sobota, 6 października 2018

Kler i Polska,Kler nasz powszedni,Slalom,Albo PiS nie potrafi złapać posiadacza podsłuchów z Sowy i Przyjaciół, albo to ktoś z PiS kontroluje centrum nagraniowe,Biegnij mała, szybko!,Chochlik premiera,Co tam panie w Ameryce,Prokurator wymusi,Dziwny ustrój,Gest Preisnera i Niemoralna



Kler i Polska

Wielu mówi, że „Kler” zmieni Polskę. Jeśli już, to ra­czej przyspieszy zmiany. Bo „Kler” jest najlepszym dowodem, jak szybko zmienia się Polska, w której Kościół się nie zmienia.
   Najdziwniejsze jest to, że ten film powstał dopiero teraz, choć temat nie był nadmiernie skrywany. I ten niezwykły na­strój oczekiwania, podobny do tego, jaki ostatnio przeżywa­ła Ameryka, przed publikacją książki Woodwarda o Trumpie. Jakby przełamane miało być jakieś tabu, jakby ujawniona mia­ła zostać jakaś tajemnica.
    A przecież o żadnej tajemnicy nie ma mowy. W „Klerze” nie ma bowiem niczego, o czym nie mówiłoby się na chrzcinach, weselach i pogrzebach - o pazerności księży. Oraz w mediach - o zapewne bardzo licznych przypadkach pedofilii. Niby wszy­scy wiedzieli, ale katharsis było potrzebne. Szczególnie teraz, gdy Kościół ostentacyjnie poszedł pod rękę z PiS, dając wszyst­kim do zrozumienia, że de facto jest ponad prawem. Symbioza władzy z biznesem oj ca dyrektora jest bezczelnie jawna. Obno­szenie się z wiarą przez państwowych oficjeli - na co dzień de­monstrujących deficyty moralności i nadmiar pazerności - aż bij e po oczach. Wszystko z Bogiem na ustach i krzyżem w tle.
   Wrzód pęczniał. I właśnie pęka. Jarosław Kaczyński powie­dział kiedyś, że ZChN to droga do dechrystianizacji Polski. Okazało się, że tę drogę sam z Rydzykiem wytyczył.
   „Kler” z wielką mocą stawia na porządku dziennym trzy wielkie problemy. Problem kościelnej korporacji, problem Kościoła jako wspólnoty wiernych oraz problem relacji mię­dzy państwem a Kościołem.
   Ten pierwszy jest kwestią samej instytucji. Ona sama musi rozstrzygnąć, czy chce się w jakikolwiek sposób otworzyć i reformować, czy też dalej będzie funkcjonowała jak Okopy Świętej Trójcy, nie dostrzegając, że broniąc bezwarunkowo wszystkiego, wszystko razem degraduje.
   O wspólnocie kościelnej muszą zdecydować sami wierni. Od nich zależy, czy Kościół będzie prawdziwą wspólnotą, czy zgromadzeniem nadzorców i owiec.
   Relacje państwo - Kościół to już sprawa wszystkich, także niewierzących. Nieunikniona i pożądana jest nie dechrystianizacja Polski, ale deklerykalizacja państwa. Przyjazny rozdział Kościoła od państwa jest zapisany w konstytucji. Ten zapis wy­starczy respektować, a nie codziennie ośmieszać. Żadnej woj­ny, ale też żadnego mariażu świeckiego państwa z Kościołem być nie może. Trzeba określić relacje finansowe między pań­stwem a Kościołem, tak, by ich skarbonki były oddzielne.
   W tak mocno pokazanej w „Klerze” sprawie pedofilii dla Kościoła nie może być absolutnie żadnej taryfy ulgowej. Zero tolerancji.
   Po dwudziestu pięciu latach nadszedł więc czas na rachunek z realizacji konkordatu i na naprawę szkód oraz błędów. Oby nastąpiło to w sposób zinstytucjonalizowany już niedługo.
   Proces będzie bolesny, a ma szansę być naprawdę skuteczny, gdy ze strony państwa będzie nim kierowała osoba niebędąca wrogiem Kościoła. Jednym z problemów tej instytucji są nad­gorliwi dyżurni katolicy, broniący nawet tego, co w Kościele nie do obrony. Ale nieświadomym sojusznikiem Kościoła są zajadli antyklerykałowie, którzy wzmacniaj ą w nim integrystów i orto­doksów. Deklerykalizacja państwa powinna więc być projektem politycznym, a nie ideologicznym i antyklerykalnym.
   Warto przy okazji pamiętać, że bardzo nie fair jest stygmatyzowanie wszystkich księży - zresztą tak jak jakiejkolwiek innej grupy. Pamiętajmy, jak oburzeni jesteśmy, gdy władza postępuje tak na przykład wobec sędziów. Prawem Wojciecha Smarzowskiego było przerysowanie wynaturzeń i grzechów - filmów nie robi się linijką i kroplomierzem. Ale nie można wszystkich księży wrzucać do jednego worka. Także dlatego, że wielka rzesza ludzi doznała z ich strony wyłącznie dobra.
   W „Newsweeku” nie mieliśmy nigdy oporów, by pisać o tym, co w Kościele złe - niezależnie od tego, z jak brutalną reakcją to się spotykało. W prawicowym tygodniku zapewni­ło mi to nawet występ w mundurze gestapowca z krwią księ­ży na rękach.
   Ale nie należy wylewać dziecka z kąpielą i nie dostrzegać w Kościele masy dobra. Nie warto też samemu ulegać stereoty­pom na nasz temat, kreowanym przez innych. Nawiasem mó­wiąc, w filmie Smarzowskiego mogą jak w lustrze przeglądać się nie tylko księża, ale także widzowie. Bo to także film o nas wszystkich - jesteśmy z tej samej gliny.
   Już za chwilę 40. rocznica pontyfikatu Jana Pawła II. Trud­no było przewidywać, że będzie obchodzona akurat w takim nastroju. Tamten pontyfikat można oczywiście oceniać, a daw­ne oceny weryfikować. Niekoniecznie przecież podważając, że był wielkim cudem dla Polski i wielkim szczęściem dla ogrom­nej większości Polaków.
   Kościół nigdy nie był tak wpływowy jak dziś. I nigdy nie był tak słaby. Nadchodzi czas, gdy Kościół, państwo polskie i Polacy będą musieli się zmierzyć z pytaniem - co dalej?
Tomasz Lis

Kler nasz powszedni

Wojciech Smarzowski coraz wyraźniej wchodzi w rolę, jaką w polskiej kulturze przez parę dekad odgrywał Andrzej Wajda. To, oczywi­ście, inne kino, korzystające z innej techniki i estetyki, Smarzowski był od pierwszych filmów nieporównanie bardziej brutalny, dosadny, sarkastyczny, ale im starszy, tym bar­dziej staje się podobny do Mistrza, tworzy, z filmu na film, jakąś współczesną, osobistą wersję„kina moralnego niepokoju”. Nikt tak jak on nie potrafi dziś wtykać palca w różne bolesne miejsca polskości. Trudno się dziwić, że po premierze „Kleru” pojawiły się porównania sięgające aż legendarnego „Człowieka z marmuru”, który przed ponad 40 laty wstrząsnął fasadą komunistycznej wła­dzy. Nie przesadzając z porównaniami i oczekiwaniami, podczas seansów „Kleru” starsze pokolenia odnajdują coś z tamtej atmosfe­ry kinowej milczącej manifestacji politycznej.
   Utwierdzają w tym łudząco podobne do niegdysiejszych reakcje władzy i jej mediów, że „Kler” to marny pamflet, film nakręcony z pobudek politycznych i światopoglądowych, a sam reżyser - jak publicznie stwierdził ważny poseł PiS - po raz kolej­ny udowodnił, że „nie lubi Polski i Polaków”. Według wyszukanej terminologii prezesa Kaczyńskiego byłby to więc następny przypadek mnożącej się „ojkofobii” (czyli wykrytej już wcześniej u sędziów nienawiści do własnego narodu). Różni przedstawicie­le obozu władzy wezwali do bojkotu filmu, a redaktor „Gazety Polskiej” pozwolił sobie nawet na przywołanie hasła z czasów hitlerowskiej okupacji „tylko świnie siedzą w kinie” (liczebność trzody już w pierwszy weekend zbliżyła się do miliona - polski rekord kinowy wszech czasów!).

Poirytowanie władzy łatwo zrozumieć, bo Smarzowski na kilka tygodni przed wyborami ugodził w najważniejszego dziś koalicjanta „zjednoczonej prawicy”. Kościół instytucjonalny, ogromna większość biskupów i kleru wciąż dają ideową i moralną osłonę rządzącym, faktycznie autoryzując PiS jako jedyną partię polskich katolików, polityczną emanację Kościoła i wiary. Z badań socjologicznych jednoznacznie wynika, że stopień religijności pozostaje najsilniejszą determinantą poparcia dla PiS, a regiony o tradycyjnie ugruntowanych wpływach Kościoła są bastionami wyborczymi obecnej władzy. PiS zresztą w ciągu lat sprawowania rządów włożył dużo pracy, aby ten sojusz ideowy przekształcić w polityczny i instytucjonalny.
   Kościół stał się częścią rytuału państwowego, „ludzie Kościoła” znajdują się na listach kandydatów PiS w wyborach samorządowych, w wielu miejscach parafie są teraz, jak i w przeszłości, ośrodkami politycznej aktywności i agitacji. Świadczenia państwa na rzecz Kościoła wykraczają już daleko poza sferę materialną: Kościół katolicki w Polsce uzyskał wskutek reformy edukacji nieporównanie większy niż dotychczas wpływ na programy nauczania i atmosferę w szkołach , wzmocnił nieformalne wpływy w urzędach, w służbie zdrowia. To wymie­szanie sacrum z profanum uwierzytelnia cyniczną politykę za­właszczania państwa przez wąską grupę partyjnego aparatu. Dla­tego filmowy cios w reputację kleru jest tak politycznie bolesny.
   Oczywiście nie jest tak, że Smarzowski odkrył jakieś niebywałe tajemnice kruchty, raczej przeciwnie - sfilmował to, o czym media (w tym POLITYKA) wielokrotnie pisały, a ludzie mówili. Trudno więc oczekiwać poznawczego szoku, nawet wśród osób mocno związanych z Kościołem: ci bardziej liberalni od dawna krytykują upolitycznienie, nacjonalizację i prymitywizację polskiego katolicy­zmu, ale nawet wśród najbardziej konserwatywnych wyznawców zawsze bardzo silny był tzw. ludowy antyklerykalizm. Parafianie dobrze na ogół wiedzą o grzeszkach duchownych, ale też, zgod­nie z polskim życiowym pragmatyzmem, zwykle nie stawiają im bardzo wysokich wymagań moralnych. Na film Smarzowskiego jeśli pójdą, to żeby utwierdzić się w powszechnych w Polsce prze­konaniach o absurdzie celibatu, pazerności księży, żądzy władzy i obłudzie wielu „urzędników Pana Boga”. Bardzo prawdopodobne, że te popularne wyobrażenia na temat życia kleru są dla całego sta­nu duchownego mocno krzywdzące.
   Ale polityczna siła „Kleru” nie sprowadza się do skierowania filmowych reflektorów na obłudę, a nawet przestępstwa w obrę­bie hierarchicznej instytucji „władzy duchowej”. Film demaskuje samą istotę autorytaryzmu - obojętnie, czy w wersji religijnej czy świeckiej - odsłania kulisy teatru władzy, zwraca uwagę, jak bardzo obie strony sojuszu - dzisiejszy Kościół i dzisiejsze państwo - mają podobne, zgoła symetryczne, struktury i wzorce. Władza PiS, na co zwracamy uwagę od dawna, świadomie lub intuicyjnie prze­nosi w sferę polityki formy religijne - od państwowego kultu Lecha Kaczyńskiego, przez dogmat nieomylności jego następcy, po pa­triotyczne liturgie, uroczysty, patetyczny język przykrywający - jak w Kościele - brudne praktyki. Według tej samej zasady: Kościół nasz, choć tworzą go grzeszni ludzie, jest święty, a świętość misji usprawiedliwia i rozgrzesza także podłe doczesne uczynki.
   Jeśli zastanawiamy się - jak choćby w ostatnim tygodniu - dla­czego mimo ewidentnych kłamstw premiera Morawieckiego, szmacianych kradzieży wrocławskich towarzyszy PiS, przekrętów na budowie dróg w Radomiu czy finansowania własnych me­diów z publicznych pieniędzy poparcie dla partii nie spada, to pewnie dlatego, że ten mechanizm działa, że wiara unosi się ponad grzechami.

Film Smarzowskiego, jak i sam reżyser mocno eksponują pato­logie związane z sakralnym, zamkniętym, nieprzeniknionym dla ludu i w efekcie pozbawionym społecznej kontroli, bezkarnym sposobem sprawowania władzy. Postulat przywrócenia świeckości nie odno­si się tylko do ziemskich wpływów Kościoła czy relacji państwo-Kościół, ale też do samych rządów. Demokracja liberalna to także mozolnie budowany przez pokolenia system desakralizacji władzy, odebrania jej nadrzędności, nieomylności, transcendencji wynika­jącej z rzekomego bezpośredniego dostępu do prawdy, tradycji, dobra, woli ludu czy woli boskiej. „Kler” jest filmem o autorytarnej władzy. Dlatego jest filmem politycznym.
Jerzy Baczyński

Slalom

Był jubileusz Lecha Wałęsy, i to podwójny. 75. urodziny i 35. rocznica Pokojowego Nobla. Cała Europa podpi­sała się pod listem z gratula­cjami i życzeniami, który wodzowi pierwszej - tej zwycię­skiej - Solidarności wręczył Donald Tusk. Tradycyjnie już zabrakło autografu polskiego premiera. Jak zwykle gonił za prawdą, ona mu się chowała, był zadyszany, długopis gdzieś zapodział, ot, i wszystko. Takie sytuacje się zdarzały. Niedawno przecież Andrzej Duda w porządnie odpraso­wanym garniturze prezydenta RP podpisywał Donaldowi Trumpowi jakieś pozwolenie na to, by żołnierze US Army mogli do nas wpaść. Duda był tak zajęty, że nawet krze­sła ze sobą nie przyniósł, a flamaster dostał od Trumpa, bo własnego też nie miał. Ludzka rzecz. Mieszko I podob­no nie umiał pisać, dlatego się nie podpisywał. Raz tylko na chwilę pożyczył pióro z orlego ogona i postawił na pod­suniętym mu dokumencie trzy krzyżyki. Z tych krzyżyków wszyscy zrozumieli, że się pogaństwa wyparł. No i teraz Smarzowski musiał nakręcić „Kler”.
   Na szczęście okazało się, że prezydent Duda nie ma najmniejszych kłopotów ze złożeniem życzeń urodzinowych Lechowi Wałęsie - zapewnił całą Polskę z telewizyjnego ekranu minister Paweł Mucha. - Ale ja nie mam wiedzy, czy takie życzenia zostały sformułowane - szybko dodał.
- Według mojej wiedzy nie. Jednak, jak mówię, nie mam żadnej wiedzy... Mieszały mi się uczucia, gdy słuchałem tego urzędniczego slalomu o nieposiadaniu wiedzy. Śmiać się czy płakać? A to był początek dopiero. Pan Mucha nie pamięta, by prezydent Wałęsa składał życzenia prezyden­towi Dudzie, choć „przecież obowiązuje jakaś zasada wza­jemności”. Ot, rozmarzyła się miotła, żeby król dozorcę w rękę całował.
   Mielonka polityczna czwartej świeżości rządzi Pol­ską. Kolejny jej plasterek, minister energii Krzysztof Tchórzewski, znalazł nadzwyczaj subtelny, a jednocześnie prosty sposób, by naród przyjął z wdzięcz­nością rosnące rachunki za gaz i elektryczność. Zorganizował piel­grzymkę na Jasną Górę i zawierzył Matce Boskiej „wszyst­kie sprawy energetyki polskiej”, troskę o jej rozwój i bez­pieczeństwo tysięcy pracowników, którzy z narażeniem życia, w dzień i w nocy... W maju tego roku niejaki Łukasz Szumowski pod opiekę Królowej Polski Maryi oddał całą służbę zdrowia. Pielęgniarki, lekarze i ratownicy medyczni, a zwłaszcza chorzy do dziś nie mogą się nachwalić sku­teczności tej decyzji. Doszło do tego, że niektóre szpitale po prostu się zamyka, bo nie ma pacjentów. Za to kopal­nie wciąż pracują pełną parą - zima idzie, a smogu nigdy za dużo. Z górnikami PiS przecież nie zadrze. Wiadomo, że węgla u nas wydobywać się nie opłaca, i tego się trzy­mamy. Podobno jest gdzieś lista czekających w kolejce ministrów, którzy na Jasnej Górze obciążą Matkę Boską odpowiedzialnością za własną ignorancję. Szef MON Ma­riusz Błaszczak ma największe szanse, bo lista jest uczciwa - alfabetyczna. On jest na „B”, Ziobro będzie ostatni.

Gdy ktoś się uważa za alfę i omegę, to powinien so­bie włączyć porządny bezpiecznik. Jeśli tego nie zrobi, czeka go Zduńska Wola. Dwaj nasi najwięksi tam się wybrali w ramach kampanii samorządowej. Premier i prezes. Szło im gładko, bo wszystkie tematy mają obcykane - o klejeniu, jedności, suwerenie i podnoszeniu na coraz wyższy poziom. Dostało się też politycznym dywersantom, którzy przez osiem lat topili ojczyznę. I na­gle Kaczyński powiedział: „Nie możemy pozwolić na to, żeby społeczeństwo miało wiedzieć, że my kłamiemy”. Trudno uwierzyć, ale ci przywiezieni autobusami zaczęli bić brawo.
Stanisław Tym

Albo PiS nie potrafi złapać posiadacza podsłuchów z Sowy i Przyjaciół, albo to ktoś z PiS kontroluje centrum nagraniowe

W Polsce działa tajemnicze centrum, które dysponuje nagraniami prywatnych rozmów polskich polityków. Część z nich została opublikowana, reszta pozostaje nieznana i nie wiadomo, kto nimi rozporządza.

W 2017 r. TVP wyemitowała nagrania rozmów ks. Kazimierza Sowy, polityka PO Pawła Grasia i gen. Mariusza Janickiego. Taśmy tej nie miała prokuratura ani CBA. Rządowa telewizja, dyspozycyjna wobec PiS, dostała je z innego źródła. Kiedy napisałam na Twitterze, że nie wiemy, gdzie jest centrum nagraniowe, które odpala kolejne taśmy, pracownik rządowej telewizji Samuel Pereira w odruchu szczerości odpisał mi: „Wy nie wiecie”.

Teraz Onet otrzymał zgodę na przejrzenie akt sądowych afery podsłuchowej i znalazł w nich informację, że kelnerzy, którzy zorganizowali studio nagrań, obciążają ówczesnego prezesa banku BZ WBK Mateusza Morawieckiego. W ich zeznaniach pojawia się wątek kupowania nieruchomości na podstawione osoby, tzw. słupy. Nie wiadomo, gdzie jest dowód, czyli taśma z nagraniem rozmowy Morawieckiego. W aktach dziennikarze Onetu znaleźli dowody na to, że nagrań z obecnym premierem może być więcej, a tylko jedno z nich zostało ujawnione: chodzi o spotkanie z prezesem PKO BP Zbigniewem Jagiełłą i b. prezesem PGE Krzysztofem Kilianem.

PiS oficjalnie oburza się publikacją Onetu, ale gdy publikowano rozmowy polityków PO, nie przeszkadzało partii Kaczyńskiego to, że to efekt nielegalnego procederu. Teraz bumerang wrócił i uderzył boleśnie w obóz rządzący.
Najważniejsze jest jednak to: Kto ma nagrania innych rozmów premiera? Ta sama osoba, od której rządowa telewizja dostała taśmy w zeszłym roku? Gdzie są służby specjalne i prokuratura? Gdzie jest wywiad, skoro pojawiło się tyle poszlak dotyczących Rosji? Jeśli prawdą jest to, co mówią kelnerzy, dlaczego śledczy tego nie sprawdzają? Przecież wiele wątków z podsłuchanych rozmów brali pod lupę, choćby rozmowy o prywatyzacji Ciechu, którą PiS wciąż bada.

Minister ds. służb specjalnych Mariusz Kamiński tropił niegdyś Aleksandra Kwaśniewskiego i jego domniemany dom. Dlaczego w sprawie nieruchomości premiera nie wykazuje się determinacją? Wtedy zainspirowała go wypowiedź nagranego po kryjomu Józefa Oleksego.

Gdy zadaję to pytanie osobom związanym z PiS, na ich twarzach pojawia się zagadkowy uśmiech: „A może to właśnie był wysłany sygnał od służb nadzorowanych przez Kamińskiego albo od prokuratury nadzorowanej przez Zbigniewa Ziobrę?”. W PiS krąży hipoteza, że taśmy Morawieckiego mogą być elementem rozgrywki wewnątrz partii. Sukces w wyborach umocniłby jego pozycję w wyścigu o przywództwo w partii.

Jakakolwiek jest prawda o dysponencie taśm i wewnętrznych tarciach w PiS, jedno wydaje się pewne: to nieczysta gra, w której ktoś chroni przestępców, ktoś straszy, a może szantażuje polityków i manipuluje opinią publiczną. Premier dla własnego dobra powinien upublicznić nagranie, o którym mówią kelnerzy, a które służby powinny odnaleźć. Chyba że mamy państwo teoretyczne.
Dominika Wielowieyska

Biegnij mała, szybko!

Na mojej wsi zmiany. Coraz mniej kogutów pie­je, coraz rzadziej warkoczą traktory, psy spo­kojniejsze, częściej wpuszczane do domów. Sąsiad, który przez lata miał dwa jamniki myśliwskie, te­raz hoduje dwie czarne świnki wietnamskie. Tam, gdzie kilka lat temu były pola z marchwią i pszenicą, teraz stoją okazałe wille. Znikły trzy lisie jamy w ziemi, do których Elvis zaglądał, a potem ganiał wypłoszone rude. Teraz sterczą tam pomarańczowe słupki wyznaczające kolejne granice do zabudowy. Będzie osiedle.
   Za jednym kogutem tęsknię bardzo, choć go nigdy nie widziałem. Miał cherlawy głos, zawsze punktualnie o 3 skrzeczał rozpaczliwie, dając mi znak, że powinie­nem iść spać. Pewnego dnia nie zapiał, a potem u sąsia­da odbyło się wystawne przyjęcie, więc domyślam się, jak skończył. Teraz o 3 rano nic nie pieje i nie szczeka, w niezmąconej ciszy stukam niniejszy felieton. Nie pi­szę go ciurkiem, chronologicznie, z punktu A do punktu B - piszę go tak, jak Quentin Tarantino pisał scenariusz do „Pulp Fiction”, po kawałku.
   Chciałem go tworzyć przez tydzień, małymi skrawka­mi, aby uchwycić upływ czasu i zmienność nastrojów. Robiłem notatki. Z soboty: „Dzień protestów nauczycieli i wielka manifestacja OPZZ. Dwa lata temu nauczyciele też protestowali i byli sami. Potem protestowali lekarze, którzy poprosili, by nikt ich nie wspierał, i tak się stało. I jedni, i drudzy zostali potem zdrowo wydymani. Dziś OPZZ protestuje w obronie ludzi pracy, jest 20 tysię­cy ludzi na ulicy, i nie ma polityków sejmowych, nie ma Obywateli RP, ludzi z Akcji Demokracja. Ci są codziennie pod Sądem Najwyższym, ale tam nie ma OPZZ, a kiedy z koszulką dla Zygmunta wędruje KOD - w tym marszu nie ma lekarzy. Artyści w ogóle tkwią w ciszy, nie licząc kilkorga aktorów i Smarzowskiego, kilka osób ze świa­ta pop chrząka na Facebooku i Instagramie, większość bez problemu występuje w TVP, którą reszta inteligen­cji z przyzwoitości bojkotuje. Polska. Posiekana jak do­bry tatar, tu cebulka, tam szprotka, obok żółtko luzem, oliwka w karafce - tylko wymieszać nie ma komu. Spró­bujcie to zjeść oddzielnie. Kiedy cały kraj ma problem, a poszczególne grupy myślą, że to tylko one mają prob­lem. Nauczyciele nie chorują, lekarze nie mają dzieci, nikt nie zachodzi w ciążę”. Tyle.
   Nadszedł wieczór i dostałem kurwicy. Kaczyński rzu­cił najohydniejszą rzecz w całej swojej nikczemnej ka­rierze: „Wśród sędziów są ludzie, którzy nie są Polakami, nienawidzą Polski i polskiego narodu”. Nazwał ich na­wet jakimś wymyślnym słowem, którym splunął nam w twarz. Profesor Matczak użył na to określenia „fa­szystowska metoda zohydzania pewnych grup społecz­nych”. Tylko jeden znany dziennikarz skomentował to należycie: „Obraził Polaków jak nigdy dotąd”. Przejrza­łem media i głosy znanych publicystów - zero reakcji, należytej gwałtowności, oburzenia. Raczej uśmieszki. Coś jak malutki słupek z kilometrami minięty na auto­stradzie. Zapisałem: „Co jeszcze ten psychol musi po­wiedzieć, by naród poczuł się dotknięty? Upadliśmy tak nisko, że obrazić nas nie sposób?”. I dopisałem: „Gdy Go­mułka spotwarzał Jasienicę, kawiarnie dudniły o tym ty­godniami, ludzie byli wściekli, a po paru miesiącach był Marzec ’68. Dziś wystarczyły 24 godziny, by było po wszystkim”.
   Gdy byłem dzieckiem, wiadomość trwała miesiącami. Zastrzelono Kennedy’ego, Paul Anka odwołał koncert w Kongresowej, na ekranach pojawił się film „Rio Bra­vo”, samolot Caravelle rozbił się w Paryżu - to wszystko żyło wśród nas przez długie tygodnie. Dorośli bez koń­ca omawiali każde wydarzenie w domach, dzieci w pia­skownicach. Dziś zdarzenie, od którego kiedyś skóra cierpła, trwa tyle co klatka w filmie. Sekundy. Nic nie za­pada głębiej. Ziuuuch! - i znika.
   W ciągu tygodnia wydarzyło się sporo. Byłem na pre­mierze „Kleru”, następnego dnia uruchomił się wysyp opowieści ofiar Kościoła, w tym ludzi znanych, ale już po południu ich wyznania znikły z jedynek. Kłamca Morawiecki posłużył się kobietą, by odczytała jego przyznanie się do winy. Szmira, która mignęła przed oczami i też zni­kła. Wiadomość goni wiadomość, żadna się nie zakorze­nia na dłużej, jedynie przez moment szarpie emocjami. Świat mediów pędzi jak szalony, bezustannie wrzeszcząc „Mam newsa!”, i tłum miota się za nim. Łatwo mieszać takim światem. Tu perły toną na wysypisku śmieci, pięk­no trwa przez mgnienie oka, straszliwa zniewaga jest pyłkiem, a pedofilia grepsem z Pudelka.
Zbigniew Hołdys

Chochlik premiera

Zaraz po zakończeniu obchodów 100-lecia pol­skiej niepodległości możemy w naszym kraju rozpocząć obchody 100-lecia istnienia legendar­nego polskiego kodeksu honorowego autorstwa Władysła­wa Boziewicza, który został opublikowany w 1919 roku.
   Pewne zapisy kodeksu nie uwzględniają tego, co dyktu­je nam współczesność, ale parę istotnych przepisów moż­na by uznać za obowiązujące. Myślę, że najistotniejsza jest definicja człowieka honorowego. Oto ona: „pojęciem osoby zdolnej do dawania i otrzymywania satysfakcji ho­norowej, albo krótko osobami honorowymi lub z angiel­skiego: gentlemanami nazywamy (z wykluczeniem osób duchownych) te osoby płci męskiej, które z powodu wy­kształcenia, inteligencji osobistej, stanowiska społeczne­go lub urodzenia wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka”. Moglibyśmy dzisiaj z wielką przy­jemnością włączyć do tej definicji zarówno osoby stanu duchownego, jak i kobiety, i definicja byłaby już pełna. Gdyby kodeks obowiązywał, wielu polityków straciłoby życie w pojedynkach, sprawniejsza byłaby praca sądów, a my, ludzie zwyczajni, z pewnością i jasnością umysłu oddawalibyśmy głos wyłącznie na ludzi honorowych. Po­nieważ o kodeksie dawno zapomnieliśmy, kłamstwa, osz­czerstwa i zniewagi przestały mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie.
   Dlatego też dość kuriozalna staje się walka z Mateu­szem Morawieckim, który właściwie kłamie bez przerwy. Dyskusja na temat, czy sprostowanie nieprawdy jest spro­stowaniem kłamstwa i czy - jeśli sąd każe mi je odwołać - to może w moim imieniu odwołać je szybko mówiąca kobieta, cofa nas do polemik poziomu przedszkolnego. Poziom ten przywołuje nam Marek Koterski, u które­go w filmie „7 uczuć” znani dorośli aktorzy zmieniają się w szkolną klasę dokazujących uczniaków. Jeżeli poziom przedszkolno-szkolny przełożymy z powagą na funkcję premiera kraju, który obchodzi 100-lecie niepodległości, to bardzo szybko uzmysłowimy sobie, z jaką powagą mo­żemy traktować premiera rządu naszego kraju i całe jego otocznie. Przypomina mi się szkolny wierszyk: „Raz mały Mateuszek nałapał w butelkę muszek. I chcąc zrobić ka­wał tacie, nawpuszczał mu muszek w gacie”. Jaki cho­chlik, taki premier.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Co tam panie w Ameryce

Rząd PiS zachowuje się tak, jakby wierzył, że Trump może być brutalny wobec wszystkich na świecie, ale nie wobec Polski.

Prawie nikt nie odnotował w Stanach Zjednoczonych ani historycznej pogawędki Andrzeja Dudy z Donaldem Tuskiem, ani tego, że to prezydent Polski pofatygował się do premiera Izraela, a nie odwrotnie, ani nawet tanecznego popisu naszej Pierwszej Damy. Nie. Jak Ameryka długa i szeroka naród skupił uwagę na posiedzeniu komisji Senatu USA mającej ustalić czy 35 lat temu, jako nastolatek podczas zakrapianej imprezy, kandydat na sędziego Sądu Najwyższego molestował koleżankę z liceum czy też nie. Jak było do przewidzenia, okazało się, że sędzia Kavanaugh nie jest święty, ma luki w pamięci i powstało pytanie, czy nieświętemu można powierzyć publiczny urząd. Jakąkolwiek podejmą decyzję, demokracja już straciła, bo obnażyła tak stronniczość kandydata, jaki niezdolność klasy politycznej do wzniesienia się ponad plemienne podziały.
   Natomiast za kulisami dyskusja wśród amerykańskiej klasy „gadającej" toczy się o tym, czy USA są w stanie utrzy­mać światowy prymat, czy szczyt potęgi mają już za sobą. Argumenty są porówny­walne, inaczej ujmując - Ameryka nigdy nie była tak silna i tak słaba jednocześnie.
Żadne mocarstwo w przeszłości nie dys­ponowało siłą wojskową i globalną obec­nością większą niż kilkanaście kolejnych potęg razem wziętych. Żadne państwo nie miało porównywalnego z USA wpływu na finanse globu. Amerykańskie firmy technologiczne i studia filmowe już nie tylko dyktują połowie świata, co oglądać i co kupować, ale wręcz, w co wierzyć i jakich sobie wybie­rać przywódców.

Z drugiej strony przyjazd do Nowego Jorku to podróż w czasie o kilka dekad wstecz. Aby dostać się na Manhattan trzeba albo przyjechać pociągiem po torach, które trzęsą bardziej niż w Polsce, albo wjechać samochodem po jednym ze zdezelowanych mostów, albo wylądować na jednym z lotnisk, których standard bliższy jest Karaczi niż Monachium. Metro jest stare, drogi i ulice dziurawe, korki nieznośne. Wszyscy wiedzą, jakie są przyczyny i co należałoby zrobić - uruchomić wielki federalny program inwestycji w infrastrukturę, jednocześnie prywatyzując lotniska i pogonić związki na kolei - ale nic się nie dzieje. A ponieważ Kongres USA został dawno przejęty przez ludzi, którzy nie są w stanie wygrać wyborów bez wysługiwania się interesom bogaczy lub związkowców, nikt nawet nie udaje, że coś może się zmienić. A skoro system parlamentarny jest tak zakleszczony jak XVIII-wieczna Polska, powstaje zasadnicze pytanie: jak długo Stany Zjednoczone mogą korzystać ze zbudowanej w XX w. pozycji lub, bardziej praktycznie, czy obecny lokator Białego Domu regeneruje ich potęgę, czy przyspiesza upadek?
   Osobiście stawiałbym na to drugie, bowiem głoszona przez pre­zydenta Trumpa doktryna narodowego samolubstwa cierpi na kilka sprzeczności. Po pierwsze, nikomu, kto kiedykolwiek negocjował ze Stanami Zjednoczonymi - czy to zakup F-16, czy budowę bazy tarczy antyrakietowej - nie u mknęło to, że USA zawsze kierowały się twardym narodowym interesem. W tym sensie Trump jest jak PiS - epatowanie własnym egoizmem ma z jednej strony oskarżyć po­przedników o brak patriotyzmu, a z drugiej mobilizować własną bazę. Nawet jeśli faktyczne interesy leżą odłogiem.
   Po drugie, nawet jeśli postmodernistyczny świat globalnych instytucji jest mrzonką dla naiwnych, to czy ogłaszanie jego końca naprawdę jest w interesie kraju, który większość tych instytucji stwo­rzył i przez z górą pół wieku podtrzymywał? Ktoś mógłby powiedzieć, że nawet jeśli po stosownych analizach państwo amerykańskie doszło do wniosku, że wobec zakończenia okresu zimnowojennego i postzimnowojennego rola światowego policjanta bardziej mu szkodzi, niż sprzyja, to nadal w jego interesie jest utrzymanie się przekonania resz­ty świata, że USA wciąż gra w multilateralną grę. Bo można wtedy czer­pać wszelkie korzyści z tego, że inni na­dal stosują się do uzgodnionych reguł, samemu nie czując się nimi związanym. Ogłaszanie, że wywracamy zabawki, tyl­ko daje sojusznikom i rywalom sygnał do szybszego dostosowania się.
   Po trzecie, ONZ to chyba ostatnie miejsce na świecie, gdzie powinno się ogłaszać doktrynę absolutnej suweren­ności. I nie chodzi tylko oto, że Stany Zjednoczone - dysponując wetem w Radzie Bezpieczeństwa - akurat o swoją suwerenność w ogóle nie mu­szą się martwić. Ale jeśli uważają, że su­werenność zabrania jakichkolwiek in­gerencji w wewnętrzne sprawy innych państw, to ja kim prawem potępiają komunistyczną Kubę, teokratyczny Iran czy populistyczną Wenezuelę? Jeśli Karta Narodów Zjedno­czonych z zapisanymi w niej zasadami współistnienia to tylko świstek papieru wymyślony przez globalistów, to na jakiej podstawie prawnej czy etycznej można domagać się domagania przez inne kraje prze­strzegania jakichkolwiek standardów? Logicznym dopełnieniem dok­tryny Trumpa powinno być wycofanie wojsk amerykańskich z reszty świata, wypędzenie darmozjadów z ONZ z Nowego Jorku i powtó­rzenie XIX-wiecznej brytyjskiej splendid isolation. Stany Zjednoczone z pewnością mogą sobie na taki eksperyment pozwolić. Ale czy potę­gowałoby to ich zamożności wpływy - mam wątpliwości.

Pytanie dla nas brzmi: jak do doktryny Trumpa powinna odnieść się Polska? Na razie zachowujemy się tak, jakby deklarowana amerykańska samolubność miała dotyczyć całego świata oprócz nas. Jakby traktaty zawarte z innymi państwami miały obowiązywać tylko wtedy, gdy służą one doraźnemu interesowi USA, ale wobec nas były zapisane w kamieniu. Jakby ideologiczna solidarność polskich i amerykańskich nacjonalistów miała przezwyciężać nieuniknione różnice perspektyw. Nasi europejscy partnerzy, Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy - sparzywszy się - już nabrali dystansu. Tutejsze komentarze na temat nieszczęsnego zdjęcia prezydentów w Gabinecie Owalnym podkreślały, że Trumpowi udało się urazić nawet swoich ostatnich europejskich zwolenników - Polaków. A z mojej nowej książki „Polska może być lepsza” mogą się Państwo dowiedzieć, że prezydent Duda nie jest pierwszym naszym przywódcą, który na własnej skórze prze­konał się o kosztach takiej postawy.
Radosław Sikorski

Prokurator wymusi

PiS szykuje przepisy, które spowodują, że to nie sąd, lecz prokurator będzie zwalniał z tajemnic zawodowych: adwokackiej, radcowskiej, lekarskiej, dziennikarskiej.

Tajemnice bankowa i ubezpieczeniowa już praktycznie nie ist­nieją, bo zrobiono od nich zbyt wiele wyjątków. Prokuratura podsłuchuje adwokatów bez pozwolenia sądu - co ujawniono w sprawie tzw. afery krakowskiej za poprzednich rządów PiS (w sądo­wych aktach jednej ze spraw znalazły się nagrania rozmów klientów z adwokatami). Na początku obecnych rządów obóz władzy wpro­wadził do ustaw policyjnych i prawa telekomunikacyjnego, a potem do ustawy antyterrorystycznej przepisy, które bez kontroli sądu po­zwalają policji i służbom podglądać naszą aktywność w internecie.
I włamywać się do komputerów. Teraz ma paść ostatni bastion bezpie­czeństwa komunikowania się, czyli rozmowa w cztery oczy.
    „Dziennik Gazeta Prawna” dotarł do nowego projektu szykowanego w Ministerstwie Sprawiedliwości: prokurator będzie mógł przesłuchać adwokata, radcę prawnego, doradcę podatkowego na okoliczność tego, co mu powiedział klient. Będzie mógł żądać np. od lekarza informacji o jego pacjentach - politykach opozycji. A od dziennikarzy - danych ich informatorów i okoliczności, w jakich pozyskali informacje. Za odmowę grzywna lub areszt. I znowu przesłuchanie - grzywna (areszt).

Dzisiaj zgodę na zwolnienie z tajemnicy wyraża sąd, i musi to być podyktowane niemożnością zdobycia dowodu inną drogą. Zwol­nić można, gdy przemawia za tym „dobro wymiaru sprawiedliwości”
Zatem sprawa musi być naprawdę poważna, a podejrzenia prokura­tury - wiarygodne.
   Jedną z najgłośniejszych spraw było zwolnienie przez sąd z ta­jemnicy Wojciecha Bojanowskiego, dziennikarza TVN. Sąd pozwolił prokuraturze na przesłuchanie go w celu ujawnienia informatorów, dzięki którym dotarł do nagrań z rażenia Igora Stachowiaka przez policjantów prądem z paralizatorów. Podobnie stało się w sprawie dziennikarki Polsat News Ewy Żarskiej, która ujawniła aferę pedofil­ską. Została ukarana przez sąd grzywną - i będzie karana do skutku. Wojciech Bojanowski też zapowiedział, że informatorów nie ujawni.
   Po publikacji „DGP” rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości za­pewnił, że ministerstwo wycofało się z planów dotyczących dzienni­karzy. Zapewne zdało sobie sprawę, że nie spodobałoby się to także redakcjom wspierającym „dobrą zmianę” Nie z takich jednak rzeczy PiS się wycofywał, a potem w Sejmie, rzutem na taśmę, przywracał.
   Ale już samo zwalnianie z tajemnicy przez prokuratora prawników czy lekarzy jest wystarczająco drastycznym naruszeniem konstytucji, czyli równości broni procesowej, bo prokurator w procesie zyskuje dominującą pozycję, prawa do obrony, kontrolnej roli mediów, praw i interesów każdej osoby korzystającej z pomocy prawnika czy lekarza.

PiS, stosując przemoc legislacyjną, uchwali sobie, co zechce. Ale każdy adwokat, dziennikarz czy lekarz - czyli przedstawiciel zawo­dów zaufania publicznego - ma moralny obowiązek obywatelskiego nieposłuszeństwa, by chronić prawa klientów, informatorów, pacjen­tów. A żaden przepis nie zadziała, jeśli nie zastosuje go sąd. Polscy sędziowie potrafią być niezawiśli i odważni. Mogą odmawiać karania prawników, lekarzy czy dziennikarzy, którzy odmawiają ujawnienia tajemnicy prokuraturze. Tak jak odmawiają karania obywateli korzy­stających - wbrew pisowskiemu prawu - z wolności zgromadzeń. Sądy mogą zinterpretować prawo zgodnie z konstytucją, jak zrobił to w czerwcu 2017 r. Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. PiS uchwalił, że sąd musi uwzględnić dowód zdobyty przez organy ścigania w drodze przestępstwa. A sąd odmówił uznania dowodów z nielegalnej prowo­kacji CBA, uznając, że naruszyłoby to prawo do rzetelnego sądu.
   Bo prokuratura, czyli narzędzie, za pomocą którego partia Kaczyńskiego rządzi, ma tyle władzy, ile jej dadzą jej sądy.
Dlatego obrona ich niezawisłości jest tak kluczowa.
Ewa Siedlecka

Dziwny ustrój

Demokracja to skompli­kowana sprawa. Jej fun­damentem jest system wyborczy, gwarantujący kadencyjność władz oraz ich reprezentatywny charakter - ludzie delegują na ja­kiś czas swoich reprezentantów do organów władzy pu­blicznej, a potem mają szansę wybrać kolejnych, jeśli ci pierwsi zawiodą. To akurat rozumie prawie każdy oby­watel. Niestety, na tym fundamencie musi jeszcze stanąć cały gmach, a czemu on służy i jak jest zbudowany, to już wiedzą tylko stosunkowo nieliczni jego użytkownicy.
   Obecna władza w Polsce też tego nie wie. I nie mówię tego złośliwie. Po pro­stu to nie są rzeczy, których dygnitarze PiS uczyli się w szkole. Jeśli z pełnym przekonaniem Beata Szydło i inni mó­wią, że demokracja w naszym kraju nie jest zagrożona, bo wolno demonstro­wać i odbywają się wolne wybory, to za­pewne naprawdę myślą, że ustrój de­mokratyczny ogranicza się do swobody wyrażania opinii oraz praw wybor­czych. Zwykle tacy politycy wyobrażają sobie jednocześnie, że gdy już zdobyli władzę w sposób demokratyczny, uzy­skując większość miejsc w parlamencie, to mogą ją wy­konywać, jak chcą, czyli że mają nieograniczony mandat. Tymczasem demokracja to właśnie taki ustrój, w którym mandat do rządzenia jest zawsze tymczasowy i ograniczony.
   Największe qui pro quo jest może właśnie z tą więk­szością. Ludzie faktycznie myślą, że w demokracji więk­szość przejmuje władzę i robi, co jej się podoba. Można tyranię większości nazywać demokracją i tak właśnie czyniono w starożytności, przez co samo słowo „demo­kracja” miało wydźwięk pejoratywny. Żeby uniknąć ta­kich nieporozumień, współcześnie używa się terminu „demokracja” na oznaczenie rządów, w których - całkiem odwrotnie, niż sądzi pokaźna część obywateli - zwy­cięstwo wyborcze nie upoważnia władzy do czynienia wszystkiego, czego sobie życzy sama bądź czego sobie życzy większość. W demokracji wolnościowej, czyli libe­ralnej, większość ma prawo i możliwość wybierania rządu, lecz rząd ma swobodę działania, jakkolwiek musi działać w ramach prawa i może je zmieniać tylko w taki sposób, który nie naruszy wolności i swobód obywatelskich oraz zasady równości wszystkich obywateli. Demokracja nie jest woluntaryzmem, lecz ustrojem rządów prawa, w któ­rym prawo oraz konstytucyjnie gwarantowana sprawczość obywateli - wyrażająca się w wolnej działalności publicz­nej oraz w uczestniczeniu w wyborach - stanowią tamę dla autorytaryzmu i nadużyć władzy, a przede wszystkim chronią prawa i swobody konstytucyjne.
   Bo w demokracji to właśnie konstytucja zabezpiecza obywateli przed autorytaryzmem rządu, a więc poniekąd również przed nimi samymi. Oprócz zawartej w każdej konstytucji karty praw takim zabezpieczeniem jest kadencyjność obieralnych organów władzy oraz jej po­dział na ustawodawczy parlament, administrujący rząd (w węższym znaczeniu tego słowa) oraz niezawiśle orzekający sąd. Każ­dy z pionów władzy ma swoją prerogatywę - parlament może odwołać rząd i uchwala ustawy, które rząd musi wykonywać, egzekutywa (np. prezydent) w określo­nych warunkach może rozwiązać parlament, sąd może skazać członka rządu, a parlament uchwala kodeksy, do których stosowania zobowiązany jest sąd. I tak to wszy­scy wszystkich trzymają w szachu, aby nigdy pełnia władzy nie znalazła się w rękach jednego człowieka lub wąskiej oligarchii. Różnie to działa, ale taka jest idea. W skrócie nazywa się to rządem ograniczonym, bo musi on przestrzegać konstytucji i szanować zawarte w niej prawa po­lityczne obywateli, a także dlatego, że złożony jest z oddzielnych instancji władzy, które wzajemnie ograniczają swoje imperium.
   I wszystko to w ramach państwa prawa, czyli takiego, w którym wola rządzących (i rządzonych) jest na dru­gim miejscu, a na pierwszym są prze­pisy i procedury ograniczające dowol­ność i uznaniowość w postępowaniu funkcjonariuszy publicznych. Do tego można jeszcze dorzucić jawność działania organów pu­blicznych oraz cywilną kontrolę nad wojskiem i mamy z grubsza demokrację, tak jak się ją dziś pojmuje.

Jako że nasze państwa narodowe wywodzą się zwykle ze zjednoczenia małych księstw i miast, szczególne znaczenie w organizacji życia obywatelskiego ma auto­nomia i samorządność lokalna. Na co dzień demokra­cja to właśnie samorządność, czyli wolne decydowanie i stanowienie o własnych sprawach przez mieszkańców danego miasta czy regionu. Dobrze, gdy czasem odby­wa się to możliwie bezpośrednio, czyli w formie zebrań ludowych i plebiscytów, lecz najczęściej sprawy są zbyt fachowe i zbyt szczegółowe, aby można było liczyć na za­interesowanie i rozeznanie dużych grup mieszkańców. Dlatego samorząd składa się - podobnie jak władze pań­stwowe - z reprezentantów obywateli.
   Jednak nasze ustroje terytorialno-państwowe nie tyl­ko muszą się liczyć ze spuścizną średniowiecznego roz­proszenia władzy politycznej, lecz również ze spuścizną stanowej struktury społecznej, więc współczesna demo­kracja również opiera się na modelu reprezentowania. Oznacza to przyzwolenie na egoizm grupowy - każdy ma głosować za „swoimi” i w imię interesów „swoich”.
   Z drugiej jednak strony nowoczesne społeczeństwo po - lityczne jest jedno i składa się z wolnych i równych oby­wateli, a tym samym należałoby oczekiwać, że obywatele uwolnią się od egoizmu i partykularyzmu, a za to kiero­wać się będą w wyborach i w samorządzie dobrem ogółu, czyli różnych grup, a nie tylko tej, do której należą. Jednak ci, którzy biorą to sobie do serca, zawsze przygrywają. Zwariowany ustrój ta demokracja!
Jan Hartman

Gest Preisnera

Mam na myśli gest Zbigniewa Preisne­ra, który powiedział obecnej władzy „nie”.
Wybitny kompozytor, najbardziej znany ze swojej muzyki filmowej i współpracy z Krzysztofem Kieślowskim („Dekalog” oraz inne), nie ukrywa, że jest przeciwnikiem IV RP, brał udział w de­monstracjach KOD, nie wypowiada się w mediach pu­blicznych, wzywa do ich bojkotu podobnie jak w stanie wojennym. W ostatnich dniach (29 września) kompozy­tor otrzymał nagrodę na międzynarodowym festiwalu filmowym w Hajfie. Ku zaskoczeniu artysty organizatorzy zaprosili do wygłoszenia krótkiej laudacji ambasadora polskiego, a sponsorem miał być Instytut Polski w Tel Awi­wie. Menedżerka artysty zakomunikowała jednak, że „tak długo jak rządzi obecna partia, pan Preisner nie spotka się z przedstawicielami obecnej władzy”.
   Przedstawicielem obecnej władzy jest Marek Magierowski, kiedyś ceniony publicysta o poglądach konser­watywnych, potem wiceminister, a od niedawna amba­sador w Izraelu. Pisanie nie sprawia Magierowskiemu trudności, więc (21 września) napisał dyplomatyczny list do Szanownego Pana Zbigniewa Preisnera. Po kur­tuazyjnym wstępie, ambasador pisze: „Z tym większą satysfakcją zgodziłem się wygłosić - na prośbę organi­zatorów festiwalu - krótką laudację na Pana cześć, (...) zaś Instytut Polski w Tel Awiwie postanowił sfinansować koncert” i zaprosić artystów na kolację. Niestety - czyta­my dalej - ambasada i Instytut zostały poinformowane przez rzeczniczkę pana Preisnera, iż ten jest zaskoczony, że Instytut ma jakieś powiązania z koncertem oraz że tak długo jak rządzi obecna partia, pan Preisner nie spotka się z przedstawicielami obecnej władzy. Ambasadorowi jest „niezmiernie przykro, iż znowu polityka wzięła górę nad wspólnym dobrem”. Bez względu na swoje poglądy „każdy znamienity artysta zasługuje na wsparcie Państwa Polskiego”. (Polityka taka obowiązuje może na placówce w Tel Awiwie, ale - o ile wiem - centrala rozlicza z poka­zów filmu „Smoleńsk”, wystaw o osiągnięciach prezyden­ta Lecha Kaczyńskiego, żołnierzy niezłomnych oraz Polski w ruinie, a nie każdego znamienitego artysty). W MSZ polityka ingeruje w sztukę jak mało gdzie.
    „Szanując jednak Pana polityczne wybory - pisze am­basador - postanowiłem zrezygnować ze swojego wystą­pienia. Nie chciałbym, aby czuł Pan jakikolwiek dyskom­fort, słuchając słów przedstawiciela Rzeczypospolitej. By owego dyskomfortu nie pogłębiać, Instytut Polski w Tel Awiwie wycofał się również z finansowania (...)” - wbija szpileczkę Magierowski, który nadal dysponuje finezyjnym piórem.
   Tego samego dnia Preisner potwierdził, iż nie chciał spotkać się z ambasadorem ani z dyrektorem Instytutu Polskiego. Kompozytor zapraszał na koncert, mimo że In­stytut wycofał się z finansowania. „Nigdy nie prosiłem żadnej polskiej instytucji o wsparcie finansowe”.
   Mamy tu do czynienia nie z jednym, ale z dwoma przedstawicielami Rzeczpospolitej. Jeden jest oficjalny, mianowany przez prezydenta, drugi nigdy nie dostał listów akredytacyjnych, ale przez sam fakt, iż jest, kim jest (np. wybit­nym artystą, uczonym, laureatem Nobla, sportowcem), jest przedsta­wicielem nie mniej znamienitym i skutecznym od oficjalnego. Dla mojego pokolenia naj­wybitniejszymi „ambasadorami” byli Jan Paweł II, Lech Wałęsa i Grzegorz Lato.
   Inna sprawa to gest Preisnera, który przypomina gest Kozakiewicza - człowiek przeciwstawia się potędze, mówi „nie”. Heidegger na przykład takiego gestu nie wykonał. „Człowiek bez charakteru”, jak o nim pisali Hannah Arendt i Sartre, flirtował z władzą, jego nauczyciel Ed­mund Husserl wręcz przeciwnie. Mistrz (Husserl) i uczeń (Heidegger) zerwali ze sobą. Ten drugi nie pokazał się na pogrzebie swojego mistrza. Z czasem Heidegger, któ­ry przyjął (jak się okazało - na krótko, bo szybko ustąpił) godność rektora, wycofał się z tego pochodu, ale poło­wicznie, a po latach wyznał, że się wstydzi. Ogłosił esej w duchu „ojejku, przecież nie chciałem zostać nazistą”. Po butelce dobrego wina zwalił jednak wszystko na swoją głupotę (Dummheit) - pisze Sarah Bakewell, której zna­komita książka „Kawiarnia egzystencjalistów” właśnie się ukazała. Bruno Bettelheim, znany psycholog i pedagog, pisał po latach, że początkowo w III Rzeszy było zaledwie kilkoro ludzi, którzy mówili, że życie „nie może” już być takie, jak było. Karl i Gertruda Jaspers początkowo lekceważyli zagrożenie. Przecież ci barbarzyńcy nie mo­gli długo pozostać u władzy. Niełatwo było emigrować, pozostawić wszystko za sobą, zaczynać życie od nowa, zapłacić tzw. podatek od ucieczki z Rzeszy, otrzymać wizę.

Po wojnie główny spór toczył się wzdłuż żelaznej kurty­ny, Wschód - Zachód, komuniści - demokraci. Znany jest flirt Sartre’a z komunistami, który zniszczył jego naj­ważniejsze przyjaźnie. Komunistom trudno było jednak dogodzić. Aleksander Fadiejew, pisarz i działacz KPZR, nazwał Sartre’a „hieną, która włada piórem”.
   Dla oddania ówczesnej (1952 r.) atmosfery anegdota z książki Bakewell. Policja drogowa zatrzymała ówczesne­go przywódcę francuskich komunistów Jacques’a Duclosa. W samochodzie znaleziono rewolwer, radio i parę gołębi w koszyku. Policjanci twierdzili, że gołębie były pocztowe i mogły służyć do przekazywania wiadomo­ści sowieckim mocodawcom. Duclos odparł, że gołębie nie żyją i wiezie je do domu na kolację. Zdaniem poli­cjantów gołębie były jeszcze ciepłe, Duclos mógł je po­spiesznie udusić. Zamknęli go w areszcie. Następnego dnia przeprowadzono na gołębiach autopsję. Ustalono, że „należały jednak prawdopodobnie do typu pospoli­tego” i nie zdradzały cech ptaków hodowanych do ce­lów pocztowych. Mimo to Duclos siedział prawie mie­siąc. Komunistyczny poeta Louis Aragon napisał wiersz o „gołębim spisku”. Ta awantura umocniła tylko Sar­tre’a w jego przekonaniach.
   Ambasador, filozof, kompozytor, dziennikarz - każ­dy staje wobec dylematu: ugiąć się czy nie? Preisner ma to za sobą.
Daniel Passent

Niemoralna

To zawsze jest bolesna operacja na uczuciach. Kiedy książki w naszym mieszkaniu stoją już na półkach w dwóch rzędach, rosną niczym wieże dookoła łóżka, a dzieje się to w tempie budowy chiń­skich wieżowców, okupują parapety, pralkę i kuchenny blat, wiemy, że nadszedł trudny moment książkowej ma­sakry. Trzeba pozbyć się części zbiorów, by zrobić miejsce na nowe zakupy i dary. A niestety tych pierwszych robimy stanowczo za dużo. Zwłaszcza jak idę do małej księgar­ni, to liczba książek, z którymi wychodzę, jest odwrotnie proporcjonalna do powierzchni lokalu i intencji, z który­mi wchodziłem. W tych księgarniach dostaję jakiejś zaku­powej nerwicy i wyłącza mi się logika. Wiem przecież, że w domu i na Kindlu czekają setki wartościowych tytułów do przeczytania, że najprawdopodobniej do trzech z pię­ciu kupowanych książek nawet nie zajrzę, ale jak mawiał John Malkovich do Michelle Pfeiffer, kiedy ją porzucał w „Niebezpiecznych związkach”: „To silniejsze ode mnie”. Co jest oczywiście kompletnym idiotyzmem, bo jaki nor­malny mężczyzna zrywałby z Michelle, zwłaszcza w tej eterycznej wersji madame de Tourvel?
    Książkolubów uspokajam, ofiarom selekcji nie dzie­je się nic złego, trafiają w dobre ręce, czyli do Miejskiej Biblioteki Publicznej w warmińskim Reszlu i do jej wiej­skich filii. Co nie zmienia faktu, że selekcja łamie mi ser­ce. Więc przed przystąpieniem do niej wychylam dwa kielichy wina, by znieczulić się emocjonalnie. A i tak jest ciężko. Biorąc do ręki każdy kolejny tom, jestem prze­konany, że to jedna z najważniejszych pozycji naszego księgozbioru, a tę to zacznę czytać już jutro, ta na pew­no przyda mi się do felietonu, a z lektury tamtej może się zrodzić parę pomysłów, z których na pewno wynik­nie coś niesamowitego. Cierpię i wypełniam kolejne tor­by z Ikea.
   Ale w czasie każdej selekcji znajduję tytuły, o których za­pomniałem, a naprawdę nigdy się z nimi nie rozstanę, albo takie, których treść świetnie pamiętam, bo odegrały istot­ną role w moim życiu, a nie wiedziałem, że mam je w domu albo gdzie leżą. Teraz wśród zaginionych skarbów trafiłem „Terytorium Komanczów” Arturo Pereza-Reverte. To naj­krótsza i najbardziej nietypowa książka szalenie popular­nego Hiszpana. Bowiem nie jest historycznym thrillerem, powieścią płaszcza i szpady, szpiegowską przygodówką, lecz zapisem dwudziestoletnich doświadczeń, gdy autor „Klubu Dumas”, „Szachownicy flamandzkiej”, „Królowej Południa” czy „Kapitana Alatriste” pracował jako kore­spondent wojenny hiszpańskich mediów.
   Pamiętam doskonale, jak ją czytałem w 2001 roku, gdy pierwszy raz wyszła po polsku. Sam byłem po blisko de­kadzie wyjazdów w gorące miejsca, chociaż całe moje doświadczenie to pikuś w porównaniu z tym, co przeżył Reverte. Mnóstwo też czytałem o współczesnych woj­nach i korespondentach wojennych, w tym rzeczy napi­sane przez nich samych. I nigdy nie przeczytałem niczego lepszego niż ta ledwie 148-stronicowa książeczka.
Teraz pochłonąłem ją ponownie w kilka godzin, stwier­dzając, że jest rewelacyjna jak była, a dodatkowo nabrała charakteru niepokojącego komentarza do tego, co obser­wuję dookoła. To znaczy infantylizacji wojny, szerzenia przez rozmaitych dziennikarzy, polityków, propagandystów, intelektualistów przekonania, że wojna (ta nasza, słuszna) to coś wzniosłego i pięknego. Rośnie pokolenie bawiące się na dziecięcych manewrach, przekonane, że wojna jest romantyczna. Byłem, widziałem i mówię wam, że to gówno prawda, ale Reverte robi to lepiej.
    „Dla Barlesa świat był dużo prostszy: tutaj bomba, tu zabity, tu skurwysyn. Naprawdę zawsze polega to na tym samym barbarzyństwie od Troi do Mostaru czy Sarajewa, zawsze jest to ta sama wojna”.
    „Terytorium Komanczów” jest z ducha „Paragrafu 22” Josepha Hellera. Absolutnie czarne i bezwzględne poczu­cie humoru, by opowiedzieć koszmarną rzeczywistość. Przez autora pozbawionego złudzeń, otoczonego watahą dziennikarskich freaków. „Francuz prowadził komplet­nie naćpany, pomylił drogę i wpakował wszystkich w sam środek frontu pod Dobrinją, gdzie nie odważyły się poja­wiać nawet niebieskie hełmy. Nikt jednak nawet do nich nie strzelił. Wszyscy - Serbowie, Chorwaci i Muzułma­nie - byli zbyt zdziwieni, żeby zareagować, kiedy patrzy­li na bandę wariatów, którzy kłócili się i ruszali to w tył, to w przód, na środku pola bitwy, wyrzucając przez okno pu­ste butelki po whisky J&B na pełne min pola”.
   Jak pisze autor motta, weteran Wietnamu, pisarz Tim O’Brien: „Prawdziwa opowieść o wojnie zawsze jest niemoralna”. Bez względu na to, co głoszą jej nad­wiślańscy chwalcy jako wzniosłego doświadczenia for­macyjnego.
Marcin Meller


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz