wtorek, 30 października 2018

Władza uśmiecha się do chłopa



Nie ma wątpliwości - PiS wygrało na wsi. Ale ta wiktoria miała być inna. Chodziło o tryumf totalny, ostateczną rozprawę z konkurencją. Nie wyszło

Paweł Reszka

Gorszczyzna koło Kory­cina. Siedzę w domu u Łukaszuków.
   Krystyna i Andrzej opowiadają mi, jak w 1989 roku pierwszy raz zawieźli na targ do Białegostoku cztery sery wy­ciśnięte na tej płycie kuchennej, potem myte w zwykłej balii.
   Andrzej Łukaszuk: - Zarobiliśmy 128 złotych. Sprzedawaliśmy po 3 złote 20 groszy za kilogram.
   Krystyna Łukaszuk: - Na targ jechali­śmy pekaesem.
   Pytam córkę Łukaszuków, Anetę, jak pamięta swoje dzieciństwo.
   - Na stole talerz z kanapkami przykry­ty serwetą. Chłodna herbata. Zbieramy się z rodzeństwem do szkoły. Rodziców nie ma w domu od 5 rano. Pojechali z se­rami na targ - wspomina.
   Od tamtej pory sery korycińskie stały się potężną marką, wpisaną na listę pro­duktów regionalnych chronionych przez UE. Produkcją zajmuje się już kilkadzie­siąt firm.
   Tę należącą do Łukaszuków powo­li przejmują dzieci. Andrzej Łukaszuk jest trochę dumny, że wszystko zaczę­ło się od niego, a trochę smutny - że coś, co było małe, domowe, robi się masowe i przemysłowe.
   Aneta: - My będziemy zawsze stawia­li na tradycję i jak najlepszą jakość. Taki mamy pomysł na dotarcie i utrzymanie klienta.
   Aneta - dobrze ubrana, pewna siebie - częściej mówi o promocji produktów w internecie niż o wyrabianiu sera.
   Historia Łukaszuków to historia prze­mian polskiej wsi. Wieś dokonała gigan­tycznego skoku. Zaczynała od wiejskiej baby na bazarze. Teraz rolnicy, hodowcy, serowarzy to przedsiębiorcy.
   Z Anetą rozmawiamy trochę o poli­tyce. Samo schodzi nam na 500+. - Ra­czej powinno dawać się wędkę, a nie rybę. Dzieci patrzą, że rodzice mają pieniądze, a nie pracują. Trudno zna­leźć kogoś do pomocy, bo ludziom nie bardzo się chce. Do czego to podobne? - mówi.

WIEŚ KUPUJE PIS
Aneta Łukaszuk jest jednak w mniejszości. Mieszkańcy z entuzja­zmem przyjęli program 500+. Dlaczego?
   Profesor Jerzy Wilkin, ekonomista, je­den z najlepszych w Polsce znawców wsi:
   - Wieś w niewielkim stopniu żyje dziś z rolnictwa, co z kolei przekłada się na wagę polityki socjalnej. Dla części miesz­kańców wsi zastrzyk 500 zł miesięcznie na dziecko to kwota większa, niż mogli­by zarobić z rolnictwa.
   Czyli większa część wsi lubi PiS za socjal. Jednak socjalem nie da się wytłu­maczyć wszystkiego. Profesor Wilkin podkreśla, że ogólne poparcie dla PiS na wsi wynosi około 60 procent. Natomiast wśród rolników (czyli tych, co nie po­trzebują aż tak bardzo 500+) jest jeszcze większe! Wynosi prawie 70 procent.
   Jak to wyjaśnić?
   Prof. Wilkin: - Gdybym był rolnikiem, do głowy by mi nie przyszło, aby głoso­wać na PiS. To jest partia antyeuropej­ska, a przecież ponad połowa dochodów rolników pochodzi z UE. W efekcie PiS działa na niekorzyść rolników, żyjących z produkcji rolnej - właściwie mogłoby być nie do zaakceptowania. Wśród nich poparcie dla rządu mogłoby być bliskie zera. Ale nie jest.

POLITYKA - STATYSTYKA
Pojedziemy na wieś, żeby wyjaśnić ten paradoks. Tylko najpierw spójrz­my na statystyki, żeby przekonać się, kto naprawdę wygrał wybory na prowincji.
   Liczby są brutalne dla ludowców. W wyborach do sejmików PSL straci­ło blisko milion głosów w porównaniu z rokiem 2014. Wtedy prawie 160 man­datów, dziś 70. Za to PiS zyskało ponad dwa miliony. W 2014 r. miał w Sejmikach 170 przedstawicieli - dziś ponad 250.
   W radach powiatów ziemskich (czy­li na prowincji) sytuacja ludowców jest jeszcze bardziej dramatyczna. Mają tyl­ko 40 miejsc w radach powiatowych (strata ponad 100). PiS ma ich blisko 150 (zysk blisko 80 foteli). Podsumowu­jąc - PiS wygrało w połowie powiatów ziemskich. PSL ledwie w co czwartym.
Bezapelacyjna klęska. Ale czy do koń­ca? Dla PiS to nie były zwyczajne wybo­ry. Partia władzy chciała iść o krok dalej - wycięcie PSL, zmonopolizowanie wsi mogło oznaczać klucz do władzy w całej Polsce na kolejne kadencje.
   Ludowcy mówią, że zderzyli się z rozpędzoną lokomotywą: - PiS używa­ło wszystkich metod, aby nas zniszczyć. Zastraszanie, propaganda w rządowych mediach, obietnice płynące z Warszawy: „zagłosujecie na naszych, będzie kasa” - mówił mi jeden z lokalnych działaczy.
   Nie zmienia to faktu, że ludowcy tra­cili mateczniki, w których tradycyj­nie, od zawsze sprawowali władzę. Pierwszy przykład - województwo świętokrzyskie.
   Znany działacz PSL Adam Jarubas przez trzy kadencje był tu marszałkiem sejmiku. Dziś - mimo że dostał ponad 30 tysięcy głosów - musi się pakować. Sejmik został zawojowany przez partię Jarosława Kaczyńskiego (16 mandatów na 30), PSL wywalczyło tylko 9 miejsc (cztery lata temu mieli ich 17).
   - Przegraliście? - pytam Jarubasa.
   - Oni zwyciężyli, nie ma wątpliwo­ści. Jednak Kaczyńskiemu nie chodziło przecież o sejmiki. On planował doko­nać eksterminacji PSL. Tak, żeby nie mieć konkurencji na wsi w wyborach do Sejmu. Paradoksalnie zmasowane ata­ki obudziły chłopską przekorę i nam po­mogły. W Świętokrzyskiem co czwarty głos padł na PSL. Czyli jednak nas nie wycięto.
   - Rozumiem, że o koalicjach z PiS nie ma mowy?
   - To nie była zwykła walka wyborcza. Oni atakowali naszą godność. Nikt sobie nie wyobraża aliansów z nimi.
   - I jacy jesteście po wyborach?
   - Poobijani, ale mocno wkurzeni. Mam nadzieję, że uda nam się dotrwać w takiej mobilizacji do wyborów parla­mentarnych i wziąć rewanż.
   Wypowiedź Jarubasa pokazuje, dla­czego w PiS nie było entuzjazmu mimo bardzo dobrego wyniku. Mieli wziąć całą pulę. Zamiast tego wyhodowali sobie śmiertelnego wroga.

RZĄD SIĘ TROSZCZY
PiS w gospodarce ma niesamowite szczęście - trafia na koniunkturę. Za to na wsi ma pecha. W ostatnim czasie ciągle coś się działo. Od nawałnic, przez afrykański pomór świń, suszę wypala­jącą zboża, w końcu klęskę urodzaju, która sprawiła, że sadownikom w oczy zajrzało widmo bankructwa.
   Nastroje na wsi pogorszyły się już la­tem. W Warszawie była duża demon­stracja rolników. W lubelskich wsiach rolnicy zaczęli wychodzić na drogi, do­magać się zaprzestania wybijania świń, lepszych odszkodowań suszowych i in­terwencyjnego skupu owoców.
   Reakcja była błyskawiczna. Mate­usz Morawiecki zmienił ministra rolni­ctwa, błyskawicznie przyjęto „Plan dla wsi”. Szef rządu osobiście ruszył w te­ren, by zapewniać, że wszystko jest pod kontrolą i niebawem problemy znikną.
   Obietnic było wiele - pieniądze, po­wołanie państwowego holdingu spo­żywczego, większe dofinansowanie dla paliwa rolniczego, program zwiększa­nia żyzności gleb. Władza obiecywała nawet ograniczenie rozprzestrzeniania się ASF.
   Jak wyszło?
   Różyce na Mazowszu. Kazimierz Sta­niszewski ma poważne gospodarstwo: 1000 świń, 50 hektarów ziemi. ASF do tej pory go omijał, ale żółta strefa ozna­czająca bliskość choroby - jest już po sąsiedzku.
   - Ja nie uważam, żeby PiS zrobiło ja­kiś szczególny gest wobec wsi. My tutaj żyjemy z ołówkiem w ręku. Produkuje­my i ta produkcja musi się nam opłacać. A nie jest zbyt kolorowo. Cena skupu żywca jest niska, ciężko wyjść na swoje.
   Gospodarstwo wraz z 17 innymi ho­dowcami zrzeszone jest w grupie produ­cenckiej, która już dorobiła się majątku. Ma własną wagę, własny plac, budynek do spotkań.
   Drobni kiedyś hodowcy zmieniają się w sporych przedsiębiorców. Spoty­kałem takich wcześniej we wschodniej Polsce. Częściej siedzieli za biurkiem, wypełniając tabelki w Excelu, niż by­wali w chlewni. Jeden z nich opowiadał:
   - Mamy wielkie chlewnie, nowoczesne maszyny. W porównaniu z tym, co robili nasi ojcowie, biznes zrobił się duży, ale także skomplikowany i ryzykowny. Zbyt niska cena skupu, jakaś choroba zwie­rząt jest w stanie zachwiać całą firmą.
   - A nie boicie się, że PiS skłóci nas z Unią, że pieniądze przestaną płynąć?
   - Dzięki Unii nastąpił skok technolo­giczny. Ale przecież dziś trzeba spłacać kredyty za ten skok. A płacenie rat nie jest takie miłe jak kupowanie nowych ciągników John Deer z klimą, z siedze­niami jak w mercedesie. UE nie kojarzy się więc już z postępem, ale z rachun­kiem do zapłacenia. Chłopi kalkulują: Nie będzie Unii? To może otworzy się wielki rynek rosyjski. Sprzedamy im jabłka, świnie, zboże. Zarobimy dużo pieniędzy. Nie będziemy musieli wycią­gać ręki po te dotacje.
   Wróćmy jeszcze na chwilę do Kazi­mierza Staniszewskiego. Skoro PiS nie wykonało gestu, to dlaczego wieś nie głosowała np. na PSL?
   - Rzecz w tym, że i tamte osiem lat rządów nie pozostawiło dobrych wspo­mnień - wyjaśnia.

MISTRZOWIE PR
Zagłębia sadownicze, południowe Mazowsze. Widok jabłek dosłownie ob­lepiających drzewa albo leżących na zie­mi przygnębia.
   Hubert Filipiak da się sfotografo­wać w sadzie, w chłodni, magazynie albo przed nim. Bez znaczenia. Jabłka - z 12 hektarów sadu - ma wszędzie. Uro­dzaj zmienił się w klęskę. Na rynku poja­wiło się ponad milion ton owoców więcej niż zazwyczaj. Ceny spadły dramatycznie.
   Filipiak: - Opłacalność produkcji jabłka przemysłowego zaczyna się od 35-40 groszy w górę. W 2017 roku sprzeda­waliśmy je po 90 groszy za kilogram, teraz nawet dziesięciokrotnie mniej, a koszty pracy poszły w górę. Wielu sadowników tego nie przeżyje, pójdą z torbami.
   Trzy tygodnie przed wyborami Mi­nisterstwo Rolnictwa zaczęło mówić o skupie interwencyjnym.
   - Obiecali, że zdejmą z rynku 500 ty­sięcy ton. Plan był taki, że będą płaci­li po 25 groszy za kilogram. Nie jest to cena marzeń, ale da odetchnąć. Do tego, skoro tak wielka masa jabłek „zniknie” z rynku, to cena powinna pójść w górę. Na wieś przyjechała publiczna telewi­zja kręcić materiały o tym, że rząd się troszczy i że sadownicy uratowani.
   - Tylko się cieszyć!
   - Jasne, ale diabeł tkwił w szczegó­łach. Najpierw branża odetchnęła, po­tem zaczęły się wątpliwości: Jak oni to zrobią? 500 tysięcy ton? W tak szybkim tempie? Okazało się, że interwencją ma się zajmować jedna spółka na całą Polskę. Nie ma ani doświadczenia, ani umów z punktami skupu, chce kupować po 25 groszy jabłka, ale deserowe, czy­li lepszej jakości. I stawia restrykcyjne warunki ich odbioru.
   - To ile pan sprzedał w ramach skupu interwencyjnego?
   - Ani kilograma. Ale gorsze jest to, że przed całą akcją jabłka można było sprzedać po 12-14 groszy za kilogram.
Teraz cena spadła nawet do 8 groszy. Najpierw przecieraliśmy oczy ze zdu­mienia. Potem zaczęliśmy śmiać się przez łzy. A jabłka zostały na drzewach, bo koszt zbioru jest wyższy od ceny skupu.
   Czy taka nieudana operacja zaszkodzi PiS? Na pewno nie pomoże, ale Hubert Filipiak zastrzega, że nie chce oskarżać rządu o złe intencje: - Mieli jakiś po­mysł, żeby pomóc branży. Tylko że zre­alizowali go nieudolnie. Działali szybko, żeby zdążyć przed wyborami. Ale do tego, że władza sobie przypomina o nas przed wyborami, to my jesteśmy przy­zwyczajeni. Zawsze tak było.

A OPOZYCJA? O KONSTYTUCJI!
Profesor Wilkin zwraca uwagę na jeszcze jedno. Wieś jest konserwa­tywna. Język PiS znajduje więc tam zrozumienie: - Polskość, tożsamość, narodowe interesy, wycofywanie się z prywatyzacji, obrona polskiej włas­ności, straszenie imigrantami - te hasła są wsi bardzo bliskie. Do tego trady­cja, Kościół. A Kościół jest za PiS. Mówi o Unii jako zagrożeniu dla tożsamości.
   PiS-owscy urzędnicy - gdy tyl­ko mogą - podkreślają, że całemu złu winna jest grabieżcza prywatyzacja, zachodnie monopole, liberalna, zło­dziejska polityka.
   Jednak PiS potrafi być pragmatyczne. Wyciąga lekcje ze swych porażek.
   W 2017 r. partia władzy przeżyła gorzką lekcję. W sierpniu przez woje­wództwo pomorskie przeszły potężne nawałnice. Ofiary w ludziach, potęż­ne straty materialne, miejscowości bez prądu, odcięte od świata. Pomoc z góry była spóźniona. Ludzie musieli radzić sobie sami. Symbolem takiej samoor­ganizacji stał się Łukasz Ossowski, soł­tys wsi Rytel - pisano o nim: „człowiek, który zawstydził rząd”.
   Jedziemy do niego. Od nawałnic mi­nął już rok z okładem. Jednak w wielu miejscach krajobraz ciągle księżycowy - połamane gałęzie, powyrywane drze­wa. Surowiec, którego nie chce żaden tartak. Wiatrołomy nadają się tylko na opał albo do fabryk celulozy - jeśli się uda sprzedać za grosze. Właściciele pry­watnych lasów albo machnęli ręką i zo­stawili drzewo jak padło, albo zwożą na podwórka.
   - Sąsiad wyliczył, że powinno mu starczyć na 26 lat palenia - mówi Os­sowski.
   Siedzimy w jego domu. Ładny, nowo­czesny. Sołtys - magister resocjalizacji, prowadzi rodzinny biznes - sprzedaje gazy techniczne. Wynagrodzenia z so­łectwa się zrzekł. Rozmawiamy o lekcji nawałnicy: - Dziś analizując na chłod­no, widzę, że przyczyną zamieszania była komunikacja. Głównie między bur­mistrzem a wojewodą. Dowódcy woj­ska, straży pożarnej robili swoje. Na początku nasz sztab społeczny nie był traktowany poważnie przez służby.
   - I kiedy to się zmieniło?
   - Przyjechała premier Szydło. Za­pytała, czy mamy problemy. Więc po­wiedziałem. Po półtorej godzinie zadzwonił ktoś z Kancelarii Premiera. Niedługo potem zaczęto z nami rozma­wiać, dowódcy wojskowi, PSP. A za jakiś czas dzwonił minister energetyki, żeby się upewnić, czy wszędzie jest już prąd.
   - Polityczne wyrachowanie?
   - Nie chcę oceniać intencji. Może wy­rachowanie, może dobre serce. Fakt, że zadziałało.
   Po nawałnicach Ossowski stał się sławny. Media chciały go zapisać do opozycji, ale on nie bardzo miał na to ochotę. Dziś też stara się trzymać dy­stans od wielkiej polityki. Dlaczego?
   - Bo dla nas tutaj ważne są inne rze­czy.
   - Na przykład?
   - Od roku pracują u nas harwestery. Żeby pan zrozumiał skalę - w Puszczy Białowieskiej były dwa. U nas 178! Po­zyskały 1,8 mln metrów sześciennych drewna. 700 tysięcy jest jeszcze do wy­wiezienia. Widział pan drogi? Totalnie rozjeżdżone.
   - Co z tego wynika?
   - Że gdy ktoś nas przekonuje, że naj­ważniejsza jest konstytucja albo sądy, to my tego nie rozumiemy.
   - Nie są ważne?
   - Są, ale dla nas to jest tylko tło.

ZMĘCZENIE
Mirosław Lech jest wściekły: - Wy­bory samorządowe wygrywa partia, któ­ra jest „antysamorządowa”? Bez sensu! - mówi.
   Na Podlasiu do tej pory rządziła koa­licja PSL-PO. Teraz PiS ma samodzielną większość - 16 mandatów, PSL zjecha­ło z 9 do 5 mandatów. A Mirosław Lech jest wójtem podlaskiej gminy Korycin już od 1991 roku.
   Tym razem znów wygrał wybory: zdo­był ponad 76 procent głosów, nie miał konkurenta. Jego ludzie z KW Nasza Gmina Korycin mają lwią większość w radzie. - Myśmy tutaj odnieśli praw­dziwy sukces - mówi wójt.
   Sukces widać gołym okiem.
   Wiejska gmina jest dobrze poukłada­na i słynna na całą Polskę. Wszystko ma tu jakiś cel: coroczna bitwa na truskaw­ki i pomnik Truskawkowej Księżniczki na rynku - promocja lokalnych planta­torów. Półmaraton mleczny jest słynny, bo nagrodą jest żywa krowa - promo­cja hodowców. Korycin wypromował od zera markę serów korycińskich i za­rejestrował ją w UE. Korycin ma Matkę Boską Korycińską i chce rozwijać tury­stykę pielgrzymkową. Buduje właśnie skansen. Widać, że gmina kipi życiem, walczy o swoje.
   - Moim zdaniem mieszkańcy wsi tra­cą na rządach PiS - mówi Lech.
   - To dlaczego na PiS głosują?
   - Wieś słucha propagandy TVP i pań­stwowego radia. Po takiej fali propagan­dy trudno mieć do nich pretensję, że tak głosują, jak głosują - jeśli jeszcze doło­żyć do tego 500+. A rząd w kampanii je­chał z przekazem: „Głosujcie na nas, to będą pieniądze”.
   - Dziwi to pana?
   - No tak, bo to jakaś opowieść z prze­szłości. Zmieniły się zasady dzielenia publicznego grosza? Wrócił PRL?
   Mirosław Lech jest w gminie legen­dą. Jeździ starym przedpotopowym oplem, który odpala w kratkę. Znają go wszyscy i on zna wszystkich. Uważa, że Polska zaczyna mieć dość wielkiej polityki.
   - Być może potrzebna jest nowa siła? Być może powinna urodzić się tutaj, w samorządach? Bo niech pan na nich spojrzy, na polityków, którzy latami sie­dzą w Sejmie! Oni już zapomnieli, jak wygląda normalna praca i prawdziwe życie.
   - Irytują pana?
   - Najbardziej to ciągłe gadanie o pa­triotyzmie. Patriotyzm nie polega na apelach i rozdawaniu 500+.
   - A na czym?
   - Patriotyzm jest tutaj. To codzien­na, mozolna, pozytywistyczna praca. To również promowanie naszych tru­skawek i budowanie marki sera korycińskiego. Pogada pan z Andrzejem Łukaszukiem, z nim zaczynaliśmy baj­kę pod tytułem „Ser koryciński”.
***
Łukaszuk ma już swoje lata. Przepraco­wał w gospodarstwie całe życie, przy­płacił to zdrowiem:
   - Krowy, pole, sery. Nawet ten stół, przy którym siedzimy, zrobiłem sam. W sumie to dobrze, że kiedyś nie było 500+.
   - Jak to?
   - Ja mam sześcioro dzieci. Może za­miast zasuwać, żyłbym sobie z socjalu, nie byłoby tego wszystkiego - mówi.
Współpraca Marta Tomaszkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz