środa, 31 października 2018

Jak się jednać



Pojawia się coraz więcej głosów, że konflikt polityczny w Polsce, także w wyniku ostatnich wyborów, zaszedł za daleko, pogłębiły się linie podziałów, że zaczyna realnie grozić przemoc. Że trzeba zatrzymać to szaleństwo, dopóki jest czas. Jakoś się pojednać.

Jeszcze przed wyborami, i zapewne w celach mar­ketingowych, prezes Kaczyński stwierdził, że wi­dzi siebie w jednym pochodzie z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości z Donaldem Tuskiem. Podobne tezy o „wspólnym marszu” wygłaszali premier Mo­rawiecki i prezydent Duda. Hasłem kampanii PiS było „Polska jest jedna”. Jeden z prawicowych blogerów napisał - już po sa­morządowych wyborach - o obcym sobie elektoracie kosmopo­litycznym: „Nie ma co się obrażać. To też jest elektorat. Można nawet powiedzieć, że to nie ich wina, że nie mieli się od kogo nauczyć patriotyzmu i dumy narodowej. (...) Trzeba się nauczyć do nich mówić bez nienawiści i piętnowania”.
   Po stronie opozycji do idei pojednania dorobiona została na­wet cała ideologia. Otóż zgodnie z nią nie da się trwale poko­nać PiS ani ukarać jej działaczy, propagandystów, całej klienteli itp., ponieważ ta partia jeszcze bardzo długo będzie znaczącym elementem polskiej sceny politycznej, nawet jeśli straci na pe­wien czas władzę. I na realny odwet nie pozwoli. Tym bardziej - jak słychać - nie można piętnować elektoratu tego ugrupowa­nia. Ani tego twardego, bo ma on prawo do swoich przekonań, ani tym bardziej tzw. miękkich wyborców, którzy mogą się po ludzku mylić albo kierować takimi pobudkami, jakie uważają za stosow­ne, np. materialnymi. Jeśli zostanie zastosowana metoda zemsty i kary, to czeka nas piekło, a konflikt i tak się nie rozstrzygnie. Zrodzi to tylko kolejną traumę, nową porcję krzywd, które będą odreagowane w następnym rozdaniu. I tak bez końca. A może przyjść bardziej radykalna zmiana, firmowana przez „dziarskich chłopców” z ekipy narodowej, która spowoduje, że ludzie jeszcze zatęsknią za starym PiS.
   Takie idee w różnym natężeniu i formach głoszą byli polity­cy (np. Jan Rokita, Bartłomiej Sienkiewicz, czasami również Aleksander Kwaśniewski), obecni (np. Robert Biedroń, Wła­dysław Kosiniak-Kamysz), lewicowi i liberalni publicyści (np. z Kultury Liberalnej), ale także konserwatywni (jak np. Rafał Matyja czy ci związani z Klubem Jagiellońskim). W tle pojawia się zawsze „walka dwóch plemion”, szukanie „wyjścia awaryj­nego”, „trzecia droga”, „nowy paradygmat”, polski Macron, który „odmieni oblicze tej ziemi” itd. Biedroń, zauważając, że to wszystko jedno, czy rządzi PiS czy PO, powiedział ostat­nio w wywiadzie: „musimy wyjść z oceanów, gdzie leje się krew i zarzynają rekiny. Polska zasługuje na inną politykę, lepszą, wspólnotową (...)”.
   W tej perspektywie walczące strony, czyli zwłaszcza Koalicja Obywatelska i PiS, wydają się zatem odrażające i anachronicz­ne, jak gryzące się dinozaury, które zapomniały już, o co im chodzi. Zapamiętale tratują wszystko wokół siebie, a Polacy chcą spokojnie żyć i „rozwiązywać realne problemy”. Stąd tę­sknota za pojednaniem się zwykłych ludzi, podanie sobie rąk ponad Kaczyńskim i Schetyną, całym tym brudnym i męczą­cym sporem.

13 lat sporu
Psychologicznie da się zrozumieć taką postawę: rzeczywi­ście zasadniczy spór polityczny trwa w Polsce od 13 lat, to dłu­go. Nigdy wcześniej po 1989 r. konflikt nie przybierał stanu tak permanentnego i totalnego. Siły polityczne wzbierały i opadały, jak Unia Wolności, SLD, AWS. Tym samym spór też obumierał, z braku ciągłości u antagonistów. Od 2005 r. sytuacja zmieniła się całkowicie. Po pierwsze, od tego czasu nie rządził nikt inny niż Platforma albo PiS. A po drugie, nigdy wcześniej nie chodziło o sam ustrój państwa i zasady liberalnej demokracji, ponieważ nie były one kwestionowane.
   Ten konflikt dotąd się nie zakończył. Przy całej niedoskonało­ści PiS i Platformy, przy codziennych śmiesznościach, aferach, głupstwach i słabościach, to te ugrupowania wciąż toczą walkę podstawową. O Trybunał, sądy, pozycję kraju w Unii Europejskiej i innych strukturach, o bezpieczeństwo ekonomiczne i militarne. Nikt inny w tej chwili tak poważnego sporu na scenie publicznej nie toczy, nawet jeśli jest on często brzydki, nudny i wydaje się na razie nierozstrzygalny.
   A jednak niemal wszystkie siły i inicjatywy, które próbowały odnaleźć swoje szanse poza tym podziałem, poza Kaczyńskim i Schetyną, poza niby strywializowanym i zbanalizowanym dys­kursem, który dominuje od lat kilkunastu w wyborach, nie dostały poparcia społecznego. Żadnego albo co najwyżej jakieś śladowe.
   Najwidoczniej trwający od 2005 r. podział jest autentyczny na wiele sposobów; nie jest tylko produktem socjotechniki czy przejawem personalnych animozji, ale wyraża sobą realnie tak­że przeciwstawne idee, psychologie, wartości. Emocje, które im towarzyszą, są wytworem tego podziału, który na pewno obejmie czas kolejnych wyborów. Charakterystyczne, że nawet te środowi­ska, które spektakularnie próbują lokować się poza PO-PiS, prę­dzej czy później, bardziej czy mniej, są przezeń wciągane w tę orbitę. Jeszcze najlepiej potrafią bronić swojej samodzielności bezpartyjni prezydenci wielkich miast, których osobistą pozycję wzmacniają swoimi głosami wyborcy, ale i oni zmuszani są często do lawirowania między dwiema stronami konfliktu i polityczne­go handlu.
   Stąd powstaje pytanie, także czysto politologiczne: co miałaby znaczyć dzisiaj idea „pojednania”, łagodzenia konfliktu, odejścia od stanu permanentnej konfrontacji? Na jakich warunkach, kto i co miałby zrobić?

PiS już taki jest
W propozycjach zwolenników tzw. pojednania widać istotną dysproporcję. Warunki dyktowane opozycji są dość jasne: nie grozić odwetem, zrozumieć elektorat PiS, nie mówić o powro­cie do stanu poprzedniego, nie bronić III RP, bo to irytuje ludzi, wykazać pokorę, usilnie szukać powodów przegranej w 2015 r., nie gardzić ludem, nie negować 500 plus, zostawić w spokoju emerytury, przedstawić prospołeczny program, docenić pa­triotyzm i wspólnotowość itd.
   Znacznie gorzej jest z oczekiwaniami wobec PiS. Właściwie nie słyszy się postulatów, aby PiS np. przywrócił trzech legalnie wybranych sędziów do Trybunału Konstytucyjnego, że warun­kiem „podania ręki” jest pozostawienie na stanowisku prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf, przywrócenie nie­zależnej KRS, respektowanie wyroków sądów, zaprowadzenie chociaż elementarnego pluralizmu w mediach publicznych czy załagodzenie sporu z Unią Europejską.
   Widać w tym przekonanie, że PiS w swoich pryncypiach jest nie do zmiany, wiadomo, że nie cofnie się, bo tak już ma, niemal na zasadzie praw przyrody. Ale spokój społeczny jest mimo to cenny, co z natury rzeczy wymaga, aby ustąpiła dru­ga strona: ktoś musi, jeśli zatem nie Kaczyński, to opozycja.
Do tego dorabia się wiele symetrystycznych uzasadnień, czyli wskazuje na historyczne i współczesne błędy czy zaniedbania, które w istocie stawiają dzisiejszą opozycję i jej intelektualne zaplecze w roli bardziej winnego wojny polsko-polskiej.
   W żądaniach „obniżenia temperatury sporu” i szukania po­jednania objawia się wyraźna chęć przeskoczenia ustrojowego konfliktu, jaki od długiego czasu toczy się w Polsce. Propozy­cja, aby potraktować go jako w miarę normalny spór dwóch partii („duopolu PO-PiS”, jak nazywa to Robert Biedroń). PiS wychodzi tu naprzeciw, próbując wykazać, że to spór „prawni­czy”, w najgorszym razie „polityczny”, ale w sumie normalny dla demokracji.
Wraca więc pytanie - zwłaszcza teraz, po wyborach samorzą­dowych - czy można współpracować z PiS, budować koalicje, a przynajmniej dyskutować o jakichś praktycznych pomysłach tej partii w oderwaniu od tego, co robi ona z systemem państwa. Wiele osób z niepisowskiego kręgu odpowiada na to pytanie pozytywnie. Przecież nie trzeba się wyrzekać demokratycz­nych pryncypiów, należy tylko spisać protokół rozbieżności i porozumieć się tam, gdzie można. Przecież nie można uznać, że kilka milionów sympatyków PiS to osoby zdemoralizowane lub niemądre. Jeśli popierają partię Kaczyńskiego, to znaczy, że to ugrupowanie ma legitymację do istnienia w publicznej przestrzeni. Byłoby źle, gdyby kwestie jednak w sumie jakoś abstrakcyjne, jak ustrój państwa, miały wpływać na realne ży­cie zwykłych ludzi, rodzić niechęć, osłabiać narodową wspól­notę. Tak mniej więcej wygląda to rozumowanie. Wszystko to brzmi dobrze i szlachetnie, ale jeśli się wgłębić w sensy, jest
niemądre, i nieskuteczne.

Nierównowaga
Po pierwsze, pojednanie bez prze­baczenia jest przejawem moralnej bylejakości albo koniunkturalizmu, zaś jakiekolwiek prawdziwe pojednanie może polegać tylko na jednoczesnym wybaczeniu, a wybaczyć można wte­dy, kiedy czas „czynienia zła” już mi­nął. Niestety, nic takiego nie nastąpiło.
Co więcej - to, co demokraci uważają za uchybienia, delikty, złamanie zasad, a może nawet przestępstwa władzy, PiS wciąż traktuje jako swoją misję i przeja­wy troski o kraj.
   Historia pokazuje, że czasami takie wymuszone, oficjalne zgody następo­wały (np. w Hiszpanii, RPA) po to, by nie doszło do niewyobrażalnych tragedii, wojen domowych. Ale w Polsce, wbrew przepowiedniom niektórych, do rozlewu krwi jest daleko, zagraża raczej łamanie sumień, podporządkowanie rządzącym, zawiadywanie karierami, biznesami, narastający serwilizm, klientyzm, poli­tyczna oligarchia. Kaczyński, podobnie jak Orban na Węgrzech, jest sprawny we wprowadzaniu miękkiej autokracji, gdzie ludzie sami mają wiedzieć, jak się zachować bez zbędnej perswazji. Nie ma zatem konieczności szukania sztucznej zgody pod groźbą rebelii.
   Po drugie, sytuacja, kiedy jedna strona, czyli PiS, może za­chować swoje zasady i metody, a druga dla idei pojednania lub przynajmniej zbliżenia musi z nich (czasowo lub w ogóle) zrezygnować, rodzi stan nieusuwalnej nierówności. Symetryści mówią, że popierają w PiS to, co dobre, a ganią to, co złe. Znowu brzmi to pozornie sensownie, ale ponownie takie nie jest. Projek­ty polityczne są całościowe. I tak jest w przypadku PiS. Politycy tej partii sami przyznawali, że tzw. socjal jest ściśle powiązany z innymi koncepcjami, że jest osłoną dla zmian ustrojowych, ma wzmacniać całą partię we wszelkich jej projektach.
   Nie brakowało wypowiedzi, że opozycja dlatego broni się przed reformą wymiaru sprawiedliwości, bo zamierza wycofać po prze­jęciu władzy program 500 plus, do czego potrzebna będzie stara kasta sędziowska. Nie da się zatem chwalić tego, „co w PiS do­bre”, nie wspierając tym samym tego, czego się w działaniach tego ugrupowania nie akceptuje. Wszystko, co służy ogólnemu wzmocnieniu PiS, a bez wątpienia idea pojednania ponad „kwe­stiami spornymi” czy chwalenie mają taki charakter, pomaga tej partii w realizacji zmian ustrojowych. Silniejszy PiS może więcej i, jak pokazuje praktyka, zawsze ze swojej siły korzysta. Partia ta traciła rezon tylko wtedy, kiedy przestawała być pewna dużego poparcia w sondażach czy, jak ostatnio, po wyborach samorzą­dowych, nawet jeśli nadrabia miną.

Patos nie przykryje realiów
Można zastanowić się zatem, co oznaczałby wspólny udział Tuska, Schetyny, Lubnauer, Nowackiej, Czarzastego, Kosiniaka-Kamysza czy Biedronia w Marszu Niepodległości lub w in­nych uroczystościach wraz z politykami Prawa i Sprawiedliwości. Co udałoby się im w ten sposób zamanifestować?
   Przyjmijmy, że są takie chwile, kiedy Polacy muszą być razem bez względu na dzielące ich poglądy. Problem w tym, że tu nie chodzi o różnice poglądów - tak głosi narracja PiS o „sporze praw­niczym i politycznym” - bo z punktu widzenia państwa prawa nie ma dwóch równoważnych poglądów, PiS i opozycji, np. w sprawie Sądu Najwyższego czy Trybunału Konsty­tucyjnego. Demonstrowanie „jedności ponad podziałami” wymaga najpierw ustalenia natury podziału. Maszerowanie razem z Kaczyńskim i Morawieckim po­twierdzałoby, że mamy do czynienia z ru­tynowym podziałem politycznym, kiedy w istocie chodzi o fundamentalny konflikt podstawowych wartości o fundamentalne prawa i bezpieczeństwo obywateli we wła­snym państwie. Tego w sensie wartości nie da się i nie wolno „zamaszerować”.
   Ale jest też polityka, gdzie liczy się obec­ność, a ewentualna nieobecność powinna być dobrze opowiedziana. Oddanie świę­ta - które zdarza się raz na sto lat i z na­tury rzeczy obrasta legendą - bez walki lub choćby dokładniejszego wyjaśnienia swojej postawy byłoby błędem. Opozycja, jeśli nie chce się narazić na zarzut lekce­ważenia tak istotnej daty czy odrzucania tzw. wyciągniętej ręki, powinna wykorzy­stać ogólne i patetyczne zaproszenia pre­zydenta Dudy, jakie teraz często wygłasza.
   Prezydent ostatnio stwierdził, że roczni­cę niepodległości „powinniśmy obchodzić wspólnie”, „jak Polak z Polakiem”. I dodał: „przecież we wspólnym świętowaniu nie chodzi o to, żeby nagle prezes Jarosław Kaczyński miał poglą­dy, jak pan przewodniczący Schetyna, a Schetyna jak ja. To jest niemożliwe”. To fakt, ale chodzi o to, żeby swoje poglądy, czyli wystąpienia podczas obchodów, mogli wygłosić Kaczyński, Duda, Morawiecki, ale też - oficjalnie, z trybuny - Schetyna, Kosiniak-Kamysz czy Donald Tusk, który też ma swoje tytuły, aby w uroczystościach uczestniczyć. W odpowiedzi na zaproszenie opozycja powinna publicznie zażądać możliwości czynnego, a nie milczącego uczestnictwa we wszystkich punktach obcho­dów 100-lecia niepodległości. I sprawdzić tym samym intencje Dudy czy Kaczyńskiego. Jeśli PiS odmówi, to nastąpi tym samym weryfikacja ich motywacji i prawdziwych zamiarów.
   Wtedy pozostanie zorganizować obchody Święta Niepodległości oddzielnie. W takim przypadku opozycja organizująca „swoje obchody” i tak będzie atakowana za tzw. niezdolność do poro­zumienia się, za nieumiejętność wzniesienia się ponad bieżącą politykę. Ale przynajmniej będą mocne argumenty na to, że wła­dza w swoich zaproszeniach była nieszczera, że chodziło jej tylko o pokazanie na zewnątrz „normalnego kraju”, gdzie opozycja stawia się na organizowane przez władzę wydarzenia. Że sto­ją na tej samej trybunie, klaszczą i idą w tym samym marszu. A do wewnątrz komunikat, że przeciwnicy polityczni są posłusz­ni, że może zaczęli się bać i rezygnują ze swojego „totalniactwa”, co PiS zawsze doradzał. Opozycja, w każdym wariancie, powinna być w czasie Święta Niepodległości bardzo aktywna. Tylko w ten sposób jej racje dotrą do odbiorców.
   Dzisiaj uczciwie jest powiedzieć, że w Polsce toczy się zasad­niczy spór cywilizacyjny, tak jak w USA, na Węgrzech, w wielu innych krajach. I trzeba podtrzymywać istotę tego konfliktu, a nie go zamazywać. To rzeczywiście przykre, bo powinno być inaczej, zwłaszcza 11 listopada. PiS na razie robi jednak wiele, aby poka­zać, że dzisiejsza Polska moralnie, politycznie i historycznie nale­ży tylko do nich. Osłabienie przez opozycję własnego stanowiska i przekonań społecznej jedności nie wzmocni. Stworzy jedynie pozory, że sytuacja się normalizuje. A jest dokładnie przeciwnie.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz