Sondaż ostateczny
Dość zgadywanek, spekulacji i domysłów -
nadchodzi dzień wyborów, najważniejszy dzień w polskiej polityce od trzech
lat; Będzie on miał potencjalnie wielki wpływ na dzień absolutnie najważniejszy
- ten za rok, który zdecyduje o losach Polski nie na kadencję, ale na dekadę,
a może i na pokolenie.
Za kilka dni
dowiemy się, ile są warte deklaracje i zaklęcia polityków oraz ile są warte
wszystkie sondaże - czy ludzie, jak podejrzewają niektórzy, masowo oszukują
ankieterów, czy też jest to złudzenie, bo PiS naprawdę ma, ile ma. Ostatni z
opublikowanych sondaży jest na szczególny sposób sensacyjny, pokazuje bowiem,
że od dnia wyborów sprzed trzech lat właściwie nic się nie zmieniło. Jeśli
zsumuje się poparcie dla PO i Nowoczesnej z października 2015 r. i porówna z notowaniami
Koalicji Obywatelskiej, okaże się, że PiS, KO, PSL, Kukiz, SLD i Razem mają
dokładnie tyle, ile miały, z odchyleniem półprocentowym. Jest to
politologicznie, socjologicznie i matematycznie niemal niezwykłe, jeśli zważyć,
jak wielkie programy socjalne uruchomiła władza, a jednocześnie, jak wielkiej
destrukcji instytucjonalnej dokonała. Mamy w sumie rewolucję, a w sondażach
ani drgnie.
Najważniejsze
pytanie, na które dadzą odpowiedź wybory, dotyczy oczywiście społeczeństwa.
Czy naprawdę Polacy uważają, że w ciągu Ostatnich lat „nic się nie stało”?
Zrozumiale - można mieć pretensje do poprzedniej władzy, można jej nie lubić,
nie trawić, a nawet nienawidzić. Ale wszelkie jej winy czy zaniechania są
jednak z zupełnie innego porządku niż zbrodnie na konstytucji, sądach,
instytucjach publicznych i interesach oraz reputacji Polski. Czy deptanie
prawa i obrzydliwa propaganda, prywata, cwaniactwo i kumoterstwo, kłamstwa i
manipulacje oraz dewastacja wszystkich dziedzin życia będą tej władzy w
lokalach wyborczych tak łatwo wybaczone? Dowiemy się po prostu, co dla wyborców
jest ważne, a co kompletnie nieistotne.
Wybory przyniosą
też być może nawet definitywne odpowiedzi w najważniejszych kwestiach
politycznych:
1. Czy Mateusz
Morawiecki nadaje się na lidera prawicy i sukcesora Jarosława Kaczyńskiego? Gdy
został wicepremierem w rządzie PiS, był dla partii i elektoratu ciałem obcym
(nagrania z Sowy pokazały, że całkiem słusznie). Teraz jako twarz kampanii PiS
będzie ojcem zwycięstwa albo twarzą klęski.
2. Czy polityczny
pomysł Grzegorza Schetyny się sprawdzi, a więc czy opozycja ma lidera, a w
przyszłości kandydata na premiera. Czy pomysł z Koalicją Obywatelską zadziała,
czy też okaże się prostą sumą poparcia dla tworzących ją ugrupowań. Czy pomysł
będzie do poprawki, czy do kasacji.
3. Czy Kukiz’15,
poza demagogią i słabo skrywanymi skłonnościami prorosyjskimi swych członków,
dalej ma swoje 10 procent, które w razie potrzeby PiS potraktuje jak materac,
dzięki któremu zachowa większość w Sejmie.
4. Czy PSL żyje i
ma się dobrze, czy też flirtuje z anihilacją i chcąc przetrwać kolejne ciosy ze
strony PiS, naprawdę musi przytulić się do Koalicji Obywatelskiej.
5. Czy lewica może
liczyć na wzrost poparcia i czy jedynym sposobem na jej istnienie jest - jak
widzimy ostatnio - nie walka z PiS, ale podgryzanie na wszelkie sposoby
centrowej opozycji.
6. Wybory określą
też pole manewru Donalda Tuska i pokażą mu dane, które być może ułatwią mu
podjęcie decyzji o tym, czy i ewentualnie jak wrócić do polskiej polityki.
Najbliższa
niedziela będzie w sumie ważniejsza niż druga tura wyborów, która w ogromnej
większości przypadków pokaże po prostu skalę wygranej kandydatów
niepisowskich. Oczywiście sprawą kluczową będzie wynik w Warszawie, który da
jasność, czy pisowska taktyka demolowania oponentów, tak dobrze przećwiczona
trzy lata temu, nadal się sprawdza. Wynik warszawski będzie miał ogromny wpływ
na powyborcze nastroje w Polsce, ale prawdopodobnie kluczowe dla ewentualnej
nowej dynamiki politycznej będzie to, co zdarzy się w najbliższą niedzielę. Za
kilka dni dojdzie bowiem do referendum - czy obywatele chcą samorządu, czy
samowładztwa PiS. Dojdzie też do pierwszej fazy wielkiego referendum, w którym
Polacy odpowiedzą na pytania fundamentalne: Zachód czy Wschód, demokracja czy autorytaryzm,
państwo prawa czy zamordyzm.
Nie jest rolą
naszego pisma mówienie ludziom, na kogo mają głosować. Tym bardziej że nasi
czytelnicy doskonale wiedzą na kogo. Na - niezależnie od ich barw partyjnych -
demokratów, ludzi, których przy wszystkich różnicach łączy pragnienie życia w
normalnym, europejskim kraju.
Jeśli mamy więc
prośbę, to innego rodzaju. Głosujcie Państwo, przekonujcie do głosowania innych
i pomóżcie głosować na demokratów. Nie wiemy, jaki będzie wynik wyborów. Wiemy
natomiast, że zależy on właśnie od nas, wyborców, od naszej determinacji i
mobilizacji.
WYBIERZMY DEMOKRACJĘ!
Tomasz Lis
Ta pierwsza niedziela
Tak, to już ta niedziela: pierwsze od
trzech lat wybory i pierwsze z czterech, które czekają nas do połowy 2020 r.
Uważamy, że to będą - w sumie - najważniejsze głosowania od 1989 r., bo podobnie
jak wtedy zdecydują o ustroju państwa i jego pozycji geopolitycznej. Przez
niemal 30 lat praktykowania demokracji wybieraliśmy do władzy różne ekipy, ale
wszystkie mieściły się w tym samym, mówiąc ogólnie, prozachodnim nurcie (nawet
wliczając pierwszy rząd PiS). Dopiero po wyborach w 2015 r. PiS jednoznacznie
zerwał ciągłość i konstytucyjną tożsamość tej Rzeczpospolitej, jaka wyłoniła
się po upadku PRL i otrzymała historyczną nazwę Trzeciej.
Zręby nowego
ustroju już nieźle widać: to, co robi PiS, jest próbą zbudowania państwa
scentralizowanego, autorytarnego, monopartyjnego, pod wieloma względami
przypominającego system odrzucony - zdawało się raz na zawsze - w 1989 r. Cała
retoryka antykomunistyczna nie ma najmniejszego znaczenia wobec praktyki,
którą Włodzimierz Cimoszewicz nazwał ostatnio polityczną rusyfikacją. Chyba
nikt przed trzema laty nie spodziewał się, że to pójdzie tak szybko i zajdzie
tak daleko.
O ile sam wynik wyborów sprzed trzech lat, dający
Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego partii samodzielną większość parlamentarną,
można było odczytywać także jako skutek niezwykłego politycznego zbiegu
okoliczności (wyjazd Tuska, przegrana Komorowskiego, półprocentowy pech lewicy
itd.), to teraz już nie będzie przypadku. Po trzech latach rządów PiS wiadomo,
o co chodzi, jaka jest stawka i wybór staje się plebiscytem za lub przeciw.
Oczywiście wynik wyborów samorządowych jest
tylko pewną prognozą, bynajmniej nieprzesądzającą o politycznej przyszłości
Polski, ale może to być prognoza samosprawdzająca. To, że PiS zwiększy stan
posiadania we władzach lokalnych, nie ulega wątpliwości: przed czterema laty
startowali jako „wieczna opozycja”, partia słabo zakorzeniona w wielkich
miastach, i mimo dużych wpływów na wsi i w mniejszych ośrodkach równoważona
tam przez mocny PSL. Teraz, wykorzystując pozycję partii władzy, muszą
przesunąć układ sił lokalnych w swoją stronę. Pyta nie tylko jak bardzo?
Spektakularna klęska opozycji w wyborach do sejmików i utrata choćby
jednego-dwóch największych miast (zwłaszcza Warszawy) byłaby potwierdzeniem,
że od „przypadkowych”
wyborów w 2014 i 2015 r. PiS wzmocnił swoją społeczną
legitymację, że niejako ex post otrzymał od wyborców rozgrzeszenie złamania
konstytucji, naruszania niezależności sądów czy psucia międzynarodowej
reputacji Polski.
Nie da się bowiem
wypreparować obecnych lokalnych wyborów z ogólnego politycznego kontekstu:
trudno sobie wyobrazić, że ktoś głosuje na kandydata lub listę PiS, nie
zgadzając się z tym, co ta partia robi w kraju i z krajem. Polaryzacja polityczna
zaciera tradycyjną specyfikę tych głosowań, odbiera im lokalność, upolitycznia
nawet na szczeblach rad gmin, dzielnic czy powiatów, gdzie jedno z
najczęstszych dziś przedwyborczych ćwiczeń polega na próbach zidentyfikowania,
jaka partia kryje się za kamuflującymi nazwami różnych lokalnych komitetów.
Zwracamy uwagę od
początku obecnej kampanii wyborczej, że tym razem chodzi nie tylko o obsadę
samorządów, ale o ich faktyczne przetrwanie. PiS nie ukrywa, że dąży do
stworzenia systemu hierarchicznego, gdzie „terenowym organom władzy państwowej”
przypada rola, jak to się kiedyś mówiło, pasa transmisyjnego. Główny wyborczy przekaz
PiS, że pieniądze publiczne będą trafiać głównie do „współpracujących z rządem
samorządów”, w końcowej fazie kampanii został jeszcze zaostrzony deklaracjami
warszawskich kandydatów partii Piotra Guziała i Patryka Jakiego. Nawet jeśli
zapowiedź sankcji wobec mieszkańców stolicy została potem oficjalnie
złagodzona, zamiar perswazyjny był czytelny do bólu. PiS często tak robi, że
jakiś radykalny pogląd wygłaszają akolici, co pozwala jednocześnie powiedzieć i
nie powiedzieć. W każdym razie mieliśmy do czynienia z „aferą reprywatyzacyjną
Patryka Jakiego”, bo kandydat PiS na prezydenta Warszawy dał do zrozumienia, że
pieniądze publiczne są de facto własnością partii i jej ludzi.
Jaki skutek wyborczy będzie miał ten lekko
zawoalowany (ale stosowany powszechnie w tej kampanii) szantaż, trudno
powiedzieć, choć pewnie im większe miasto, tym mniejszy.
W ogóle kampania samorządowa PiS, która przez specjalistów
marketingu politycznego była uważna za nieporównanie lepszą niż opozycyjne,
nie przyniosła rządzącej partii znaczących sondażowych zdobyczy. Kandydaci PiS
na prezydentów dużych miast w ostatnich badaniach gromadzili między 20 a 25 proc. głosów, a więc
znacznie poniżej ogólnopolskiego poparcia dla partii. Jeśli opozycja miałaby
zatrzymać polityczny marsz PiS do pełni władzy, to właśnie teraz; w tych
wyborach jest na to szansa. Ogólnokrajowa słabość ugrupowań opozycyjnych nie
jest tak widoczna na poziomie lokalnym. Polacy na ogół są zadowoleni z warunków
życia w swoich miejscowościach, nie lubią zmieniać sprawdzonych gospodarzy,
raczej cenią sobie autonomię lokalnych władz i toteż przemawia na korzyść kadr
nie-PiS. Zresztą, wobec jawnie centralistycznych zamiarów władzy, określenie
„samorządowiec PiS” brzmi jak oksymoron, w typie - cytując żart dawnego felietonisty
POLITYKI Michała Radgowskiego - „parlamentarzysty radzieckiego” czy „Wodogrzmotów
Mickiewicza”.
Już za kilka dni,
po pierwszym wyborczym teście, dowiemy się, jakie są dziś realne polityczne
preferencje i nastroje Polaków. To nie będą łatwe wybory, choćby ze względu na
wielość list, ogromną liczbę kandydatów, zdawkowość programów, wymieszanie
racji lokalnych i ogólnych. Ale aż do momentu wrzucenia kartek do urny mamy
czas, żeby się do zadania przygotować. Zawsze, od dziesięcioleci, zachęcamy do
głosowania. Jednak tym razem jeszcze bardziej, bo rozpoczyna się wielki
wyborczy pojedynek, na który każdy z nas został wyzwany. Stąd ten Gary Cooper
na okładce.
Nadszedł czas, żeby
bronić swoich miast i praw.
Jerzy Baczyński
Kołek na nasze możliwości
Na plaży w Kątach
Rybackich prezes Jarosław Kaczyński łopatką wkopał w prasłowiański piasek
biało-czerwony kołek. Przekaz był jasny. Taki biało-czerwony kołek to kołek w
oko naszym wrogom. Symbolizuje naszą wolność, suwerenność i nasze aspiracje. I
ten kołek, to nie jest nasze ostatnie słowo.
W filmie „Miś” Stanisława Barei (niesłusznie uważanym za
komedię, choć w istocie jest traktatem polityczno-filozoficznym, służącym za
podstawę programową obecnej władzy) jest słynna scena przyznania głównym
bohaterom paszportu. Dwójka mocno podstarzałych już dzieci w rytm mazurka
przekazuje położone na tacy paszporty, a urzędnik stanu cywilnego recytuje
wiersz o miłości do Polski i polskim antracycie. Ta uroczystość ma być
elementem „nowej świeckiej tradycji”.
Nigdy nie zapytałem scenarzystę filmu – Stanisława Tyma –
czy do napisania tej sceny inspirowały go autentyczne zdjęcia z „Dziennika TVP”
(współcześnie to takie „Wiadomości”, wtedy jednak po bloku: „jak kwitnie kraj
po rządami PiS” nie było bloku informacji „jak zła jest totalna opozycja, która
sprowadzi uchodźców”). W tamtym dzienniku jakiś ówczesny prezenter mówił
martwym głosem, że w konkursie na „nową obyczajowość świecką” zorganizowanym
przez Towarzystwo Kultury Świeckiej wygrał obrzęd przekazania gospodarstwa
rolnego skarbowi państwa. Kamera pokazała dwójkę spłoszonych staruszków, którzy
całowali kosę, skakali przez pług, a na koniec odbierali od państwa pieniądze.
Przecierałem ze zdumienia swoje młode oczęta, ale tak, to się działo naprawdę.
Kolejne zdarzenie z gatunku „nowa świecka tradycja” po
jakichś czterdziestu latach zobaczyłem we wtorek – na plaży w Kątach Rybackich
prezes Jarosław Kaczyński łopatką wkopywał w prasłowiański piasek
biało-czerwony kołek. Ten kołek miał wyznaczać granicę przekopu Mierzei
Wiślanej. Na koniec jakiś gość przebrany za Józefa Piłsudskiego wręczył mu
biało-czerwoną papierową chorągiewkę.
Dziennikarze dowiezieni na tę okoliczność przyczepą traktora
zarejestrowali, że prezes mówił, iż ten kołek jest symbolem polskiej
suwerenności i oznacza, że możemy sobie przekopać co chcemy.
Nie była to najlepsza oracja prezesa Kaczyńskiego,
pozbawiona słów ze słownika wyrazów obcych, pozbawiona dynamiki i finezji. Być
może uświadamiał sobie, że sprawa jest od początku lekko krzywa. Prezes
oficjalnie ma L4, inwestycja jest lewa, bo nie ma pozwolenia na budowę i zgód
środowiskowych. Impreza zdaje się ma charakter cykliczny, bo to już czwarty raz
ludzie PiS rozpoczynają jakieś wykopki na mierzei. Ważny jest jednak kołek, sam
kołek. Kołek zaś był prosty niczym strzała. Przekaz prezesa PiS w kontekście
kołka był jasny, silny i dźwięczący niczym kryształ.
Taki biało-czerwony kołek to kołek w oko naszym wrogom. Jest
niczym opisany w kronice Galla Anonima żelazny słup wbijany w dno Soławy (rzeka
we wschodnich Niemczech w okolicy Halle, gdzie doszli wojowie Chrobrego w
wojnie z Niemcem).
Ten kołek symbolizuje naszą wolność, suwerenność i nasze
aspiracje. I ten kołek, to nie jest nasze ostatnie słowo.
Dlatego należy wezwać Polaków, by każdy z nich, we własnym
zakresie, zrobił sobie taki biało-czerwony kołek i gdzieś go wkopał, dla
umocnienia suwerenności, niezawisłości państwa w stulecie odzyskania
niepodległości.
Kiedy już wyjdziemy z wyimaginowanej wspólnoty (jeśli
Trybunał pani Przyłębskiej orzeknie, że traktat unijny jest niezgodny z polską
konstytucją, to musimy wyjść w Unii Europejskiej, bo ani traktatu, ani konstytucji
PiS nie jest w stanie zmienić) ten las kołków biało-czerwonych wkopanych w
każdym miejscu kraju ochroni naszą suwerenność, niezawisłość i dumę narodową.
Mam też nadzieję, że kołek Jarosława Kaczyńskiego jeszcze w
Kątach Rybackich stoi. Niemniej ludność miejscowa w tradycyjnych prapolskich
strojach ludowych mierzejowiślanych powinna zaciągnąć przy nim honorową wartę.
Paweł Wroński
Kto nie warczy, ten dostanie
Wybory
samorządowe za pasem, warto więc przypomnieć, czym główne partie chcą zachęcić
wyborców, aby oddali głos właśnie na ich kandydatów. I co z tego wynika dla
polskiej polityki.
Proszę się nie obawiać, nie zamierzam
zanudzać czytelników szczegółowym opisem wszelkich łaski dobrodziejstw, jakie
spłyną na mieszkańców w wyniku określonego głosowania. Szukałem odpowiedzi na
inne pytanie: czym samorząd kierowany przez polityków Koalicji Obywatelskiej,
SLD czy PSL będzie w swych celach i metodach działania różnił się od samorządu
zarządzanego przez działaczy PiS. Przygotowałem się na drobiazgowe porównywanie
obietnic, uprzątnąłem biurko, sporządziłem odpowiednie tabelki, zaostrzyłem
ołówek, wymieniłem wkład w długopisie i przystąpiłem do pracy.
Zacząłem od
programów partii opozycyjnych. Każda z nich taki program uchwaliła i wywiesiła
na swojej stronie internetowej. Począwszy od edukacji (darmowe obiady i
bezpłatne przejazdy komunikacją lokalną, więcej zajęć pozalekcyjnych, dodatki
do płac nauczycieli), przez wsparcie dla seniorów (centra pomocy, uniwersytety
trzeciego wieku, bezpłatne badania, szybki dostęp do pielęgniarki i pracownika
socjalnego), zdrowie (bezpłatne badania i szczepienia, dentysta w każdej szkole),
ochrona środowiska (walka ze smogiem, wsparcie dla fotowoltaiki, więcej tras
rowerowych) - po budowę mieszkań komunalnych, finansowanie in vitro i wiele
innych przedsięwzięć. Nie mam złudzeń, że wszystkie te zamierzenia zostaną
wykonane, ale mieszkańcy każdej gminy w Polsce mogą się tego właśnie domagać od
wybranych do samorządu przedstawicieli tych partii.
Następnie rozpocząłem poszukiwania
samorządowego programu Prawa i Sprawiedliwości. Chciałem sprawdzić, na czym - niezależnie
od lokalnej specyfiki - koncentrowali się wszyscy (i wszędzie) samorządowcy z
PiS. Co zrobią dla szkół, uczniów i nauczycieli, dla zdrowia, dla kultury, dla
uboższych mieszkańców i osób niepełnosprawnych, dla ochrony środowiska, kultury
fizycznej; mieszkania komunalne będą budować czy wyprzedawać? Itp.
Jakież było moje
zdziwienie, gdy stwierdziłem, że program samorządowy PiS w ogóle nie istnieje!
Odbyła się wprawdzie wielka konwencja samorządowa tej partii w Warszawie,
przemówiło kilku kandydatów na prezydentów miast, premier Morawiecki
przedstawił pięć kolejnych obietnic dla Polek i Polaków (choć realizacja
poprzednich, jak prom pasażerski, samochód elektryczny czy dron „w każdym domu”
- jest w ciemnym lesie) - i to wszystko.
W pierwszej chwili myślałem, że czegoś nie dopatrzyłem.
Rzuciłem się na stronę internetową PiS, przenicowałem wszystkie wypowiedzi - nie
ma! Zniechęcony, zacząłem uprzątać biurko, kiedy wzrok mój spoczął na stronie
gazety z przemówieniem prezesa antropofoba (antropofobia: lękowe wyobcowanie,
izolacjonizm, lęk pustelniczy) i nagle doznałem iluminacji. Jakże mogłem to
przeoczyć! Jak to nie ma programu - kiedy jest! Jak to brak- kiedy nie brak!
Program samorządowy
PiS jest krótki, ale treściwy, i brzmi: „NIE WARCZEĆ!” Jarosław Kaczyński
podzielił bowiem samorządy na te, które „warczą na rząd”, i te, które do rządu
się łaszą, a premier Morawiecki dał do zrozumienia, że tylko te drugie mogą
liczyć na finansowe wsparcie rządu (i chyba tym razem wyjątkowo nie kłamał).
Katalog „warknięć” jest rozległy i obejmuje takie zachowania, jak: zapraszanie
na lokalny festiwal Adama Darskiego Nergala, wystawianie w miejscowym teatrze
„Klątwy”, projekcja w kinie samorządowym filmu „Kler”, finansowanie procedury
in vitro, rzetelne wdrażanie konwencji antyprzemocowej, uroczyste oddanie do
użytku nowej drogi bez księdza, czyli bez poświęcenia asfaltu, niewyrażanie
zgody na faszystowskie marsze, a wyrażanie na marsze równości (prezydent Żuk
nic chyba jednak od rządu nie dostanie), obrona - wbrew rządowemu kuratorowi - nauczyciela
informującego uczniów, że przywódcą Solidarności był Lech Wałęsa, a nie Lech
Kaczyński, i że niektórzy żołnierze wyklęci popełniali zbrodnie na ludności cywilnej
itp. Groźnym „warknięciem” jest także niechęć do upamiętniania postaci zmarłego
prezydenta przez stawianie pomników czy nadawanie jego imienia ulicom i
wszelakim instytucjom samorządowym.
Jednak najbardziej nieprzyzwoitym
zachowaniem, już nie warknięciem, a szczerzeniem kłów, jest powierzenie władzy
w gminie czy sejmiku politykom opozycji. Za tak prowokacyjne, niemal
przestępcze, postępowanie obywatele danej gminy mogą zostać przykładnie
ukarani. Zapowiedział to Patryk Dubaj Jaki na specjalnej konferencji prasowej,
cytuję: „min. Jerzy Kwieciński zapewnił: jak wygram wybory, będą środki na
budowę 3. i 4. linii metra”. Czyli jak przegram - rząd pieniędzy na metro nie
da! Pod tę narrację podłączył się natychmiast nowy nabytek PiS Piotr Guział,
który bez ogródek stwierdził, że dla Trzaskowskiego pieniędzy nie będzie.
Kwieciński wszakże
oświadczył, że będzie współpracował z każdym prezydentem. A poza tym - to
strachy na Lachy, bo takimi pieniędzmi, co to pan Jaki chce wydać, rząd długo
jeszcze nie będzie dysponował! W efekcie Jaki i Guział wyszli na marnych
oszustów i szantażystów. Sam fakt, że Jaki uznał, że warszawiaków można kupić
na tak prymitywny trik, kompletnie go dyskwalifikuje. Nie zamierzam głosować na
pana Jakiego, ale gdybym przypadkiem się nad takim wyborem zastanawiał (w końcu
przekształcenie Warszawy jednocześnie w Dubaj i Sofię to idea nader atrakcyjna)
- to po tej deklaracji honor warszawiaka nigdy by mi na to nie pozwolił. O
takich „uzdrowicielach” stolicy już pół wieku temu śpiewał bard Warszawy S.
Grzesiuk: „Więc znakiem tego, nie bądź lebiegą. Przyhamuj buzię i nie gadaj więcej
nic".
Pół miliarda dla Czartoryskich, pół
miliarda na kolejkę linową - lekką rękę do wydatków ma ten rząd. Z tym że ta „nieznośna
lekkość” jakoś nie dotyczy nauczycieli, pielęgniarek, pracowników socjalnych
czy niepełnosprawnych. Ale co poradzić? Zapragnął prezes dostać kolejkę pod
choinkę, to mu ją premier kupił. Bo to dobry człowiek jest.
Debatę kandydatów
na prezydenta stolicy wygrał Korwin-Mikke. Zapowiedział rozkręcanie (?!) torów.
Głosy złomiarzy już ma.
Marek Borowski
Prezydent, co się prawu nie kłania
Prezydent Andrzej Duda po raz kolejny
złamał konstytucję: zignorował prawomocne postanowienie Naczelnego Sądu Administracyjnego
zawieszające obsadzanie wakatów w Sądzie Najwyższym i powołał na nie 27 osób.
Minister prezydenta
Paweł Mucha oświadczył, że Andrzeja Dudy nie obowiązuje postanowienie sądu, bo
„nie jest stroną żadnego postępowania, które toczyło się przed Naczelnym Sądem
Administracyjnym”. To tak, jakby np. dyrektor więzienia odmówił przyjęcia
więźnia do zakładu karnego, bo nie był stroną w jego procesie karnym. W Polsce
PiS można już powiedzieć dowolną głupotę na temat prawa, bo ludziom wmówiono,
że prawa nie ma, są tylko jego interpretacje. A bezwstyd w wymyślaniu
interpretacji nie ma granic.
Prezydentowi
uskładała się już kolekcja naruszeń konstytucji. Odmowa zaprzysiężenia sędziów
wybranych legalnie do Trybunału Konstytucyjnego, zaprzysiężenie ich dublerów,
powołanie prezesa i wiceprezesa TK wybranych na podstawie prawa, które nie
weszło jeszcze w życie, w dodatku bez wniosku Zgromadzenia Ogólnego Sędziów
TK. Ogłoszenie konkursów do SN bez kontrasygnaty premiera, ignorowanie
prawomocnych orzeczeń NSA, a wcześniej SN, który zawiesił przepisy o przejściu
sędziów w stan spoczynku. Jest też zapowiedź zignorowania orzeczenia Trybunału
Sprawiedliwości UE, jeśli nie będzie panu prezydentowi odpowiadało. Mamy
dumnego prezydenta, co się prawu nie kłania.
Nie kłania się mu też tych 27 osób, które
połakomiły się na apanaże w Sądzie Najwyższym. Nie interesuje ich, że wywołają
chaos prawny, kiedy zaczną orzekać. Kasa i zaszczyt (w tym wypadku wątpliwy) są
ważniejsze. Wiedzą, że jak ich następna władza zechce usunąć - nie będą
stratni: dostaną tłusty stan spoczynku. Dzięki „dobrej zmianie” mamy w wymiarze
sprawiedliwości ludzi - bo nie sędziów - o takim morale. Do Sądu Najwyższego
wchodzili „drogą hańby”: w szpalerze Obywateli RP, którzy od blisko pół roku
stoją tam codziennie w obronie prawa i praworządności. Przynajmniej tyle
wstydu. Zobaczymy, czy prezydent znajdzie wśród nich kandydata na tymczasowego
komisarza. Brak tego komisarza uniemożliwia od kilku miesięcy wybór uzurpatora
na miejsce Pierwszej Prezes Małgorzaty Gersdorf.
A prawdziwi
sędziowie, mimo szykan ze strony partii rządzącej, bronią praworządności,
przyjmując uchwały i stanowiska potępiające łamanie prawa przez głowę
państwa.„Żaden obywatel nie może czuć się bezpiecznie w Państwie, w którym
jeden z jego najważniejszych urzędników publicznie lekceważy zarówno prawo,
jak i orzeczenia sądów” - piszą sędziowie ze Stowarzyszenia Themis. Sędziowie
Apelacji Krakowskiej przyjęli uchwały m.in. w sprawie bezprawności działań
prezydenta Dudy i ciała powołanego w miejsce Krajowej Rady Sądownictwa. „Działanie
Prezydenta, podejmowane wbrew Konstytucji, destabilizuje sytuację prawną i
obniża zaufanie do sądów oraz wydawanych przez nie orzeczeń. (...) czyni
realnym problem odpowiedzialności Prezydenta przed Trybunałem Stanu” - napisali.
Potępiają też szykany wobec sędziów: przesłuchiwanie ich w KRS w charakterze
„świadków”, z zamiarem postawienia im zarzutów dyscyplinarnych za kierowanie
pytań prawnych do Trybunału Sprawiedliwości i działalność w stowarzyszeniach
sędziowskich. Do tego ponad stu krakowskich sędziów wzywaniem na przesłuchania
szykanuje tamtejsza prokuratura.
15 proc. sędziów ankietowanych przez
Stowarzyszenie Iustitia doznało ostatnio bezpośrednich nacisków politycznych.
Czegoś podobnego nie było dotąd w III RP. Wygląda na to, że funkcjonariusze
władzy notorycznie popełniają przestępstwo z art. 232 kk: wywierania groźbą
wpływu na czynności sądu.
Naciski stosowano
też wobec sędziów, którzy odpowiadają na coraz liczniejsze pytania unijnych
sądów w sprawie ich niezawisłości, przy okazji europejskiego nakazu
aresztowania. Sędziowie odpowiadają godnie: jesteśmy niezawiśli, mimo że władza
stworzyła system łamania tej niezawisłości.
„Nie ma na co czekać, trzeba reformować wymiar
sprawiedliwości” - mówił minister Mucha. Pewnie: mimo wysiłków władzy są jeszcze
sędziowie w Rzeczpospolitej.
Ewa Siedlecka
Kisiel na wynos
Przeżywam najpiękniejsze chwile. Nic nie
robię, po prostu nic, tylko słucham i jem ciasteczka przywożone mi przez
różnych kandydatów do samorządów. Jako senior (jeszcze do niedawna stary
dziadyga) doświadczam szacunku i adoracji. Przysięgają mi, że będę żył w
luksusie, i to bez względu na to, która partia wygra. Opieka społeczna i
medyczna trzy minuty po wysłaniu esemesa, w każdej restauracji obiad za darmo
plus kisiel na wynos.
Wybuduje się tyle linii metra, by pod każdą klatką schodową
była stacja.
A tam, gdzie stacje staną w szczerym polu - czyli te dla
rolników - klatki schodowe się zamontuje. Dalszy ciąg rewolucji w komunikacji
przeprowadzi Marek Suski, szef gabinetu politycznego premiera. Ma już nawet
hasło - wszędzie bliżej! Będę chciał ze Szczecina do Warszawy, to z pieszą
wycieczką turystyczną, zwiedzaniem i wieczornicami przy ognisku dojdę w trzy
dni do dworca w Stargardzie. W ten sposób skrócę sobie podróż pociągiem o 37 km i szybciej dotrę do
stolicy.
Budowa tanich
mieszkań też ruszy z kopyta, obiecują kandydaci. Każdy Polak będzie miał prawo
do własnego pokoju. Po trzech latach musi dostać balkon, a po czterech balkon
rozszerzony - z małym lasem pełnym grzybów.
Powietrze w każdym
polskim mieście i gminie będzie po wyborach czyste niczym w Finlandii. Sposób,
w jaki się to uzyska, jest na razie tajemnicą kandydatów. Podobno jedna z
partii w ramach walki z zatrutym środowiskiem skupuje miski i ryż - ma to być
zapłata dla mieszkańców za usypanie góry przeciwsmogowej. Im góra wyższa, tym
świeższe powietrze wciągniesz w płuca, gdy się na nią wdrapiesz. Bez względu na
to, czy w Gnieźnie, czy w Białymstoku. Wyjątkiem będą Suwałki, bo tam jest
mało smogu, a poza tym miastem co rusz potrząsa wiceminister Jarosław
Zieliński. On przewyższa każdą górę, nawet Jelenią.
W bezpłatnych
kinach, do których dojedzie się bezpłatnymi autobusami z wypoczętymi po reformie
Anny Zalewskiej dziećmi, wyświetlane będą hollywoodzkie filmy o żołnierzach
wyklętych i o dwóch takich, co założyli Solidarność. Dla widzów, którzy nie
wyjdą przed końcem seansu - bon towarowy na 200 zł oraz godzina darmowej jazdy
taksówką. Specjalna korporacja zapewni kierowców skłonnych powspominać, jak to
przez osiem lat było źle, a teraz mamy kasę na wszystko, bo odebraliśmy VAT
mafiosom.
Słowem - życie w
raju wszystkim nam się zapowiada. Do tej pory Kościół miał monopol na wieczną
szczęśliwość, a teraz i polityk może sobie kupić licencję na taką obietnicę.
Ludzie są tacy głupi, że to działa, jak mawia Mateusz Morawiecki. Ale te słowa
nagrały się na taśmach nieprawdy, prawda?
21 października będzie dla rządzących jak
rozpoznanie walką. PiSpasterz i jego wikary premier rzucili do boju o
samorządy wszystkie siły pod hasłem, żeby Polakom było lepiej. Trudno o większą
arogancję. Chodzi im przecież tylko o jedno - przegonić jak najwięcej PO i PSL
z samorządów. A to pomoże zdobyć większość konstytucyjną w wyborach
parlamentarnych (jesień 2019 r.). Będą ludzie w terenie, którzy się o to
zatroszczą. Jeśli w obecnym Sejmie poseł PiS po wygaśnięciu mandatu głosował
jeszcze 175 razy, a „niezależna” prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w tej
sprawie, to autorowi felietonu przypomina się coś z lat młodości: Nieważne, kto
głosuje, ważne, kto liczy głosy - tak mówił Stalin.
Jeśli za parę dni
samorządy staną się łupem jedynie słusznej partii, czeka nas ponury dalszy
ciąg. Ich nic nie obowiązuje. Kilka dni temu premier Morawiecki sugerował, że
do polskich wilków trzeba strzelać. Nie wiedział, że są pod ochroną. A my?
Stanisław Tym
Overtourism
Wiele najwspanialszych miast na świecie
zaczęło się poważnie zmagać z nadmiernym napływem turystów, a zjawisko to
zostało nazwane overtourismem. W Europie najbardziej poszkodowane miasta to:
Barcelona, Rzym, Paryż, Londyn i Amsterdam. Do niedawna polska Florencja,
czyli Kraków, organizowała specjalne kampanie reklamowe, ażeby uświadomić, jak
chętnie powita turystów z całego świata, przytłoczy ich swoim pięknem, ilością
zabytków, atrakcyjnymi cenami oraz gościnnością. Po pewnym czasie, tak jak w
innych wielkich miastach, turyści stali się naturalnym problemem. Uwielbiane
przez Angoli słynne wieczory kawalerskie zastąpiły kolejki do naszej własnej
„Damy z łasiczką" i coraz częściej stają się poważnym kłopotem dla
mieszkańców podwawelskiego grodu.
. Nagle zjawisko
overtourismu nastąpiło w Warszawie. O dziwo, to nie zabytki przyciągają nowych
turystów, to nie piękna pogoda i chęć spacerów po parkach w Wilanowie czy
Łazienkach, tylko wybory samorządowe, w których już 21 października będziemy
uczestniczyć. Witamy chlebem i solą nowych warszawiaków, którzy przybywają tłumnie,
ażeby poprzeć cwaniaczka z Opola, Nie dba on o rozwój Festiwalu Polskiej
Piosenki w Opolu ani o Odrę Opole, która kiedyś była w Ekstraklasie. Po
międzynarodowym sukcesie ustawy o IPN. którą sporządził, jest teraz kibicem
Legii i Polonii jednocześnie, i będzie budował mosty dla siebie jako starosty.
Witamy nowych wyborców, którzy zameldowali się w różnych mieszkankach po 300
osób na metr kwadratowy i nie dbając o swoją wygodę pójdą z nami na wybory.
Potem zobaczą miejsce, gdzie stał stołeczek, z którego Jarosław Kaczyński
przemawiał w czasie miesięcznic. Pójdą pod Sąd Najwyższy, żeby zobaczyć
Judaszową uliczkę dla nowych sędziów, a potem spotkają się na biwaku z kiełbasą
wyborczą i grochówką pod zabytkową, w dziwny sposób kupioną kamienicą na ulicy
Nowogrodzkiej. Witajcie, jesteśmy otwarci na nowe elity.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Witamy w krainie szaleństwa
To miał być żart. Ojciec z gromadką dzieci
w domu, nudzą się lekko, tata rzuca pomysł zabawy w znikanie. Pięcioletnia
dziewczynka siada na kanapie, tata narzuca jej koc na głowę i mówi do dwóch
równie małych chłopców: „Teraz ją zaczaruję i ona zniknie”. Daje chłopakom
tajne znaki, dziewczynka pod kocem siedzi nieruchomo, nic nie widzi, ojciec
macha rękami nad jej głową i mówi: „Hokus-pokus, abrakadabra... bęc!” i
zdejmuje koc z głowy dziewczynki. Dziewczynka siedzi tak, jak siedziała. Jeden
z chłopców woła:„Ojej, gdzie ona się podziała?”. Ojciec: „Znikła”.
Dziewczynka: „Przecież jestem!”. Drugi chłopiec: „O rany, naprawdę znikła! Nie
ma jej!”. Dziewczynka niepokoi się. Ojciec i chłopcy zaczynają biegać i
rozglądać się po salonie, szukać, dziewczynka zrywa się z kanapy i woła: „Tato,
tu jestem”, jest Szczerze przerażona, ale ojciec ją omija i biegnie do kuchni.
Woła stamtąd: „Naprawdę znikła!”. Gdy chłopcy krążą, dziewczynka próbuje
jednego złapać za rękę, ten wyślizguje się i zagląda za firanki, dziewczynka
wpada w panikę, płacze, boi się, że naprawdę znikła, przecież nikt jej nie
widzi, oni biegają, ona w rozpaczy... Dopiero po chwili wszyscy panowie
krzyczą: „Hurra!” i podbiegają do niej, obejmując ją. Dziewczynka w spazmach
tuli się do ojca, szczęśliwa, że jednak nie znikła. To na pewno nie był dobry
żart.
Polska siedzi na
kanapie przykryta kocem. Wokół krąży paru facetów. Jeden ciumka, jakby żuł
„pańską skórkę”, drugi powtarza niczym w mantrze, że ciągle się czegoś uczy,
trzeci chodzi od ściany do ściany i mówi do każdej: „Głupia pani jest, pani
poseł”. Ten ostatni wykonuje nagły zwrot na pięcie, podchodzi do kanapy i
zrywa koc. Chwilę patrzy i mówi: „Nie ma”. Drugi pyta: Czego nie ma?”, „No,
nie ma Trybunału w Strasburgu, nie ma tego w Luksemburgu, nie ma naszego NSA,
nic nie ma”, „I nie ma żadnych wyroków?” - pyta drugi. „Nie ma”. „Kompletnie
nic?!” - pyta pierwszy. „Nic” - pada lakoniczna odpowiedź. Ciumkający zaczyna
rechotać zachwycony. Polska zrywa się z kanapy. Krzyczy rozpaczliwie, że
przecież jest, istnieje, zaczyna im machać konstytucją. Trzej faceci udają, że jej
nie widzą, omijają ją zwinnie. „A konstytucja gdzie jest?” - pyta ten, co się
uczy. „Jest, wisi w kiblu, hehe’’ - odpowiada ciumkający i wszyscy trzej
wybuchają śmiechem. Cięcie.
Żyjemy w kraju, w którym połowa ludzi chodzi
do góry nogami, ale twierdzą, że to inni tak chodzą. Gdzie kłamstwo jest
nazywane prawdą. Gdzie do pokojowego tłumu minister sprawiedliwości woła:
„Wszyscy będziecie siedzieć!”. W którym nielegalne jest słowo „konstytucja”,
obraża nazwisko „Lech Wałęsa”, a Adolf Hitler obchodzi niczym niezmącone
urodziny. Gdzie „Stówka” z cudzej kasy dla syna kumpla nie jest lewizną,
łapówką czy przewałem, jest odgrzewanym kotletem. Tu nielegalnie wybrani
sędziowie są sędziami Sądu Najwyższego. A prokurator skazujący ludzi w stanie
wojennym jest ofiarą stanu wojennego, jak górnicy z kopalni „Wujek”.
„Nikt mi nie powie, że białe jest białe, a
czarne jest czarne” - powiedział proroczo twórca nowych praw. Wtedy myśleliśmy,
że to przejęzyczenie, a była to freudowska pomyłka. Dziś ten sam człowiek
mówi: kiedy jeden klnie, rzuca kurwami przy stole, to jest przedstawicielem
gorszego sortu, menelem, człowiekiem wartym najwyższej pogardy; gdy drugi
klnie tak samo - to jest to męska rozmowa i należy mu się pełen szacunek, bo to
strzał w dychę.
Pamiętam dzień,
kiedy to się zaczęło. Kiedy poczułem się jak Robert De Niro w filmie
„Taksówkarz”. Nie chodzę na manifestacje, ale niektóre oglądam w telewizji. To
była ta, gdzie jeden z uczestników stał z dyktą, do której był przybity
zastrzelony lis. Zbiegowiskiem dyrygował gitowiec o ksywie Jojo, zgromadzony
tłum wykonywał jego polecenia, a niewysoki siwy grał rolę życia. Mistrzowsko
dzielił ludzi. W pewnej chwili wypalił do mikrofonu „Cała Polska z was się
śmieje...”, a Jojo zza. drzewa dokrzyknął: „...komuniści i złodzieje!”. Owacja.
Rozejrzałem się po pokoju. Nikogo poza mną nie było. „You talking to me?...” -
zapytałem telewizora. Mały był zachwycony. „Mówisz do mnie? Na pewno? Przecież
tu nie ma nikogo oprócz mnie”. Jojo i niewysoki wymienili uśmieszki. W pięć
sekund obrazili miliony ludzi i w ten sposób wyznaczyli nowe prawo. Potem
prokurator odmówił wszczęcia śledztwa, gdyż nie mówili do kogoś konkretnego;
Tego dnia prawo znikło pod kocem.
Zbigniew Hołdys
Podwiązani pod wesele
Wielu przestępców nie pływa już w swoich
przydomowych basenach, tylko bierze prysznic raz na tydzień w areszcie śledczym
- powiada z dumą premier Morawiecki. Moim skromnym zdaniem nie ma się czym
chwalić - prysznic raz na tydzień to jest poziom Bangladeszu, warunki w
polskich aresztach nie spełniają norm higieny. Może premierowi raz w tygodniu
wystarczy, ale znam takich (i takie), którzy wolą częściej. Dzięki znakomitemu
reportażowi Wojciecha Bojanowskiego (TVN) z komisariatu we Wrocławiu
widzieliśmy, jak policjantom w łazience myli się suszarka z paralizatorem i do
jakiego tragicznego doprowadziło to skutku.
Ale nie o tym
chciałem, tylko o prezentach wyborczych, jakie kupuje nam rząd, a konkretnie o
kolejce na Kasprowy Wierch. Jeśli chodzi o kupowanie poparcia, to rząd dobrze
marnuje pieniądze, nabywając banki, stocznie, wreszcie kolejkę - ulubioną
zabawkę chłopców z placu Broni. Od Mierzei Wiślanej po Kasprowy Wierch, jak
Polska głęboka i wysoka (1950
m nad poziomem morza), rząd kupuje sobie miłość Polek i
Polaków. Pieniądze, jak to w miłości, nie grają roli, zwłaszcza publiczne,
zastaw się, a postaw się. Dlatego rząd - znany z przezroczystości (transparentności)
- nie zdradza, ile grosza sypnął, żeby Podkarpacie zostało naszą Doliną
Krzemową, a góralom żyło się dostatnio. Jak PiS obiecuje, to dotrzymuje.
Spytajcie frankowiczów.
Kolejkę na Kasprowy
absolutnie należało odkupić, sam nawet o tym myślałem. Dawno, dawno temu
wjeżdżałem wagonikiem, którym jechali też dwaj świetni narciarze, Andrzej
Bachleda (!) i kolega dziennikarz. Kiedy wyszliśmy na stok, zdawałem sobie
sprawę, że ci dwaj na pewno mi uciekną, więc żeby chociaż przez chwilę zobaczyli,
jak ja jeżdżę, postanowiłem się popisać. Pierwszy zapiąłem narty i rzuciłem się
prosto w dół, obok słupów kolejki. Następne, co pamiętam, to ratownicy GOPR,
którzy stoją nade mną i sprawdzają, czy jestem przytomny (zapytali, czy wiem,
jakie mam wiązania). Potem zjazd toboganem (twardo i niewygodnie, nie radzę) na
Halę Gąsienicową, tam wsadzili mnie na wyciąg i wysłali na górną stację
kolejki, a w kolejce ułożyli mnie troskliwie na noszach, na podłodze, i wysłali
w dół, do Kuźnic, gdzie czekała karetka. To jest mój powód, żeby kolejkę
odkupić.
Droga do kolejki na
Kasprowy prowadzi przez Zakopane, zimową stolicę Polski (letnią, jak wiadomo,
jest Sopot). Odwiedzając co pewien czas oba te miasta, trudno oprzeć się
wrażeniu, że Sopot kwitnie, ogromnie zmienił się na korzyść, pięknie i z
rozmachem przebudowane centrum, eleganckie hotele, galeria sztuki, odnawiane
ganki i stylowe kamieniczki, odrestaurowany i obudowany (nawet przesadnie)
dworzec, pierwsze miejsce we wszystkich możliwych plebiscytach - na najlepszą
gminę, miasto, kurort. Choć na pięknym obliczu Sopotu są miejsca, które
wymagają ratunku i przynoszą wstyd (przede wszystkim słynne kiedyś korty
tenisowe, obok wrocławskich najpiękniejsze w Polsce), to „Polki i Polacy” mogą
być dumni z Sopotu i z jego wieloletniego prezydenta Jacka Karnowskiego. Można
powiedzieć „Sopot w ruinie”.
Zapytajmy jednak,
czy Sopot może być dumny z „Polek i Polaków”? Otóż co widzimy: z eleganckich
limuzyn, wykwintnych restauracji i dopieszczonych pensjonatów wychodzą zupełnie
inni ludzie niż kiedyś, za czasów Afanasjewa, Cybulskiego i teatrzyku Bim-Bom.
Wtedy to była elita - kultury, sztuki, towarzystwa, pieniędzy. Dzisiaj elita
wypoczywa w Toskanii, na Riwierze i na Florydzie. W Sopocie wszystko jest
piękne z wyjątkiem ludzi, rozebranych „na maksa” w knajpach i na Monciaku,
często podpitych, zarówno naszych, jak i tych z brexitu. Do Sopotu, i w ogóle
na polskie wybrzeże, jedzie turysta skromniejszy, z niemieckimi emerytami na
czele. Tzw. beautiful people wypoczywają za granicą. Lud wszedł na Krupówki i
na Monciaka. A co to jest „mały people?” - zapyta ktoś. Otóż generałowa Zofia
Arciszewska, ciotka Agnieszki Osieckiej, znana postać londyńskiej emigracji,
kiedy chciała skrytykować kapelusz czy kreację Agnieszki, mówiła: - Tego się
nie nosi, to nosi mały people.
Gdyby włodarze Zakopanego gospodarowali
choć w połowie tak jak sopocianie, to Innsbruck i Davos zachwiałyby się w
posadach. Niestety, choć turyści ze Wschodu dopisują, Zakopane przeżywa kryzys
tożsamości - ani to stacja alpinistyczna, ani stacja narciarska, ani stolica
kultury. Inwestycje, owszem, widać, ale dr Chałubiński nie byłby zadowolony z
przechodniów, którzy go mijają, nie wiedząc, kim był. Wysiadając na stacji
Zakopane, odnosicie wrażenie, że czas się zatrzymał pod koniec ubiegłego stulecia.
Owszem, wypasione wille i domy prywatne rosną jak rydze w Dolince
Jaworzyńskiej, ale centrum jest brzydkie, wystawiono tam ostatnio monstrualną
galerię - potwora z Chicago, którą oby piorun trzasnął, a mafia hotelarska
wykonuje wyroki przy pomocy ochroniarzy.
Praca w samorządzie
jest ciężka, coś o tym wiem. Pewnego wieczoru u mojego zakopiańskiego
przyjaciela poznałem ówczesnego burmistrza nazwiskiem Słodyczka (znana rodzina
góralska). Ponieważ zabrakło papierosów, udaliśmy się do hotelu Kasprowy. O tej
porze papierosy można było kupić tylko na dancingu. Wejścia na salę pilnował
cerber, który sprzedawał obowiązkową wtedy „konsumpcję”, czyli bilet, za który
można było zjeść i wypić za określoną sumę. Przy kupnie papierosów nie miało to
sensu, burmistrz szepnął więc kasjerowi coś na ucho i zostaliśmy wpuszczeni na
salę, jeszcze zupełnie pustą. Wszystkie stoliki były wolne. Usiedliśmy przy
najbliższym, ale kelner kazał nam przesiąść się na drugą część sali, ponieważ
nasza była zarezerwowana na wesele (wieść gminna niosła, że panienka z
Zakopanego wychodziła za mąż za swojego klienta ze Szwecji). W każdym razie
orkiestra zagrała marsza weselnego, a kelner - obok papierosów - postawił przed
nami pół litra. Kiedy zaczęliśmy się wymawiać, powiedział: - Jeśli chodzi o
rachunek, to są panowie podwiązani pod wesele...
Ciężka jest praca w
samorządzie, dlatego musimy wybrać najlepszych.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz