsze - w 1989 r. Cała retoryka antykomunistyczna nie ma najmniejszego znacze­nia wobec praktyki, którą Włodzimierz Cimoszewicz nazwał ostatnio polityczną rusyfikacją. Chyba nikt przed trzema laty nie spodziewał się, że to pójdzie tak szybko i zajdzie tak daleko.
O ile sam wynik wyborów sprzed trzech lat, dający Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego partii samodzielną większość parlamen­tarną, można było odczytywać także jako skutek niezwykłego politycznego zbiegu okoliczności (wyjazd Tuska, przegrana Komorowskiego, półprocentowy pech lewicy itd.), to teraz już nie będzie przypadku. Po trzech latach rządów PiS wiadomo, o co chodzi, jaka jest stawka i wybór staje się plebiscytem za lub przeciw.

Oczywiście wynik wyborów samorządowych jest tylko pew­ną prognozą, bynajmniej nieprzesądzającą o politycznej przyszłości Polski, ale może to być prognoza samosprawdzająca. To, że PiS zwiększy stan posiadania we władzach lokalnych, nie ulega wątpliwości: przed czterema laty startowali jako „wiecz­na opozycja”, partia słabo zakorzeniona w wielkich miastach, i mimo dużych wpływów na wsi i w mniejszych ośrodkach rów­noważona tam przez mocny PSL. Teraz, wykorzystując pozycję partii władzy, muszą przesunąć układ sił lokalnych w swoją stronę. Pyta nie tylko jak bardzo? Spektakularna klęska opozycji w wyborach do sejmików i utrata choćby jednego-dwóch naj­większych miast (zwłaszcza Warszawy) byłaby potwierdzeniem, że od „przypadkowych”
wyborów w 2014 i 2015 r. PiS wzmocnił swoją społeczną legitymację, że niejako ex post otrzymał od wy­borców rozgrzeszenie złamania konstytucji, naruszania niezależ­ności sądów czy psucia międzynarodowej reputacji Polski.
   Nie da się bowiem wypreparować obecnych lokalnych wyborów z ogólnego politycznego kontekstu: trudno sobie wy­obrazić, że ktoś głosuje na kandydata lub listę PiS, nie zgadzając się z tym, co ta partia robi w kraju i z krajem. Polaryzacja poli­tyczna zaciera tradycyjną specyfikę tych głosowań, odbiera im lokalność, upolitycznia nawet na szczeblach rad gmin, dzielnic czy powiatów, gdzie jedno z najczęstszych dziś przedwybor­czych ćwiczeń polega na próbach zidentyfikowania, jaka partia kryje się za kamuflującymi nazwami różnych lokalnych komite­tów.
   Zwracamy uwagę od początku obecnej kampanii wyborczej, że tym razem chodzi nie tylko o obsadę samorządów, ale o ich faktyczne przetrwanie. PiS nie ukrywa, że dąży do stworzenia systemu hierarchicznego, gdzie „terenowym organom władzy państwowej” przypada rola, jak to się kiedyś mówiło, pasa transmisyjnego. Główny wyborczy przekaz PiS, że pieniądze publiczne będą trafiać głównie do „współpracujących z rządem samorządów”, w końcowej fazie kampanii został jeszcze zaostrzony deklaracjami warszawskich kandydatów partii Piotra Guziała i Patryka Jakiego. Nawet jeśli zapowiedź sankcji wobec mieszkańców stolicy została potem oficjalnie złagodzona, zamiar perswazyjny był czytelny do bólu. PiS często tak robi, że jakiś radykalny pogląd wygłaszają akolici, co pozwala jednocześnie powiedzieć i nie powiedzieć. W każ­dym razie mieliśmy do czynienia z „aferą reprywatyzacyjną Patryka Jakiego”, bo kandydat PiS na prezydenta Warszawy dał do zrozumienia, że pieniądze publiczne są de facto własnością partii i jej ludzi.

Jaki skutek wyborczy będzie miał ten lekko zawoalowany (ale stosowany powszechnie w tej kampanii) szantaż, trudno powiedzieć, choć pewnie im większe miasto, tym mniejszy.
W ogóle kampania samorządowa PiS, która przez specjalistów marketingu politycznego była uważna za nieporównanie lep­szą niż opozycyjne, nie przyniosła rządzącej partii znaczących sondażowych zdobyczy. Kandydaci PiS na prezydentów dużych miast w ostatnich badaniach gromadzili między 20 a 25 proc. głosów, a więc znacznie poniżej ogólnopolskiego poparcia dla partii. Jeśli opozycja miałaby zatrzymać polityczny marsz PiS do pełni władzy, to właśnie teraz; w tych wyborach jest na to szansa. Ogólnokrajowa słabość ugrupowań opozycyjnych nie jest tak widoczna na poziomie lokalnym. Polacy na ogół są zadowoleni z warunków życia w swoich miejscowościach, nie lubią zmieniać sprawdzonych gospodarzy, raczej cenią sobie autonomię lokalnych władz i toteż przemawia na korzyść kadr nie-PiS. Zresztą, wobec jawnie centralistycznych zamiarów władzy, określenie „samorządowiec PiS” brzmi jak oksymoron, w typie - cytując żart dawnego felietonisty POLITYKI Michała Radgowskiego - „parlamentarzysty radzieckiego” czy „Wodo­grzmotów Mickiewicza”.
   Już za kilka dni, po pierwszym wyborczym teście, dowiemy się, jakie są dziś realne polityczne preferencje i nastroje Pola­ków. To nie będą łatwe wybory, choćby ze względu na wielość list, ogromną liczbę kandydatów, zdawkowość programów, wymieszanie racji lokalnych i ogólnych. Ale aż do momentu wrzucenia kartek do urny mamy czas, żeby się do zadania przy­gotować. Zawsze, od dziesięcioleci, zachęcamy do głosowania. Jednak tym razem jeszcze bardziej, bo rozpoczyna się wielki wyborczy pojedynek, na który każdy z nas został wyzwany. Stąd ten Gary Cooper na okładce.
   Nadszedł czas, żeby bronić swoich miast i praw.
Jerzy Baczyński



Kołek na nasze możliwości

Na plaży w Kątach Rybackich prezes Jarosław Kaczyński łopatką wkopał w prasłowiański piasek biało-czerwony kołek. Przekaz był jasny. Taki biało-czerwony kołek to kołek w oko naszym wrogom. Symbolizuje naszą wolność, suwerenność i nasze aspiracje. I ten kołek, to nie jest nasze ostatnie słowo.

W filmie „Miś” Stanisława Barei (niesłusznie uważanym za komedię, choć w istocie jest traktatem polityczno-filozoficznym, służącym za podstawę programową obecnej władzy) jest słynna scena przyznania głównym bohaterom paszportu. Dwójka mocno podstarzałych już dzieci w rytm mazurka przekazuje położone na tacy paszporty, a urzędnik stanu cywilnego recytuje wiersz o miłości do Polski i polskim antracycie. Ta uroczystość ma być elementem „nowej świeckiej tradycji”.

Nigdy nie zapytałem scenarzystę filmu – Stanisława Tyma – czy do napisania tej sceny inspirowały go autentyczne zdjęcia z „Dziennika TVP” (współcześnie to takie „Wiadomości”, wtedy jednak po bloku: „jak kwitnie kraj po rządami PiS” nie było bloku informacji „jak zła jest totalna opozycja, która sprowadzi uchodźców”). W tamtym dzienniku jakiś ówczesny prezenter mówił martwym głosem, że w konkursie na „nową obyczajowość świecką” zorganizowanym przez Towarzystwo Kultury Świeckiej wygrał obrzęd przekazania gospodarstwa rolnego skarbowi państwa. Kamera pokazała dwójkę spłoszonych staruszków, którzy całowali kosę, skakali przez pług, a na koniec odbierali od państwa pieniądze. Przecierałem ze zdumienia swoje młode oczęta, ale tak, to się działo naprawdę.

Kolejne zdarzenie z gatunku „nowa świecka tradycja” po jakichś czterdziestu latach zobaczyłem we wtorek – na plaży w Kątach Rybackich prezes Jarosław Kaczyński łopatką wkopywał w prasłowiański piasek biało-czerwony kołek. Ten kołek miał wyznaczać granicę przekopu Mierzei Wiślanej. Na koniec jakiś gość przebrany za Józefa Piłsudskiego wręczył mu biało-czerwoną papierową chorągiewkę.

Dziennikarze dowiezieni na tę okoliczność przyczepą traktora zarejestrowali, że prezes mówił, iż ten kołek jest symbolem polskiej suwerenności i oznacza, że możemy sobie przekopać co chcemy.

Nie była to najlepsza oracja prezesa Kaczyńskiego, pozbawiona słów ze słownika wyrazów obcych, pozbawiona dynamiki i finezji. Być może uświadamiał sobie, że sprawa jest od początku lekko krzywa. Prezes oficjalnie ma L4, inwestycja jest lewa, bo nie ma pozwolenia na budowę i zgód środowiskowych. Impreza zdaje się ma charakter cykliczny, bo to już czwarty raz ludzie PiS rozpoczynają jakieś wykopki na mierzei. Ważny jest jednak kołek, sam kołek. Kołek zaś był prosty niczym strzała. Przekaz prezesa PiS w kontekście kołka był jasny, silny i dźwięczący niczym kryształ.

Taki biało-czerwony kołek to kołek w oko naszym wrogom. Jest niczym opisany w kronice Galla Anonima żelazny słup wbijany w dno Soławy (rzeka we wschodnich Niemczech w okolicy Halle, gdzie doszli wojowie Chrobrego w wojnie z Niemcem).

Ten kołek symbolizuje naszą wolność, suwerenność i nasze aspiracje. I ten kołek, to nie jest nasze ostatnie słowo.

Dlatego należy wezwać Polaków, by każdy z nich, we własnym zakresie, zrobił sobie taki biało-czerwony kołek i gdzieś go wkopał, dla umocnienia suwerenności, niezawisłości państwa w stulecie odzyskania niepodległości.

Kiedy już wyjdziemy z wyimaginowanej wspólnoty (jeśli Trybunał pani Przyłębskiej orzeknie, że traktat unijny jest niezgodny z polską konstytucją, to musimy wyjść w Unii Europejskiej, bo ani traktatu, ani konstytucji PiS nie jest w stanie zmienić) ten las kołków biało-czerwonych wkopanych w każdym miejscu kraju ochroni naszą suwerenność, niezawisłość i dumę narodową.

Mam też nadzieję, że kołek Jarosława Kaczyńskiego jeszcze w Kątach Rybackich stoi. Niemniej ludność miejscowa w tradycyjnych prapolskich strojach ludowych mierzejowiślanych powinna zaciągnąć przy nim honorową wartę.
Paweł Wroński

Kto nie warczy, ten dostanie

Wybory samorządowe za pasem, warto więc przypomnieć, czym główne partie chcą zachęcić wyborców, aby oddali głos właśnie na ich kandydatów. I co z tego wynika dla polskiej polityki.

Proszę się nie obawiać, nie zamierzam zanudzać czytelników szczegółowym opisem wszelkich łaski dobrodziejstw, jakie spłyną na mieszkańców w wyniku określonego głosowania. Szukałem odpowiedzi na inne pytanie: czym samorząd kierowany przez polityków Koalicji Obywatelskiej, SLD czy PSL będzie w swych celach i metodach działania różnił się od samorządu zarządzanego przez działaczy PiS. Przygotowałem się na drobiazgowe porównywanie obietnic, uprzątnąłem biurko, sporządziłem odpowiednie tabelki, zaostrzyłem ołówek, wymieniłem wkład w długopisie i przystąpiłem do pracy.
   Zacząłem od programów partii opozycyjnych. Każda z nich taki program uchwaliła i wywiesiła na swojej stronie internetowej. Począwszy od edukacji (darmowe obiady i bezpłatne przejazdy komunikacją lokalną, więcej zajęć pozalekcyjnych, dodatki do płac nauczycieli), przez wsparcie dla seniorów (centra pomocy, uniwersytety trzeciego wieku, bezpłatne badania, szybki dostęp do pielęgniarki i pracownika socjalnego), zdrowie (bezpłatne badania i szczepienia, dentysta w każdej szkole), ochrona środowiska (walka ze smogiem, wsparcie dla fotowoltaiki, więcej tras rowerowych) - po budowę mieszkań komunalnych, finansowanie in vitro i wiele innych przedsięwzięć. Nie mam złudzeń, że wszystkie te zamierzenia zostaną wykonane, ale mieszkańcy każdej gminy w Polsce mogą się tego właśnie domagać od wybranych do samorządu przedstawicieli tych partii.

Następnie rozpocząłem poszukiwania samorządowego pro­gramu Prawa i Sprawiedliwości. Chciałem sprawdzić, na czym - niezależnie od lokalnej specyfiki - koncentrowali się wszyscy (i wszędzie) samorządowcy z PiS. Co zrobią dla szkół, uczniów i nauczycieli, dla zdrowia, dla kultury, dla uboższych mieszkańców i osób niepełnosprawnych, dla ochrony środowiska, kultury fizycz­nej; mieszkania komunalne będą budować czy wyprzedawać? Itp.
   Jakież było moje zdziwienie, gdy stwierdziłem, że program samorządowy PiS w ogóle nie istnieje! Odbyła się wprawdzie wielka konwencja samorządowa tej partii w Warszawie, przemówiło kilku kandydatów na prezydentów miast, premier Morawiecki przedstawił pięć kolejnych obietnic dla Polek i Polaków (choć realizacja poprzednich, jak prom pasażerski, samochód elektryczny czy dron „w każdym domu” - jest w ciemnym lesie) - i to wszystko.
W pierwszej chwili myślałem, że czegoś nie dopatrzyłem. Rzuciłem się na stronę internetową PiS, przenicowałem wszystkie wypowiedzi - nie ma! Zniechęcony, zacząłem uprzątać biurko, kiedy wzrok mój spoczął na stronie gazety z przemówieniem prezesa antropofoba (antropofobia: lękowe wyobcowanie, izolacjonizm, lęk pustelniczy) i nagle doznałem iluminacji. Jakże mogłem to przeoczyć! Jak to nie ma programu - kiedy jest! Jak to brak- kiedy nie brak!
   Program samorządowy PiS jest krótki, ale treściwy, i brzmi: „NIE WARCZEĆ!” Jarosław Kaczyński podzielił bowiem samorządy na te, które „warczą na rząd”, i te, które do rządu się łaszą, a premier Morawiecki dał do zrozumienia, że tylko te drugie mogą liczyć na finansowe wsparcie rządu (i chyba tym razem wyjątkowo nie kłamał). Katalog „warknięć” jest rozległy i obejmuje takie zachowania, jak: zapraszanie na lokalny festiwal Adama Darskiego Nergala, wystawianie w miejscowym teatrze „Klątwy”, projekcja w kinie samorządowym filmu „Kler”, finansowanie procedury in vitro, rzetelne wdrażanie konwencji antyprzemocowej, uroczyste oddanie do użytku nowej drogi bez księdza, czyli bez poświęcenia asfaltu, niewyrażanie zgody na faszystowskie marsze, a wyrażanie na marsze równości (prezydent Żuk nic chyba jednak od rządu nie dostanie), obrona - wbrew rządowemu kuratorowi - nauczyciela informującego uczniów, że przywódcą Solidarności był Lech Wałęsa, a nie Lech Kaczyński, i że niektórzy żołnierze wyklęci popełniali zbrodnie na ludności cywilnej itp. Groźnym „warknięciem” jest także niechęć do upamiętniania postaci zmarłego prezydenta przez stawianie pomników czy nadawanie jego imienia ulicom i wszelakim instytucjom samorządowym.

Jednak najbardziej nieprzyzwoitym zachowaniem, już nie wark­nięciem, a szczerzeniem kłów, jest powierzenie władzy w gminie czy sejmiku politykom opozycji. Za tak prowokacyjne, niemal przestępcze, postępowanie obywatele danej gminy mogą zostać przykładnie ukarani. Zapowiedział to Patryk Dubaj Jaki na specjal­nej konferencji prasowej, cytuję: „min. Jerzy Kwieciński zapewnił: jak wygram wybory, będą środki na budowę 3. i 4. linii metra”. Czyli jak przegram - rząd pieniędzy na metro nie da! Pod tę narrację podłączył się natychmiast nowy nabytek PiS Piotr Guział, który bez ogródek stwierdził, że dla Trzaskowskiego pieniędzy nie będzie.
   Kwieciński wszakże oświadczył, że będzie współpracował z każdym prezydentem. A poza tym - to strachy na Lachy, bo takimi pieniędzmi, co to pan Jaki chce wydać, rząd długo jeszcze nie będzie dysponował! W efekcie Jaki i Guział wyszli na marnych oszustów i szantażystów. Sam fakt, że Jaki uznał, że warszawiaków można kupić na tak prymitywny trik, kompletnie go dyskwalifikuje. Nie zamierzam głosować na pana Jakiego, ale gdybym przypadkiem się nad takim wyborem zastanawiał (w końcu przekształcenie Warszawy jednocześnie w Dubaj i Sofię to idea nader atrakcyjna) - to po tej deklaracji honor warszawiaka nigdy by mi na to nie pozwolił. O takich „uzdrowicielach” stolicy już pół wieku temu śpiewał bard Warszawy S. Grzesiuk: „Więc znakiem tego, nie bądź lebiegą. Przyhamuj buzię i nie gadaj więcej nic".

Pół miliarda dla Czartoryskich, pół miliarda na kolejkę linową - lekką rękę do wydatków ma ten rząd. Z tym że ta „nieznośna lekkość” jakoś nie dotyczy nauczycieli, pielęgniarek, pracowników socjalnych czy niepełnosprawnych. Ale co poradzić? Zapragnął pre­zes dostać kolejkę pod choinkę, to mu ją premier kupił. Bo to dobry człowiek jest.
   Debatę kandydatów na prezydenta stolicy wygrał Korwin-Mikke. Zapowiedział rozkręcanie (?!) torów.
Głosy złomiarzy już ma.
Marek Borowski

Prezydent, co się prawu nie kłania

Prezydent Andrzej Duda po raz kolejny złamał konstytucję: zignorował prawomocne postanowienie Naczelnego Sądu Ad­ministracyjnego zawieszające obsadzanie wakatów w Sądzie Najwyższym i powołał na nie 27 osób.
   Minister prezydenta Paweł Mucha oświadczył, że Andrzeja Dudy nie obowiązuje postanowienie sądu, bo „nie jest stroną żadnego postępowania, które toczyło się przed Naczelnym Sądem Administracyjnym”. To tak, jakby np. dyrektor więzienia odmówił przyjęcia więźnia do zakładu karnego, bo nie był stroną w jego procesie karnym. W Polsce PiS można już powiedzieć dowolną głupotę na temat prawa, bo ludziom wmówiono, że prawa nie ma, są tylko jego interpretacje. A bezwstyd w wymyślaniu interpretacji nie ma granic.
   Prezydentowi uskładała się już kolekcja naruszeń konstytucji. Odmowa zaprzysiężenia sędziów wybranych legalnie do Trybunału Konstytucyjnego, zaprzysiężenie ich dublerów, powołanie prezesa i wiceprezesa TK wybranych na podstawie prawa, które nie weszło jeszcze w życie, w dodatku bez wniosku Zgromadzenia Ogólne­go Sędziów TK. Ogłoszenie konkursów do SN bez kontrasygnaty premiera, ignorowanie prawomocnych orzeczeń NSA, a wcześniej SN, który zawiesił przepisy o przejściu sędziów w stan spoczynku. Jest też zapowiedź zignorowania orzeczenia Trybunału Sprawiedli­wości UE, jeśli nie będzie panu prezydentowi odpowiadało. Mamy dumnego prezydenta, co się prawu nie kłania.

Nie kłania się mu też tych 27 osób, które połakomiły się na apanaże w Sądzie Najwyższym. Nie interesuje ich, że wywołają chaos prawny, kiedy zaczną orzekać. Kasa i zaszczyt (w tym wypadku wątpliwy) są ważniejsze. Wiedzą, że jak ich następna władza zechce usunąć - nie będą stratni: dostaną tłusty stan spoczynku. Dzięki „dobrej zmianie” mamy w wymiarze sprawiedliwości ludzi - bo nie sędziów - o takim morale. Do Sądu Najwyższego wchodzili „drogą hańby”: w szpalerze Obywateli RP, którzy od blisko pół roku stoją tam codziennie w obronie prawa i praworządności. Przynajmniej tyle wstydu. Zobaczymy, czy prezydent znajdzie wśród nich kandy­data na tymczasowego komisarza. Brak tego komisarza uniemożli­wia od kilku miesięcy wybór uzurpatora na miejsce Pierwszej Prezes Małgorzaty Gersdorf.
   A prawdziwi sędziowie, mimo szykan ze strony partii rządzącej, bronią praworządności, przyjmując uchwały i stanowiska potępiają­ce łamanie prawa przez głowę państwa.„Żaden obywatel nie może czuć się bezpiecznie w Państwie, w którym jeden z jego najważ­niejszych urzędników publicznie lekceważy zarówno prawo, jak i orzeczenia sądów” - piszą sędziowie ze Stowarzyszenia Themis. Sę­dziowie Apelacji Krakowskiej przyjęli uchwały m.in. w sprawie bez­prawności działań prezydenta Dudy i ciała powołanego w miejsce Krajowej Rady Sądownictwa. „Działanie Prezydenta, podejmowane wbrew Konstytucji, destabilizuje sytuację prawną i obniża zaufanie do sądów oraz wydawanych przez nie orzeczeń. (...) czyni realnym problem odpowiedzialności Prezydenta przed Trybunałem Stanu” - napisali. Potępiają też szykany wobec sędziów: przesłuchiwanie ich w KRS w charakterze „świadków”, z zamiarem postawienia im za­rzutów dyscyplinarnych za kierowanie pytań prawnych do Trybuna­łu Sprawiedliwości i działalność w stowarzyszeniach sędziowskich. Do tego ponad stu krakowskich sędziów wzywaniem na przesłucha­nia szykanuje tamtejsza prokuratura.

15 proc. sędziów ankietowanych przez Stowarzyszenie Iustitia doznało ostatnio bezpośrednich nacisków politycznych. Cze­goś podobnego nie było dotąd w III RP. Wygląda na to, że funkcjo­nariusze władzy notorycznie popełniają przestępstwo z art. 232 kk: wywierania groźbą wpływu na czynności sądu.
   Naciski stosowano też wobec sędziów, którzy odpowiadają na coraz liczniejsze pytania unijnych sądów w sprawie ich niezawi­słości, przy okazji europejskiego nakazu aresztowania. Sędziowie odpowiadają godnie: jesteśmy niezawiśli, mimo że władza stworzyła system łamania tej niezawisłości.
    „Nie ma na co czekać, trzeba reformować wymiar sprawiedliwo­ści” - mówił minister Mucha. Pewnie: mimo wysiłków władzy są jesz­cze sędziowie w Rzeczpospolitej.
Ewa Siedlecka

Kisiel na wynos

Przeżywam najpiękniej­sze chwile. Nic nie robię, po prostu nic, tylko słucham i jem ciasteczka przywożo­ne mi przez różnych kandy­datów do samorządów. Jako senior (jeszcze do niedaw­na stary dziadyga) doświadczam szacunku i adoracji. Przysięgają mi, że będę żył w luksusie, i to bez względu na to, która partia wygra. Opieka społeczna i medyczna trzy minuty po wysłaniu esemesa, w każdej restauracji obiad za darmo plus kisiel na wynos.
Wybuduje się tyle linii metra, by pod każdą klatką schodową była stacja.
A tam, gdzie stacje staną w szczerym polu - czyli te dla rolników - klat­ki schodowe się zamontuje. Dalszy ciąg rewolucji w komunikacji prze­prowadzi Marek Suski, szef gabinetu politycznego premiera. Ma już nawet hasło - wszędzie bliżej! Będę chciał ze Szczecina do Warszawy, to z pieszą wycieczką turystyczną, zwiedzaniem i wieczornicami przy ognisku dojdę w trzy dni do dworca w Stargardzie. W ten sposób skrócę sobie podróż pocią­giem o 37 km i szybciej dotrę do stolicy.
   Budowa tanich mieszkań też ruszy z kopyta, obiecu­ją kandydaci. Każdy Polak będzie miał prawo do wła­snego pokoju. Po trzech latach musi dostać balkon, a po czterech balkon rozszerzony - z małym lasem pełnym grzybów.
   Powietrze w każdym polskim mieście i gminie będzie po wyborach czyste niczym w Finlandii. Sposób, w jaki się to uzyska, jest na razie tajemnicą kandydatów. Podobno jedna z partii w ramach walki z zatrutym środowiskiem skupuje miski i ryż - ma to być zapłata dla mieszkańców za usypanie góry przeciwsmogowej. Im góra wyższa, tym świeższe powietrze wciągniesz w płuca, gdy się na nią wdrapiesz. Bez względu na to, czy w Gnieźnie, czy w Bia­łymstoku. Wyjątkiem będą Suwałki, bo tam jest mało smo­gu, a poza tym miastem co rusz potrząsa wiceminister Ja­rosław Zieliński. On przewyższa każdą górę, nawet Jelenią.
   W bezpłatnych kinach, do któ­rych dojedzie się bezpłatnymi autobusami z wypoczętymi po re­formie Anny Zalewskiej dziećmi, wyświetlane będą hollywoodz­kie filmy o żołnierzach wyklętych i o dwóch takich, co założyli Solidarność. Dla widzów, którzy nie wyjdą przed końcem seansu - bon towarowy na 200 zł oraz godzina darmowej jazdy taksówką. Specjalna korpo­racja zapewni kierowców skłonnych powspominać, jak to przez osiem lat było źle, a teraz mamy kasę na wszystko, bo odebrali­śmy VAT mafiosom.
   Słowem - życie w raju wszystkim nam się zapowiada. Do tej pory Kościół miał monopol na wieczną szczęśliwość, a te­raz i polityk może sobie kupić licencję na taką obietnicę. Ludzie są tacy głupi, że to działa, jak mawia Mateusz Morawiecki. Ale te słowa nagrały się na ta­śmach nieprawdy, prawda?

21 października będzie dla rządzących jak rozpozna­nie walką. PiSpasterz i jego wikary premier rzucili do boju o samorządy wszystkie siły pod hasłem, żeby Polakom było lepiej. Trudno o większą arogancję. Chodzi im przecież tylko o jedno - przegonić jak najwięcej PO i PSL z samorządów. A to pomoże zdobyć większość konstytu­cyjną w wyborach parlamentarnych (jesień 2019 r.). Będą ludzie w terenie, którzy się o to zatroszczą. Jeśli w obec­nym Sejmie poseł PiS po wygaśnięciu mandatu głosował jeszcze 175 razy, a „niezależna” prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie, to autorowi felietonu przypomina się coś z lat młodości: Nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy - tak mówił Stalin.
   Jeśli za parę dni samorządy staną się łupem jedynie słusznej partii, czeka nas ponury dalszy ciąg. Ich nic nie obowiązuje. Kilka dni temu premier Morawiecki sugerował, że do polskich wilków trzeba strzelać. Nie wiedział, że są pod ochroną. A my?
Stanisław Tym

Overtourism

Wiele najwspanialszych miast na świecie zaczęło się poważnie zmagać z nadmiernym napływem turystów, a zjawisko to zostało nazwane overtourismem. W Europie najbardziej poszkodowane miasta to: Barcelona, Rzym, Paryż, Londyn i Amsterdam. Do niedaw­na polska Florencja, czyli Kraków, organizowała specjalne kampanie reklamowe, ażeby uświado­mić, jak chętnie powita turystów z całego świata, przytłoczy ich swoim pięknem, ilością zabytków, atrakcyjnymi cenami oraz gościnnością. Po pew­nym czasie, tak jak w innych wielkich miastach, tu­ryści stali się naturalnym problemem. Uwielbiane przez Angoli słynne wieczory kawalerskie zastą­piły kolejki do naszej własnej „Damy z łasiczką" i coraz częściej stają się poważnym kłopotem dla mieszkańców podwawelskiego grodu.
.   Nagle zjawisko overtourismu nastąpiło w War­szawie. O dziwo, to nie zabytki przyciągają nowych turystów, to nie piękna pogoda i chęć spacerów po parkach w Wilanowie czy Łazienkach, tylko wy­bory samorządowe, w których już 21 październi­ka będziemy uczestniczyć. Witamy chlebem i solą nowych warszawiaków, którzy przybywają tłum­nie, ażeby poprzeć cwaniaczka z Opola, Nie dba on o rozwój Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu ani o Odrę Opole, która kiedyś była w Ekstrakla­sie. Po międzynarodowym sukcesie ustawy o IPN. którą sporządził, jest teraz kibicem Legii i Polonii jednocześnie, i będzie budował mosty dla siebie jako starosty. Witamy nowych wyborców, któ­rzy zameldowali się w różnych mieszkankach po 300 osób na metr kwadratowy i nie dbając o swoją wygodę pójdą z nami na wybory. Potem zobaczą miejsce, gdzie stał stołeczek, z którego Jarosław Kaczyński przemawiał w czasie miesięcznic. Pój­dą pod Sąd Najwyższy, żeby zobaczyć Judaszową uliczkę dla nowych sędziów, a potem spotkają się na biwaku z kiełbasą wyborczą i grochówką pod zabytkową, w dziwny sposób kupioną kamienicą na ulicy Nowogrodzkiej. Witajcie, jesteśmy otwar­ci na nowe elity.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym


Witamy w krainie szaleństwa

To miał być żart. Ojciec z gromadką dzieci w domu, nudzą się lekko, tata rzuca pomysł zabawy w znikanie. Pięcioletnia dziew­czynka siada na kanapie, tata narzuca jej koc na głowę i mówi do dwóch równie małych chłopców: „Teraz ją zaczaruję i ona zniknie”. Daje chłopakom tajne zna­ki, dziewczynka pod kocem siedzi nieruchomo, nic nie widzi, ojciec macha rękami nad jej głową i mówi: „Ho­kus-pokus, abrakadabra... bęc!” i zdejmuje koc z gło­wy dziewczynki. Dziewczynka siedzi tak, jak siedziała. Jeden z chłopców woła:„Ojej, gdzie ona się podzia­ła?”. Ojciec: „Znikła”. Dziewczynka: „Przecież jestem!”. Drugi chłopiec: „O rany, naprawdę znikła! Nie ma jej!”. Dziewczynka niepokoi się. Ojciec i chłopcy zaczynają biegać i rozglądać się po salonie, szukać, dziewczynka zrywa się z kanapy i woła: „Tato, tu jestem”, jest Szcze­rze przerażona, ale ojciec ją omija i biegnie do kuchni. Woła stamtąd: „Naprawdę znikła!”. Gdy chłopcy krą­żą, dziewczynka próbuje jednego złapać za rękę, ten wyślizguje się i zagląda za firanki, dziewczynka wpada w panikę, płacze, boi się, że naprawdę znikła, przecież nikt jej nie widzi, oni biegają, ona w rozpaczy... Dopie­ro po chwili wszyscy panowie krzyczą: „Hurra!” i podbiegają do niej, obejmując ją. Dziewczynka w spazmach tuli się do ojca, szczęśliwa, że jednak nie znikła. To na pewno nie był dobry żart.
   Polska siedzi na kanapie przykryta kocem. Wokół krąży paru facetów. Jeden ciumka, jakby żuł „pańską skórkę”, drugi powtarza niczym w mantrze, że ciągle się czegoś uczy, trzeci chodzi od ściany do ściany i mówi do każdej: „Głupia pani jest, pani poseł”. Ten ostatni wyko­nuje nagły zwrot na pięcie, podchodzi do kanapy i zrywa koc. Chwilę patrzy i mówi: „Nie ma”. Drugi pyta: Cze­go nie ma?”, „No, nie ma Trybunału w Strasburgu, nie ma tego w Luksemburgu, nie ma naszego NSA, nic nie ma”, „I nie ma żadnych wyroków?” - pyta drugi. „Nie ma”. „Kompletnie nic?!” - pyta pierwszy. „Nic” - pada lakoniczna odpowiedź. Ciumkający zaczyna rechotać zachwycony. Polska zrywa się z kanapy. Krzyczy roz­paczliwie, że przecież jest, istnieje, zaczyna im machać konstytucją. Trzej faceci udają, że jej nie widzą, omijają ją zwinnie. „A konstytucja gdzie jest?” - pyta ten, co się uczy. „Jest, wisi w kiblu, hehe’’ - odpowiada ciumkający i wszyscy trzej wybuchają śmiechem. Cięcie.
   Żyjemy w kraju, w którym połowa ludzi chodzi do góry nogami, ale twierdzą, że to inni tak chodzą. Gdzie kłamstwo jest nazywane prawdą. Gdzie do pokojowe­go tłumu minister sprawiedliwości woła: „Wszyscy będziecie siedzieć!”. W którym nielegalne jest słowo „konstytucja”, obraża nazwisko „Lech Wałęsa”, a Adolf Hitler obchodzi niczym niezmącone urodziny. Gdzie „Stówka” z cudzej kasy dla syna kumpla nie jest lewizną, łapówką czy przewałem, jest odgrzewanym kot­letem. Tu nielegalnie wybrani sędziowie są sędziami Sądu Najwyższego. A prokurator skazujący ludzi w sta­nie wojennym jest ofiarą stanu wojennego, jak górnicy z kopalni „Wujek”.
    „Nikt mi nie powie, że białe jest białe, a czarne jest czarne” - powiedział proroczo twórca nowych praw. Wtedy myśleliśmy, że to przejęzyczenie, a była to freu­dowska pomyłka. Dziś ten sam człowiek mówi: kiedy jeden klnie, rzuca kurwami przy stole, to jest przedstawicielem gorszego sortu, menelem, człowiekiem war­tym najwyższej pogardy; gdy drugi klnie tak samo - to jest to męska rozmowa i należy mu się pełen szacunek, bo to strzał w dychę.
   Pamiętam dzień, kiedy to się zaczęło. Kiedy poczu­łem się jak Robert De Niro w filmie „Taksówkarz”. Nie chodzę na manifestacje, ale niektóre oglądam w telewi­zji. To była ta, gdzie jeden z uczestników stał z dyktą, do której był przybity zastrzelony lis. Zbiegowiskiem dyry­gował gitowiec o ksywie Jojo, zgromadzony tłum wyko­nywał jego polecenia, a niewysoki siwy grał rolę życia. Mistrzowsko dzielił ludzi. W pewnej chwili wypalił do mikrofonu „Cała Polska z was się śmieje...”, a Jojo zza. drzewa dokrzyknął: „...komuniści i złodzieje!”. Owacja. Rozejrzałem się po pokoju. Nikogo poza mną nie było. „You talking to me?...” - zapytałem telewizora. Mały był zachwycony. „Mówisz do mnie? Na pewno? Przecież tu nie ma nikogo oprócz mnie”. Jojo i niewysoki wymienili uśmieszki. W pięć sekund obrazili miliony ludzi i w ten sposób wyznaczyli nowe prawo. Potem prokurator od­mówił wszczęcia śledztwa, gdyż nie mówili do kogoś konkretnego; Tego dnia prawo znikło pod kocem.
Zbigniew Hołdys

Podwiązani pod wesele

Wielu przestępców nie pływa już w swo­ich przydomowych basenach, tylko bierze prysznic raz na tydzień w areszcie śledczym - powiada z dumą pre­mier Morawiecki. Moim skromnym zdaniem nie ma się czym chwalić - prysznic raz na tydzień to jest poziom Bangladeszu, warunki w polskich aresztach nie spełniają norm higieny. Może premierowi raz w tygodniu wystar­czy, ale znam takich (i takie), którzy wolą częściej. Dzięki znakomitemu reportażowi Wojciecha Bojanowskiego (TVN) z komisariatu we Wrocławiu widzieliśmy, jak po­licjantom w łazience myli się suszarka z paralizatorem i do jakiego tragicznego doprowadziło to skutku.
   Ale nie o tym chciałem, tylko o prezentach wybor­czych, jakie kupuje nam rząd, a konkretnie o kolejce na Kasprowy Wierch. Jeśli chodzi o kupowanie po­parcia, to rząd dobrze marnuje pieniądze, nabywając banki, stocznie, wreszcie kolejkę - ulubioną zabawkę chłopców z placu Broni. Od Mierzei Wiślanej po Kaspro­wy Wierch, jak Polska głęboka i wysoka (1950 m nad po­ziomem morza), rząd kupuje sobie miłość Polek i Pola­ków. Pieniądze, jak to w miłości, nie grają roli, zwłaszcza publiczne, zastaw się, a postaw się. Dlatego rząd - znany z przezroczystości (transparentności) - nie zdradza, ile grosza sypnął, żeby Podkarpacie zostało naszą Doliną Krzemową, a góralom żyło się dostatnio. Jak PiS obie­cuje, to dotrzymuje. Spytajcie frankowiczów.
   Kolejkę na Kasprowy absolutnie należało odkupić, sam nawet o tym myślałem. Dawno, dawno temu wjeżdżałem wagonikiem, którym jechali też dwaj świetni narciarze, Andrzej Bachleda (!) i kolega dziennikarz. Kiedy wyszli­śmy na stok, zdawałem sobie sprawę, że ci dwaj na pewno mi uciekną, więc żeby chociaż przez chwilę zobaczyli, jak ja jeżdżę, postanowiłem się popisać. Pierwszy zapiąłem narty i rzuciłem się prosto w dół, obok słupów kolejki. Następne, co pamiętam, to ratownicy GOPR, którzy stoją nade mną i sprawdzają, czy jestem przytomny (zapytali, czy wiem, jakie mam wiązania). Potem zjazd toboganem (twardo i niewygodnie, nie radzę) na Halę Gąsienicową, tam wsadzili mnie na wyciąg i wysłali na górną stację kolejki, a w kolejce ułożyli mnie troskliwie na noszach, na podłodze, i wysłali w dół, do Kuźnic, gdzie czekała ka­retka. To jest mój powód, żeby kolejkę odkupić.
   Droga do kolejki na Kasprowy prowadzi przez Zakopa­ne, zimową stolicę Polski (letnią, jak wiadomo, jest Sopot). Odwiedzając co pewien czas oba te miasta, trudno oprzeć się wrażeniu, że Sopot kwitnie, ogromnie zmienił się na korzyść, pięknie i z rozmachem przebudowane cen­trum, eleganckie hotele, galeria sztuki, odnawiane ganki i stylowe kamieniczki, odrestaurowany i obudowany (na­wet przesadnie) dworzec, pierwsze miejsce we wszystkich możliwych plebiscytach - na najlepszą gminę, miasto, kurort. Choć na pięknym obliczu Sopotu są miejsca, któ­re wymagają ratunku i przynoszą wstyd (przede wszyst­kim słynne kiedyś korty tenisowe, obok wrocławskich najpiękniejsze w Polsce), to „Polki i Polacy” mogą być dumni z Sopotu i z jego wieloletniego prezydenta Jacka Karnowskiego. Można powiedzieć „Sopot w ruinie”.
   Zapytajmy jednak, czy Sopot może być dumny z „Polek i Pola­ków”? Otóż co widzimy: z eleganc­kich limuzyn, wykwintnych restauracji i dopieszczonych pensjonatów wychodzą zupełnie inni ludzie niż kiedyś, za czasów Afanasjewa, Cybulskiego i teatrzyku Bim-Bom. Wtedy to była elita - kultury, sztuki, towarzystwa, pie­niędzy. Dzisiaj elita wypoczywa w Toskanii, na Riwierze i na Florydzie. W Sopocie wszystko jest piękne z wyjątkiem ludzi, rozebranych „na maksa” w knajpach i na Monciaku, często podpitych, zarówno naszych, jak i tych z brexitu. Do Sopotu, i w ogóle na polskie wybrzeże, jedzie turysta skromniejszy, z niemieckimi emerytami na czele. Tzw. beautiful people wypoczywają za granicą. Lud wszedł na Krupówki i na Monciaka. A co to jest „mały people?” - zapyta ktoś. Otóż generałowa Zofia Arciszewska, ciotka Agnieszki Osieckiej, znana postać londyńskiej emigracji, kiedy chciała skrytykować kapelusz czy kreację Agnieszki, mówiła: - Tego się nie nosi, to nosi mały people.

Gdyby włodarze Zakopanego gospodarowali choć w połowie tak jak sopocianie, to Innsbruck i Davos zachwia­łyby się w posadach. Niestety, choć turyści ze Wschodu dopisują, Zakopane przeżywa kryzys tożsamości - ani to stacja alpinistyczna, ani stacja narciarska, ani stolica kultury. Inwestycje, owszem, widać, ale dr Chałubiński nie byłby zadowolony z przechodniów, którzy go mijają, nie wiedząc, kim był. Wysiadając na stacji Zakopane, odnosicie wrażenie, że czas się zatrzymał pod koniec ubiegłego stu­lecia. Owszem, wypasione wille i domy prywatne rosną jak rydze w Dolince Jaworzyńskiej, ale centrum jest brzydkie, wystawiono tam ostatnio monstrualną galerię - potwora z Chicago, którą oby piorun trzasnął, a mafia hotelarska wykonuje wyroki przy pomocy ochroniarzy.
   Praca w samorządzie jest ciężka, coś o tym wiem. Pew­nego wieczoru u mojego zakopiańskiego przyjaciela po­znałem ówczesnego burmistrza nazwiskiem Słodyczka (znana rodzina góralska). Ponieważ zabrakło papierosów, udaliśmy się do hotelu Kasprowy. O tej porze papiero­sy można było kupić tylko na dancingu. Wejścia na salę pilnował cerber, który sprzedawał obowiązkową wtedy „konsumpcję”, czyli bilet, za który można było zjeść i wypić za określoną sumę. Przy kupnie papierosów nie miało to sensu, burmistrz szepnął więc kasjerowi coś na ucho i zostaliśmy wpuszczeni na salę, jeszcze zupeł­nie pustą. Wszystkie stoliki były wolne. Usiedliśmy przy najbliższym, ale kelner kazał nam przesiąść się na drugą część sali, ponieważ nasza była zarezerwowana na wesele (wieść gminna niosła, że panienka z Zakopanego wychodziła za mąż za swojego klienta ze Szwecji). W każdym razie orkiestra zagrała marsza weselnego, a kelner - obok papierosów - postawił przed nami pół litra. Kiedy zaczęli­śmy się wymawiać, powiedział: - Jeśli chodzi o rachunek, to są panowie podwiązani pod wesele...
   Ciężka jest praca w samorządzie, dlatego musimy wybrać najlepszych.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz