wtorek, 2 października 2018

Polska na stojąco



Polska polityka zagraniczna powinna dbać o interesy naszego kraju w świecie. Zamiast tego pod rządami PiS stała się propagandowym instrumentem polityki wewnętrznej
poletkiem utarczek funkcjonariuszy władzy

Polska polityka zagranicz­na wchodzi w okres dwu­letniego wyborczego maratonu (po kolei wybo­ry samorządowe, unijne, parlamentarne i wreszcie prezydenckie) bez jakiejkolwiek doktryny, pogrąża­jąc się w chaosie i dryfie. Nie ma żadne­go strategicznego celu poza doraźnym reagowaniem na zaostrzający się kryzys w stosunkach polsko-unijnych. Niszczo­ne są instytucje, które mogłyby polską politykę prowadzić, a prawicowi liderzy, którzy się do niej garną, są totalnie skłóceni.
   Jak mówi były ambasador Polski w Kanadzie i były rzecznik MSZ Mar­cin Bosacki: - Jarosław Kaczyński za­wsze traktował politykę zagraniczną jak podrzędny instrument w polityce wewnętrznej, jednak dzisiejszym pra­wicowym fachowcom od polityki za­granicznej służy ona już tylko do walki przeciw sobie nawzajem.

KTO WALCZY
Zgodnie z ogólną zasadą polity­ki PiS realnie rządzą nie ci, którzy zaj­mują oficjalne stanowiska w państwie (Duda, Szydło, Morawiecki), ale ten, kto żadnej funkcji państwowej nie ma (Ka­czyński). Podobnie jest z polską polity­ką zagraniczną. Realna kontrola nad nią w najmniejszym stopniu należy do szefa MSZ Jacka Czaputowicza. Także pozy­cja prezydenta Andrzeja Dudy, któremu konstytucja daje pewne narzędzia, jest bardzo słaba. Kompromitacja w Wa­szyngtonie była konsekwencją jego kło­potów w kraju wykorzystanych przez amerykańskiego prezydenta z właściwą mu brutalnością.
   O kontrolę nad polską polityką za­graniczną walczą najróżniejsze ośrodki i ludzie. Po pierwsze - sam premier Ma­teusz Morawiecki. Z jednej strony, po­przez swoje kolejne decyzje i deklaracje zaostrza konflikt z Unią Europejską. Jest to zgodne z priorytetem Kaczyń­skiego, który uważa, że konflikt ten uwiarygodnia pisowską politykę wsta­wania z kolan - co jest szczególnie waż­ne w kampanii wyborczej. Z drugiej jednak strony próbuje opóźniać unijną odpowiedź na niszczenie Sądu Najwyż­szego. Byłaby ona - na poziomie poli­tycznym i budżetowym - dewastująca dla polskich interesów. Działania Morawieckiego sprowadzają się w praktyce do okłamywania europejskich partne­rów, a co najmniej stosowania szumu informacyjnego.
   Po wpływy w polskiej polityce zagra­nicznej sięgają też inni. Choćby Zbi­gniew Ziobro ze swoimi zdolnościami i skłonnościami do intryg, a także coraz większymi ambicjami - w tym prezy­denckimi. To jego resort przygotował nowelizację ustawy o IPN, przez co do­
prowadził do największego po roku 1989 kryzysu w stosunkach polsko-amerykańskich i polsko-żydowskich. Jednak Ziobrze się ten kryzys w su­mie politycznie opłacił, gdyż odbudo­wał pozycję twardziela na pisowskiej i narodowej prawicy. Zbigniew Ziobro, który praktycznie realizuje większość działań na froncie wojny z sędziami, decyduje w ten sposób o tempie, w ja­kim zaostrza się kryzys w stosunkach Polski z UE.
   W gronie osób, które próbują wejść na pole polityki zagranicznej, jest też Ma­riusz Błaszczak, który jako szef MON odpowiada za relacje Polski z sojuszni­kami w dziedzinie współpracy wojsko­wej i zakupu sprzętu. Błaszczak sam robi niewiele, ale potrafi podstawić nogę Dudzie - jak to zrobił przy okazji wizyty prezydenta na antypodach, dy­stansując się od zakupu australijskich fregat. A także po wizycie Dudy w USA, kiedy to publicznie poinformował, że Fort Trump, którego budowę zapro­ponował polski prezydent, to „pomysł, który narodził się w MON”.
   Faktycznie, już w maju z Minister­stwa Obrony wypłynął dokument, w którym resort upubliczniał sta­nowisko negocjacyjne Polski, czego normalnie żadna dyplomacja przed rozpoczęciem rozmów nie robi. Do­kument zawierał też militarne dane wrażliwe (propozycje precyzyjnego rozlokowania szkół, szpitali, całej in­frastruktury przeznaczonej dla ame­rykańskich żołnierzy), z czego kpiły wówczas media amerykańskie, a na­wet rosyjskie. Gdy jednak wpływowe postacie prawicowej opinii publicznej zaczęły oklaskiwać propozycję Fortu Trumpa, Błaszczak przypomniał tam­tą wpadkę swojego resortu tym razem jako sukces, który ma przysłonić suk­ces Dudy w Waszyngtonie.

SŁABOŚĆ DUDY
Prezydent nie przywiózł z Ameryki żadnej konkretnej obietnicy Trumpa. Prawicowa propaganda musi ogrywać jako „epokowy sukces” stwierdzenie, że prezydent USA rozpatrzy wniosek o sta­łą obecność żołnierzy amerykańskich w Polsce. Te słowa nic nie znaczą. Nadal koło Orzysza stacjonuje jedynie rota­cyjnie amerykański batalion, a w Żaga­niu amerykańska brygada pancerna. To zostało jednak wynegocjowane jesz­cze przez rząd PO-PSL z administracją Obamy.
   W Waszyngtonie mieliśmy też wi­zerunkową katastrofę Dudy w posta­ci zdjęcia, na którym stoi - w usłużnej pozie sekretarza - obok rozpartego w fotelu Donalda Trumpa. Jak mówi „Newsweekowi” jeden z pracowni­ków MSZ: „Protokół dyplomatyczny jest ostatnim narzędziem krajów, które wiedzą, że ich partner ma w ręku nieco silniejsze karty, ale nie mogą tego oka­zać. Duda pozwolił się tego narzędzia pozbawić”.
   Pisowski obóz, który doszedł do wła­dzy pod hasłem zakończenia kolonial­nej uległości Polski wobec Zachodu, osiągnął poziom neokolonialnej ule­głości, jakiego nigdy nie widzieliśmy w wykonaniu Kwaśniewskiego, Komo­rowskiego, Millera czy Tuska. Potwier­dza to także ewidentny priorytet nowej amerykańskiej ambasador Georget­te Mosbacher: sprzedać jak najwięcej amerykańskiej broni za jak najwyż­szą cenę. PiS zostało rozpoznane przez amerykańskich lobbystów jako partner wyjątkowo słaby.
   Oprócz kwestii wizerunkowych była także merytoryczna część prezyden­ckiej wizyty. Złożona oficjalnie przez polskiego prezydenta propozycja wy­najęcia amerykańskich żołnierzy za twardą gotówkę (sam Fort Trump ma kosztować ok. 2 miliardy dolarów) pro­wadzi do radykalnego przemodelowa­nia sojuszniczych stosunków w NATO, bardzo dla Polski niebezpiecznego. Pa­weł Zalewski, który w gabinecie cieni PO odpowiada za politykę zagraniczną, tłumaczy: „Jeśli mówimy, że będziemy płacili Ameryce za to, że podejmie ry­zyko powstrzymywania Rosji w Euro­pie Środkowej, co może się skończyć wojną światową, to takiej ceny nie ma. Rosjanie zawsze pokażą, że wojna z nimi będzie Amerykanów kosztowa­ła o wiele więcej niż 2 miliardy dolarów zaoferowane przez PiS. Jeśli obecność amerykańskich żołnierzy w Polsce miałaby być prostym biznesem, a nie elementem globalnej strategii USA, oznacza to, że Polska pozostanie bez amerykańskiej ochrony”.

PAPIERZ MSZ
Prezydent Andrzej Duda jako for­malny reprezentant polskiego pań­stwa wobec zagranicy okazał się słaby. Jednak najważniejsza instytucja, któ­ra zgodnie z konstytucją RP odpowia­da za naszą politykę zagraniczną, czyli Ministerstwo Spraw Zagranicznych, zo­stała praktycznie sparaliżowana, kiedy w kwietniu tego roku Andrzej Papierz zastąpił Jana Dziedziczaka w funkcji wiceministra i nieformalnego kadrowe­go resortu.
   O ile Dziedziczak był słaby, nie orien­tował się w personaliach MSZ i ustępo­wał zarówno Waszczykowskiemu, jak i szefowi jego gabinetu politycznego Ja­nowi Parysowi, to Papierz natychmiast stał się człowiekiem najważniejszym w gmachu przy alei Szucha, o wiele sil­niejszym od Czaputowicza. Powołu­je się na swoją mocną pozycję w obozie władzy. Czaputowicz - nominat Morawieckiego - takich wpływów nie ma, ponadto jest człowiekiem o słabym charakterze i natychmiast uległ brutalno­ści Papierza.
   Papierz jest związany z szefem służb specjalnych Mariuszem Kamińskim, który za plecami Kaczyńskiego zawarł nieformalny sojusz ze Zbigniewem Ziobrą. Obaj starają się zablokować Morawieckiego. Stąd bierze się coraz bardziej jawne upokarzanie przez Papierza Ja­cka Czaputowicza.
   Po objęciu resortu minister obiecał kilku dyplomatom, którzy padli ofiarą czystek Witolda Waszczykowskiego, że do ministerstwa powrócą bardziej cywilizowane stosunki, a oni otrzyma­ją jakieś oficjalne funkcje. Jednak jego próby dotrzymania obietnic zostały zablokowane przez Papierza. W czasie jednego z ostatnich posiedzeń Rady Ministrów, zastępując nieobecnego szefa MSZ, zarzucił on swemu szefowi słabość przy dekomunizowaniu kadr ministerstwa. Jak mówi informator „Newsweeka”: „Po czymś takim może już nastąpić wyłącznie dymisja - albo Czaputowicza, albo jego zastępcy”.
   Sam Papierz używa nowej funkcji do osobistej wendetty na ludziach, których uważa za winnych swojej wieloletniej niełaski w MSZ. Warto tu przypomnieć, że z funkcji ambasadora RP w Bułga­rii Andrzej Papierz został odwołany w 2010 r. w atmosferze totalnego skan­dalu. Jak mówi nam jeden z byłych pra­cowników resortu: „Nie chodziło nawet o to, że Papierz wykorzystywał seksu­alnie swoją podwładną, co w każdym zachodnim kraju eliminowałoby go z funkcji publicznych; i nie chodzi o to, że został na tym nakryty przez jednego z technicznych pracowników ambasa­dy; ten pracownik bał się swojego prze­łożonego i nic by nie powiedział, gdyby nie bezczelność samego Papierza, któ­ry próbował go prewencyjnie wyrzucić z roboty, a wtedy cała sprawa wylała się na zewnątrz”.
   Kara za tamto przewinienie była ra­czej łagodna. Ówczesny minister Ra­dosław Sikorski posłał Papierza na placówkę do Afganistanu. Później do­stawał on lepsze przydziały, w tym stanowisko konsula generalnego RP w Stambule. Dziś swą nową funkcję kadrowca MSZ wykorzystuje do nisz­czenia personalnych zasobów polskiej dyplomacji.

****

Tak dziś wygląda Polska polityka zagraniczna i taki jest stan odpowie­dzialnych za nią instytucji. W kon­sekwencji nasze państwo jest coraz bardziej izolowane, a gwarancje so­jusznicze coraz bardziej wątpliwe. Warto pamiętać, że samotność Pol­ski zawsze w naszej historii oznaczała kłopoty.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz