Polska polityka
zagraniczna powinna dbać o interesy naszego kraju w świecie. Zamiast tego pod
rządami PiS stała się propagandowym instrumentem polityki wewnętrznej
poletkiem utarczek
funkcjonariuszy władzy
Polska
polityka zagraniczna wchodzi w okres dwuletniego wyborczego maratonu (po
kolei wybory samorządowe, unijne, parlamentarne i wreszcie prezydenckie) bez
jakiejkolwiek doktryny, pogrążając się w chaosie i dryfie. Nie ma żadnego
strategicznego celu poza doraźnym reagowaniem na zaostrzający się kryzys w
stosunkach polsko-unijnych. Niszczone są instytucje, które mogłyby polską
politykę prowadzić, a prawicowi liderzy, którzy się do niej garną, są totalnie
skłóceni.
Jak mówi były ambasador Polski w Kanadzie i były rzecznik MSZ Marcin
Bosacki: - Jarosław Kaczyński zawsze traktował politykę zagraniczną jak
podrzędny instrument w polityce wewnętrznej, jednak dzisiejszym prawicowym
fachowcom od polityki zagranicznej służy ona już tylko do walki przeciw sobie
nawzajem.
KTO WALCZY
Zgodnie z ogólną zasadą polityki PiS realnie rządzą nie ci, którzy zajmują oficjalne stanowiska
w państwie (Duda, Szydło, Morawiecki), ale ten, kto żadnej funkcji państwowej
nie ma (Kaczyński). Podobnie jest z polską polityką zagraniczną. Realna
kontrola nad nią w najmniejszym stopniu należy do szefa MSZ Jacka Czaputowicza.
Także pozycja prezydenta Andrzeja Dudy, któremu konstytucja daje pewne
narzędzia, jest bardzo słaba. Kompromitacja w Waszyngtonie była konsekwencją
jego kłopotów w kraju wykorzystanych przez amerykańskiego prezydenta z
właściwą mu brutalnością.
O kontrolę nad polską polityką zagraniczną walczą najróżniejsze ośrodki
i ludzie. Po pierwsze - sam premier Mateusz
Morawiecki. Z jednej strony, poprzez swoje kolejne decyzje i deklaracje
zaostrza konflikt z Unią Europejską. Jest to zgodne z priorytetem Kaczyńskiego,
który uważa, że konflikt ten uwiarygodnia pisowską politykę wstawania z kolan
- co jest szczególnie ważne w kampanii wyborczej. Z drugiej jednak strony
próbuje opóźniać unijną odpowiedź na niszczenie Sądu Najwyższego. Byłaby ona -
na poziomie politycznym i budżetowym - dewastująca dla polskich interesów.
Działania Morawieckiego sprowadzają się w praktyce do okłamywania europejskich
partnerów, a co najmniej stosowania szumu informacyjnego.
Po wpływy w polskiej polityce zagranicznej sięgają też inni. Choćby Zbigniew
Ziobro ze swoimi zdolnościami i skłonnościami
do intryg, a także coraz większymi ambicjami - w tym prezydenckimi. To jego
resort przygotował nowelizację ustawy o IPN, przez co do
prowadził do największego po roku
1989 kryzysu w stosunkach polsko-amerykańskich i polsko-żydowskich. Jednak
Ziobrze się ten kryzys w sumie politycznie opłacił, gdyż odbudował pozycję
twardziela na pisowskiej i narodowej prawicy.
Zbigniew Ziobro, który praktycznie realizuje większość działań na froncie wojny
z sędziami, decyduje w ten sposób o tempie, w jakim zaostrza się kryzys w
stosunkach Polski z UE.
W gronie osób, które próbują wejść na pole polityki zagranicznej, jest też Mariusz Błaszczak, który jako szef MON odpowiada za
relacje Polski z sojusznikami w dziedzinie współpracy wojskowej i zakupu
sprzętu. Błaszczak sam robi niewiele, ale potrafi podstawić nogę Dudzie - jak
to zrobił przy okazji wizyty prezydenta na antypodach, dystansując się od
zakupu australijskich fregat. A także po wizycie Dudy w USA, kiedy to
publicznie poinformował, że Fort Trump, którego budowę zaproponował
polski prezydent, to „pomysł, który narodził się w MON”.
Faktycznie, już w maju z Ministerstwa Obrony wypłynął dokument, w
którym resort upubliczniał stanowisko negocjacyjne Polski, czego normalnie żadna dyplomacja przed rozpoczęciem rozmów nie
robi. Dokument zawierał też militarne dane wrażliwe (propozycje precyzyjnego
rozlokowania szkół, szpitali, całej infrastruktury przeznaczonej dla amerykańskich
żołnierzy), z czego kpiły wówczas media amerykańskie, a nawet rosyjskie. Gdy
jednak wpływowe postacie prawicowej opinii publicznej zaczęły oklaskiwać
propozycję Fortu Trumpa, Błaszczak przypomniał tamtą wpadkę swojego resortu
tym razem jako sukces, który ma przysłonić sukces Dudy w Waszyngtonie.
SŁABOŚĆ DUDY
Prezydent nie przywiózł z Ameryki żadnej konkretnej obietnicy Trumpa. Prawicowa propaganda
musi ogrywać jako „epokowy sukces” stwierdzenie, że prezydent USA rozpatrzy
wniosek o stałą obecność żołnierzy amerykańskich w Polsce. Te słowa nic nie
znaczą. Nadal koło Orzysza stacjonuje jedynie rotacyjnie amerykański batalion,
a w Żaganiu amerykańska brygada pancerna. To zostało jednak wynegocjowane jeszcze
przez rząd PO-PSL z administracją Obamy.
W Waszyngtonie mieliśmy też wizerunkową katastrofę Dudy w postaci
zdjęcia, na którym stoi - w usłużnej pozie sekretarza - obok rozpartego w
fotelu Donalda Trumpa. Jak mówi „Newsweekowi” jeden z pracowników MSZ:
„Protokół dyplomatyczny jest ostatnim narzędziem krajów, które wiedzą, że ich
partner ma w ręku nieco silniejsze karty, ale nie mogą tego okazać. Duda
pozwolił się tego narzędzia pozbawić”.
Pisowski obóz, który doszedł do władzy pod hasłem zakończenia kolonialnej
uległości Polski wobec Zachodu, osiągnął poziom neokolonialnej uległości,
jakiego nigdy nie widzieliśmy w wykonaniu Kwaśniewskiego, Komorowskiego,
Millera czy Tuska. Potwierdza to także ewidentny priorytet nowej amerykańskiej
ambasador Georgette
Mosbacher: sprzedać jak najwięcej
amerykańskiej broni za jak najwyższą cenę. PiS zostało rozpoznane przez
amerykańskich lobbystów jako partner wyjątkowo słaby.
Oprócz kwestii wizerunkowych była także merytoryczna część prezydenckiej
wizyty. Złożona oficjalnie przez polskiego prezydenta propozycja wynajęcia
amerykańskich żołnierzy za twardą gotówkę (sam Fort Trump ma kosztować ok. 2 miliardy dolarów) prowadzi do
radykalnego przemodelowania sojuszniczych stosunków w NATO, bardzo dla Polski
niebezpiecznego. Paweł Zalewski, który w gabinecie cieni PO odpowiada za
politykę zagraniczną, tłumaczy: „Jeśli mówimy, że będziemy płacili Ameryce za
to, że podejmie ryzyko powstrzymywania Rosji w Europie Środkowej, co może się
skończyć wojną światową, to takiej ceny nie ma. Rosjanie zawsze pokażą, że
wojna z nimi będzie Amerykanów kosztowała o wiele więcej niż 2 miliardy
dolarów zaoferowane przez PiS. Jeśli obecność amerykańskich żołnierzy w Polsce
miałaby być prostym biznesem, a nie elementem globalnej strategii USA, oznacza
to, że Polska pozostanie bez amerykańskiej ochrony”.
PAPIERZ MSZ
Prezydent Andrzej Duda jako formalny reprezentant polskiego państwa wobec zagranicy okazał się słaby. Jednak
najważniejsza instytucja, która zgodnie z konstytucją RP odpowiada za naszą
politykę zagraniczną, czyli Ministerstwo Spraw Zagranicznych, została
praktycznie sparaliżowana, kiedy w kwietniu tego roku Andrzej Papierz zastąpił
Jana Dziedziczaka w funkcji wiceministra i nieformalnego kadrowego resortu.
O ile Dziedziczak był słaby, nie orientował się w personaliach MSZ i
ustępował zarówno Waszczykowskiemu, jak i szefowi
jego gabinetu politycznego Janowi Parysowi, to Papierz natychmiast stał się człowiekiem
najważniejszym w gmachu przy alei Szucha, o wiele silniejszym od Czaputowicza.
Powołuje się na swoją mocną pozycję w obozie władzy. Czaputowicz - nominat
Morawieckiego - takich wpływów nie ma, ponadto jest człowiekiem o słabym
charakterze i natychmiast uległ brutalności Papierza.
Papierz jest związany z szefem służb specjalnych Mariuszem Kamińskim,
który za plecami Kaczyńskiego zawarł nieformalny sojusz ze Zbigniewem Ziobrą.
Obaj starają się zablokować Morawieckiego. Stąd bierze się coraz bardziej jawne
upokarzanie przez Papierza Jacka Czaputowicza.
Po objęciu resortu minister obiecał kilku dyplomatom, którzy padli
ofiarą czystek Witolda Waszczykowskiego, że do ministerstwa powrócą bardziej
cywilizowane stosunki, a oni otrzymają jakieś oficjalne funkcje. Jednak jego
próby dotrzymania obietnic zostały zablokowane przez
Papierza. W czasie jednego z ostatnich posiedzeń Rady Ministrów, zastępując
nieobecnego szefa MSZ, zarzucił on swemu szefowi słabość przy dekomunizowaniu
kadr ministerstwa. Jak mówi informator „Newsweeka”: „Po czymś takim może już
nastąpić wyłącznie dymisja - albo Czaputowicza, albo jego zastępcy”.
Sam Papierz używa nowej funkcji do osobistej wendetty na ludziach,
których uważa za winnych swojej wieloletniej niełaski w MSZ. Warto tu
przypomnieć, że z funkcji ambasadora RP w Bułgarii Andrzej Papierz został
odwołany w 2010 r. w atmosferze totalnego skandalu. Jak mówi nam jeden z
byłych pracowników resortu: „Nie chodziło nawet o to, że Papierz wykorzystywał
seksualnie swoją podwładną, co w każdym zachodnim kraju eliminowałoby go z
funkcji publicznych; i nie chodzi o to, że został na tym nakryty przez jednego
z technicznych pracowników ambasady; ten pracownik bał się swojego przełożonego
i nic by nie powiedział, gdyby nie bezczelność samego Papierza, który próbował
go prewencyjnie wyrzucić z roboty, a wtedy cała sprawa wylała się na zewnątrz”.
Kara za tamto przewinienie była raczej łagodna. Ówczesny minister Radosław
Sikorski posłał Papierza na placówkę do Afganistanu. Później dostawał on
lepsze przydziały, w tym stanowisko konsula generalnego RP w Stambule. Dziś swą
nową funkcję kadrowca MSZ wykorzystuje do niszczenia personalnych zasobów
polskiej dyplomacji.
****
Tak dziś wygląda Polska polityka zagraniczna i taki jest stan odpowiedzialnych za nią
instytucji. W konsekwencji nasze państwo jest coraz bardziej izolowane, a
gwarancje sojusznicze coraz bardziej wątpliwe. Warto pamiętać, że samotność
Polski zawsze w naszej historii oznaczała kłopoty.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz