Rafał Trzaskowski – ur. w 1972 r., poseł PO, analityk i wykładowca akademicki. Politolog, doktor nauk humanistycznych. Był wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie Ewy Kopacz i ministrem administracji i cyfryzacji w rządzie Donalda Tuska

wywiad  Donata Subbotko

Donata Subbotko: Był pan kiedyś z Bolkiem i Lolkiem na Dzikim Zachodzie?

Rafał Trzaskowski: Z Bolkiem i Lolkiem? Nie.

A z Grzegorzem Schetyną w Western City?

– Nigdy nie byłem w Karpaczu.

To pod Karpaczem.

– Pod też nie byłem.

Falenta obiecuje pikantne taśmy z waszym udziałem.

– Trudno komentować osobę w 100 proc. niewiarygodną.

A w Sowa i Przyjaciele pan był?

– Nie.

Nie wyciągną panu za chwilę żadnej taśmy?

– Nie chadzam z politykami do tego typu miejsc. Może dlatego, że jestem stosunkowo nowy w polityce. Czas po pracy spędzam z rodziną i przyjaciółmi.

W polityce przyjaźń jest niemożliwa?

– Mój przyjaciel od podstawówki to Michał Żebrowski. Drugi przyjaciel z dzieciństwa to Łukasz Bromski. Inni przyjaciele pochodzą głównie z czasów licealnych. W pracy mam obok siebie ludzi, których lubię, ale przyjaźń to coś bardzo prywatnego i trudno ją sobie wyobrazić w polityce. Wszedłem do polityki późno, bo w wieku 36 lat, kiedy już rzadko formują się prawdziwe przyjaźnie.

Rodzina wytrzymuje ataki?

– Nie rozmawiam w tym kontekście o rodzinie. Co powiem, mogą wyrwać z kontekstu i wykorzystać przeciwko mnie. Jeśli powiem, że rodzina reaguje świetnie, to będzie nieprawda. Jeśli powiem, że źle, to będą jeszcze bardziej ją atakować. Jak przychodzili do mojej chorej matki i udawali przyjaciół, to nie było miłe.

Dzieci pytają, po co to panu?

– Nie przynoszę pracy do domu. Z dziećmi czasem rozmawiam o konstytucji. O historii. Ale o tym, co robię, zero. Cięcie. Wielu ludzi uważa, że skoro mój ojciec był muzykiem, to rozmawialiśmy o muzyce. Trochę tak, ale w sumie mało. On był erudytą, więcej przegadałem z nim o książkach, historii, kulturze i jedzeniu.

Gotował?

– Nie, ale ja lubię. Polskie zupy. Dużo tajskiego jedzenia robię. Albo meksykańskie chilli con carne. Albo mięso w kurkach, w ogóle potrawy z grzybami. Ważne, żeby dostosować się do sezonu, teraz trzeba jeść grzyby i dynię. Dzieci wolą jednak klasyczną kuchnię mojej żony.

Z JAKIEJ ARYSTOKRACJI? BYŁA KOMUNA, ŻYLIŚMY W TYCH SAMYCH WARUNKACH

Ojciec pracował w domu?

– I tak, i nie. Był dyrektorem Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji, normalnie chodził do pracy, nagrywali tysiące utworów. A wieczorami pisał muzykę w domu. Miał swój pokój, ale otwarty na resztę mieszkania. Jak chciał się izolować, zakładał słuchawki. Tylko gdy się urodziłem, kazał sobie wybudować ścianę, żeby tłumić hałasy, co się okazało bez sensu, bo nie byłem krzykliwym dzieckiem. W 1991 r. orkiestra została rozwiązana, więc w ostatnim okresie życia pracował już tylko w domu. Mieszkanie mieliśmy na Starówce – jak na tamte czasy duże. Na strychu, z małą sypialnią na górze. Całe w antykach, książkach, z fortepianem.

Sporo znanych ludzi wpadało?

– Mnóstwo jazzmanów, literatów, aktorów. Po co epatować nazwiskami? W dodatku za komuny często po Starówce ganiało ZOMO, więc ludzie przychodzili się schować. Ale podwórko było jak wszędzie, mieszkały tam różne dzieciaki. Graliśmy w kapsle i pikuty.
Mama prowadziła otwarty dom. Przyjaciółką domu była np. Kalina Jędrusik, którą pamiętam szczególnie, poświęcała mi mnóstwo czasu – jedyna dama, w której ustach przekleństwo nigdy nie raziło. Bliższy kontakt miałem też z Tomkiem Lengrenem i Markiem Piwowskim, umieli gadać z dziećmi, a innym to mówiłem dzień dobry – i na podwórko. Nie byłem taki stary malutki, co to siedzi ze znajomymi rodziców, wolałem klimaty ulicy. Do dziś nie lubię za długo siedzieć przy stole. Moja żona pochodzi ze Śląska, jest bardzo rodzinna. Czasem ta cała fajna, różnorodna rodzina siedzi przy stole, rozmawia, ale ja jestem w stanie usiedzieć tylko z godzinę, potem się niecierpliwię.
Tata był zabawnym człowiekiem, ale i raptusem. W domu cały czas śmiechy, wygłupy, skecze. Czasem wybuchał, np. że nie wyszedłem z psem. Mieliśmy boksera o imieniu Bąbel, tak samo nazwałem teraz naszego buldoga. Mam też papugę falistą, która umie mówić: „Konstytucja”, „Ola, ucz się” i „Jak się masz, Rafał?”.
Byłem późnym dzieckiem, rodzice mieli po 40 lat, gdy się urodziłem. Jak przynosiłem ze szkoły uwagi, to pytali, dlaczego się wygłupiam. Nie traktowali tego poważnie. Wiedzieli, że dobrze się uczę, i do niczego nie przymuszali. Akceptowali, że trochę rozrabiam. Ojciec był dla mnie olbrzymim autorytetem, skarbnicą wiedzy, osobą, która miała wykrystalizowane poglądy na każdy temat, mówił po angielsku i niemiecku, co nie było wtedy częste. Relacje mieliśmy kumpelskie. Rodzice ze mną o wszystkim rozmawiali: o życiu seksualnym, narkotykach, alkoholu. Tłumaczyli, na co uważać. Mieli zaufanie, byłem odpowiedzialny. Szybko zacząłem zarabiać, już w liceum dawałem lekcje angielskiego.

Patryk Jaki podkreśla, że jest nie z arystokracji, ale z bloków. Bliżej ludzi.

– Z jakiej arystokracji? Przypominam, że była komuna i myśmy żyli w tych samych warunkach, staliśmy w tych samych kolejkach po papier toaletowy.

Bez przesady. Miał pan lepszy start niż większość Polaków. Pana tata był genialnym pianistą, jeździł po świecie.

– Ale nie było elity w dzisiejszym rozumieniu. Rodzice czytali książki, posyłali mnie na angielski, ale podwórko było identyczne i kolejki też, a paczki dostawaliśmy z kościoła, tak jak wszyscy. Stałem po szynkę w sklepie przy Freta. I po pomarańcze, gdy rzucili przed świętami. Jak człowiek kupił rodzynki, to było wydarzenie.

Był pan kiedyś w biedzie?

– Nie. Ale to, do czego doszedłem w życiu, sam sobie wywalczyłem. Studiowałem dwa fakultety równocześnie i zarabiałem na własne utrzymanie. Mówią: a, on miał łatwiej, bo zna pięć języków. Ale tych języków trzeba się było przecież nauczyć.

Lepiej niech się pan wytłumaczy.

– Angielskiego nauczyłem się dzięki rodzicom, posyłali mnie na lekcje. W 1989 roku pracowałem w Niespodziance, słynnym biurze „Solidarności”. Rządził tam Jan Lityński. Mówię, że przyszliśmy z kolegami do pomocy, a on, że super. Sprzątaliśmy, rozwieszaliśmy plakaty, rozdawaliśmy pierwsze wydanie „Gazety Wyborczej”. Okazało się, że przydał się angielski. Kiedy przychodzili zachodni politycy, dziennikarze czy jak przyjechał Stevie Wonder, robiłem za tłumacza. Amerykańscy politycy, którzy nas tam odwiedzili, zaproponowali mi stypendium w Stanach, dzięki czemu zrobiłem tam maturę.
W liceum i na studiach uczyłem się francuskiego, potem zdałem do Kolegium Europejskiego w Natolinie, gdzie francuski był językiem wykładowym, obok angielskiego. Było mi trudno, dlatego postanowiłem się tego francuskiego nauczyć na maksa i trzy lata chodziłem do Instytutu Francuskiego. Potem przyszedł czas na hiszpański, bo mam fioła na punkcie Ameryki Południowej, i włoski, ale pierwszym językiem był oczywiście rosyjski, wszyscy mieliśmy go przecież od podstawówki. Po prostu po ojcu mam ucho do języków.
Prezydentowi Warszawy to się przyda? Nie lepiej, żeby się dobrze dogadywał ze zwykłymi Polakami?
– Chodziłem do normalnej podstawówki, większość czasu spędzałem na podwórku z dzieciakami z różnych rodzin, również takimi, które wchodziły w konflikt z prawem. Proszę mi wierzyć, rozumiem się ze zwykłymi warszawiakami. Języki natomiast przydadzą się do ściągania inwestycji i działania w organizacjach zrzeszających europejskie miasta. To ważne. Dzisiaj, kiedy PiS nas wypycha na margines Unii, trzeba nadrabiać innymi kanałami. A jeszcze gdyby stracili wszystkie pieniądze unijne, powstanie problem, skąd ściągnąć dodatkowe fundusze na inwestycje.
Byłem ministrem, byłem posłem do Parlamentu Europejskiego, sporo udało mi się zrobić, pracowałem nad kształtem instytucjonalnym Unii i walczyłem, żeby nie było spychania nas do drugiego szeregu. W komisji jednolitego rynku walczyłem o ochronę danych, o prawa konsumenckie i dostęp ludzi z niepełnosprawnościami do internetu. Walczyliśmy także o fundusze dla rozwijających się metropolii. Ale skutki tych działań rzadko było widać od razu. W polityce samorządowej pociąga mnie niesamowita sprawczość. Jestem zadaniowcem.

PATRYK JAKI ZAKŁADA MASKĘ, CO CHWILA ZMIENIA ZDANIE

Najpiękniejsza stolica europejska, oprócz Warszawy oczywiście, to która?

– Żadnego miasta nie da się porównać z Warszawą. Ale szczególnie lubię Lizbonę. A także Pragę i Neapol, który jest trochę zapuszczony, inny niż reszta włoskich miast, nieco hiszpański w charakterze, może dlatego, że rządzony niegdyś przez Aragończyków.

Widział pan plany Jakiego?

– Mam inny gust niż on. Jemu bardziej podoba się Abu Zabi, Emiraty Arabskie,
szklane wieże i wielkie łodzie, które cumują na Wiśle. Pomysły jak ze snów rosyjskiego oligarchy. Myślę, że to wynika z niezrozumienia potrzeb Warszawy. A jeśli ktoś jeszcze porównuje Warszawę do Sofii, to nie rozumie aspiracji warszawiaków. Byłem niedawno w Sofii, bo Bułgaria sprawowała ostatnio przewodnictwo Unii. Wygląda jak Warszawa z początku lat 90.

Z Lizbony co by pan przeniósł do naszej stolicy? Tramwaje już mamy.

– To trudne, bo Lizbona to tramwaje, które tam jeżdżą prawie pionowo, wąskie uliczki, klimat straconego imperium, pastelowe kolory i bliskość oceanu. Ale Warszawa nie musi niczego znikąd przenosić, ma własnego ducha i charakter. Oprócz inwestycji trzeba zadbać o standardy: edukację, komunikację, budowanie inteligentnego miasta. Chodzi np. o aplikacje, które ułatwiają życie, pomogą znaleźć miejsce do parkowania czy śledzić trasę autobusu. Na świecie takie rozwiązania stają się standardem. Ale moje sztandarowe propozycje to darmowe żłobki i program opieki senioralnej. Oprócz budowy metra trzeba podnieść jakość życia.

Sztab Jakiego mówi, że gdy to pan zostanie prezydentem, Warszawa nie dostanie pieniędzy na inwestycje.

– Budżet państwa to nie partyjna skarbonka. Rząd nie ma własnych pieniędzy, to są pieniądze obywateli, w dużej mierze warszawiaków. Mosty czy metro nie są dla mnie, tylko dla mieszkańców. Warszawiacy nie poddadzą się tak prymitywnemu szantażowi.
To nie jest frazes: kocham moje miasto, chcę, żeby było miastem różnorodnym, otwartym, a boję się, że gdyby, nie daj Boże, rządził tu PiS, to ten potencjał zostanie zmarnowany. Tak jak marnują potencjał naszego kraju. Z racji swojej dotychczasowej roboty ja to widzę każdego dnia. Myśmy naprawdę byli w pierwszej lidze UE. Dzisiaj mimo koniunktury gospodarczej ten rząd strzela nam w stopę – wyprowadzając nas na margines Unii Europejskiej, a w edukacji cofając nas o kilkadziesiąt lat. Chciałbym, żeby w Warszawie działo się inaczej.

Kiedyś już w Warszawie były napisy cyrylicą.

– Uciekam od drastycznych porównań, ale tak, toczy się bitwa o duszę tego miasta – czy będzie europejskie i otwarte, czy też stanie się miastem zakazów i nakazów, realizowania jednej wizji, miastem, w którym faszyści mogą sobie chodzić po ulicy bezkarnie i wykrzykiwać swoje brednie, gdzie można atakować innych za to, że mówią w innym języku. To walka o zachowanie charakteru europejskiego i europejskich ambicji.

Jeśli wygra Jaki, kto będzie rządził w Warszawie: Ziobro czy Kaczyński?

– Wierzę, że warszawiacy się na to nie nabiorą, ale gdyby tak było, istotnie ci dwaj panowie graliby tu pierwsze skrzypce.

Co pana zdaniem będzie to znaczyło dla Polski?

– Realizację priorytetów PiS, które nie będą miały nic wspólnego z tym, czego oczekują warszawiacy. Dla nich, przy całym szacunku, najważniejszą kwestią nie są pomniki Lecha Kaczyńskiego.
Zwycięstwo Jakiego oznacza najbardziej ideologiczną Warszawę, jaką można sobie wyobrazić. Przyzwolenie na faszystowskie defilady i cenzurę w teatrach. Do tego zastój inwestycyjny – jak za czasów Lecha Kaczyńskiego, kiedy wprowadzono totalne scentralizowanie i niemal wszystkie decyzje inwestycyjne stanęły. Misiewiczów w urzędzie i miejskich instytucjach.
Ja prowadzę pozytywną kampanię, rzadko straszę PiS-em, ale trudno abstrahować od tego, co może się zdarzyć, jeśli P
atryk Jaki by wygrał. Warszawa ma w tych wyborach znaczenie symboliczne.

On obiecuje, że wcale nie będzie cenzury, ONR do likwidacji itd.

– To dlaczego nie poparł wniosku o delegalizację ONR? O in vitro i szczepionkach też mówił co innego niż dzisiaj. PiS w kampanii wyborczej trzy lata temu udawał, że wykazuje się słuchem społecznym, a widzimy, jak traktuje osoby z niepełnosprawnościami. To pytanie o wiarygodność, najważniejsze kryterium oceny polityka. PiS nieraz przed wyborami zmieniało barwy, a po wyborach wszystko wracało do normy, Kaczyński zmieniał kurs.

Jaki nie ukrywa syna, pokazuje go na konwencjach. Zyskuje na tym.

– Dzieci nie są od tego, żeby je pokazywać. Ja swoich nie chowam, chadzam z synem w różne miejsca, ale moja 14-letnia córka nie chce być fotografowana. Szanuję to.
Patryk Jaki zakłada maskę, łagodnieje, co chwila zmienia zdanie. Nawet z kwestiami europejskimi wykonuje woltę i robi sobie zdjęcia na tle europejskiej flagi, którą niedawno jego koledzy wyprowadzali z posiedzeń rządu. On udaje kogoś, kim nie jest.

Zaopatrzył się też w bibliotekę.

– Widać wyszło mu z badań, że w Polsce trzeba być europejskim i trzeba czytać. To nie najgorzej o nas świadczy. Może nie jest tak źle, jak myślimy.

To może będziecie sobie pożyczać książki?

– Książki, których mam mnóstwo, pożyczam osobom zaufanym.

ZROBIŁEM WPIS O MNIE, A NIE O GEREMKU. PRETENSJONALNY

Czyta pan wszystko, co kupuje?

– Uśmiecham się, bo Umberto Eco na to mądrze odpowiadał – gdy pytano go, czy przeczytał wszystkie książki, które ma, mówił, że zamierza je przeczytać w kolejnym tygodniu. Więc nie przeczytam wszystkiego, ale to nałóg. Kupuję prawie codziennie.

Wczoraj?

– Przedwczoraj kupiłem parę. Byłem w Krakowie, tam jest taki świetny antykwariat...

Tusk w Krakowie doradził, którą książkę wybrać?

– Tusk nigdy nie daje rad.

W polityce?

– Naprawdę nie doradza. Uważa, że każdy bierze odpowiedzialność za siebie. Gadaliśmy głównie o Europie, bo dalej jestem wiceszefem EPP [Europejska Partia Ludowa].

OK.

– Wiem, wszystko, co ważne, jest nudne. Ale taka jest prawda. Nie mam z Tuskiem relacji kumpelskich, rozmowa była zawodowa.

To co pan teraz czyta?

– Jak zwykle dziesięć książek naraz, ale lepiej postawić tutaj kropkę.

A dlaczego?

– W Stanach mnie uczyli, żeby pokazywać swoje mocne strony, mieć rękę w kieszeni i hop do przodu. W Polsce to jest nieakceptowane.

To dobrze czy źle?

– Słusznie. Polityk musi uczyć się pokory, ma służyć wyborcom, a nie ich pouczać.

Tak pan myśli po swoim słynnym wpisie o Bronisławie Geremku?

– Tu raczej poszło o to, że zrobiłem wpis, który był o mnie, a nie o Geremku. Wpis, dodajmy, wybitnie pretensjonalny.

Przyznaje pan? Na szczęście nie był po francusku.

– Dzisiaj rzeczywiście polityk nie powinien za dużo mówić o sobie, często jest to opacznie rozumiane. Jakby się chwalił. Także gdy mowa o językach, książkach, wykształceniu, doświadczeniu.

Zaryzykujmy.

– Czytam np. powieść Adama Johnsona „Syn zarządcy sierocińca”, która dostała Pulitzera w 2013 r. – dzieje się w Korei Północnej, trochę Orwell, trochę powieść szpiegowska a la James Bond. I opowiadania Adama Hasletta, też się gość otarł o Pulitzera dwa razy. I „Drapieżny ród Piastów” Sławomira Leśniewskiego o początkach państwa polskiego, książkę opartą na teorii, że Mieszko i jego drużyna to byli Skandynawowie. Nawet teraz, w ogniu kampanii, staram się poczytać chwilę w nocy, przed snem.
Kocham Tołstoja i Dostojewskiego, uważam ich za największych pisarzy w ogóle. Poza Szekspirem. Jeżeli ktoś przeczyta Szekspira i Dostojewskiego, to wie wszystko o życiu. A u Tołstoja jest wszystko o emocjach, choćby w scenach balu czy wyścigów konnych w „Annie Kareninie”. Ale jestem amerykanistą, studiowałem anglistykę i specjalizowałem się w literaturze postmodernistycznej, więc kocham też literaturę eksperymentalną, Pynchona, DeLillo. Z Polaków bardzo lubię Pilcha, Tokarczuk, Stasiuka.

Kogo z nich chciałby pan poznać?

– Andrzeja Stasiuka, tylko że on nie lubi polityków. Stasiuk ma wybitne wyczucie języka. Kocha Haupta, a Haupt znany jest z tego, że bawi się językiem, cyzeluje, tworzy niepowtarzalny klimat. Podobnie jak Bruno Schulz, który maluje językiem. Mój ojciec był bibliofilem. Czytał najczęściej książki historyczne, z tego powodu też moje zamiłowanie do historii. Nauczyłem się czytać, gdy miałem pięć lat, bo jak tata czytał mi komiksy o kapitanie Żbiku, to ziewał.

Opowiada pan o ojcu, jakby był innym człowiekiem niż ten, którego znamy z historii polskiego jazzu. Po pana narodzinach trochę się z tego świata wycofał?

– Odszedł od czynnego uprawiania jazzu, bo miał swoje lata, ustatkował się. Ale wszyscy wtedy nagrywali u mojego ojca, aranżował mnóstwo utworów, a przy okazji pisał muzykę filmową i został dyrektorem orkiestry. Był – jak mówił Zbigniew Wodecki – Quincy Jonesem tamtych czasów. Przecież on od 17. roku życia przez 25 lat grał po knajpach i klubach, non stop. Był pianistą, ale też grał na akordeonie, na trąbce trochę się wygłupiał. Był gwiazdą w latach 50. i 60., a później stał się już innym człowiekiem, dojrzał.

Bo urodził mu się syn?

– Na pewno zmienił go wypadek. Gdy miałem siedem lat, byliśmy nad morzem w Chałupach. Był genialnym pływakiem. Zawsze chodził po słupkach i z ostatniego skakał. Uderzył głową o dno. Wrócił do nas i mówi, żeby go zawieźć do szpitala. A nigdy się nie skarżył. Był twardy, rwał sobie zęby na żywca. Okazało się, że to wylew krwi do mózgu, miał operację i ledwo go odratowali. Był mniej więcej w moim wieku i chyba wtedy uznał, że czas przystopować.

A potem legenda Komedy trochę go przyćmiła?

– Nie wiem, czy można tak powiedzieć.

Pierwsza trójka pianistów jazzowych w latach 60. to Trzaskowski, Komeda i Kurylewicz, podobno Trzaskowski to największy wirtuoz.

– Ale Komeda miał nieprawdopodobny talent i tworzył muzykę znacznie bardziej wpadającą w ucho. Mój ojciec pisał muzykę szalenie trudną. Talent to nie tylko talent tworzenia, ale też umiejętność sprzedania się, a mój ojciec nigdy nie zabiegał o to, koncentrował się na tym, co lubił robić, i stawiał przed sobą bezwzględny warunek rozwoju intelektualnego. Taki po prostu był. Wcześniej z Komedą byli prawie nierozłączni. Zosię Komedową poznałem, ale jego oczywiście nie zdążyłem.

Pana rodzice brali ślub razem z nimi w Krakowie.

– A żona „Dudusia” Matuszkiewicza była moją chrzestną, najbliższa ciocia.
Uważam, że muzyka ojca przetrwała próbę czasu. Najbardziej lubię jego album „Seant” nagrany z Tedem Cursonem. Do płyty ze Stanem Getzem też wracam, mimo że to nie jest nagranie najwyższej próby, wszyscy byli zmęczeni oczekiwaniem na zgodę impresaria zza oceanu, i to słychać. Lubię też film „Pociąg” z jego muzyką, ale nie puszczam co dzień płyt albo filmów z muzyką ojca. Słucham też dużo innego jazzu.

Najpiękniejszy standard jazzowy?

– „So What” z płyty „Kind of Blue”, najlepszej płyty Milesa Davisa. Z Billem Evansem na pianinie, którego uwielbiał mój ojciec. Dziś moimi idola klawiatury są Gonzalo Rubalcaba i Brad Mehldau.

Pana tata czasem występował w filmach, grając samego siebie, m.in. w „Niewinnych czarodziejach”. Co z tamtych czasów wspominał?

– To wszystko było inaczej, niż dzisiaj nam się wydaje. Wtedy to mój ojciec i Komeda byli większymi gwiazdami niż Wajda i Polański, którzy dopiero zaczynali. Historia tak się potoczyła, że dzisiaj najpierw są Wajda i Polański, następnie długo, długo nic, potem Komeda. Dalej znowu długo nic, potem Trzaskowski. Ale wtedy to byli kumple i robili różne wygłupy. Proszę obejrzeć taki filmik „Jazz Camping” z Kalatówek, 1959 r., gdzie jest piżama party, Polański, Basia Kwiatkowska, tata gra na trąbce i biega z „Dudusiem”. Ojciec nie patrzył na to nostalgicznie, bo całe jego życie było mniej więcej w tym stylu.

Napisał dla pana jakiś utwór?

– Nie. Dla mnie i ze mną wymyślał limeryki, świńskie wierszyki. To była nasza wspólna zabawa. A ja dziś bawię się tak z dziećmi.

Rzuci pan coś?

– Po co? To zwykle świntuszenie niewysokich lotów.
Ojciec był purystą językowym, poprawiał mi wszystkie błędy. Uwielbiał kalambury, wychowywał mnie na Słonimskim i Tuwimie. Chciał iść na polonistykę, ale nie dostał się z powodów politycznych. W 1950 r., tuż przed maturą, znaleziono przy nim jakąś ulotkę i siedział trzy miesiące w więzieniu. Ubecja była cięta na chłopców z krakowskiego liceum Sobieskiego, bo wcześniej dwóch uczniów z tej szkoły złapano z bronią. Nie przyjęto go więc na polonistykę. Przez rok pracował w hufcach pracy, notabene budując Trasę W-Z w Warszawie, a przez resztę czasu grał w klubach. Za drugim razem udało mu się dostać na studia, już na muzykologię na Uniwersytecie Jagiellońskim.

SKRZYNECKI WZIĄŁ MNIE POD SWOJE SKRZYDŁA

O więzieniu co mówił?

– Że przeżył szok, bo tam byli akowcy, którzy siedzieli już po pięć czy sześć lat. I tyle. Więcej opowiadał o tym, jak po wojnie, gdy był harcerzem i jeździł na obozy na Podhale, przychodzili na ich ogniska „żołnierze wyklęci” od „Ognia”, twardziele z kaplerzami z Matką Boską na piersi. Wszystkie dzieciaki się ich bały. Raz któryś dał harmoszkę mojemu ojcu, żeby coś zagrał. Ojciec zaczął wymiatać jak stary wiarus, zyskał ich szacunek. Po prostu mój dziadek oprócz tego, że był sędzią sądu apelacyjnego, skończył też konserwatorium w Wiedniu, w klasie wiolonczeli, i syna kształcił muzycznie od małego.
Pamiątek rodzinnych mam cały kufer, np. papiery mojego prapradziadka Rafała, oficera napoleońskiego. Mój pradziadek Bronisław był jednym z lepszych polskich językoznawców i zakładał pierwsze żeńskie licea w Galicji. Ciekawa postać, niepokorna, jezuita, który zrzucił habit.

Sami panowie.

– Taki był wtedy świat. Za to w rodzinie mojej mamy były silne ciotki, jej dwie starsze siostry. Gdy wybuchło powstanie, mama miała 12 lat, dziadkowie wyjechali z nią i drugą siostrą pod Warszawę, ale syn i najstarsza córka poszli walczyć. Ciocia w batalionie „Parasol”. Zawsze myślałem, że wujek, Andrzej Arens, zginął w pierwszej godzinie powstania, ale rozmawiałem z rodzinami powstańców z oddziału i wygląda na to, że to musiało być tuż przed Godziną W. Był w kompanii ochrony sztabu, w oddziale „Koszta”.
Do powstania wychodzili z mieszkania moich dziadków przy placu Bankowym, Niemcy złapali ich przy Senatorskiej. Jedna z pierwszych potyczek powstania. Wuj był z przyjacielem Tadeuszem Panczewskim, któremu rodzina powiedziała, że jeśli pójdzie do powstania, to się go wyrzekną – pewnie chcieli go zatrzymać w domu. Mój wujek zginął od razu, miał 20 lat, a ten chłopak po kilku dniach, od ran. Kiedy w styczniu 1945 była ekshumacja, dziadek wykopał wujka ze zbiorowej mogiły i położył na drzwiach, a że nikt nie zgłosił się po tego przyjaciela, to jego też dziadek zapakował i ciągnął ich na tych drzwiach przez całe miasto na Powązki, sam. Razem chłopaki leżą w grobie. Nigdy się tamta rodzina nie zgłosiła, może zginęli.

Rodzice gdzie się poznali?

– Mama zobaczyła ojca pierwszy raz w Ustroniu Morskim w 1952 r., grał na fortepianie, chyba z Melomanami. Podobno moja babcia powiedziała: „Dlaczego pozwalają dziecku grać na fortepianie?”. Bo ojciec miał 19 lat, a wyglądał na 15. Ale naprawdę poznali się wiele lat później, na słynnych koncertach jazzowych w mieszkaniu Fersterów w Krakowie, kiedy mama była żoną Mariana Ferstera i miała już syna. Tata przychodził na koncerty do mieszkania jej teściów. Mało o tym domu wiem, bo to nie jest moja rodzina, tylko mojego przyrodniego brata Piotra. Zresztą wyciągają to teraz przeciwko mnie.
Dziadkowie mojego brata to byli lekarze, którzy przyszli z 1. Armią Wojska Polskiego i znaleźli pracę w szpitalu MSW w Krakowie, więc byli pułkownikami służb wewnętrznych – stąd to oskarżenie, że mam ubeków w rodzinie. Wspaniali, znani lekarze krakowscy. Mieli mieszkanie przy ul. Retoryka, gdzie przychodzili wszyscy, którzy kręcili się wokół jazzu.

Pana mama w drugiej połowie lat 50. prowadziła bar w Piwnicy pod Baranami, a w 1973 r. pana brat został tam nieformalnym dyrektorem.

– Mama najpierw była barmanką, potem kostiumologiem. Później zajmowała się domem. W Piwnicy bywałem, odkąd pamiętam. Pod swoje skrzydła wziął mnie Skrzynecki. Włóczyłem się z nim po Krakowie do rana, a on rozprawiał o sztuce i historii. W liceum jeździłem tam co chwila, żeby się urwać z domu, napić wina, pooddychać tamtą atmosferą.
Mój brat, 19 lat ode mnie starszy Piotr Ferster, był jakby moim drugim ojcem. I kumplem, z którym jeździłem na narty i który wprowadzał mnie w zakamarki Krakowa. Z nim piłem pierwszy alkohol. Z utworów piwnicznych najważniejsza była dla mnie oczywiście „Dezyderata”, od dziecka to się słyszało. Lubiłem też skeczowe piosenki, które śpiewali Preisner albo Raj. I kochałem Turnaua. Miał chyba 17 lat, kiedy się poznaliśmy, puszczał mi na grundigu swoje piosenki, których nie chciał wykonywać, bo uważał, że nie są dobre. Imponował mi. Fajne wspomnienia.

Nie było problemu, że pana mama miała wcześniej inną rodzinę?

– Skąd. Rodzice nauczyli mnie, żeby nikogo nie oceniać. Ojciec powtarzał: jeśli ktoś mówi, że zna odpowiedź na każde pytanie, to uciekaj gdzie pieprz rośnie, jeśli twierdzi, że zawsze ma rację – unikaj go.

SMS: „WPADŁEM Z DZIECKIEM, MOŻE BYŚ POMÓGŁ ZROBIĆ SKROBANKĘ?”

O panu też krążą plotki. Narkotyki, narzeczone, prywatni sponsorzy.

– Taka jest ta kampania. Już pół roku temu użyto przeciwko mnie osoby, która pracowała ze mną w europarlamencie i rozpowszechniała kłamstwa na mój temat. Okazało się, że leczy się psychicznie. Niektóre media ciągle cytują tego człowieka. Sprawa jest w sądzie. Dziwne rzeczy się dzieją. Na przykład prowokacje. Jakieś dziewczyny proponowały mi spotkania za pośrednictwem SMS-ów, na komunikatorach wysyłając dziwne zdjęcia.

Fajne chociaż?

– Przecież to podpucha. Była też próba podszycia się pod mojego znajomego, chłopaka z otoczenia Róży Thun. Dostałem wiadomość z jego telefonu, że zmienia numer. Zaczęły przychodzić SMS-y z tego nowego numeru: co słychać, bo ja jadę na Mazury. Dostałem zdjęcia luksusowego ośrodka na Mazurach. Wreszcie SMS: zobacz, jaką pannę poznałem. Do tego zdjęcia jakiejś plastikowej pani.

Może myślą, że pan na to leci?

– Na plastikowe panie? Kiedy przyszło to zdjęcie, coś mnie tknęło. Zadzwoniłem pod stary numer kumpla, a on, że nie wysyłał mi wiadomości. Chciałem sprawdzić, kto za tym stoi, była jeszcze wymiana SMS-ów. W końcu dostałem pytanie: „Słuchaj, wpadłem z dzieckiem, może byś pomógł zrobić skrobankę?”. Wszystko zgłosiłem do prokuratury.

A żadnych pieniędzy od prywatnych biznesmenów pan nie brał?

– Oczywiście, że nie. To kłamstwa. Ci ludzie specjalnie łączą sprawy obyczajowe z zarzutami natury prawnej. Chcą zasiać niepokój. Również w rodzinie. Utrudnić prowadzenie kampanii. Sprawa jest w sądzie.

Żona co na to?

– Spokojna. Twardo stąpa po ziemi. I był ten atak na matkę w prawicowej prasie.

Że na przełomie lat 60. i 70. była TW. Rozmawiał pan z mamą o tym?

– Mama ma parkinsona i z nią już się nie da swobodnie rozmawiać. Myślę, że ci, którzy ją atakują, świetnie o tym wiedzą.

Bierze pan pod uwagę, że coś takiego mogło się w jej życiu zdarzyć?

– Pewnie mogło, ale pierwszy raz o tym słyszałem. Myślę, że gdyby tam były jakieś rzeczy bulwersujące, to byłyby supernagłośnione. A ten temat zdechł.
To były takie czasy, nie wykluczam, że mama mogła rozmawiać ze służbami bezpieczeństwa i że one mogły to zarejestrować. Wtedy nie dało się uniknąć kontaktu ze służbami, kiedy ktoś załatwiał paszport. Nie wiem zresztą, czy to wszystko prawda. Konkurencja ciągle szuka czegoś z przeszłości, żeby mnie ośmieszyć. Podobno jacyś ludzie przepytywali moje studentki sprzed 20 lat, czy do którejś się przypadkiem nie uśmiechnąłem.

Uśmiechnął się pan?

– Jestem profesjonalny w relacjach ze studentami, więc śpię spokojnie. Jak człowiek miał kolorowy tryb życia, to próbują znaleźć na niego haka. Ponieważ nigdy nikomu niczego nie załatwiałem, nie brałem udziału w żadnych biznesach, nie ma nagrań, na których opowiadam, że zlecę coś Gienkowi za 100 tys. albo załatwię komuś pracę, więc szuka się innych tematów. Ale jak uderza się w matkę...
Parę lat temu przyszła jakaś pani do domu mojej matki – mama była już chora, ale jeszcze był z nią kontakt – głaskała ją po ręce, mówiła, że jest „przyjaciółką Rafała”, i pytała, kim są panie, które się nią zajmują. Potem przeczytałem na pierwszej stronie tabloidu, że zatrudniam Ukrainki na czarno. A to mama zatrudniła tę osobę normalnie na umowę o pracę. Mama strasznie to przeżyła.
Cały czas coś trzeba odkłamywać i jednocześnie być skupionym na pozytywnym przekazie. Ale taka jest dzisiaj polityka. Kłamstwa, przeinaczenia, fake newsy. Z tamtej strony propaganda za grube miliony. Z drugiej – niezależne media, które mnie nie oszczędzają, taka ich rola. Wszystkie media żyją z klikalności, wszyscy szukają sensacji. Dzisiaj najbardziej opłaca się być bezbarwnym. Wiedziałem, że będzie hardkorowo, brudno, że krew będzie się lała.

Ma pan dość?

– Nie. Za bardzo zależy mi na Warszawie. Decydująca walka dopiero się zaczyna.