Kler i Polska
Wielu
mówi, że „Kler” zmieni Polskę. Jeśli już, to raczej przyspieszy zmiany. Bo
„Kler” jest najlepszym dowodem, jak szybko zmienia się Polska, w której Kościół
się nie zmienia.
Najdziwniejsze jest to, że ten film powstał dopiero teraz, choć temat
nie był nadmiernie skrywany. I ten niezwykły nastrój oczekiwania, podobny do
tego, jaki ostatnio przeżywała Ameryka, przed publikacją książki Woodwarda o
Trumpie. Jakby przełamane miało być jakieś tabu, jakby ujawniona miała zostać
jakaś tajemnica.
A przecież o żadnej tajemnicy nie ma mowy. W „Klerze” nie ma bowiem
niczego, o czym nie mówiłoby się na chrzcinach, weselach i pogrzebach - o
pazerności księży. Oraz w mediach - o zapewne
bardzo licznych przypadkach pedofilii. Niby wszyscy wiedzieli, ale katharsis
było potrzebne. Szczególnie teraz, gdy Kościół ostentacyjnie poszedł pod rękę z
PiS, dając wszystkim do zrozumienia, że de facto jest ponad prawem. Symbioza
władzy z biznesem oj ca dyrektora jest bezczelnie jawna. Obnoszenie się z
wiarą przez państwowych oficjeli - na co dzień demonstrujących deficyty
moralności i nadmiar pazerności - aż bij e po oczach. Wszystko z Bogiem na
ustach i krzyżem w tle.
Wrzód pęczniał. I właśnie pęka. Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś,
że ZChN to droga do dechrystianizacji Polski. Okazało się, że tę drogę sam z
Rydzykiem wytyczył.
„Kler” z wielką mocą stawia na porządku dziennym trzy wielkie problemy.
Problem kościelnej korporacji, problem Kościoła jako wspólnoty wiernych oraz
problem relacji między państwem a Kościołem.
Ten pierwszy jest kwestią samej instytucji. Ona sama musi rozstrzygnąć,
czy chce się w jakikolwiek sposób otworzyć i reformować, czy też dalej będzie
funkcjonowała jak Okopy Świętej Trójcy, nie dostrzegając, że broniąc
bezwarunkowo wszystkiego, wszystko razem degraduje.
O wspólnocie kościelnej muszą zdecydować sami wierni. Od nich zależy,
czy Kościół będzie prawdziwą wspólnotą, czy zgromadzeniem nadzorców i owiec.
Relacje państwo - Kościół to już sprawa wszystkich, także niewierzących.
Nieunikniona i pożądana jest nie dechrystianizacja Polski, ale deklerykalizacja
państwa. Przyjazny rozdział Kościoła od państwa jest zapisany w konstytucji.
Ten zapis wystarczy respektować, a nie codziennie ośmieszać. Żadnej wojny,
ale też żadnego mariażu świeckiego państwa z Kościołem być nie może. Trzeba
określić relacje finansowe między państwem a Kościołem, tak, by ich skarbonki
były oddzielne.
W tak mocno pokazanej w „Klerze” sprawie pedofilii dla Kościoła nie może
być absolutnie żadnej taryfy ulgowej. Zero tolerancji.
Po dwudziestu pięciu latach nadszedł więc czas na rachunek z realizacji
konkordatu i na naprawę szkód oraz błędów. Oby nastąpiło to w sposób
zinstytucjonalizowany już niedługo.
Proces będzie bolesny, a ma szansę być naprawdę skuteczny, gdy ze strony
państwa będzie nim kierowała osoba niebędąca wrogiem Kościoła. Jednym z
problemów tej instytucji są nadgorliwi dyżurni katolicy, broniący nawet tego,
co w Kościele nie do obrony. Ale nieświadomym sojusznikiem Kościoła są zajadli
antyklerykałowie, którzy wzmacniaj ą w nim integrystów i ortodoksów.
Deklerykalizacja państwa powinna więc być projektem politycznym, a nie
ideologicznym i antyklerykalnym.
Warto przy okazji pamiętać, że bardzo nie fair jest stygmatyzowanie
wszystkich księży - zresztą tak jak jakiejkolwiek innej grupy. Pamiętajmy, jak
oburzeni jesteśmy, gdy władza postępuje tak na przykład wobec sędziów. Prawem
Wojciecha Smarzowskiego było przerysowanie wynaturzeń i grzechów - filmów nie robi się linijką i kroplomierzem. Ale nie można
wszystkich księży wrzucać do jednego worka. Także dlatego, że wielka rzesza
ludzi doznała z ich strony wyłącznie dobra.
W „Newsweeku” nie mieliśmy nigdy oporów, by pisać o tym, co w Kościele złe - niezależnie od tego, z jak
brutalną reakcją to się spotykało. W prawicowym tygodniku zapewniło mi to
nawet występ w mundurze gestapowca z krwią księży na rękach.
Ale nie należy wylewać dziecka z kąpielą i nie dostrzegać w Kościele
masy dobra. Nie warto też samemu ulegać stereotypom na nasz temat, kreowanym
przez innych. Nawiasem mówiąc, w filmie Smarzowskiego mogą jak w lustrze
przeglądać się nie tylko księża, ale także widzowie. Bo to także film o nas
wszystkich - jesteśmy z tej samej gliny.
Już za chwilę 40. rocznica pontyfikatu Jana Pawła II. Trudno było
przewidywać, że będzie obchodzona akurat w takim nastroju. Tamten pontyfikat
można oczywiście oceniać, a dawne oceny weryfikować. Niekoniecznie przecież
podważając, że był wielkim cudem dla Polski i wielkim szczęściem dla ogromnej
większości Polaków.
Kościół nigdy nie był tak wpływowy jak dziś. I nigdy nie był tak słaby.
Nadchodzi czas, gdy Kościół, państwo polskie i Polacy będą musieli się zmierzyć
z pytaniem - co dalej?
Tomasz Lis
Kler nasz powszedni
Wojciech Smarzowski coraz wyraźniej wchodzi
w rolę, jaką w polskiej kulturze przez parę dekad odgrywał Andrzej Wajda. To,
oczywiście, inne kino, korzystające z innej techniki i estetyki, Smarzowski
był od pierwszych filmów nieporównanie bardziej brutalny, dosadny,
sarkastyczny, ale im starszy, tym bardziej staje się podobny do Mistrza,
tworzy, z filmu na film, jakąś współczesną, osobistą wersję„kina moralnego
niepokoju”. Nikt tak jak on nie potrafi dziś wtykać palca w różne bolesne
miejsca polskości. Trudno się dziwić, że po premierze „Kleru” pojawiły się
porównania sięgające aż legendarnego „Człowieka z marmuru”, który przed ponad
40 laty wstrząsnął fasadą komunistycznej władzy. Nie przesadzając z
porównaniami i oczekiwaniami, podczas seansów „Kleru” starsze pokolenia
odnajdują coś z tamtej atmosfery kinowej milczącej manifestacji politycznej.
Utwierdzają w tym
łudząco podobne do niegdysiejszych reakcje władzy i jej mediów, że „Kler” to
marny pamflet, film nakręcony z pobudek politycznych i światopoglądowych, a sam
reżyser - jak publicznie stwierdził ważny poseł PiS - po raz kolejny udowodnił,
że „nie lubi Polski i Polaków”. Według wyszukanej terminologii prezesa
Kaczyńskiego byłby to więc następny przypadek mnożącej się „ojkofobii” (czyli
wykrytej już wcześniej u sędziów nienawiści do własnego narodu). Różni
przedstawiciele obozu władzy wezwali do bojkotu filmu, a redaktor „Gazety
Polskiej” pozwolił sobie nawet na przywołanie hasła z czasów hitlerowskiej
okupacji „tylko świnie siedzą w kinie” (liczebność trzody już w pierwszy
weekend zbliżyła się do miliona - polski rekord kinowy wszech czasów!).
Poirytowanie władzy łatwo zrozumieć, bo
Smarzowski na kilka tygodni przed wyborami ugodził w najważniejszego dziś
koalicjanta „zjednoczonej prawicy”. Kościół instytucjonalny, ogromna większość
biskupów i kleru wciąż dają ideową i moralną osłonę rządzącym, faktycznie
autoryzując PiS jako jedyną partię polskich katolików, polityczną emanację Kościoła
i wiary. Z badań socjologicznych jednoznacznie wynika, że stopień religijności
pozostaje najsilniejszą determinantą poparcia dla PiS, a regiony o tradycyjnie
ugruntowanych wpływach Kościoła są bastionami wyborczymi obecnej władzy. PiS
zresztą w ciągu lat sprawowania rządów włożył dużo pracy, aby ten sojusz ideowy
przekształcić w polityczny i instytucjonalny.
Kościół stał się
częścią rytuału państwowego, „ludzie Kościoła” znajdują się na listach
kandydatów PiS w wyborach samorządowych, w wielu miejscach parafie są teraz,
jak i w przeszłości, ośrodkami politycznej aktywności i agitacji. Świadczenia
państwa na rzecz Kościoła wykraczają już daleko poza sferę materialną: Kościół
katolicki w Polsce uzyskał wskutek reformy edukacji nieporównanie większy niż
dotychczas wpływ na programy nauczania i atmosferę w szkołach , wzmocnił
nieformalne wpływy w urzędach, w służbie zdrowia. To wymieszanie sacrum z
profanum uwierzytelnia cyniczną politykę zawłaszczania państwa przez wąską
grupę partyjnego aparatu. Dlatego filmowy cios w reputację kleru jest tak
politycznie bolesny.
Oczywiście nie jest
tak, że Smarzowski odkrył jakieś niebywałe tajemnice kruchty, raczej przeciwnie
- sfilmował to, o czym media (w tym POLITYKA) wielokrotnie pisały, a ludzie
mówili. Trudno więc oczekiwać poznawczego szoku, nawet wśród osób mocno
związanych z Kościołem: ci bardziej liberalni od dawna krytykują
upolitycznienie, nacjonalizację i prymitywizację polskiego katolicyzmu, ale
nawet wśród najbardziej konserwatywnych wyznawców zawsze bardzo silny był tzw.
ludowy antyklerykalizm. Parafianie dobrze na ogół wiedzą o grzeszkach
duchownych, ale też, zgodnie z polskim życiowym pragmatyzmem, zwykle nie
stawiają im bardzo wysokich wymagań moralnych. Na film Smarzowskiego jeśli
pójdą, to żeby utwierdzić się w powszechnych w Polsce przekonaniach o
absurdzie celibatu, pazerności księży, żądzy władzy i obłudzie wielu
„urzędników Pana Boga”. Bardzo prawdopodobne, że te popularne wyobrażenia na
temat życia kleru są dla całego stanu duchownego mocno krzywdzące.
Ale polityczna siła
„Kleru” nie sprowadza się do skierowania filmowych reflektorów na obłudę, a
nawet przestępstwa w obrębie hierarchicznej instytucji „władzy duchowej”. Film
demaskuje samą istotę autorytaryzmu - obojętnie, czy w wersji religijnej czy
świeckiej - odsłania kulisy teatru władzy, zwraca uwagę, jak bardzo obie strony
sojuszu - dzisiejszy Kościół i dzisiejsze państwo - mają podobne, zgoła
symetryczne, struktury i wzorce. Władza PiS, na co zwracamy uwagę od dawna,
świadomie lub intuicyjnie przenosi w sferę polityki formy religijne - od
państwowego kultu Lecha Kaczyńskiego, przez dogmat nieomylności jego następcy,
po patriotyczne liturgie, uroczysty, patetyczny język przykrywający - jak w
Kościele - brudne praktyki. Według tej samej zasady: Kościół nasz, choć tworzą
go grzeszni ludzie, jest święty, a świętość misji usprawiedliwia i rozgrzesza
także podłe doczesne uczynki.
Jeśli zastanawiamy
się - jak choćby w ostatnim tygodniu - dlaczego mimo ewidentnych kłamstw
premiera Morawieckiego, szmacianych kradzieży wrocławskich towarzyszy PiS,
przekrętów na budowie dróg w Radomiu czy finansowania własnych mediów z
publicznych pieniędzy poparcie dla partii nie spada, to pewnie dlatego, że ten
mechanizm działa, że wiara unosi się ponad grzechami.
Film Smarzowskiego, jak i sam reżyser mocno
eksponują patologie związane z sakralnym, zamkniętym, nieprzeniknionym dla
ludu i w efekcie pozbawionym społecznej kontroli, bezkarnym sposobem
sprawowania władzy. Postulat przywrócenia świeckości nie odnosi się tylko do
ziemskich wpływów Kościoła czy relacji państwo-Kościół, ale też do samych
rządów. Demokracja liberalna to także mozolnie budowany przez pokolenia system
desakralizacji władzy, odebrania jej nadrzędności, nieomylności, transcendencji
wynikającej z rzekomego bezpośredniego dostępu do prawdy, tradycji, dobra, woli
ludu czy woli boskiej. „Kler” jest filmem o autorytarnej władzy. Dlatego jest
filmem politycznym.
Jerzy Baczyński
Slalom
Był jubileusz Lecha Wałęsy, i to podwójny.
75. urodziny i 35. rocznica Pokojowego Nobla. Cała Europa podpisała się pod
listem z gratulacjami i życzeniami, który wodzowi pierwszej - tej zwycięskiej
- Solidarności wręczył Donald Tusk. Tradycyjnie już zabrakło autografu
polskiego premiera. Jak zwykle gonił za prawdą, ona mu się chowała, był
zadyszany, długopis gdzieś zapodział, ot, i wszystko. Takie sytuacje się
zdarzały. Niedawno przecież Andrzej Duda w porządnie odprasowanym garniturze
prezydenta RP podpisywał Donaldowi Trumpowi jakieś pozwolenie na to, by
żołnierze US Army mogli do nas wpaść. Duda był tak zajęty, że nawet krzesła ze
sobą nie przyniósł, a flamaster dostał od Trumpa, bo własnego też nie miał.
Ludzka rzecz. Mieszko I podobno nie umiał pisać, dlatego się nie podpisywał.
Raz tylko na chwilę pożyczył pióro z orlego ogona i postawił na podsuniętym mu
dokumencie trzy krzyżyki. Z tych krzyżyków wszyscy zrozumieli, że się pogaństwa
wyparł. No i teraz Smarzowski musiał nakręcić „Kler”.
Na szczęście
okazało się, że prezydent Duda nie ma najmniejszych kłopotów ze złożeniem
życzeń urodzinowych Lechowi Wałęsie - zapewnił całą Polskę z telewizyjnego
ekranu minister Paweł Mucha. - Ale ja nie mam wiedzy, czy takie życzenia
zostały sformułowane - szybko dodał.
- Według mojej wiedzy nie. Jednak, jak mówię, nie mam żadnej
wiedzy... Mieszały mi się uczucia, gdy słuchałem tego urzędniczego slalomu o
nieposiadaniu wiedzy. Śmiać się czy płakać? A to był początek dopiero. Pan
Mucha nie pamięta, by prezydent Wałęsa składał życzenia prezydentowi Dudzie,
choć „przecież obowiązuje jakaś zasada wzajemności”. Ot, rozmarzyła się
miotła, żeby król dozorcę w rękę całował.
Mielonka polityczna
czwartej świeżości rządzi Polską. Kolejny jej plasterek, minister energii
Krzysztof Tchórzewski, znalazł nadzwyczaj subtelny, a jednocześnie prosty
sposób, by naród przyjął z wdzięcznością rosnące rachunki za gaz i
elektryczność. Zorganizował pielgrzymkę na Jasną Górę i zawierzył Matce
Boskiej „wszystkie sprawy energetyki polskiej”, troskę o jej rozwój i bezpieczeństwo
tysięcy pracowników, którzy z narażeniem życia, w dzień i w nocy... W maju tego
roku niejaki Łukasz Szumowski pod opiekę Królowej Polski Maryi oddał całą
służbę zdrowia. Pielęgniarki, lekarze i ratownicy medyczni, a zwłaszcza chorzy
do dziś nie mogą się nachwalić skuteczności tej decyzji. Doszło do tego, że
niektóre szpitale po prostu się zamyka, bo nie ma pacjentów. Za to kopalnie
wciąż pracują pełną parą - zima idzie, a smogu nigdy za dużo. Z górnikami PiS
przecież nie zadrze. Wiadomo, że węgla u nas wydobywać się nie opłaca, i tego
się trzymamy. Podobno jest gdzieś lista czekających w kolejce ministrów,
którzy na Jasnej Górze obciążą Matkę Boską odpowiedzialnością za własną
ignorancję. Szef MON Mariusz Błaszczak ma największe szanse, bo lista jest
uczciwa - alfabetyczna. On jest na „B”, Ziobro będzie ostatni.
Gdy ktoś się uważa za alfę i omegę, to
powinien sobie włączyć porządny bezpiecznik. Jeśli tego nie zrobi, czeka go
Zduńska Wola. Dwaj nasi najwięksi tam się wybrali w ramach kampanii
samorządowej. Premier i prezes. Szło im gładko, bo wszystkie tematy mają obcykane - o klejeniu, jedności, suwerenie i podnoszeniu na coraz wyższy poziom.
Dostało się też politycznym dywersantom, którzy przez osiem lat topili
ojczyznę. I nagle Kaczyński powiedział: „Nie możemy pozwolić na to, żeby
społeczeństwo miało wiedzieć, że my kłamiemy”. Trudno uwierzyć, ale ci
przywiezieni autobusami zaczęli bić brawo.
Stanisław Tym
Albo PiS nie potrafi złapać posiadacza podsłuchów z
Sowy i Przyjaciół, albo to ktoś z PiS kontroluje centrum nagraniowe
W Polsce działa
tajemnicze centrum, które dysponuje nagraniami prywatnych rozmów polskich
polityków. Część z nich została opublikowana, reszta pozostaje nieznana i nie
wiadomo, kto nimi rozporządza.
W 2017 r. TVP wyemitowała nagrania rozmów
ks. Kazimierza Sowy, polityka PO Pawła Grasia i gen. Mariusza Janickiego. Taśmy
tej nie miała prokuratura ani CBA. Rządowa telewizja, dyspozycyjna wobec PiS,
dostała je z innego źródła. Kiedy napisałam na Twitterze, że nie wiemy, gdzie
jest centrum nagraniowe, które odpala kolejne taśmy, pracownik rządowej
telewizji Samuel Pereira w odruchu szczerości odpisał mi: „Wy nie wiecie”.
Teraz Onet otrzymał zgodę na przejrzenie akt sądowych afery
podsłuchowej i znalazł w nich informację, że kelnerzy, którzy zorganizowali
studio nagrań, obciążają ówczesnego prezesa banku BZ WBK Mateusza
Morawieckiego. W ich zeznaniach pojawia się wątek kupowania nieruchomości na
podstawione osoby, tzw. słupy. Nie wiadomo, gdzie jest dowód, czyli taśma z
nagraniem rozmowy Morawieckiego. W aktach dziennikarze Onetu znaleźli dowody na
to, że nagrań z obecnym premierem może być więcej, a tylko jedno z nich zostało
ujawnione: chodzi o spotkanie z prezesem PKO BP Zbigniewem Jagiełłą i b.
prezesem PGE Krzysztofem Kilianem.
PiS oficjalnie oburza się publikacją Onetu, ale gdy
publikowano rozmowy polityków PO, nie przeszkadzało partii Kaczyńskiego to, że
to efekt nielegalnego procederu. Teraz bumerang wrócił i uderzył boleśnie w
obóz rządzący.
Najważniejsze jest jednak to: Kto ma nagrania innych rozmów
premiera? Ta sama osoba, od której rządowa telewizja dostała taśmy w zeszłym
roku? Gdzie są służby specjalne i prokuratura? Gdzie jest wywiad, skoro
pojawiło się tyle poszlak dotyczących Rosji? Jeśli prawdą jest to, co mówią
kelnerzy, dlaczego śledczy tego nie sprawdzają? Przecież wiele wątków z
podsłuchanych rozmów brali pod lupę, choćby rozmowy o prywatyzacji Ciechu,
którą PiS wciąż bada.
Minister ds. służb specjalnych Mariusz Kamiński tropił niegdyś
Aleksandra Kwaśniewskiego i jego domniemany dom. Dlaczego w sprawie
nieruchomości premiera nie wykazuje się determinacją? Wtedy zainspirowała go
wypowiedź nagranego po kryjomu Józefa Oleksego.
Gdy zadaję to pytanie osobom związanym z PiS, na ich twarzach
pojawia się zagadkowy uśmiech: „A może to właśnie był wysłany sygnał od służb
nadzorowanych przez Kamińskiego albo od prokuratury nadzorowanej przez
Zbigniewa Ziobrę?”. W PiS krąży hipoteza, że taśmy Morawieckiego mogą być
elementem rozgrywki wewnątrz partii. Sukces w wyborach umocniłby jego pozycję w
wyścigu o przywództwo w partii.
Jakakolwiek jest prawda o dysponencie taśm i wewnętrznych
tarciach w PiS, jedno wydaje się pewne: to nieczysta gra, w której ktoś chroni
przestępców, ktoś straszy, a może szantażuje polityków i manipuluje opinią
publiczną. Premier dla własnego dobra powinien upublicznić nagranie, o którym
mówią kelnerzy, a które służby powinny odnaleźć. Chyba że mamy państwo
teoretyczne.
Dominika Wielowieyska
Biegnij mała, szybko!
Na mojej wsi zmiany. Coraz mniej
kogutów pieje, coraz rzadziej warkoczą traktory, psy spokojniejsze, częściej
wpuszczane do domów. Sąsiad, który przez lata miał dwa jamniki myśliwskie, teraz
hoduje dwie czarne świnki wietnamskie. Tam, gdzie kilka lat temu były pola z
marchwią i pszenicą, teraz stoją okazałe wille. Znikły trzy lisie jamy w ziemi,
do których Elvis zaglądał, a potem ganiał wypłoszone rude. Teraz sterczą tam
pomarańczowe słupki wyznaczające kolejne granice do zabudowy. Będzie osiedle.
Za jednym kogutem tęsknię bardzo, choć go nigdy nie widziałem. Miał
cherlawy głos, zawsze punktualnie o 3
skrzeczał rozpaczliwie, dając mi znak, że powinienem iść spać. Pewnego dnia
nie zapiał, a potem u sąsiada odbyło się wystawne przyjęcie, więc domyślam
się, jak skończył. Teraz o 3 rano nic nie pieje i nie szczeka, w niezmąconej
ciszy stukam niniejszy felieton. Nie piszę go ciurkiem, chronologicznie, z
punktu A do punktu B - piszę go tak, jak Quentin Tarantino pisał
scenariusz do „Pulp Fiction”,
po kawałku.
Chciałem go tworzyć przez tydzień, małymi skrawkami, aby uchwycić upływ
czasu i zmienność nastrojów. Robiłem notatki. Z soboty: „Dzień protestów
nauczycieli i wielka manifestacja OPZZ. Dwa
lata temu nauczyciele też protestowali i byli sami. Potem protestowali lekarze,
którzy poprosili, by nikt ich nie wspierał, i tak się stało. I jedni, i drudzy
zostali potem zdrowo wydymani. Dziś OPZZ protestuje w obronie ludzi pracy, jest
20 tysięcy ludzi na ulicy, i nie ma polityków sejmowych, nie ma Obywateli RP,
ludzi z Akcji Demokracja. Ci są codziennie pod Sądem Najwyższym, ale tam nie ma
OPZZ, a kiedy z koszulką dla Zygmunta wędruje KOD - w tym marszu nie ma
lekarzy. Artyści w ogóle tkwią w ciszy, nie licząc kilkorga aktorów i
Smarzowskiego, kilka osób ze świata pop chrząka na Facebooku i Instagramie,
większość bez problemu występuje w TVP, którą reszta inteligencji z
przyzwoitości bojkotuje. Polska. Posiekana jak dobry tatar, tu cebulka, tam
szprotka, obok żółtko luzem, oliwka w karafce - tylko wymieszać nie ma komu.
Spróbujcie to zjeść oddzielnie. Kiedy cały kraj ma problem, a poszczególne
grupy myślą, że to tylko one mają problem. Nauczyciele nie chorują, lekarze
nie mają dzieci, nikt nie zachodzi w ciążę”. Tyle.
Nadszedł wieczór i dostałem kurwicy. Kaczyński rzucił najohydniejszą
rzecz w całej swojej nikczemnej karierze: „Wśród sędziów są ludzie, którzy nie
są Polakami, nienawidzą Polski i polskiego
narodu”. Nazwał ich nawet jakimś wymyślnym słowem, którym splunął nam w twarz.
Profesor Matczak użył na to określenia „faszystowska metoda zohydzania pewnych
grup społecznych”. Tylko jeden znany dziennikarz skomentował to należycie:
„Obraził Polaków jak nigdy dotąd”. Przejrzałem media i głosy znanych publicystów
- zero reakcji, należytej gwałtowności, oburzenia. Raczej uśmieszki. Coś jak
malutki słupek z kilometrami minięty na autostradzie. Zapisałem: „Co jeszcze
ten psychol musi powiedzieć, by naród poczuł się dotknięty? Upadliśmy tak
nisko, że obrazić nas nie sposób?”. I dopisałem: „Gdy Gomułka spotwarzał
Jasienicę, kawiarnie dudniły o tym tygodniami, ludzie byli wściekli, a po paru
miesiącach był Marzec ’68. Dziś wystarczyły 24 godziny, by było po wszystkim”.
Gdy byłem dzieckiem, wiadomość trwała miesiącami. Zastrzelono
Kennedy’ego, Paul Anka odwołał koncert w Kongresowej, na ekranach pojawił się
film „Rio Bravo”, samolot Caravelle rozbił się w Paryżu - to
wszystko żyło wśród nas przez długie tygodnie. Dorośli bez końca omawiali
każde wydarzenie w domach, dzieci w piaskownicach. Dziś zdarzenie, od którego
kiedyś skóra cierpła, trwa tyle co klatka w filmie. Sekundy. Nic nie zapada
głębiej. Ziuuuch! - i znika.
W ciągu tygodnia wydarzyło się sporo. Byłem na premierze „Kleru”,
następnego dnia uruchomił się wysyp opowieści ofiar Kościoła, w tym ludzi
znanych, ale już po południu ich wyznania znikły z jedynek. Kłamca Morawiecki
posłużył się kobietą, by odczytała jego przyznanie się do winy. Szmira, która
mignęła przed oczami i też znikła. Wiadomość goni wiadomość, żadna się nie
zakorzenia na dłużej, jedynie przez moment szarpie emocjami. Świat mediów
pędzi jak szalony, bezustannie wrzeszcząc „Mam newsa!”, i tłum miota się za
nim. Łatwo mieszać takim światem. Tu perły toną na wysypisku śmieci, piękno
trwa przez mgnienie oka, straszliwa zniewaga jest pyłkiem, a pedofilia grepsem
z Pudelka.
Zbigniew Hołdys
Chochlik premiera
Zaraz
po zakończeniu obchodów 100-lecia polskiej niepodległości możemy w naszym
kraju rozpocząć obchody 100-lecia istnienia legendarnego polskiego kodeksu
honorowego autorstwa Władysława Boziewicza, który został opublikowany w 1919
roku.
Pewne zapisy kodeksu nie uwzględniają tego, co dyktuje nam
współczesność, ale parę istotnych przepisów można by uznać za obowiązujące.
Myślę, że najistotniejsza jest definicja człowieka honorowego. Oto ona:
„pojęciem osoby zdolnej do dawania i otrzymywania satysfakcji honorowej, albo
krótko osobami honorowymi lub z angielskiego: gentlemanami nazywamy (z
wykluczeniem osób duchownych) te osoby płci męskiej, które z powodu wykształcenia,
inteligencji osobistej, stanowiska społecznego lub urodzenia wznoszą się ponad
zwyczajny poziom uczciwego człowieka”. Moglibyśmy dzisiaj z wielką przyjemnością
włączyć do tej definicji zarówno osoby stanu duchownego, jak i kobiety, i
definicja byłaby już pełna. Gdyby kodeks obowiązywał, wielu polityków
straciłoby życie w pojedynkach, sprawniejsza byłaby praca sądów, a my, ludzie
zwyczajni, z pewnością i jasnością umysłu oddawalibyśmy głos wyłącznie na ludzi
honorowych. Ponieważ o kodeksie dawno zapomnieliśmy, kłamstwa, oszczerstwa i
zniewagi przestały mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie.
Dlatego też dość kuriozalna staje się walka z Mateuszem Morawieckim,
który właściwie kłamie bez przerwy. Dyskusja na temat, czy sprostowanie
nieprawdy jest sprostowaniem kłamstwa i czy - jeśli sąd każe mi je odwołać -
to może w moim imieniu odwołać je szybko mówiąca kobieta, cofa nas do polemik
poziomu przedszkolnego. Poziom ten przywołuje nam Marek Koterski, u którego w
filmie „7 uczuć” znani dorośli aktorzy zmieniają się w szkolną klasę
dokazujących uczniaków. Jeżeli poziom przedszkolno-szkolny przełożymy z powagą
na funkcję premiera kraju, który obchodzi 100-lecie niepodległości, to bardzo
szybko uzmysłowimy sobie, z jaką powagą możemy traktować premiera rządu
naszego kraju i całe jego otocznie. Przypomina mi się szkolny wierszyk: „Raz
mały Mateuszek nałapał w butelkę muszek. I chcąc zrobić kawał tacie,
nawpuszczał mu muszek w gacie”. Jaki chochlik, taki premier.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Co tam panie w Ameryce
Rząd PiS zachowuje
się tak, jakby wierzył, że Trump może być brutalny wobec wszystkich na świecie,
ale nie wobec Polski.
Prawie nikt nie odnotował w Stanach
Zjednoczonych ani historycznej pogawędki Andrzeja Dudy z Donaldem Tuskiem, ani
tego, że to prezydent Polski pofatygował się do premiera Izraela, a nie
odwrotnie, ani nawet tanecznego popisu naszej Pierwszej Damy. Nie. Jak Ameryka
długa i szeroka naród skupił uwagę na posiedzeniu komisji Senatu USA mającej
ustalić czy 35 lat temu, jako nastolatek podczas zakrapianej imprezy, kandydat
na sędziego Sądu Najwyższego molestował koleżankę z liceum czy też nie. Jak
było do przewidzenia, okazało się, że sędzia Kavanaugh nie jest święty, ma luki
w pamięci i powstało pytanie, czy nieświętemu można powierzyć publiczny urząd.
Jakąkolwiek podejmą decyzję, demokracja już straciła, bo obnażyła tak
stronniczość kandydata, jaki niezdolność klasy politycznej do wzniesienia się
ponad plemienne podziały.
Natomiast za
kulisami dyskusja wśród amerykańskiej klasy „gadającej" toczy się o tym,
czy USA są w stanie utrzymać światowy prymat, czy szczyt potęgi mają już za
sobą. Argumenty są porównywalne, inaczej ujmując - Ameryka nigdy nie była tak
silna i tak słaba jednocześnie.
Żadne mocarstwo w przeszłości nie dysponowało siłą wojskową
i globalną obecnością większą niż kilkanaście kolejnych potęg razem wziętych.
Żadne państwo nie miało porównywalnego z USA wpływu na finanse globu.
Amerykańskie firmy technologiczne i studia filmowe już nie tylko dyktują
połowie świata, co oglądać i co kupować, ale wręcz, w co wierzyć i jakich sobie
wybierać przywódców.
Z drugiej strony przyjazd do Nowego Jorku
to podróż w czasie o kilka dekad wstecz. Aby dostać się na Manhattan trzeba
albo przyjechać pociągiem po torach, które trzęsą bardziej niż w Polsce, albo
wjechać samochodem po jednym ze zdezelowanych mostów, albo wylądować na jednym
z lotnisk, których standard bliższy jest Karaczi niż Monachium. Metro jest
stare, drogi i ulice dziurawe, korki nieznośne. Wszyscy wiedzą, jakie są
przyczyny i co należałoby zrobić - uruchomić wielki federalny program
inwestycji w infrastrukturę, jednocześnie prywatyzując lotniska i pogonić
związki na kolei - ale nic się nie dzieje. A ponieważ Kongres USA został dawno
przejęty przez ludzi, którzy nie są w stanie wygrać wyborów bez wysługiwania
się interesom bogaczy lub związkowców, nikt nawet nie udaje, że coś może się
zmienić. A skoro system parlamentarny jest tak zakleszczony jak XVIII-wieczna
Polska, powstaje zasadnicze pytanie: jak długo Stany Zjednoczone mogą korzystać
ze zbudowanej w XX w. pozycji lub, bardziej praktycznie, czy obecny lokator
Białego Domu regeneruje ich potęgę, czy przyspiesza upadek?
Osobiście
stawiałbym na to drugie, bowiem głoszona przez prezydenta Trumpa doktryna
narodowego samolubstwa cierpi na kilka sprzeczności. Po pierwsze, nikomu, kto
kiedykolwiek negocjował ze Stanami Zjednoczonymi - czy to zakup F-16, czy
budowę bazy tarczy antyrakietowej - nie u mknęło to, że USA zawsze kierowały
się twardym narodowym interesem. W tym sensie Trump jest jak PiS - epatowanie
własnym egoizmem ma z jednej strony oskarżyć poprzedników o brak patriotyzmu,
a z drugiej mobilizować własną bazę. Nawet jeśli faktyczne interesy leżą
odłogiem.
Po drugie, nawet
jeśli postmodernistyczny świat globalnych instytucji jest mrzonką dla naiwnych,
to czy ogłaszanie jego końca naprawdę jest w interesie kraju, który większość
tych instytucji stworzył i przez z górą pół wieku podtrzymywał? Ktoś mógłby
powiedzieć, że nawet jeśli po stosownych analizach państwo amerykańskie doszło
do wniosku, że wobec zakończenia okresu zimnowojennego i postzimnowojennego
rola światowego policjanta bardziej mu szkodzi, niż sprzyja, to nadal w jego
interesie jest utrzymanie się przekonania reszty świata, że USA wciąż gra w
multilateralną grę. Bo można wtedy czerpać wszelkie korzyści z tego, że inni
nadal stosują się do uzgodnionych reguł, samemu nie czując się nimi związanym.
Ogłaszanie, że wywracamy zabawki, tylko daje sojusznikom i rywalom sygnał do
szybszego dostosowania się.
Po trzecie, ONZ to
chyba ostatnie miejsce na świecie, gdzie powinno się ogłaszać doktrynę
absolutnej suwerenności. I nie chodzi tylko oto, że Stany Zjednoczone -
dysponując wetem w Radzie Bezpieczeństwa - akurat o swoją suwerenność w ogóle
nie muszą się martwić. Ale jeśli uważają, że suwerenność zabrania
jakichkolwiek ingerencji w wewnętrzne sprawy innych państw, to ja kim prawem
potępiają komunistyczną Kubę, teokratyczny Iran czy populistyczną Wenezuelę?
Jeśli Karta Narodów Zjednoczonych z zapisanymi w niej zasadami współistnienia
to tylko świstek papieru wymyślony przez globalistów, to na jakiej podstawie
prawnej czy etycznej można domagać się domagania przez inne kraje przestrzegania
jakichkolwiek standardów? Logicznym dopełnieniem doktryny Trumpa powinno być
wycofanie wojsk amerykańskich z reszty świata, wypędzenie darmozjadów z ONZ z
Nowego Jorku i powtórzenie XIX-wiecznej brytyjskiej splendid isolation. Stany
Zjednoczone z pewnością mogą sobie na taki eksperyment pozwolić. Ale czy potęgowałoby
to ich zamożności wpływy - mam wątpliwości.
Pytanie dla nas brzmi: jak do doktryny Trumpa
powinna odnieść się Polska? Na razie zachowujemy się tak, jakby deklarowana
amerykańska samolubność miała dotyczyć całego świata oprócz nas. Jakby traktaty
zawarte z innymi państwami miały obowiązywać tylko wtedy, gdy służą one
doraźnemu interesowi USA, ale wobec nas były zapisane w kamieniu. Jakby
ideologiczna solidarność polskich i amerykańskich nacjonalistów miała
przezwyciężać nieuniknione różnice perspektyw. Nasi europejscy partnerzy,
Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy - sparzywszy się - już nabrali dystansu. Tutejsze
komentarze na temat nieszczęsnego zdjęcia prezydentów w Gabinecie Owalnym
podkreślały, że Trumpowi udało się urazić nawet swoich ostatnich europejskich
zwolenników - Polaków. A z mojej nowej książki „Polska może być lepsza” mogą
się Państwo dowiedzieć, że prezydent Duda nie jest pierwszym naszym przywódcą,
który na własnej skórze przekonał się o kosztach takiej postawy.
Radosław Sikorski
Prokurator wymusi
PiS szykuje przepisy,
które spowodują, że to nie sąd, lecz prokurator będzie zwalniał z tajemnic
zawodowych: adwokackiej, radcowskiej, lekarskiej, dziennikarskiej.
Tajemnice bankowa i ubezpieczeniowa już
praktycznie nie istnieją, bo zrobiono od nich zbyt wiele wyjątków. Prokuratura
podsłuchuje adwokatów bez pozwolenia sądu - co ujawniono w sprawie tzw. afery
krakowskiej za poprzednich rządów PiS (w sądowych aktach jednej ze spraw
znalazły się nagrania rozmów klientów z adwokatami). Na początku obecnych
rządów obóz władzy wprowadził do ustaw policyjnych i prawa telekomunikacyjnego,
a potem do ustawy antyterrorystycznej przepisy, które bez kontroli sądu pozwalają
policji i służbom podglądać naszą aktywność w internecie.
I włamywać się do komputerów. Teraz ma paść ostatni bastion
bezpieczeństwa komunikowania się, czyli rozmowa w cztery oczy.
„Dziennik Gazeta Prawna” dotarł do nowego
projektu szykowanego w Ministerstwie Sprawiedliwości: prokurator będzie mógł
przesłuchać adwokata, radcę prawnego, doradcę podatkowego na okoliczność tego,
co mu powiedział klient. Będzie mógł żądać np. od lekarza informacji o jego
pacjentach - politykach opozycji. A od dziennikarzy - danych ich informatorów i
okoliczności, w jakich pozyskali informacje. Za odmowę grzywna lub areszt. I
znowu przesłuchanie - grzywna (areszt).
Dzisiaj zgodę na zwolnienie z tajemnicy
wyraża sąd, i musi to być podyktowane niemożnością zdobycia dowodu inną drogą.
Zwolnić można, gdy przemawia za tym „dobro wymiaru sprawiedliwości”
Zatem sprawa musi być naprawdę poważna, a podejrzenia
prokuratury - wiarygodne.
Jedną z
najgłośniejszych spraw było zwolnienie przez sąd z tajemnicy Wojciecha
Bojanowskiego, dziennikarza TVN. Sąd pozwolił prokuraturze na przesłuchanie go
w celu ujawnienia informatorów, dzięki którym dotarł do nagrań z rażenia Igora
Stachowiaka przez policjantów prądem z paralizatorów. Podobnie stało się w
sprawie dziennikarki Polsat News Ewy Żarskiej, która ujawniła aferę pedofilską.
Została ukarana przez sąd grzywną - i będzie karana do skutku. Wojciech
Bojanowski też zapowiedział, że informatorów nie ujawni.
Po publikacji „DGP”
rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości zapewnił, że ministerstwo wycofało się z
planów dotyczących dziennikarzy. Zapewne zdało sobie sprawę, że nie
spodobałoby się to także redakcjom wspierającym „dobrą zmianę” Nie z takich
jednak rzeczy PiS się wycofywał, a potem w Sejmie, rzutem na taśmę, przywracał.
Ale już samo
zwalnianie z tajemnicy przez prokuratora prawników czy lekarzy jest
wystarczająco drastycznym naruszeniem konstytucji, czyli równości broni
procesowej, bo prokurator w procesie zyskuje dominującą pozycję, prawa do
obrony, kontrolnej roli mediów, praw i interesów każdej osoby korzystającej z
pomocy prawnika czy lekarza.
PiS, stosując przemoc legislacyjną, uchwali
sobie, co zechce. Ale każdy adwokat, dziennikarz czy lekarz - czyli
przedstawiciel zawodów zaufania publicznego - ma moralny obowiązek obywatelskiego
nieposłuszeństwa, by chronić prawa klientów, informatorów, pacjentów. A żaden
przepis nie zadziała, jeśli nie zastosuje go sąd. Polscy sędziowie potrafią być
niezawiśli i odważni. Mogą odmawiać karania prawników, lekarzy czy
dziennikarzy, którzy odmawiają ujawnienia tajemnicy prokuraturze. Tak jak
odmawiają karania obywateli korzystających - wbrew pisowskiemu prawu - z
wolności zgromadzeń. Sądy mogą zinterpretować prawo zgodnie z konstytucją, jak
zrobił to w czerwcu 2017 r. Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. PiS uchwalił, że sąd
musi uwzględnić dowód zdobyty przez organy ścigania w drodze przestępstwa. A
sąd odmówił uznania dowodów z nielegalnej prowokacji CBA, uznając, że
naruszyłoby to prawo do rzetelnego sądu.
Bo prokuratura,
czyli narzędzie, za pomocą którego partia Kaczyńskiego rządzi, ma tyle władzy,
ile jej dadzą jej sądy.
Dlatego obrona ich niezawisłości jest tak kluczowa.
Ewa Siedlecka
Dziwny ustrój
Demokracja to skomplikowana sprawa. Jej
fundamentem jest system wyborczy, gwarantujący kadencyjność władz oraz ich
reprezentatywny charakter - ludzie delegują na jakiś czas swoich
reprezentantów do organów władzy publicznej, a potem mają szansę wybrać
kolejnych, jeśli ci pierwsi zawiodą. To akurat rozumie prawie każdy obywatel.
Niestety, na tym fundamencie musi jeszcze stanąć cały gmach, a czemu on służy i
jak jest zbudowany, to już wiedzą tylko stosunkowo nieliczni jego użytkownicy.
Obecna władza w
Polsce też tego nie wie. I nie mówię tego złośliwie. Po prostu to nie są
rzeczy, których dygnitarze PiS uczyli się w szkole. Jeśli z pełnym przekonaniem
Beata Szydło i inni mówią, że demokracja w naszym kraju nie jest zagrożona, bo
wolno demonstrować i odbywają się wolne wybory, to zapewne naprawdę myślą, że
ustrój demokratyczny ogranicza się do swobody wyrażania opinii oraz praw wyborczych.
Zwykle tacy politycy wyobrażają sobie jednocześnie, że gdy już zdobyli władzę w
sposób demokratyczny, uzyskując większość miejsc w parlamencie, to mogą ją wykonywać,
jak chcą, czyli że mają nieograniczony mandat. Tymczasem demokracja to właśnie
taki ustrój, w którym mandat do rządzenia jest zawsze tymczasowy i ograniczony.
Największe qui pro quo jest może właśnie z tą większością.
Ludzie faktycznie myślą, że w demokracji większość przejmuje władzę i robi, co
jej się podoba. Można tyranię większości nazywać demokracją i tak właśnie
czyniono w starożytności, przez co samo słowo „demokracja” miało wydźwięk
pejoratywny. Żeby uniknąć takich nieporozumień, współcześnie używa się terminu
„demokracja” na oznaczenie rządów, w których - całkiem odwrotnie, niż sądzi
pokaźna część obywateli - zwycięstwo wyborcze nie upoważnia władzy do
czynienia wszystkiego, czego sobie życzy sama bądź czego sobie życzy większość.
W demokracji wolnościowej, czyli liberalnej, większość ma prawo i możliwość
wybierania rządu, lecz rząd ma swobodę działania, jakkolwiek musi działać w
ramach prawa i może je zmieniać tylko w taki sposób, który nie naruszy wolności
i swobód obywatelskich oraz zasady równości wszystkich obywateli. Demokracja
nie jest woluntaryzmem, lecz ustrojem rządów prawa, w którym prawo oraz
konstytucyjnie gwarantowana sprawczość obywateli - wyrażająca się w wolnej
działalności publicznej oraz w uczestniczeniu w wyborach - stanowią tamę dla
autorytaryzmu i nadużyć władzy, a przede wszystkim chronią prawa i swobody
konstytucyjne.
Bo w demokracji to
właśnie konstytucja zabezpiecza obywateli przed autorytaryzmem rządu, a więc
poniekąd również przed nimi samymi. Oprócz zawartej w każdej konstytucji karty
praw takim zabezpieczeniem jest kadencyjność obieralnych organów władzy oraz
jej podział na ustawodawczy parlament, administrujący rząd (w węższym
znaczeniu tego słowa) oraz niezawiśle orzekający sąd. Każdy z pionów władzy ma
swoją prerogatywę - parlament może odwołać rząd i uchwala ustawy, które rząd
musi wykonywać, egzekutywa (np. prezydent) w określonych warunkach może
rozwiązać parlament, sąd może skazać członka rządu, a parlament uchwala
kodeksy, do których stosowania zobowiązany jest sąd. I tak to wszyscy
wszystkich trzymają w szachu, aby nigdy pełnia władzy nie znalazła się w rękach
jednego człowieka lub wąskiej oligarchii. Różnie to działa, ale taka jest idea.
W skrócie nazywa się to rządem ograniczonym, bo musi on przestrzegać
konstytucji i szanować zawarte w niej prawa polityczne obywateli, a także
dlatego, że złożony jest z oddzielnych instancji władzy, które wzajemnie
ograniczają swoje imperium.
I wszystko to w
ramach państwa prawa, czyli takiego, w którym wola rządzących (i rządzonych)
jest na drugim miejscu, a na pierwszym są przepisy i procedury ograniczające
dowolność i uznaniowość w postępowaniu funkcjonariuszy publicznych. Do tego
można jeszcze dorzucić jawność działania organów publicznych oraz cywilną
kontrolę nad wojskiem i mamy z grubsza demokrację, tak jak się ją dziś pojmuje.
Jako że nasze państwa narodowe wywodzą się
zwykle ze zjednoczenia małych księstw i miast, szczególne znaczenie w
organizacji życia obywatelskiego ma autonomia i samorządność lokalna. Na co
dzień demokracja to właśnie samorządność, czyli wolne decydowanie i
stanowienie o własnych sprawach przez mieszkańców danego miasta czy regionu.
Dobrze, gdy czasem odbywa się to możliwie bezpośrednio, czyli w formie zebrań
ludowych i plebiscytów, lecz najczęściej sprawy są zbyt fachowe i zbyt
szczegółowe, aby można było liczyć na zainteresowanie i rozeznanie dużych grup
mieszkańców. Dlatego samorząd składa się - podobnie jak władze państwowe - z
reprezentantów obywateli.
Jednak nasze
ustroje terytorialno-państwowe nie tylko muszą się liczyć ze spuścizną
średniowiecznego rozproszenia władzy politycznej, lecz również ze spuścizną
stanowej struktury społecznej, więc współczesna demokracja również opiera się
na modelu reprezentowania. Oznacza to przyzwolenie na egoizm grupowy - każdy ma
głosować za „swoimi” i w imię interesów „swoich”.
Z drugiej jednak
strony nowoczesne społeczeństwo po - lityczne jest jedno i składa się z wolnych
i równych obywateli, a tym samym należałoby oczekiwać, że obywatele uwolnią
się od egoizmu i partykularyzmu, a za to kierować się będą w wyborach i w
samorządzie dobrem ogółu, czyli różnych grup, a nie tylko tej, do której
należą. Jednak ci, którzy biorą to sobie do serca, zawsze przygrywają. Zwariowany
ustrój ta demokracja!
Jan Hartman
Gest Preisnera
Mam na myśli gest Zbigniewa Preisnera,
który powiedział obecnej władzy „nie”.
Wybitny kompozytor, najbardziej znany ze swojej muzyki
filmowej i współpracy z Krzysztofem Kieślowskim („Dekalog” oraz inne), nie
ukrywa, że jest przeciwnikiem IV RP, brał udział w demonstracjach KOD, nie
wypowiada się w mediach publicznych, wzywa do ich bojkotu podobnie jak w
stanie wojennym. W ostatnich dniach (29 września) kompozytor otrzymał nagrodę
na międzynarodowym festiwalu filmowym w Hajfie. Ku zaskoczeniu artysty
organizatorzy zaprosili do wygłoszenia krótkiej laudacji ambasadora polskiego,
a sponsorem miał być Instytut Polski w Tel Awiwie. Menedżerka artysty
zakomunikowała jednak, że „tak długo jak rządzi obecna partia, pan Preisner nie
spotka się z przedstawicielami obecnej władzy”.
Przedstawicielem obecnej
władzy jest Marek Magierowski, kiedyś ceniony publicysta o poglądach konserwatywnych,
potem wiceminister, a od niedawna ambasador w Izraelu. Pisanie nie sprawia
Magierowskiemu trudności, więc (21 września) napisał dyplomatyczny list do
Szanownego Pana Zbigniewa Preisnera. Po kurtuazyjnym wstępie, ambasador pisze:
„Z tym większą satysfakcją zgodziłem się wygłosić - na prośbę organizatorów
festiwalu - krótką laudację na Pana cześć, (...) zaś Instytut Polski w Tel
Awiwie postanowił sfinansować koncert” i zaprosić artystów na kolację. Niestety
- czytamy dalej - ambasada i Instytut zostały poinformowane przez rzeczniczkę
pana Preisnera, iż ten jest zaskoczony, że Instytut ma jakieś powiązania z
koncertem oraz że tak długo jak rządzi obecna partia, pan Preisner nie spotka
się z przedstawicielami obecnej władzy. Ambasadorowi jest „niezmiernie przykro,
iż znowu polityka wzięła górę nad wspólnym dobrem”. Bez względu na swoje
poglądy „każdy znamienity artysta zasługuje na wsparcie Państwa Polskiego”.
(Polityka taka obowiązuje może na placówce w Tel Awiwie, ale - o ile wiem -
centrala rozlicza z pokazów filmu „Smoleńsk”, wystaw o osiągnięciach prezydenta
Lecha Kaczyńskiego, żołnierzy niezłomnych oraz Polski w ruinie, a nie każdego
znamienitego artysty). W MSZ polityka ingeruje w sztukę jak mało gdzie.
„Szanując jednak Pana polityczne wybory -
pisze ambasador - postanowiłem zrezygnować ze swojego wystąpienia. Nie
chciałbym, aby czuł Pan jakikolwiek dyskomfort, słuchając słów przedstawiciela
Rzeczypospolitej. By owego dyskomfortu nie pogłębiać, Instytut Polski w Tel
Awiwie wycofał się również z finansowania (...)” - wbija szpileczkę
Magierowski, który nadal dysponuje finezyjnym piórem.
Tego samego dnia
Preisner potwierdził, iż nie chciał spotkać się z ambasadorem ani z dyrektorem
Instytutu Polskiego. Kompozytor zapraszał na koncert, mimo że Instytut wycofał
się z finansowania. „Nigdy nie prosiłem żadnej polskiej instytucji o wsparcie
finansowe”.
Mamy tu do
czynienia nie z jednym, ale z dwoma przedstawicielami Rzeczpospolitej. Jeden
jest oficjalny, mianowany przez prezydenta, drugi nigdy nie dostał listów
akredytacyjnych, ale przez sam fakt, iż jest, kim jest (np. wybitnym artystą,
uczonym, laureatem Nobla, sportowcem), jest przedstawicielem nie mniej
znamienitym i skutecznym od oficjalnego. Dla mojego pokolenia najwybitniejszymi
„ambasadorami” byli Jan Paweł II, Lech Wałęsa i Grzegorz Lato.
Inna sprawa to gest
Preisnera, który przypomina gest Kozakiewicza - człowiek przeciwstawia się
potędze, mówi „nie”. Heidegger na przykład takiego gestu nie wykonał. „Człowiek
bez charakteru”, jak o nim pisali Hannah Arendt i Sartre, flirtował z władzą,
jego nauczyciel Edmund Husserl wręcz przeciwnie. Mistrz (Husserl) i uczeń
(Heidegger) zerwali ze sobą. Ten drugi nie pokazał się na pogrzebie swojego
mistrza. Z czasem Heidegger, który przyjął (jak się okazało - na krótko, bo
szybko ustąpił) godność rektora, wycofał się z tego pochodu, ale połowicznie,
a po latach wyznał, że się wstydzi. Ogłosił esej w duchu „ojejku, przecież nie
chciałem zostać nazistą”. Po butelce dobrego wina zwalił jednak wszystko na
swoją głupotę (Dummheit) - pisze Sarah Bakewell, której znakomita książka
„Kawiarnia egzystencjalistów” właśnie się ukazała. Bruno Bettelheim, znany
psycholog i pedagog, pisał po latach, że początkowo w III Rzeszy było zaledwie
kilkoro ludzi, którzy mówili, że życie „nie może” już być takie, jak było. Karl
i Gertruda Jaspers początkowo lekceważyli zagrożenie. Przecież ci barbarzyńcy
nie mogli długo pozostać u władzy. Niełatwo było emigrować, pozostawić
wszystko za sobą, zaczynać życie od nowa, zapłacić tzw. podatek od ucieczki z
Rzeszy, otrzymać wizę.
Po wojnie główny spór toczył się wzdłuż
żelaznej kurtyny, Wschód - Zachód, komuniści - demokraci. Znany jest flirt
Sartre’a z komunistami, który zniszczył jego najważniejsze przyjaźnie.
Komunistom trudno było jednak dogodzić. Aleksander Fadiejew, pisarz i działacz
KPZR, nazwał Sartre’a „hieną, która włada piórem”.
Dla oddania
ówczesnej (1952 r.) atmosfery anegdota z książki Bakewell. Policja drogowa
zatrzymała ówczesnego przywódcę francuskich komunistów Jacques’a Duclosa. W
samochodzie znaleziono rewolwer, radio i parę gołębi w koszyku. Policjanci
twierdzili, że gołębie były pocztowe i mogły służyć do przekazywania wiadomości
sowieckim mocodawcom. Duclos odparł, że gołębie nie żyją i wiezie je do domu na
kolację. Zdaniem policjantów gołębie były jeszcze ciepłe, Duclos mógł je pospiesznie
udusić. Zamknęli go w areszcie. Następnego dnia przeprowadzono na gołębiach
autopsję. Ustalono, że „należały jednak prawdopodobnie do typu pospolitego” i
nie zdradzały cech ptaków hodowanych do celów pocztowych. Mimo to Duclos
siedział prawie miesiąc. Komunistyczny poeta Louis Aragon napisał wiersz o „gołębim
spisku”. Ta awantura umocniła tylko Sartre’a w jego przekonaniach.
Ambasador, filozof,
kompozytor, dziennikarz - każdy staje wobec dylematu: ugiąć się czy nie?
Preisner ma to za sobą.
Daniel Passent
Niemoralna
To
zawsze jest bolesna operacja na uczuciach. Kiedy książki w naszym mieszkaniu
stoją już na półkach w dwóch rzędach, rosną niczym wieże dookoła łóżka, a
dzieje się to w tempie budowy chińskich wieżowców, okupują parapety, pralkę i
kuchenny blat, wiemy, że nadszedł trudny moment książkowej masakry. Trzeba
pozbyć się części zbiorów, by zrobić miejsce na nowe zakupy i dary. A niestety
tych pierwszych robimy stanowczo za dużo. Zwłaszcza jak idę do małej księgarni,
to liczba książek, z którymi wychodzę, jest odwrotnie proporcjonalna do
powierzchni lokalu i intencji, z którymi wchodziłem. W tych księgarniach dostaję
jakiejś zakupowej nerwicy i wyłącza mi się logika. Wiem przecież, że w domu i
na Kindlu czekają setki wartościowych tytułów do przeczytania, że
najprawdopodobniej do trzech z pięciu kupowanych książek nawet nie zajrzę, ale
jak mawiał John
Malkovich do Michelle Pfeiffer, kiedy ją
porzucał w „Niebezpiecznych związkach”: „To silniejsze ode mnie”. Co jest
oczywiście kompletnym idiotyzmem, bo jaki normalny mężczyzna zrywałby z Michelle, zwłaszcza w tej eterycznej wersji madame de Tourvel?
Książkolubów uspokajam, ofiarom selekcji nie dzieje się nic złego,
trafiają w dobre ręce, czyli do Miejskiej Biblioteki Publicznej w warmińskim
Reszlu i do jej wiejskich filii. Co nie zmienia faktu, że selekcja łamie mi
serce. Więc przed przystąpieniem do niej wychylam dwa kielichy wina, by
znieczulić się emocjonalnie. A i tak jest ciężko. Biorąc do ręki każdy kolejny
tom, jestem przekonany, że to jedna z najważniejszych pozycji naszego
księgozbioru, a tę to zacznę czytać już jutro, ta na pewno przyda mi się do felietonu,
a z lektury tamtej może się zrodzić parę pomysłów, z których na pewno wyniknie
coś niesamowitego. Cierpię i wypełniam kolejne torby z Ikea.
Ale w czasie każdej selekcji znajduję tytuły, o których zapomniałem, a
naprawdę nigdy się z nimi nie rozstanę, albo takie, których treść świetnie
pamiętam, bo odegrały istotną role w moim życiu, a nie wiedziałem, że mam je w
domu albo gdzie leżą. Teraz wśród zaginionych skarbów trafiłem „Terytorium
Komanczów” Arturo
Pereza-Reverte. To najkrótsza i najbardziej
nietypowa książka szalenie popularnego Hiszpana. Bowiem nie jest historycznym
thrillerem, powieścią płaszcza i szpady, szpiegowską przygodówką, lecz zapisem
dwudziestoletnich doświadczeń, gdy autor „Klubu Dumas”, „Szachownicy
flamandzkiej”, „Królowej Południa” czy „Kapitana Alatriste” pracował jako korespondent
wojenny hiszpańskich mediów.
Pamiętam doskonale, jak ją czytałem w 2001 roku, gdy pierwszy raz wyszła
po polsku. Sam byłem po blisko dekadzie wyjazdów w gorące miejsca, chociaż
całe moje doświadczenie to pikuś w porównaniu z tym, co przeżył Reverte. Mnóstwo też czytałem o współczesnych wojnach i
korespondentach wojennych, w tym rzeczy napisane przez nich samych. I nigdy
nie przeczytałem niczego lepszego niż ta ledwie 148-stronicowa książeczka.
Teraz pochłonąłem ją ponownie w
kilka godzin, stwierdzając, że jest rewelacyjna jak była, a dodatkowo nabrała
charakteru niepokojącego komentarza do tego, co obserwuję dookoła. To znaczy
infantylizacji wojny, szerzenia przez rozmaitych dziennikarzy, polityków,
propagandystów, intelektualistów przekonania, że wojna (ta nasza, słuszna) to
coś wzniosłego i pięknego. Rośnie pokolenie bawiące się na dziecięcych
manewrach, przekonane, że wojna jest
romantyczna. Byłem, widziałem i mówię wam, że to gówno prawda, ale Reverte robi
to lepiej.
„Dla Barlesa świat był dużo
prostszy: tutaj bomba, tu zabity, tu skurwysyn. Naprawdę zawsze polega to na
tym samym barbarzyństwie od Troi do Mostaru czy Sarajewa, zawsze jest to ta
sama wojna”.
„Terytorium Komanczów” jest z
ducha „Paragrafu 22”
Josepha Hellera. Absolutnie czarne i bezwzględne poczucie humoru, by
opowiedzieć koszmarną rzeczywistość. Przez autora pozbawionego złudzeń,
otoczonego watahą dziennikarskich freaków. „Francuz prowadził kompletnie
naćpany, pomylił drogę i wpakował wszystkich w sam środek frontu pod Dobrinją,
gdzie nie odważyły się pojawiać nawet niebieskie hełmy. Nikt jednak nawet do
nich nie strzelił. Wszyscy - Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie - byli zbyt
zdziwieni, żeby zareagować, kiedy patrzyli na bandę wariatów, którzy kłócili
się i ruszali to w tył, to w przód, na środku pola bitwy, wyrzucając przez okno
puste butelki po whisky J&B na pełne min pola”.
Jak pisze autor motta, weteran Wietnamu, pisarz Tim O’Brien: „Prawdziwa opowieść o wojnie zawsze jest niemoralna”. Bez
względu na to, co głoszą jej nadwiślańscy chwalcy jako wzniosłego
doświadczenia formacyjnego.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz