środa, 17 października 2018

"Wygrani na nagraniach" - "Kelner pod parasolem policji" - "Ukarani za Ukrainę"



Wygrani na nagraniach

Choć od wybuchu afery podsłuchowej minęły ponad trzy lata, wypuszczane cyklicznie nagrania nie przestają szarpać polską polityką. „Zmiana rządu w Polsce kosztuje 130 mln zł” - mówił wspólnikowi Marek Falenta. To pogłębia wątpliwości, czy działał sam.

Grzegorz Rzeczkowski

Udostępnione dzien­nikarzom Onet.pl i POLITYKI akta spra­wy Falenty przyniosły nie tylko rewelacje w postaci nagrań Mateusza Morawieckiego. Rzucają też nowe światło na głównego organiza­tora podsłuchowego procederu Marka Falentę, który od początku roku toczy intensywną sądowo-medyczną batalię o pozostanie na wolności. Rozpatrzenie przed Sądem Najwyższym wniosku Fa­lenty o wstrzymanie odbycia kary jest zaplanowane na 25 października. Wisi nad nim 2,5 roku więzienia za nagranie kilkudziesięciu osób polityczno-biz­nesowej elity Polski (w latach 2013-14). Pójście do więzienia groziłoby Falencie utratą kontroli nad nagraniowym zaso­bem. A nagrania to dziś jego najważniejsza polisa bezpieczeństwa na przyszłość.
   Falenta chwyta się wszystkich do­stępnych sposobów, żeby uniknąć wię­zienia. Sięgnął po pomoc rodziny - była partnerka na początku 2018 r. napisała do prezydenta w imieniu ich kilkulet­niej córki wniosek o ułaskawienie, który przepadł jednak już na wstępnym etapie (odrzuciły go sądy dwóch instancji). Pró­buje również argumentów zdrowotnych - miesiąc po tym, gdy sąd apelacyjny utrzymał wyrok pierwszej instancji, Falenta rozpoczął leczenie psychiatrycz­ne (rzekomo popadł w głęboką depresję i miał nawet próbę samobójczą). Na ra­zie ta strategia przynosi mu sukces - nie pójdzie do więzienia, dopóki nie zakoń­czy się sądowa procedura rozpatrzenia wniosku o wstrzymanie wykonania kary. A w odwodzie czeka jeszcze kasacja w Sądzie Najwyższym oraz wspomniany wniosek o odroczenie, który tym razem może rozpatrzyć już nowy skład SN.
   Jednocześnie Falenta rozpoczął insynuacyjną ofensywę na Twitterze, wymie­rzoną głównie w polityków PO. Sugeruje np., że istnieją „sekstaśmy” z szefem PO Grzegorzem Schetyną i kandydatem tej partii na prezydenta Warszawy Rafałem Trzaskowskim, w dodatku zażywających narkotyki. Podaje nazwę hotelu w Karpa­czu, sugerując jednocześnie, że operacja nagraniowa nie była ograniczona do war­szawskich restauracji, ale szeroko zakrojo­ną akcją specjalną. Dlaczego Falenta sięga po tego typu chwyty w chwili, gdy taśmy zaczęły szkodzić premierowi Morawieckiemu i jego partii? Składa władzy ofertę? Podbija swoją wartość?
Jego los zależy dziś w dużym stopniu od PiS i jego możliwości wpływania na wymiar sprawiedliwości. Akta spra­wy podsłuchowej ujawniają intensywne kontakty Falenty z ludźmi bliskimi PiS, głównie z otoczenia wiceprezesa partii Mariusza Kamińskiego, ale także z rosyj­skim biznesem węglowym, przez który - jak twierdzą nasze źródła w kontrwywia­dzie - nagrania mogły trafić także w ręce rosyjskich służb. Kto co ma i do czego może użyć, wciąż nie zostaje wyjaśnione. Natomiast coraz więcej wiemy o oko­licznościach nagrań. Dostępne w aktach zeznania świadków mówią o ambitnych zamiarach Falenty obejmujących plany zmiany rządu (!) oraz przejęcia wartej kil­ka miliardów złotych kopalni Bogdanka na Lubelszczyźnie, państwowej firmy no­towanej na giełdzie.
   Urodzony w dolnośląskim Lubinie 43-letni dziś Marek Falenta swoje ma­rzenia zaczął snuć na początku 2014 r. Od co najmniej pół roku na jego zlecenie kelnerzy z dwóch warszawskich restaura­cji nagrywali biesiadujących polityków. Jak wynika z informacji POLITYKI, zdołał już wtedy nawiązać bliski kontakt z rosyjskim potentatem węglowym, firmą KTK, nadzorowaną w tamtym czasie przez za­służonego dla Kremla gubernatora (spra­wę opisujemy szerzej w art. „Rosyjski ślad na taśmach”, POLITYKA 36).
   Mówi jeden z naszych rozmówców związanych z kontrwywiadem gospo­darczym: - Jeśli ktoś z zagranicy han­dluje z rosyjskimi firmami, szczególnie ze strategicznymi spółkami paliwowymi, to nie ma opcji, by nie znalazł się w za­interesowaniu tamtejszych służb. Tym bardziej trudno uwierzyć, by Rosjanie najpierw przekazali komuś duże ilości wartościowego towaru, a potem nie wy­ciągnęli konsekwencji za brak zapłaty. No, chyba że zadowolili się inną walutą - na przykład nagraniami.
   Falenta był łatwym celem. Bardzo chciał handlować rosyjskim węglem, do czego zresztą nawet dziś się przyzna­je. Marzył o tym, by zostać miliarderem - tak zeznawał w śledztwie kelner z Sowy i Przyjaciół, „główny nagrywający” Łu­kasz N. Według niego Falenta „chciał być najbogatszym człowiekiem w Polsce”, miał mu mówić, że „interesują go tylko propozycje biznesu, które skutkowałyby zarobkiem w kwocie miliarda złotych”. Takim jak przejęcie wielkiej kopalni w Bogdance.
   O pomyśle obalenia rządu za 130 mln zł, a następnie przejęcia Bogdanki opowia­dał w śledztwie i podczas procesu Falen­ty Marcin Waszczeniuk, jego wspólnik w spółce Składy Węgla (nie był zamiesza­ny w podsłuchiwanie polityków). Obroń­cy Falenty próbowali podważać zeznania Waszczeniuka, ale konfrontując jego in­formacje z innymi źródłami, trudno je uznać za zmyślone.

Obaj panowie poznali się pod ko­niec lata 2013 r. (czyli już po na­graniu pierwszych rozmów polityków, m.in. Bartłomieja Sienkiewicza i Mate­usza Morawieckiego). Skontaktował ich pewien menedżer, który kierował firma­mi mającymi biznesowe relacje z Rosją, w tym handlującą rosyjskim węglem spółką z Białegostoku oraz jednym z polskich producentów silników wy­sokoprężnych dla grupy GAZ należącej do oligarchy Olega Deripaski (zwanego „jednym z najbliższych kumpli Putina w interesach”).
   Falenta opowiedział Waszczeniukowi o swoich zamiarach dotyczących firmy Lubelski Węgiel Bogdanka SA dwa mie­siące przed upublicznieniem pierwszych taśm, czyli w kwietniu 2014 r. A więc w czasie, gdy jego współpraca z Rosjana­mi rozkwitła - miesiąc wcześniej Składy Węgla podpisały z rosyjskim KTK umowę na dostawę miliona ton surowca z dogod­nymi, bo sięgającymi aż czterech miesięcy, terminami zapłaty. Bez żadnych zabezpie­czeń bankowych.
   Waszczeniuk opowiedział o tym śled­czym pięć miesięcy później. Według jego słów Falenta zamierzał najpierw „napompować”, czyli zwiększyć war­tość Składów Węgla. Temu miało służyć m.in. wprowadzenie spółki na giełdę. Mógłby wówczas zaciągnąć odpowied­nio wysoki kredyt. „W tym czasie wartość Bogdanki spadłaby co najmniej o połowę w związku ze światowym spadkiem cen surowców. (...) Potem chciał połączyć Bogdankę ze Składami Węgla, które były ogromnym kanałem dystrybucji”. Następnym krokiem miała być sprze­daż firmy. Falenta chciał na tym zarobić 3-4 mld zł. Kto byłby kupcem?
   Rosjanie na pewno (pośrednio lub bezpośrednio) nie pogardziliby nowo­czesną i dochodową kopalnią z własną siecią dystrybucji w całym kraju, przez którą mogliby sprzedawać również swój węgiel. Wiemy na pewno, że pod ko­niec maja 2014 r. Falenta był w Kemerowie. Z kolei w czerwcu, tuż przed i tuż po wypuszczeniu pierwszych nagrań, trzykrotnie spotykał się w Warszawie z przedstawicielami KTK. A pod koniec miesiąca miał w planach wyjazd do Bog­danki - tak przynajmniej wynika z zapi­sków w kalendarzu jego tabletu zabez­pieczonego przez ABW.

Wróćmy jednak do operacji, która miała otworzyć Falencie drzwi do Bogdanki. Według Waszczeniuka po raz pierwszy o zmianie rządu wspo­mniał mu w styczniu 2014 r. „Zapytał mnie, czy wiem, ile tak naprawdę kosz­tuje zmiana rządu w tym kraju (...). Po­wiedział mi, że sto ileś milionów. O ile dobrze sobie przypominam, kwota dotyczyła 130 mln zł. Później zadał mi pytanie, czy ja wiem, za ile on to zrobi. Wtedy odpowiedział mi, że jego będzie to kosztowało parę groszy”. A dokładnie - jak wyliczył Sąd Okręgowy w Warsza­wie, który skazał Falentę na 2,5 roku więzienia - 120 tys. zł, bo tyle zapłacił kelnerom za podsłuchy.
   O planie zmiany rządu Waszczeniuk zeznawał: „[Falenta] mówił mi, że mają być dwa etapy zmiany rządu. On używał tego określenia. Na początku lata, cytuję: »miał walić w rząd, na tych, na których coś mam«. (...) Nie używał określenia nagra­nia, ale ja wiedziałem, że chodzi o te na­grania albo jakieś kompromitujące mate­riały”. Ale dlaczego wszystko miało zacząć się latem? Po to, by - jak miał stwierdzić Falenta - „do września wszystko osiadło”.
   Biznesmen postanowił zagrać na PiS. Według Waszczeniuka uważał, że z ludź­mi tej partii „łatwiej się dogadać”. Przy­pomnijmy - jeszcze w grudniu 2013 r. Falenta miał się skontaktować w sprawie nagrań z ludźmi PiS z otoczenia mini­stra koordynatora do spraw specsłużb, a zarazem wiceprezesa PiS Mariusza Kamińskiego. Chodzi głównie o Jarosła­wa Wojtyckiego z CBA, z którym Falenta kontaktował się osobiście i przez swoje­go współpracownika (ostatni raz dwa dni przed opublikowaniem pierwszych pod­słuchów). Świadczą o tym billingi oraz zapiski w tablecie biznesmena.
   Kelner Łukasz N. wspominał w swo­ich zeznaniach, że ten chwalił się, iż „jest blisko z PiS-em i że może łatwo zorganizować spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim”. Faktem jest, że jednym ze współpracowników Falenty w nale­żącej do niego spółce Hawe był były ad­wokat Jarosława Kaczyńskiego Grzegorz Kuczyński (dziś zasiada w radzie nadzor­czej państwowej spółki PGE kontrolowa­nej przez PiS).

Głównym celem uderzenia miał być szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz, któremu podlegała nie tylko depcząca po piętach Składom Węgla policja, ale też wszystkie służby specjalne. „Chodziło o wywalenie tych, którzy są mu niewygod­ni - tłumaczył policjantom Waszczeniuk.
   - Zapytałem, czemu chcesz to zrobić me­dialnie (...). Powiedział mi, że nie da się tego zrobić pod stołem, bo na drodze stoi Sienkiewicz”. Teza, że najważniejszym celem był ówczesny szef MSW, była jedną z głównych w śledztwie. Tyle że kilka dni po nagraniu z Sienkiewiczem została opu­blikowana rozmowa szefa polskiego MSZ Radosława Sikorskiego z ministrem finan­sów i wicepremierem Jackiem Rostowskim. Jak twierdzi m.in. cytowany obok płk Paweł Białek, rzeczywistym celem akcji mógł być Sikorski (a wcześniejsze uderzenie w Sienkiewicza było operacją osłonową), zaangażowany na rzecz Ukra­iny i rewolucji na Majdanie, która cztery miesiące wcześniej obaliła prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza.
   Falenta mówił też Waszczeniukowi o „drugim etapie” wypuszczenia nagrań - „przed wyborami lokalnymi”, czyli jesienią 2014 r., ale tylko wtedy, „gdyby nie udało mu się zrealizować planów”. Tyle że „plany” udało mu się zrealizować - trzy miesiące po ujawnieniu nagrań zmienił się rząd, a w nowym zabrakło miejsca nie tylko dla Sienkiewicza, ale i dla Sikorskiego. Mimo to kolejne taśmy ujrzały światło dzienne, tyle że kilka miesięcy później, przed wyborami pre­zydenckimi i parlamentarnymi, gdy ich siła okazała się niszczycielska dla rzą­dzącej w nowym składzie PO. „Trafieni” zostali ważni dla bezpieczeństwa pań­stwa urzędnicy nadzorujący niektóre służby, czyli szef CBA Paweł Wojtunik oraz szef MON Tomasz Siemoniak, któ­remu insynuowano w jednej z rozmów tolerowanie korupcji w resorcie.

Wróćmy do słów Falenty o 130 mln zł, czyli do rzekomego kosztu zmiany polskiego rządu. Bartłomiej Sienkiewicz podczas jednej z rozpraw w sprawie Fa­lenty stawiał pytanie o potencjalnego płatnika. Pewne jest, że w Polsce trudno znaleźć kogokolwiek, kto gotów byłby za­płacić takie pieniądze za tak ryzykowną operację. Przypomnijmy nasze wcześniejsze ustalenia („Rosyjski ślad na taśmach”, POLITYKA 36). Według źródeł z kręgów kontrwywiadowczych po pierwszej wizy­cie na Syberii Falenta miał „dostać” węgiel wart ok. 20 mln dol., za który nie zapłacił. W przeliczeniu na złotówki, przy wówczas obowiązującym kursie sprzedaży 3,08 zł, dawałoby to kwotę 61 mln zł, czyli mniej więcej połowę kwoty, o której Falenta miał wspomnieć Waszczeniukowi. Czy było to coś w rodzaju „pierwszej raty”? Pewne jest, że KTK domaga się od upadłych Skła­dów Węgla co najmniej 52 mln zł.
   W tym kontekście interesująco brzmią wypowiedzi Falenty tuż po wybuchu afery. „Będę emerytem” - ogłosił w lipcu 2014 r., zapowiadając sprzedaż wszystkich udzia­łów w swoich najważniejszych spółkach. Skąd tak nagła deklaracja człowieka, któ­ry jeszcze pół roku wcześniej chciał być najbogatszym Polakiem? Tłumaczenia Fa­lenty są mętne. „Rzeczpospolitej” mówił, że choć na sprzedaży akcji stracić może nawet 40 mln zł, to musi zebrać 80 mln zł na spłatę kredytów. Odgrażał się również, że pozwie Skarb Państwa o odszkodowa­nie. Ale oprócz sprzedaży akcji dwóch swoich najważniejszych spółek pozosta­łych zapowiedzi nie zrealizował.
   Śledczy prowadzący sprawę podsłu­chową do końca trzymali się „biznesowo-finansowych” motywacji główne­go organizatora. Podobnie sąd, który stwierdził, że był to dla niego „sposób prowadzenia biznesu”. Jednak z ze­znań Radosława Sikorskiego złożonych w prokuraturze wynika co innego. Jak stwierdził, publikacja jego rozmów za­szkodziła relacjom Polski z najważniej­szymi sojusznikami - Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi. „Tak jak zaj­muję się polityką zagraniczną od kilku­dziesięciu lat, nie przypominam sobie, aby ujawnienie jakiejś rozmowy odbiło się tak krytycznym echem poza granica­mi” - mówił w prokuraturze w styczniu 2015 r. Zepsute relacje z sojusznikami to było tylko preludium. Efekt działań Falenty i dwójki kelnerów, które pomogły PiS dojść do władzy, jest zastanawiająco zgodny z tym, przed czym sojusznicy ostrzegali Polskę. Jeszcze przed wybu­chem afery podsłuchowej polski kontr­wywiad otrzymał informację od jednej z ważnych natowskich służb dotyczącą celów rosyjskiego wywiadu wojskowe­go GRU w Polsce. Dwa główne dotyczy­ły oderwania nas od Unii Europejskiej i skompromitowania na arenie między­narodowej. Afera podsłuchowa bez wąt­pienia w taki scenariusz się wpisuje.

Kelner pod parasolem policji

Jeden z organizatorów podsłuchów, kelner z restauracji Sowa i Przy­jaciele Łukasz N., nadal korzysta z ochrony policji, konkretnie funk­cjonariuszy elitarnego Centralnego Biura Śledczego Policji. I to mimo że od prawie roku jest osobą prawomocnie skazaną w tzw. aferze pod­słuchowej. Policja nie chce wyjaśnić przyczyn takiej sytuacji. Prawdopo­dobnie to właśnie na wniosek CBŚP przydzielono mu ochronę.
   Wiadomo tyle, że Łukasz N. ma status„osoby zagrożonej”. Czy czegoś się obawia? Jeśli tak, to czego? Ktoś mu groził? Te pytania CBŚP pozostawia bez odpowiedzi. „W przypadku realizacji programu ochro­ny wobec osoby zagrożonej odbywa się ona w ramach prowadzonych przez Policję czynności operacyjno-rozpoznawczych o charakterze niejawnym, na podstawie niejawnych przepisowi nie jest możliwe udzielenie jakichkolwiek informacji na ten temat, w szczególności do­tyczy to ewentualnych przesłanek objęcia lub nie ochroną” - napisała w mailu rzeczniczka CBŚP kom. Iwona Jurkiewicz.

Łukasz N. został najłagodniej potraktowany przez sądy obu in­stancji spośród czwórki skazanych w aferze podsłuchowej. Za to, że współpracował z policją i opowiedział o całym procederze oraz jego uczestnikach, na wniosek prokuratury sądy zastosowały wobec niego nadzwyczajne złagodzenie kary. Ja ko jedyny nie został skazany na więzienie nawet w zawieszeniu, miał zwrócić prawie 100 tys. zł, które dostał za nagrywanie polityków od Marka Falenty, oraz zapła­cić dodatkowo 50 tys. zł (według „Rzeczpospolitej” do dziś z tej kwo­ty uregulował jedynie niewielką część - 9 tys. zł).
   - To sytuacja skandaliczna i wyjątkowa w historii wymiaru spra­wiedliwości, gdy ofiary są piętnowane, a sprawcy de facto nie ponieśli odpowiedzialności: nie zapłacili grzywien i jeszcze korzystają z ochrony policyjnej - irytuje się Paweł Wojtunik, były szef CBA, który wcześniej kierował CBŚP, a w sprawie jako jeden z podsłuchanych miał status pokrzywdzonego. - Moim zdaniem ochrona kelnera to nie wymysł CBŚP, które jest powołane do innych celów. To działanie na polecenie prokura­tury bądź MSWiA. Niezależnie zresztą na czyje, ma podtekst polityczny i jest demoralizujące, bo może zachęcać inne grupy przestępcze oraz wy­wiady obcych państw do stosowania podobnych praktyk w przyszłości.

Zaskoczony jest również poseł Marek Biernacki, były minister spra­wiedliwości i były koordynator do spraw służb specjalnych. - Nie­zrozumiałe jest ustanowienie ochrony osobie, która nie była świadkiem koronnym, już po prawomocnym rozstrzygnięciu sprawy przez sąd. Cią­gle mamy potwierdzenie, że afera podsłuchowa ma swoje drugie dno. Bo kogo może się dziś obawiać Łukasz N. ? Przecież nie polityków. Ludzi, których podsłuchiwał, a o których nie wiemy? Rosjan?

Ukarani za Ukrainę

O rosyjskich śladach w aferze podsłuchowej mówi płk Paweł Białek, były zastępca szefa ABW.

GRZEGORZ RZECZKOWSKI: - Czy, pana zdaniem, rosyjskie służby specjalne brały udział w zorganizowaniu afery podsłuchowej?
PAWEŁ BIAŁEK: - Jestem głęboko przeko­nany, że miały w tym istotny udział. Ale bardziej na zasadzie popchnięcia jednego kamyka, by zainicjować coś, co później za­cznie żyć własnym, destrukcyjnym życiem. Rosjanie mieli motyw, szczególnie po tym, gdy Polska zaangażowała się w sprawy ukraińskie. Konflikt na Wschodzie osiągnął punkt kulminacyjny w marcu 2014 r., gdy doszło do aneksji Krymu. Polska głośno protestowała i domagała się nałożenia sankcji na Rosję. Pewnie gdzieś wysoko w Moskwie odbyła się wówczas narada, jak można by wyłączyć Polskę z tej ak­tywności. Ktoś ze służb mógł powiedzieć: nasz oddział na Syberii raportuje, że ma człowieka, który przyniósł ciekawe rze­czy. Po tym oczywiście musiała nastąpić analiza, co to jest, jaką ma wartość i jak ewentualnie można by to wykorzystać. Prawdopodobnie próbki nagrań trafiły w rosyjskie ręce na długo przed ich publi­kacją, by mogły zostać sprawdzone pod kątem ich autentyczności.
Nie przypadkiem pierwsze nagrania ude­rzały w ministra spraw wewnętrznych, który jako koordynator nadzorował wów­czas wszystkie służby specjalne, a potem w szefa MSZ. Najpierw osłabiono służby, które miały badać aferę, następnie naszą dyplomację, która wspierała Ukrainę.
Ale co konkretnie świadczy o rosyjskim tropie w taśmach?
Wiemy, że Falenta musiał być pod okiem rosyjskich służb obecnych w każdej więk­szej rosyjskiej firmie, tym bardziej paliwo­wej. W trakcie rozmów biznesowych z Ro­sjanami Falenta mógł się pochwalić, że ma ciekawe materiały. To człowiek, który łatwo mówi o sobie, o tym, co może, co wie i jak bardzo jest ustosunkowany. Trudno więc są­dzić, żeby nie powiedział o nagraniach, tym bardziej że był petentem Rosjan, a mimo to wyjechał od nich z węglem, za który nie musiał płacić od razu albo nawet wcale.
Równocześnie Falenta uchodzi za człowieka niezbyt wiarygodnego, skłonnego do nieczystych zagrań.
Rosyjskie służby dysponują wieloma instru­mentami do sprawdzenia i weryfikacji swo­ich „oferentów”, także technicznymi.
To, że dziś wytaczają Falencie sprawy o zwrot długu, moim zdaniem nie jest przy­padkiem. Czy inicjatorem nagrań były służ­by Kremla, tego dziś nie wiemy. Natomiast jest bardzo prawdopodobne, że część z nich sobie zachowały. Nie trzeba nawet ich publikować, wystarczy, że ktoś powie - co zresztą obserwujemy - że istnieją kompromitujące taśmy na ważnego poli­tyka z taką czy inną zawartością. Dlatego wyjaśnienie tej sprawy to dziś jedno z naj­ważniejszych wyzwań dla Polski i jej służb.
Te podlegają Mariuszowi Kamińskiemu. W sprawie jest wątek związanych z nim ludzi służb, którzy mieli dostęp do nagrań jeszcze przed publikacją.
Gdyby jakakolwiek prokuratura czy ko­misja śledcza zajęła się tym poważnie, wykazałaby, że funkcjonariusze partyjni PiS prawdopodobnie wiedzieli o tych nie­legalnych nagraniach wcześniej niż polskie służby i państwo polskie. Jeżeli połączymy to z tym, że drugim dysponentem nagrań mógł być tzw. ośrodek rosyjski, to koincy­dencja jest niezwykle kłopotliwa i trudna do wytłumaczenia opinii publicznej.
Ta niechęć do wyjaśnienia sprawy jest dość znacząca i obciążająca. Gdy ówczesna opozycja zorientowała się, jaki potencjał jest w nagraniach, natych­miast przystąpiła do ataku, nie patrząc na to, skąd pochodzą te materiały, kto za tym stoi, kto pociąga za sznurki. Po pro­stu skorzystali z okazji. Spotkały się dwie strony, czyli mieliśmy mechanizm podobny jak w 2016 r. w USA. W obu przypadkach Rosjanom z jednej strony zależało na „uka­raniu” tych, których uważali za wrogów, z drugiej zaś chcieli, by na ich akcji skorzy­stali ci, których cele były im bliskie.
I to się udało.
Dowiemy się kiedyś prawdy?
Amerykańskie służby, choć dały się ograć Rosjanom, wyciągnęły wnioski, zareagowa­ły i dziś prowadzą dochodzenie na szeroką skalę. W Polsce zaś jedyna kontrwywia­dowcza służba cywilna, która mogłaby zbadać sprawę pod kątem rosyjskiej inge­rencji, czyli ABW, w latach 2014-15 została sparaliżowana. Podobnie było w prokura­turze. I tu, i tam niektórzy wybrali bierność lub wręcz współpracę z ówczesną opozy­cją, by zbudować sobie kapitał na przy­szłość. A co robi PiS po przejęciu władzy? Nagradza ich, a tych, którzy próbowali wyjaśnić aferę, usuwa ze służby i nasyła na nich prokuraturę. ABW jest zwijana i marginalizowana, osłabiona zwolnieniem 1,2 tys. funkcjonariuszy i likwidacją 11 z 16 delegatur. Najgorsze, że mimo pojawienia się nowych faktów brak zainteresowania wyjaśnieniem afery. A bezpieczeństwo państwa jest zagrożone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz