Polacy mają dziś
prosty wybór, jeśli chodzi o relacje z Kościołem katolickim - albo
uporządkowana sekularyzacja, albo bezsilny antyklerykalizm niewolników
Prawicowi
publicyści - ot, choćby Tomasz Terlikowski czy Paweł Lisicki - panikują, wieszcząc
apokalipsę i nadciągające prześladowania Kościoła. A bardziej liberalni księża,
zakonnicy, a nawet biskupi ostrożnie chwalą film Wojciecha Smarzowskiego
i prewencyjnie przygotowują się do dialogu z
antyklerykałami.
Jednak zaskakująca popularność „Kleru” to nie pierwszy masowy przejaw
polskiego antyklerykalizmu po roku 1989. Najpierw był tygodnik „Nie” Jerzego
Urbana i jego zaskakujący sukces w Polsce Jana Pawła II. Później Ruch Palikota,
jego 10 procent poparcia i trzeci klub w Sejmie. Teraz mamy kolejną
antyklerykalną rewoltę.
Te wcześniejsze kończyły się klęską. A nawet jeszcze gorzej - jedynie
ukrywały postępującą porażkę świeckiego społeczeństwa i państwa. Kiedy „Nie”
osiągało rekordowe nakłady (powyżej 700 tys.), katecheci wkroczyli właśnie do
państwowych szkół, podpisano konkordat i zaczęła prace Komisja Majątkowa, w
której za wiedzą i zgodą polskich biskupów nieruchomości zdobywał dla
Kościoła były wysoki funkcjonariusz Wydziału IV komunistycznego MSW,
zajmującego się w PRL inwigilacją i prześladowaniem księży.
Kiedy miliony Polaków zagłosowały na Ruch Palikota, postępowała
klerykalizacja polskiego państwa i prawa, rozkwitała religia smoleńska, a ostateczny koniec ugrupowania zbiegł
się z momentem, kiedy władzę w Polsce przejęła najbardziej patologiczna
koalicja tronu Kaczyńskiego z ołtarzem Rydzyka. Dziś, kiedy miliony Polaków
chodzą na „Kler” (film Smarzowskiego ma szansę już za chwilę frekwencyjnie
pokonać „Quo vadis”), katecheci niepodzielnie rządzą w polskich szkołach,
Ziobro usuwa nazwiska księży z ujawnionej przez jego ministerstwo listy
pedofilów, Kaczyński, Morawiecki i Gowin zasilają milionami złotych z budżetu
państwa imperium Rydzyka, a wielu biskupów i księży otwarcie uczestniczy w
kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości.
Wyrok na mocno dziś podupadły tygodnik „Nie” (za opublikowanie karykatury
Jezusa) zbliża Polskę do standardów państwa wyznaniowego. Jeżeli za naruszanie
uczuć religijnych będzie się w naszym kraju skazywać, oznacza to nie tylko zniszczenie
tygodnika „Nie”, lecz także zablokowanie jakiejkolwiek krytyki Kościoła. Nawet
Smarzowski może w każdej chwili zostać zaskarżony i skazany z tego paragrafu.
Polscy sędziowie, dzielnie walczący na wszystkich innych frontach, wobec tego
akurat „trendu” mogą się złamać.
Jak tłumaczyć tę słabość polskiego antyklerykalizmu? Czy jest on po
prostu niszą ożywiającą zawsze te same parę milionów najbardziej
zdesperowanych Polaków i zawsze z sukcesem kontrowaną przez mobilizację
katolickiej większości?
A może jest jeszcze gorzej? Może polski antyklerykalizm to tylko rozrywka
niewolników, którzy lubią psioczyć na boku i po cichu na swego pana? Jednak
kiedy mocno tupnie, oddają mu bez szemrania swoje dzieci (trudno sobie
wyobrazić coś bardziej w tej mierze wstrząsającego niż te przykłady rodziców,
którzy stawali po stronie księży pedofilów, przeciwko świadectwom własnych
córek i synów) i na skinienie władcy wykonują wszystkie wymagane przez niego
gesty uległości.
KATOLICYZM BEZ ALTERNATYWY
Antyklerykalne bunty w Polsce zawsze
pacyfikował brak silnej świeckiej kultury, tradycji, brak pełnej alternatywnej
wizji wspólnoty. Nawet Jerzy Urban przyznaje dziś w rozmowie z „Newsweekiem”,
że „religia długo była w Polsce jedynym źródłem budowania wspólnoty, dopóki
nie zakorzeni się u nas świecka wizja społeczeństwa i państwa, wzmacniana przez wykształcenie i kontakty z
Zachodem, dopóty Kościół będzie tutaj rządził”.
To nie jest refleksja w Polsce oryginalna. Najciekawszy myśliciel
polskiej lewicy Stanisław Brzozowski, już na początku XX wieku ostrzegał
polskich antyklerykałów następującymi słowami:
„Może byśmy uprzytomnili sobie na razie, że
prócz chrześcijańskiej - a gdybym miał tu miejsce, broniłbym tezy, że prócz
katolickiej - nie posiadamy żadnej innej kultury”. Roman Dmowski, w młodości
antyklerykał, potem darwinista i nacjonalista, w późnym eseju „Kościół, naród,
państwo” pisał: „Brytyjczycy czy Francuzi dorobili się silnej świeckiej
kultury, można więc wyobrazić sobie u nich rozdział Kościoła od państwa”.
Jednak Polacy zdaniem Dmowskiego takiej świeckiej kultury nigdy nie zdołali
stworzyć, dlatego „usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości,
oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty
narodu”.
Ta
obawa powracała także u współczesnych intelektualistów lewicy i liberalnego
centrum. Adam Michnik, polemizując z Januszem Palikotem w 2014 r., stwierdził
w głośnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: „Kościół to jedyne miejsce, do
którego zwykły Polak przychodzi co niedziela i dowiaduje się, gdzie jest dobro,
a gdzie zło”.
Palikot odpowiedział wówczas argumentem, który w swoim filmie powtórzył
Smarzowski: „Kościół ojca Rydzyka to na pewno nie jest miejsce, w którym zwykły
Polak dowiaduje się, gdzie jest dobro, a gdzie zło. Nie jest też takim miejscem
Kościół księdza Oko, gdzie odziera się z godności ludzi za to tylko, że są homoseksualistami”.
Zdaniem Palikota to właśnie twierdzenie o bezalternatywności katolicyzmu
wywołało największe patologie polskiego Kościoła.
Zarazem ten sam Palikot w książce „Zdjąć Polskę z krzyża”, która była
jego politycznym testamentem i jednocześnie najbardziej dojrzałą deklaracją
nowoczesnego polskiego antyklerykalizmu, szczerze mówił o kłopotach z zaproponowaniem
światopoglądowej alternatywy dla katolicyzmu. Mówił o własnych próbach odwoływania
się do filozofii Wschodu, o powrocie do Słowiańszczyzny i celebrowaniu
świętości natury. Opowiadał też o pośle swojej partii z głębokiej prowincji,
który do tego stopnia nie wyobrażał sobie życia poza Kościołem, że po dostaniu
się do Sejmu z list Ruchu
Palikota poszedł z dumą na mszę do swojej wiejskiej parafii.
Został tam publicznie upokorzony, zwyzywany przez księdza i wraz z całą
rodziną wyrzucony z kościoła. Palikot wymieniał, jako absolutne wyjątki,
Kazimierę Szczukę, Magdaleną Środę czy Wandę Nowicką, które były feministkami,
liberałkami lub socjalistkami. Ich antyklerykalizm nie był istotą ich wyboru.
Odsłaniał dojrzałe świeckie wizje społeczeństwa i państwa.
Jednak przepływ wielu wyborców Ruchu Palikota (a także
niektórych jego liderów, np. Liroya) do Kukiza i narodowców pokazał, że u
wielu z nich za prostym antyklerykalnym odruchem stały ziejąca głupota i
pustka.
ZAMIAST SOJUSZU TRONU I OŁTARZA
W Holandii, we Francji czy w północnych Niemczech antyklerykalizm jest ostatnią pamiątką po religijnych
wojnach XVII wieku, po uwalnianiu się spod świeckiej władzy biskupów, ale nie
odgrywa ważnej roli w codziennym funkcjonowaniu tamtejszych społeczeństw.
Świeckość liberalnej demokracji Zachodu zrodziła się z zupełnie innych źródeł.
Pierwsze to reformacja - wielka odnowa chrześcijaństwa będąca odpowiedzią na
patologie Kościoła jako władzy ziemskiej. Drugim źródłem jest oświecenie jako
pełny system wartości i prawa, a także opowieść o świeckim sensie indywidualnego
ludzkiego życia. Szczególnie we Francji świecka filozofia stała się formą,
której na próżno w Polsce wypatrywał Dmowski.
W Polsce reformacja została stłumiona i porzucona, a oświecenie nigdy
nie dotarło głębiej niż do wąskich elit. Jeśli jednak szukamy nadziei na polską
świeckość, która nie byłaby tylko jałowym antyklerykalnym buntem niewolników,
popatrzmy, czego boją się fanatyczni obrońcy patologii polskiego Kościoła.
Czego zatem najbardziej nienawidzą Rydzyk, Jurek, Lisicki, Terlikowski,
Gowin? Soboru watykańskiego II i Unii Europejskiej. Sobór był próbą korekty,
rozliczenia się z patologiami Kościoła. Przedstawiał
chrześcijaństwo jako religię miłości i wolności - przeciwieństwo proponowanego
dziś Polakom przez rządzącą prawicę kultu nienawiści wobec inaczej myślących i
obcych, oraz zniewolenia ludzkich sumień za pomocą zideologizowanego państwa i
prawa.
Nauczanie soboru watykańskiego do Polaków prawie nie dotarło. Jednak
większość z nas poznała Unię Europejską pokazującą, że świeckie społeczeństwa
i państwa nie są „chaosem”, „relatywizmem”,
„zbydlęceniem”, a Europy nie zamieszkują „worki skórno-mięśniowe” - jak polscy
katolicy z Opus Dei nazywają niewierzących. Normy i prawa Unii Europejskiej są
bardzo często zsekularyzowanymi normami chrześcijaństwa. W dodatku ta świecka
Europa nie walczy z religią. Jest raczej miejscem tego, co Alphonse de Lamartine, katolicki myśliciel z XIX
wieku, przypomniany przez sobór watykański II, nazywał „przyjaznym rozdziałem
Kościoła i państwa”. Kościół katolicki jest reprezentowany we wszystkich
instytucjach UE. Głosowania w kwestiach wartości w Parlamencie Europejskim raz
wygrywają chadecy, raz socjaldemokraci, kiedy indziej liberałowie.
Sensowna sekularyzacja, przyjazny, ale prawdziwy
rozdział Kościoła od państwa, nie jest przepisem na zniszczenie w Polsce
chrześcijaństwa, ale podstawowym warunkiem, aby chrześcijaństwo w Polsce
przetrwało. Dzięki temu nie będziemy skazani na tępy i płytki antyklerykalizm
niewolników. Na razie jednak, kiedy ogląda się „Kler” Smarzowskiego, słowa
Romana Dmowskiego, że „Kościół jest narodową formą Polaków”, rozbrzmiewają w
głowie widza jak najbrutalniejsze szyderstwo.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz