Pojawia się coraz
więcej głosów, że konflikt polityczny w Polsce, także w wyniku ostatnich
wyborów, zaszedł za daleko, pogłębiły się linie podziałów, że zaczyna realnie
grozić przemoc. Że trzeba zatrzymać to szaleństwo, dopóki jest czas. Jakoś się
pojednać.
Jeszcze przed wyborami, i zapewne w celach marketingowych,
prezes Kaczyński stwierdził, że widzi siebie w jednym pochodzie z okazji
100-lecia odzyskania niepodległości z Donaldem Tuskiem. Podobne tezy o
„wspólnym marszu” wygłaszali premier Morawiecki i prezydent Duda. Hasłem
kampanii PiS było „Polska jest jedna”. Jeden z prawicowych blogerów napisał -
już po samorządowych wyborach - o obcym sobie elektoracie kosmopolitycznym:
„Nie ma co się obrażać. To też jest elektorat. Można nawet powiedzieć, że to
nie ich wina, że nie mieli się od kogo nauczyć patriotyzmu i dumy narodowej.
(...) Trzeba się nauczyć do nich mówić bez nienawiści i piętnowania”.
Po stronie opozycji do idei pojednania dorobiona została nawet
cała ideologia. Otóż zgodnie z nią nie da się trwale pokonać PiS ani ukarać
jej działaczy, propagandystów, całej klienteli itp., ponieważ ta partia jeszcze
bardzo długo będzie znaczącym elementem
polskiej sceny politycznej, nawet jeśli straci na pewien czas władzę. I na
realny odwet nie pozwoli. Tym bardziej - jak
słychać - nie można piętnować elektoratu tego ugrupowania. Ani tego twardego,
bo ma on prawo do swoich przekonań, ani tym bardziej tzw. miękkich wyborców,
którzy mogą się po ludzku mylić albo kierować takimi pobudkami, jakie uważają
za stosowne, np. materialnymi. Jeśli zostanie zastosowana metoda zemsty i
kary, to czeka nas piekło, a konflikt i tak się nie rozstrzygnie. Zrodzi to
tylko kolejną traumę, nową porcję krzywd, które będą odreagowane w następnym
rozdaniu. I tak bez końca. A może przyjść bardziej radykalna zmiana, firmowana
przez „dziarskich chłopców” z ekipy narodowej, która spowoduje, że ludzie
jeszcze zatęsknią za starym PiS.
Takie idee w różnym natężeniu i formach głoszą byli politycy
(np. Jan Rokita, Bartłomiej Sienkiewicz, czasami również Aleksander
Kwaśniewski), obecni (np. Robert Biedroń, Władysław Kosiniak-Kamysz), lewicowi
i liberalni publicyści (np. z Kultury Liberalnej), ale także konserwatywni (jak
np. Rafał Matyja czy ci związani z Klubem Jagiellońskim). W tle pojawia się
zawsze „walka dwóch plemion”, szukanie „wyjścia awaryjnego”, „trzecia droga”,
„nowy paradygmat”, polski Macron, który „odmieni oblicze tej
ziemi” itd. Biedroń, zauważając, że to wszystko jedno, czy rządzi PiS czy PO,
powiedział ostatnio w wywiadzie: „musimy wyjść z oceanów, gdzie leje się krew
i zarzynają rekiny. Polska zasługuje na inną politykę, lepszą, wspólnotową
(...)”.
W tej perspektywie walczące strony, czyli zwłaszcza
Koalicja Obywatelska i PiS, wydają się zatem odrażające i anachroniczne, jak
gryzące się dinozaury, które zapomniały już, o co im chodzi. Zapamiętale
tratują wszystko wokół siebie, a Polacy chcą spokojnie żyć i „rozwiązywać
realne problemy”. Stąd tęsknota za pojednaniem się zwykłych ludzi, podanie sobie
rąk ponad Kaczyńskim i Schetyną, całym tym brudnym i męczącym sporem.
13 lat sporu
Psychologicznie da się zrozumieć
taką postawę: rzeczywiście zasadniczy spór polityczny trwa w Polsce od 13 lat,
to długo. Nigdy wcześniej po 1989 r. konflikt nie przybierał stanu tak
permanentnego i totalnego. Siły polityczne wzbierały i opadały, jak Unia
Wolności, SLD, AWS. Tym samym spór też obumierał, z braku ciągłości u
antagonistów. Od 2005 r. sytuacja zmieniła się całkowicie. Po pierwsze, od tego
czasu nie rządził nikt inny niż Platforma albo PiS. A po drugie, nigdy
wcześniej nie chodziło o sam ustrój państwa i
zasady liberalnej demokracji, ponieważ nie były one kwestionowane.
Ten konflikt dotąd się nie zakończył. Przy całej
niedoskonałości PiS i Platformy, przy codziennych śmiesznościach, aferach,
głupstwach i słabościach, to te ugrupowania wciąż toczą walkę podstawową. O
Trybunał, sądy, pozycję kraju w Unii Europejskiej i innych strukturach, o bezpieczeństwo ekonomiczne i
militarne. Nikt inny w tej chwili tak poważnego sporu na scenie publicznej nie
toczy, nawet jeśli jest on często brzydki, nudny i wydaje się na razie
nierozstrzygalny.
A jednak niemal wszystkie siły i inicjatywy, które
próbowały odnaleźć swoje szanse poza tym podziałem, poza Kaczyńskim i Schetyną, poza niby strywializowanym i zbanalizowanym dyskursem,
który dominuje od lat kilkunastu w wyborach, nie dostały poparcia społecznego.
Żadnego albo co najwyżej jakieś śladowe.
Najwidoczniej trwający od 2005 r. podział jest autentyczny
na wiele sposobów; nie jest tylko produktem socjotechniki czy przejawem
personalnych animozji, ale wyraża sobą realnie także przeciwstawne idee,
psychologie, wartości. Emocje, które im towarzyszą, są wytworem tego podziału,
który na pewno obejmie czas kolejnych wyborów.
Charakterystyczne, że nawet te środowiska, które spektakularnie próbują
lokować się poza PO-PiS, prędzej czy później, bardziej czy mniej, są przezeń
wciągane w tę orbitę. Jeszcze najlepiej potrafią bronić swojej samodzielności
bezpartyjni prezydenci wielkich miast, których osobistą pozycję wzmacniają
swoimi głosami wyborcy, ale i oni zmuszani są często do lawirowania między
dwiema stronami konfliktu i politycznego handlu.
Stąd powstaje pytanie, także czysto politologiczne: co
miałaby znaczyć dzisiaj idea „pojednania”, łagodzenia konfliktu, odejścia od
stanu permanentnej konfrontacji? Na jakich warunkach, kto i co miałby zrobić?
PiS już taki jest
W propozycjach zwolenników tzw.
pojednania widać istotną dysproporcję. Warunki dyktowane opozycji są dość
jasne: nie grozić odwetem, zrozumieć elektorat PiS, nie mówić o powrocie do
stanu poprzedniego, nie bronić III RP, bo to irytuje ludzi, wykazać pokorę,
usilnie szukać powodów przegranej w 2015 r., nie gardzić ludem, nie negować 500
plus, zostawić w spokoju emerytury, przedstawić prospołeczny program, docenić
patriotyzm i wspólnotowość itd.
Znacznie gorzej jest z oczekiwaniami wobec PiS. Właściwie
nie słyszy się postulatów, aby PiS np. przywrócił trzech legalnie wybranych
sędziów do Trybunału Konstytucyjnego, że warunkiem „podania ręki” jest
pozostawienie na stanowisku prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf,
przywrócenie niezależnej KRS, respektowanie wyroków sądów, zaprowadzenie
chociaż elementarnego pluralizmu w mediach publicznych czy załagodzenie sporu z
Unią Europejską.
Widać w tym przekonanie, że PiS w swoich pryncypiach jest
nie do zmiany, wiadomo, że nie cofnie się, bo tak już ma, niemal na zasadzie
praw przyrody. Ale spokój społeczny jest mimo to cenny, co z natury rzeczy
wymaga, aby ustąpiła druga strona: ktoś musi, jeśli zatem nie Kaczyński, to
opozycja.
Do tego dorabia się wiele
symetrystycznych uzasadnień, czyli wskazuje na historyczne i współczesne błędy
czy zaniedbania, które w istocie stawiają dzisiejszą opozycję i jej intelektualne
zaplecze w roli bardziej winnego wojny polsko-polskiej.
W żądaniach „obniżenia temperatury sporu” i szukania pojednania
objawia się wyraźna chęć przeskoczenia ustrojowego konfliktu, jaki od długiego
czasu toczy się w Polsce. Propozycja, aby potraktować go jako w miarę normalny
spór dwóch partii („duopolu PO-PiS”, jak nazywa to Robert Biedroń). PiS
wychodzi tu naprzeciw, próbując wykazać, że to spór „prawniczy”, w najgorszym
razie „polityczny”, ale w sumie normalny dla demokracji.
Wraca więc pytanie - zwłaszcza
teraz, po wyborach samorządowych - czy można współpracować z PiS, budować
koalicje, a przynajmniej dyskutować o jakichś praktycznych pomysłach tej partii
w oderwaniu od tego, co robi ona z systemem państwa. Wiele osób z niepisowskiego
kręgu odpowiada na to pytanie pozytywnie. Przecież nie trzeba się wyrzekać
demokratycznych pryncypiów, należy tylko spisać protokół rozbieżności i
porozumieć się tam, gdzie można. Przecież nie można
uznać, że kilka milionów sympatyków PiS to osoby zdemoralizowane lub niemądre.
Jeśli popierają partię Kaczyńskiego, to znaczy, że to ugrupowanie ma
legitymację do istnienia w publicznej przestrzeni. Byłoby źle, gdyby kwestie
jednak w sumie jakoś abstrakcyjne, jak ustrój państwa, miały wpływać na realne
życie zwykłych ludzi, rodzić niechęć, osłabiać narodową wspólnotę. Tak mniej
więcej wygląda to rozumowanie. Wszystko to brzmi dobrze i szlachetnie, ale
jeśli się wgłębić w sensy, jest
niemądre, i nieskuteczne.
Nierównowaga
Po pierwsze, pojednanie bez przebaczenia
jest przejawem moralnej bylejakości albo koniunkturalizmu, zaś jakiekolwiek
prawdziwe pojednanie może polegać tylko na jednoczesnym wybaczeniu, a wybaczyć
można wtedy, kiedy czas „czynienia zła” już minął. Niestety, nic takiego nie
nastąpiło.
Co więcej - to, co demokraci
uważają za uchybienia, delikty, złamanie zasad, a może nawet przestępstwa
władzy, PiS wciąż traktuje jako swoją misję i przejawy troski o kraj.
Historia pokazuje, że czasami takie wymuszone, oficjalne
zgody następowały (np. w Hiszpanii, RPA) po to, by nie doszło do
niewyobrażalnych tragedii, wojen domowych. Ale w Polsce, wbrew przepowiedniom
niektórych, do rozlewu krwi jest daleko, zagraża raczej łamanie sumień,
podporządkowanie rządzącym, zawiadywanie karierami, biznesami, narastający
serwilizm, klientyzm, polityczna oligarchia. Kaczyński, podobnie jak Orban na
Węgrzech, jest sprawny we wprowadzaniu miękkiej autokracji, gdzie ludzie sami
mają wiedzieć, jak się zachować bez zbędnej perswazji. Nie ma zatem
konieczności szukania sztucznej zgody pod groźbą rebelii.
Po drugie, sytuacja, kiedy jedna strona, czyli PiS, może zachować
swoje zasady i metody, a druga dla idei pojednania lub przynajmniej zbliżenia
musi z nich (czasowo lub w ogóle) zrezygnować, rodzi stan nieusuwalnej
nierówności. Symetryści mówią, że popierają w PiS to, co dobre, a ganią to, co
złe. Znowu brzmi to pozornie sensownie, ale ponownie takie nie jest. Projekty
polityczne są całościowe. I tak jest w przypadku PiS. Politycy tej partii sami
przyznawali, że tzw. socjal jest ściśle powiązany z innymi koncepcjami, że jest
osłoną dla zmian ustrojowych, ma wzmacniać całą partię we wszelkich jej
projektach.
Nie brakowało wypowiedzi, że opozycja dlatego broni się
przed reformą wymiaru sprawiedliwości, bo zamierza wycofać po przejęciu władzy
program 500 plus, do czego potrzebna będzie stara kasta sędziowska. Nie da się
zatem chwalić tego, „co w PiS dobre”, nie wspierając tym samym tego, czego się
w działaniach tego ugrupowania nie akceptuje. Wszystko, co służy ogólnemu
wzmocnieniu PiS, a bez wątpienia idea pojednania ponad „kwestiami spornymi”
czy chwalenie mają taki charakter, pomaga tej partii w realizacji zmian
ustrojowych. Silniejszy PiS może więcej i, jak pokazuje praktyka, zawsze ze
swojej siły korzysta. Partia ta traciła rezon tylko wtedy, kiedy przestawała
być pewna dużego poparcia w sondażach czy, jak ostatnio, po wyborach samorządowych,
nawet jeśli nadrabia miną.
Patos nie przykryje realiów
Można zastanowić się zatem, co
oznaczałby wspólny udział Tuska, Schetyny, Lubnauer, Nowackiej, Czarzastego,
Kosiniaka-Kamysza czy Biedronia w Marszu Niepodległości lub w innych
uroczystościach wraz z politykami Prawa i Sprawiedliwości. Co udałoby się im w
ten sposób zamanifestować?
Przyjmijmy, że są takie chwile, kiedy Polacy muszą być
razem bez względu na dzielące ich poglądy. Problem w tym, że tu nie chodzi o
różnice poglądów - tak głosi narracja PiS o „sporze prawniczym i politycznym”
- bo z punktu widzenia państwa prawa nie ma dwóch równoważnych poglądów, PiS i
opozycji, np. w sprawie Sądu Najwyższego czy
Trybunału Konstytucyjnego. Demonstrowanie „jedności ponad podziałami” wymaga
najpierw ustalenia natury podziału. Maszerowanie razem z Kaczyńskim i
Morawieckim potwierdzałoby, że mamy do czynienia z rutynowym podziałem
politycznym, kiedy w istocie chodzi o fundamentalny konflikt podstawowych
wartości o fundamentalne prawa i bezpieczeństwo obywateli we własnym państwie.
Tego w sensie wartości nie da się i nie wolno „zamaszerować”.
Ale jest też polityka, gdzie liczy się obecność, a
ewentualna nieobecność powinna być dobrze opowiedziana. Oddanie święta - które
zdarza się raz na sto lat i z natury rzeczy obrasta legendą - bez walki lub
choćby dokładniejszego wyjaśnienia swojej postawy byłoby błędem. Opozycja,
jeśli nie chce się narazić na zarzut lekceważenia tak istotnej daty czy
odrzucania tzw. wyciągniętej ręki, powinna wykorzystać ogólne i patetyczne
zaproszenia prezydenta Dudy, jakie teraz często wygłasza.
Prezydent ostatnio stwierdził, że rocznicę niepodległości
„powinniśmy obchodzić wspólnie”, „jak Polak z Polakiem”. I dodał: „przecież we
wspólnym świętowaniu nie chodzi o to, żeby nagle prezes Jarosław Kaczyński miał
poglądy, jak pan przewodniczący Schetyna, a Schetyna jak ja. To jest niemożliwe”.
To fakt, ale chodzi o to, żeby swoje poglądy, czyli wystąpienia podczas
obchodów, mogli wygłosić Kaczyński, Duda, Morawiecki, ale też - oficjalnie, z
trybuny - Schetyna, Kosiniak-Kamysz czy Donald Tusk, który też ma swoje tytuły,
aby w uroczystościach uczestniczyć. W odpowiedzi na zaproszenie opozycja
powinna publicznie zażądać możliwości czynnego, a nie milczącego uczestnictwa
we wszystkich punktach obchodów 100-lecia niepodległości. I sprawdzić tym
samym intencje Dudy czy Kaczyńskiego. Jeśli PiS odmówi, to nastąpi tym samym
weryfikacja ich motywacji i prawdziwych zamiarów.
Wtedy pozostanie zorganizować obchody Święta Niepodległości
oddzielnie. W takim przypadku opozycja organizująca „swoje obchody” i tak
będzie atakowana za tzw. niezdolność do porozumienia się, za nieumiejętność
wzniesienia się ponad bieżącą politykę. Ale przynajmniej będą mocne argumenty
na to, że władza w swoich zaproszeniach była nieszczera, że chodziło jej tylko
o pokazanie na zewnątrz „normalnego kraju”, gdzie
opozycja stawia się na organizowane przez władzę wydarzenia. Że stoją na tej
samej trybunie, klaszczą i idą w tym samym marszu. A do wewnątrz komunikat, że
przeciwnicy polityczni są posłuszni, że może zaczęli się bać i rezygnują ze
swojego „totalniactwa”, co PiS zawsze doradzał. Opozycja, w każdym wariancie,
powinna być w czasie Święta Niepodległości bardzo aktywna. Tylko w ten sposób
jej racje dotrą do odbiorców.
Dzisiaj uczciwie jest powiedzieć, że w Polsce toczy się
zasadniczy spór cywilizacyjny, tak jak w USA, na Węgrzech, w wielu innych
krajach. I trzeba podtrzymywać istotę tego konfliktu, a nie go zamazywać. To
rzeczywiście przykre, bo powinno być inaczej, zwłaszcza 11 listopada. PiS na
razie robi jednak wiele, aby pokazać, że dzisiejsza Polska moralnie, politycznie
i historycznie należy tylko do nich. Osłabienie przez opozycję własnego
stanowiska i przekonań społecznej jedności nie
wzmocni. Stworzy jedynie pozory, że sytuacja się normalizuje. A jest dokładnie
przeciwnie.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz