Nie
ma wątpliwości - PiS wygrało na wsi. Ale ta wiktoria miała być inna. Chodziło o
tryumf totalny, ostateczną rozprawę z konkurencją. Nie wyszło
Paweł Reszka
Gorszczyzna
koło Korycina. Siedzę w domu u Łukaszuków.
Krystyna i Andrzej opowiadają mi, jak w 1989 roku pierwszy raz zawieźli
na targ do Białegostoku cztery sery wyciśnięte na tej płycie kuchennej, potem
myte w zwykłej balii.
Andrzej Łukaszuk: - Zarobiliśmy 128 złotych. Sprzedawaliśmy po 3 złote
20 groszy za kilogram.
Krystyna Łukaszuk: - Na targ jechaliśmy pekaesem.
Pytam córkę Łukaszuków, Anetę, jak pamięta swoje dzieciństwo.
- Na stole talerz z kanapkami przykryty serwetą. Chłodna herbata.
Zbieramy się z rodzeństwem do szkoły. Rodziców nie ma w domu od 5 rano.
Pojechali z serami na targ - wspomina.
Od tamtej pory sery korycińskie stały się potężną marką, wpisaną na
listę produktów regionalnych chronionych przez UE. Produkcją zajmuje się już
kilkadziesiąt firm.
Tę należącą do Łukaszuków powoli przejmują dzieci. Andrzej Łukaszuk
jest trochę dumny, że wszystko zaczęło się od niego, a trochę smutny - że coś,
co było małe, domowe, robi się masowe i przemysłowe.
Aneta: - My będziemy zawsze stawiali na tradycję i jak najlepszą
jakość. Taki mamy pomysł na dotarcie i utrzymanie klienta.
Aneta - dobrze ubrana, pewna siebie - częściej
mówi o promocji produktów w internecie niż o wyrabianiu sera.
Historia Łukaszuków to historia przemian polskiej wsi. Wieś dokonała
gigantycznego skoku. Zaczynała od wiejskiej baby na bazarze. Teraz rolnicy,
hodowcy, serowarzy to przedsiębiorcy.
Z Anetą rozmawiamy trochę o polityce. Samo schodzi nam na 500+. - Raczej
powinno dawać się wędkę, a nie rybę. Dzieci patrzą, że rodzice mają pieniądze,
a nie pracują. Trudno znaleźć kogoś do pomocy, bo ludziom nie bardzo się chce.
Do czego to podobne? - mówi.
WIEŚ KUPUJE PIS
Aneta Łukaszuk jest jednak w mniejszości. Mieszkańcy z entuzjazmem przyjęli program 500+. Dlaczego?
Profesor Jerzy Wilkin, ekonomista, jeden z
najlepszych w Polsce znawców wsi:
- Wieś w niewielkim stopniu żyje dziś z rolnictwa, co z kolei przekłada
się na wagę polityki socjalnej. Dla części mieszkańców wsi zastrzyk 500 zł
miesięcznie na dziecko to kwota większa, niż mogliby zarobić z rolnictwa.
Czyli większa część wsi lubi PiS za socjal. Jednak socjalem nie da się
wytłumaczyć wszystkiego. Profesor Wilkin podkreśla, że ogólne poparcie dla PiS na wsi wynosi około 60 procent. Natomiast wśród rolników
(czyli tych, co nie potrzebują aż tak bardzo 500+) jest jeszcze większe!
Wynosi prawie 70 procent.
Jak to wyjaśnić?
Prof.
Wilkin: - Gdybym był rolnikiem, do głowy by mi
nie przyszło, aby głosować na PiS. To jest partia antyeuropejska, a przecież
ponad połowa dochodów rolników pochodzi z UE. W efekcie PiS działa na niekorzyść rolników, żyjących z produkcji rolnej
- właściwie mogłoby być nie do zaakceptowania. Wśród nich poparcie dla rządu
mogłoby być bliskie zera. Ale nie jest.
POLITYKA - STATYSTYKA
Pojedziemy na wieś, żeby wyjaśnić ten paradoks.
Tylko najpierw spójrzmy na statystyki, żeby przekonać się, kto naprawdę wygrał
wybory na prowincji.
Liczby są brutalne dla ludowców. W wyborach do sejmików PSL straciło
blisko milion głosów w porównaniu z rokiem 2014. Wtedy prawie 160 mandatów,
dziś 70. Za to PiS zyskało ponad dwa miliony. W 2014 r. miał w Sejmikach 170
przedstawicieli - dziś ponad 250.
W radach powiatów ziemskich (czyli na prowincji) sytuacja ludowców jest
jeszcze bardziej dramatyczna. Mają tylko 40 miejsc w radach powiatowych
(strata ponad 100). PiS ma ich blisko 150 (zysk blisko 80 foteli). Podsumowując
- PiS wygrało w połowie powiatów ziemskich. PSL ledwie w co czwartym.
Bezapelacyjna klęska. Ale czy do
końca? Dla PiS to nie były zwyczajne wybory. Partia władzy chciała iść o krok
dalej - wycięcie PSL, zmonopolizowanie wsi
mogło oznaczać klucz do władzy w całej Polsce na kolejne kadencje.
Ludowcy mówią, że zderzyli się z rozpędzoną lokomotywą: - PiS używało
wszystkich metod, aby nas zniszczyć. Zastraszanie, propaganda w rządowych
mediach, obietnice płynące z Warszawy: „zagłosujecie na naszych, będzie kasa”
- mówił mi jeden z lokalnych działaczy.
Nie zmienia to faktu, że ludowcy tracili mateczniki, w których tradycyjnie,
od zawsze sprawowali władzę. Pierwszy przykład - województwo świętokrzyskie.
Znany działacz PSL Adam Jarubas przez trzy kadencje był tu marszałkiem
sejmiku. Dziś - mimo że dostał ponad 30 tysięcy głosów - musi się pakować.
Sejmik został zawojowany przez partię Jarosława Kaczyńskiego (16 mandatów na
30), PSL wywalczyło tylko 9 miejsc (cztery lata temu mieli ich 17).
- Przegraliście? - pytam Jarubasa.
- Oni zwyciężyli, nie ma wątpliwości. Jednak Kaczyńskiemu nie chodziło
przecież o sejmiki. On planował dokonać eksterminacji PSL. Tak, żeby nie mieć
konkurencji na wsi w wyborach do Sejmu. Paradoksalnie zmasowane ataki obudziły
chłopską przekorę i nam pomogły. W Świętokrzyskiem co czwarty głos padł na
PSL. Czyli jednak nas nie wycięto.
- Rozumiem, że o koalicjach z PiS nie ma mowy?
- To nie była zwykła walka wyborcza. Oni atakowali naszą godność. Nikt
sobie nie wyobraża aliansów z nimi.
- I jacy jesteście po wyborach?
- Poobijani, ale mocno wkurzeni. Mam nadzieję, że uda nam się dotrwać w
takiej mobilizacji do wyborów parlamentarnych i wziąć rewanż.
Wypowiedź Jarubasa pokazuje, dlaczego w PiS nie było entuzjazmu mimo
bardzo dobrego wyniku. Mieli wziąć całą pulę. Zamiast tego wyhodowali sobie
śmiertelnego wroga.
RZĄD SIĘ TROSZCZY
PiS w gospodarce ma niesamowite szczęście - trafia na koniunkturę. Za to na wsi ma pecha. W ostatnim
czasie ciągle coś się działo. Od nawałnic, przez afrykański pomór świń, suszę
wypalającą zboża, w końcu klęskę urodzaju, która sprawiła, że sadownikom w
oczy zajrzało widmo bankructwa.
Nastroje na wsi pogorszyły się już latem. W Warszawie była duża demonstracja
rolników. W lubelskich wsiach rolnicy zaczęli wychodzić na drogi, domagać się
zaprzestania wybijania świń, lepszych odszkodowań suszowych i interwencyjnego
skupu owoców.
Reakcja była błyskawiczna. Mateusz Morawiecki zmienił ministra rolnictwa,
błyskawicznie przyjęto „Plan dla wsi”. Szef rządu osobiście ruszył w teren, by
zapewniać, że wszystko jest pod kontrolą i niebawem problemy znikną.
Obietnic było wiele - pieniądze, powołanie państwowego holdingu spożywczego,
większe dofinansowanie dla paliwa rolniczego, program zwiększania żyzności
gleb. Władza obiecywała nawet ograniczenie rozprzestrzeniania się ASF.
Jak wyszło?
Różyce na Mazowszu. Kazimierz Staniszewski ma poważne gospodarstwo:
1000 świń, 50 hektarów
ziemi. ASF do tej pory go omijał, ale żółta strefa oznaczająca bliskość
choroby - jest już po sąsiedzku.
- Ja nie uważam, żeby PiS zrobiło jakiś szczególny gest wobec wsi. My
tutaj żyjemy z ołówkiem w ręku. Produkujemy i ta produkcja musi się nam
opłacać. A nie jest zbyt kolorowo. Cena skupu żywca jest niska, ciężko wyjść na
swoje.
Gospodarstwo wraz z 17 innymi hodowcami zrzeszone jest w grupie producenckiej,
która już dorobiła się majątku. Ma własną wagę, własny plac, budynek do
spotkań.
Drobni kiedyś hodowcy zmieniają się w sporych przedsiębiorców. Spotykałem
takich wcześniej we wschodniej Polsce. Częściej siedzieli za biurkiem,
wypełniając tabelki w Excelu, niż bywali w chlewni. Jeden z
nich opowiadał:
- Mamy wielkie chlewnie, nowoczesne maszyny. W porównaniu z tym, co
robili nasi ojcowie, biznes zrobił się duży, ale także skomplikowany i
ryzykowny. Zbyt niska cena skupu, jakaś choroba zwierząt jest w stanie
zachwiać całą firmą.
- A nie boicie się, że PiS skłóci nas z Unią, że pieniądze przestaną
płynąć?
- Dzięki Unii nastąpił skok technologiczny. Ale przecież dziś trzeba
spłacać kredyty za ten skok. A płacenie rat nie jest takie miłe jak kupowanie
nowych ciągników John Deer z klimą, z siedzeniami jak w mercedesie. UE nie
kojarzy się więc już z postępem, ale z rachunkiem do zapłacenia. Chłopi
kalkulują: Nie będzie Unii? To może otworzy się wielki rynek rosyjski.
Sprzedamy im jabłka, świnie, zboże. Zarobimy dużo pieniędzy. Nie będziemy
musieli wyciągać ręki po te dotacje.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Kazimierza Staniszewskiego. Skoro PiS nie
wykonało gestu, to dlaczego wieś nie głosowała np. na PSL?
- Rzecz w tym, że i tamte osiem lat rządów nie pozostawiło dobrych wspomnień
- wyjaśnia.
MISTRZOWIE PR
Zagłębia sadownicze, południowe Mazowsze.
Widok jabłek dosłownie oblepiających drzewa albo leżących na ziemi
przygnębia.
Hubert Filipiak da się sfotografować w sadzie, w chłodni, magazynie
albo przed nim. Bez znaczenia. Jabłka - z 12 hektarów sadu - ma
wszędzie. Urodzaj zmienił się w klęskę. Na rynku pojawiło się ponad milion
ton owoców więcej niż zazwyczaj. Ceny spadły dramatycznie.
Filipiak: - Opłacalność produkcji jabłka przemysłowego zaczyna się od
35-40 groszy w górę. W 2017 roku sprzedawaliśmy je po 90 groszy za kilogram,
teraz nawet dziesięciokrotnie mniej, a koszty pracy poszły w górę. Wielu
sadowników tego nie przeżyje, pójdą z torbami.
Trzy tygodnie przed wyborami Ministerstwo Rolnictwa zaczęło mówić o
skupie interwencyjnym.
- Obiecali, że zdejmą z rynku 500 tysięcy ton. Plan był taki, że będą
płacili po 25 groszy za kilogram. Nie jest to cena marzeń, ale da odetchnąć.
Do tego, skoro tak wielka masa jabłek „zniknie” z rynku, to cena powinna pójść
w górę. Na wieś przyjechała publiczna telewizja kręcić materiały o tym, że
rząd się troszczy i że sadownicy uratowani.
- Tylko się cieszyć!
- Jasne, ale diabeł tkwił w szczegółach. Najpierw branża odetchnęła, potem
zaczęły się wątpliwości: Jak oni to zrobią? 500 tysięcy ton? W tak szybkim
tempie? Okazało się, że interwencją ma się zajmować jedna spółka na całą
Polskę. Nie ma ani doświadczenia, ani umów z punktami skupu, chce kupować po 25
groszy jabłka, ale deserowe, czyli lepszej jakości. I stawia restrykcyjne
warunki ich odbioru.
- To ile pan sprzedał w ramach skupu interwencyjnego?
- Ani kilograma. Ale gorsze jest to, że przed całą akcją jabłka można
było sprzedać po 12-14 groszy za kilogram.
Teraz cena spadła nawet do 8
groszy. Najpierw przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Potem zaczęliśmy śmiać się
przez łzy. A jabłka zostały na drzewach, bo koszt zbioru jest wyższy od ceny
skupu.
Czy taka nieudana operacja zaszkodzi PiS? Na pewno nie pomoże, ale
Hubert Filipiak zastrzega, że nie chce oskarżać rządu o złe intencje: - Mieli
jakiś pomysł, żeby pomóc branży. Tylko że zrealizowali go nieudolnie.
Działali szybko, żeby zdążyć przed wyborami. Ale do tego, że władza sobie
przypomina o nas przed wyborami, to my jesteśmy przyzwyczajeni. Zawsze tak
było.
A OPOZYCJA? O KONSTYTUCJI!
Profesor Wilkin zwraca
uwagę na jeszcze jedno. Wieś jest konserwatywna. Język PiS
znajduje więc tam zrozumienie: - Polskość, tożsamość, narodowe interesy,
wycofywanie się z prywatyzacji, obrona polskiej własności, straszenie
imigrantami - te hasła są wsi bardzo bliskie. Do tego tradycja, Kościół. A
Kościół jest za PiS. Mówi o Unii jako zagrożeniu dla tożsamości.
PiS-owscy urzędnicy - gdy tylko mogą - podkreślają, że całemu złu winna
jest grabieżcza prywatyzacja, zachodnie monopole, liberalna, złodziejska
polityka.
Jednak PiS potrafi być pragmatyczne. Wyciąga lekcje ze swych porażek.
W 2017 r. partia władzy przeżyła gorzką lekcję. W sierpniu przez województwo
pomorskie przeszły potężne nawałnice. Ofiary w ludziach, potężne straty
materialne, miejscowości bez prądu, odcięte od świata. Pomoc z góry była
spóźniona. Ludzie musieli radzić sobie sami. Symbolem takiej samoorganizacji
stał się Łukasz Ossowski, sołtys wsi Rytel - pisano o nim: „człowiek, który
zawstydził rząd”.
Jedziemy do niego. Od nawałnic minął już rok z okładem. Jednak w wielu
miejscach krajobraz ciągle księżycowy - połamane
gałęzie, powyrywane drzewa. Surowiec, którego nie chce żaden tartak.
Wiatrołomy nadają się tylko na opał albo do
fabryk celulozy - jeśli się uda sprzedać za grosze. Właściciele prywatnych
lasów albo machnęli ręką i zostawili drzewo jak padło, albo zwożą na podwórka.
- Sąsiad wyliczył, że powinno mu starczyć na 26 lat palenia - mówi Ossowski.
Siedzimy w jego domu. Ładny, nowoczesny. Sołtys - magister
resocjalizacji, prowadzi rodzinny biznes - sprzedaje gazy techniczne.
Wynagrodzenia z sołectwa się zrzekł. Rozmawiamy o lekcji nawałnicy: - Dziś
analizując na chłodno, widzę, że przyczyną zamieszania była komunikacja.
Głównie między burmistrzem a wojewodą. Dowódcy wojska, straży pożarnej robili
swoje. Na początku nasz sztab społeczny nie był traktowany poważnie przez
służby.
- I kiedy to się zmieniło?
- Przyjechała premier Szydło. Zapytała, czy mamy problemy. Więc powiedziałem.
Po półtorej godzinie zadzwonił ktoś z Kancelarii Premiera. Niedługo potem
zaczęto z nami rozmawiać, dowódcy wojskowi, PSP. A za jakiś czas dzwonił
minister energetyki, żeby się upewnić, czy wszędzie jest już prąd.
- Polityczne wyrachowanie?
- Nie chcę oceniać intencji. Może wyrachowanie, może dobre serce. Fakt,
że zadziałało.
Po nawałnicach Ossowski stał się sławny. Media chciały go zapisać do
opozycji, ale on nie bardzo miał na to ochotę. Dziś też stara się trzymać dystans
od wielkiej polityki. Dlaczego?
- Bo dla nas tutaj ważne są inne rzeczy.
- Na przykład?
- Od roku pracują u nas harwestery. Żeby pan zrozumiał skalę - w Puszczy
Białowieskiej były dwa. U nas 178! Pozyskały 1,8 mln metrów sześciennych
drewna. 700 tysięcy jest jeszcze do wywiezienia. Widział pan drogi? Totalnie
rozjeżdżone.
- Co z tego wynika?
- Że gdy ktoś nas przekonuje, że najważniejsza jest konstytucja albo
sądy, to my tego nie rozumiemy.
- Nie są ważne?
- Są, ale dla nas to jest tylko tło.
ZMĘCZENIE
Mirosław Lech jest wściekły: - Wybory samorządowe wygrywa partia, która jest
„antysamorządowa”? Bez sensu! - mówi.
Na Podlasiu do tej pory rządziła koalicja PSL-PO. Teraz PiS ma
samodzielną większość - 16 mandatów, PSL zjechało z 9 do 5 mandatów. A
Mirosław Lech jest wójtem podlaskiej gminy Korycin już od 1991 roku.
Tym razem znów wygrał wybory: zdobył ponad 76 procent głosów, nie miał
konkurenta. Jego ludzie z KW Nasza Gmina Korycin mają lwią większość w radzie.
- Myśmy tutaj odnieśli prawdziwy sukces - mówi wójt.
Sukces widać gołym okiem.
Wiejska gmina jest dobrze poukładana i słynna na całą Polskę. Wszystko
ma tu jakiś cel: coroczna bitwa na truskawki i pomnik Truskawkowej Księżniczki
na rynku - promocja lokalnych plantatorów. Półmaraton mleczny jest słynny, bo
nagrodą jest żywa krowa - promocja hodowców. Korycin wypromował od zera markę
serów korycińskich i zarejestrował ją w UE. Korycin ma Matkę Boską Korycińską
i chce rozwijać turystykę pielgrzymkową. Buduje właśnie skansen. Widać, że
gmina kipi życiem, walczy o swoje.
- Moim zdaniem mieszkańcy wsi tracą na rządach PiS - mówi Lech.
- To dlaczego na PiS głosują?
- Wieś słucha propagandy TVP i państwowego radia. Po takiej
fali propagandy trudno mieć do nich pretensję, że tak głosują, jak głosują -
jeśli jeszcze dołożyć do tego 500+. A rząd w kampanii jechał z przekazem:
„Głosujcie na nas, to będą pieniądze”.
- Dziwi to pana?
- No tak, bo to jakaś opowieść z przeszłości. Zmieniły się zasady
dzielenia publicznego grosza? Wrócił PRL?
Mirosław Lech jest w gminie legendą. Jeździ starym przedpotopowym
oplem, który odpala w kratkę. Znają go wszyscy i on zna wszystkich. Uważa, że
Polska zaczyna mieć dość wielkiej polityki.
- Być może potrzebna jest nowa siła? Być może powinna urodzić się tutaj,
w samorządach? Bo niech pan na nich spojrzy, na polityków, którzy latami siedzą
w Sejmie! Oni już zapomnieli, jak wygląda normalna praca i prawdziwe życie.
- Irytują pana?
- Najbardziej to ciągłe gadanie o patriotyzmie. Patriotyzm nie polega
na apelach i rozdawaniu 500+.
- A na czym?
- Patriotyzm jest tutaj. To codzienna, mozolna, pozytywistyczna praca.
To również promowanie naszych truskawek i budowanie marki sera korycińskiego.
Pogada pan z Andrzejem Łukaszukiem, z nim zaczynaliśmy bajkę pod tytułem „Ser
koryciński”.
***
Łukaszuk ma już swoje lata.
Przepracował w gospodarstwie całe życie, przypłacił to zdrowiem:
- Krowy, pole, sery. Nawet ten stół, przy którym siedzimy, zrobiłem sam.
W sumie to dobrze, że kiedyś nie było 500+.
- Jak to?
- Ja mam sześcioro dzieci. Może zamiast zasuwać, żyłbym sobie z
socjalu, nie byłoby tego wszystkiego - mówi.
Współpraca Marta Tomaszkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz