Wygrani na nagraniach
Choć od wybuchu afery
podsłuchowej minęły ponad trzy lata, wypuszczane cyklicznie nagrania nie
przestają szarpać polską polityką. „Zmiana rządu w Polsce kosztuje 130 mln zł” -
mówił wspólnikowi Marek Falenta. To pogłębia wątpliwości, czy działał sam.
Grzegorz Rzeczkowski
Udostępnione
dziennikarzom Onet.pl
i POLITYKI akta sprawy Falenty przyniosły nie tylko
rewelacje w postaci nagrań Mateusza Morawieckiego. Rzucają też nowe światło na
głównego organizatora podsłuchowego procederu Marka Falentę, który od początku
roku toczy intensywną sądowo-medyczną batalię o pozostanie
na wolności. Rozpatrzenie przed Sądem Najwyższym wniosku Falenty o wstrzymanie
odbycia kary jest zaplanowane na 25 października. Wisi nad nim 2,5 roku
więzienia za nagranie kilkudziesięciu osób polityczno-biznesowej elity Polski
(w latach 2013-14). Pójście do więzienia groziłoby Falencie utratą kontroli nad
nagraniowym zasobem. A nagrania to dziś jego najważniejsza polisa
bezpieczeństwa na przyszłość.
Falenta chwyta się wszystkich dostępnych sposobów, żeby
uniknąć więzienia. Sięgnął po pomoc rodziny - była partnerka na początku 2018
r. napisała do prezydenta w imieniu ich kilkuletniej córki wniosek o
ułaskawienie, który przepadł jednak już na wstępnym etapie (odrzuciły go sądy
dwóch instancji). Próbuje również argumentów zdrowotnych - miesiąc po tym, gdy sąd apelacyjny utrzymał wyrok pierwszej
instancji, Falenta rozpoczął leczenie psychiatryczne (rzekomo popadł w głęboką
depresję i miał nawet próbę samobójczą). Na razie
ta strategia przynosi mu sukces - nie pójdzie do więzienia, dopóki nie zakończy
się sądowa procedura rozpatrzenia wniosku o wstrzymanie wykonania kary. A w
odwodzie czeka jeszcze kasacja w Sądzie Najwyższym oraz wspomniany wniosek o
odroczenie, który tym razem może rozpatrzyć już nowy skład SN.
Jednocześnie Falenta rozpoczął insynuacyjną ofensywę na
Twitterze, wymierzoną głównie w polityków PO. Sugeruje np., że istnieją
„sekstaśmy” z szefem PO Grzegorzem Schetyną i kandydatem tej partii na
prezydenta Warszawy Rafałem Trzaskowskim, w dodatku zażywających narkotyki.
Podaje nazwę hotelu w Karpaczu, sugerując jednocześnie, że operacja nagraniowa
nie była ograniczona do warszawskich restauracji, ale szeroko zakrojoną akcją
specjalną. Dlaczego Falenta sięga po tego typu chwyty w chwili, gdy taśmy
zaczęły szkodzić premierowi Morawieckiemu i jego partii? Składa władzy ofertę?
Podbija swoją wartość?
Jego
los zależy dziś w dużym stopniu od PiS i jego możliwości wpływania na wymiar
sprawiedliwości. Akta sprawy podsłuchowej ujawniają intensywne kontakty
Falenty z ludźmi bliskimi PiS, głównie z otoczenia wiceprezesa partii Mariusza
Kamińskiego, ale także z rosyjskim biznesem węglowym, przez który - jak twierdzą nasze źródła w kontrwywiadzie - nagrania
mogły trafić także w ręce rosyjskich służb. Kto co ma i do czego może użyć,
wciąż nie zostaje wyjaśnione. Natomiast coraz więcej wiemy o okolicznościach
nagrań. Dostępne w aktach zeznania świadków mówią o ambitnych zamiarach Falenty
obejmujących plany zmiany rządu (!) oraz przejęcia wartej kilka miliardów
złotych kopalni Bogdanka na Lubelszczyźnie, państwowej firmy notowanej na
giełdzie.
Urodzony w dolnośląskim Lubinie 43-letni dziś Marek Falenta
swoje marzenia zaczął snuć na początku 2014 r. Od co najmniej pół roku na jego
zlecenie kelnerzy z dwóch warszawskich restauracji nagrywali biesiadujących
polityków. Jak wynika z informacji POLITYKI, zdołał już wtedy nawiązać bliski
kontakt z rosyjskim potentatem węglowym, firmą KTK, nadzorowaną w tamtym czasie
przez zasłużonego dla Kremla gubernatora (sprawę opisujemy szerzej w art. „Rosyjski ślad na taśmach”, POLITYKA 36).
Mówi jeden z naszych rozmówców związanych z kontrwywiadem
gospodarczym: - Jeśli ktoś z zagranicy handluje z rosyjskimi firmami,
szczególnie ze strategicznymi spółkami paliwowymi, to nie ma opcji, by nie
znalazł się w zainteresowaniu tamtejszych służb. Tym bardziej trudno
uwierzyć, by Rosjanie najpierw przekazali komuś duże ilości wartościowego
towaru, a potem nie wyciągnęli konsekwencji za brak zapłaty. No, chyba że
zadowolili się inną walutą - na przykład
nagraniami.
Falenta był łatwym celem. Bardzo chciał handlować rosyjskim
węglem, do czego zresztą nawet dziś się przyznaje. Marzył o tym, by zostać
miliarderem - tak zeznawał w śledztwie kelner
z Sowy i Przyjaciół, „główny nagrywający” Łukasz
N. Według niego Falenta „chciał być najbogatszym człowiekiem w Polsce”, miał mu mówić, że „interesują go tylko propozycje biznesu,
które skutkowałyby zarobkiem w kwocie miliarda złotych”. Takim jak przejęcie
wielkiej kopalni w Bogdance.
O pomyśle obalenia rządu za 130 mln zł, a następnie
przejęcia Bogdanki opowiadał w śledztwie i podczas procesu Falenty Marcin
Waszczeniuk, jego wspólnik w spółce Składy Węgla (nie był zamieszany w
podsłuchiwanie polityków). Obrońcy Falenty próbowali podważać zeznania
Waszczeniuka, ale konfrontując jego informacje z innymi źródłami, trudno je
uznać za zmyślone.
Obaj
panowie poznali się pod koniec lata 2013 r. (czyli już po nagraniu
pierwszych rozmów polityków, m.in. Bartłomieja Sienkiewicza i Mateusza
Morawieckiego). Skontaktował ich pewien menedżer, który kierował firmami
mającymi biznesowe relacje z Rosją, w tym handlującą rosyjskim węglem spółką z Białegostoku oraz jednym z polskich producentów
silników wysokoprężnych dla grupy GAZ należącej do oligarchy Olega Deripaski
(zwanego „jednym z najbliższych kumpli Putina w
interesach”).
Falenta opowiedział Waszczeniukowi o swoich
zamiarach dotyczących firmy Lubelski Węgiel Bogdanka SA dwa miesiące przed
upublicznieniem pierwszych taśm, czyli w kwietniu 2014 r. A więc w czasie, gdy
jego współpraca z Rosjanami rozkwitła - miesiąc wcześniej Składy Węgla
podpisały z rosyjskim KTK umowę na dostawę miliona ton surowca z dogodnymi, bo
sięgającymi aż czterech miesięcy, terminami zapłaty. Bez żadnych zabezpieczeń
bankowych.
Waszczeniuk opowiedział o tym śledczym pięć miesięcy później. Według
jego słów Falenta zamierzał najpierw „napompować”, czyli zwiększyć wartość
Składów Węgla. Temu miało służyć m.in. wprowadzenie spółki na giełdę. Mógłby
wówczas zaciągnąć odpowiednio wysoki kredyt. „W tym czasie wartość Bogdanki
spadłaby co najmniej o połowę w związku ze światowym spadkiem cen surowców.
(...) Potem chciał połączyć Bogdankę ze Składami Węgla, które były ogromnym
kanałem dystrybucji”. Następnym krokiem miała być sprzedaż firmy. Falenta
chciał na tym zarobić 3-4 mld zł. Kto byłby kupcem?
Rosjanie na pewno (pośrednio lub bezpośrednio) nie pogardziliby nowoczesną
i dochodową kopalnią z własną siecią dystrybucji w całym kraju, przez którą
mogliby sprzedawać również swój węgiel. Wiemy na pewno, że pod koniec maja
2014 r. Falenta był w Kemerowie. Z kolei w czerwcu, tuż przed i tuż po
wypuszczeniu pierwszych nagrań, trzykrotnie spotykał się w Warszawie z
przedstawicielami KTK. A pod koniec miesiąca miał w planach wyjazd do Bogdanki
- tak przynajmniej wynika z zapisków w kalendarzu jego tabletu zabezpieczonego
przez ABW.
Wróćmy
jednak do operacji, która miała otworzyć Falencie drzwi do Bogdanki. Według
Waszczeniuka po raz pierwszy o zmianie rządu wspomniał mu w styczniu 2014 r.
„Zapytał mnie, czy wiem, ile tak naprawdę kosztuje zmiana rządu w tym kraju
(...). Powiedział mi, że sto ileś milionów. O ile dobrze sobie przypominam,
kwota dotyczyła 130 mln zł. Później zadał mi pytanie, czy ja wiem, za ile on to
zrobi. Wtedy odpowiedział mi, że jego będzie to kosztowało parę groszy”. A
dokładnie - jak wyliczył Sąd Okręgowy w Warszawie,
który skazał Falentę na 2,5 roku więzienia -
120 tys. zł, bo tyle zapłacił kelnerom za podsłuchy.
O planie zmiany rządu Waszczeniuk zeznawał: „[Falenta] mówił mi, że mają
być dwa etapy zmiany rządu. On używał tego określenia. Na początku lata,
cytuję: »miał walić w rząd, na tych, na których coś mam«. (...) Nie używał
określenia nagrania, ale ja wiedziałem, że chodzi o te nagrania albo jakieś
kompromitujące materiały”. Ale dlaczego wszystko miało zacząć się latem? Po
to, by - jak miał stwierdzić Falenta - „do września wszystko osiadło”.
Biznesmen postanowił zagrać na PiS. Według Waszczeniuka uważał, że z
ludźmi tej partii „łatwiej się dogadać”. Przypomnijmy - jeszcze w grudniu
2013 r. Falenta miał się skontaktować w sprawie nagrań z ludźmi PiS z otoczenia
ministra koordynatora do spraw specsłużb, a zarazem wiceprezesa PiS Mariusza
Kamińskiego. Chodzi głównie o Jarosława Wojtyckiego z CBA, z którym Falenta
kontaktował się osobiście i przez swojego współpracownika (ostatni raz dwa dni
przed opublikowaniem pierwszych podsłuchów). Świadczą o tym billingi oraz zapiski
w tablecie biznesmena.
Kelner Łukasz N. wspominał w swoich zeznaniach, że ten chwalił się, iż
„jest blisko z PiS-em i że może łatwo zorganizować spotkanie z Jarosławem
Kaczyńskim”. Faktem jest,
że jednym ze współpracowników Falenty w należącej
do niego spółce Hawe był były adwokat Jarosława Kaczyńskiego Grzegorz
Kuczyński (dziś zasiada w radzie nadzorczej państwowej spółki PGE kontrolowanej
przez PiS).
Głównym
celem uderzenia miał być szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz, któremu podlegała nie
tylko depcząca po piętach Składom Węgla policja, ale też wszystkie służby
specjalne. „Chodziło o wywalenie tych, którzy
są mu niewygodni - tłumaczył policjantom Waszczeniuk.
- Zapytałem, czemu chcesz to zrobić medialnie (...). Powiedział mi, że
nie da się tego zrobić pod stołem, bo na drodze stoi Sienkiewicz”. Teza, że
najważniejszym celem był ówczesny szef MSW, była jedną z głównych w śledztwie.
Tyle że kilka dni po nagraniu z Sienkiewiczem została opublikowana rozmowa
szefa polskiego MSZ Radosława Sikorskiego z ministrem finansów i wicepremierem
Jackiem Rostowskim. Jak twierdzi m.in. cytowany obok płk Paweł Białek,
rzeczywistym celem akcji mógł być Sikorski (a wcześniejsze uderzenie w
Sienkiewicza było operacją osłonową), zaangażowany na rzecz Ukrainy i
rewolucji na Majdanie, która cztery miesiące wcześniej obaliła prorosyjskiego
prezydenta Wiktora Janukowycza.
Falenta mówił też Waszczeniukowi o „drugim
etapie” wypuszczenia nagrań - „przed wyborami
lokalnymi”, czyli jesienią 2014 r., ale tylko wtedy, „gdyby nie udało mu się
zrealizować planów”. Tyle że „plany” udało mu się zrealizować - trzy miesiące po ujawnieniu nagrań zmienił się rząd, a w
nowym zabrakło miejsca nie tylko dla Sienkiewicza, ale i dla Sikorskiego. Mimo to kolejne taśmy ujrzały światło
dzienne, tyle że kilka miesięcy później, przed wyborami prezydenckimi i
parlamentarnymi, gdy ich siła okazała się niszczycielska dla rządzącej w nowym
składzie PO. „Trafieni” zostali ważni dla bezpieczeństwa państwa urzędnicy
nadzorujący niektóre służby, czyli szef CBA Paweł Wojtunik oraz szef MON Tomasz
Siemoniak, któremu insynuowano w jednej z rozmów tolerowanie korupcji w
resorcie.
Wróćmy
do słów Falenty o 130 mln zł, czyli do rzekomego kosztu zmiany polskiego rządu.
Bartłomiej Sienkiewicz podczas jednej z rozpraw w sprawie Falenty stawiał
pytanie o potencjalnego płatnika. Pewne jest, że w Polsce
trudno znaleźć kogokolwiek, kto gotów byłby zapłacić takie pieniądze za tak
ryzykowną operację. Przypomnijmy nasze wcześniejsze ustalenia („Rosyjski ślad
na taśmach”, POLITYKA 36). Według źródeł z
kręgów kontrwywiadowczych po pierwszej wizycie na Syberii Falenta miał
„dostać” węgiel wart ok. 20 mln dol., za który nie zapłacił. W przeliczeniu na
złotówki, przy wówczas obowiązującym kursie sprzedaży 3,08 zł, dawałoby to
kwotę 61 mln zł, czyli mniej więcej połowę kwoty, o której Falenta miał
wspomnieć Waszczeniukowi. Czy było to coś w rodzaju „pierwszej raty”? Pewne
jest, że KTK domaga się od upadłych Składów Węgla co najmniej 52 mln zł.
W tym kontekście interesująco brzmią wypowiedzi Falenty tuż po wybuchu
afery. „Będę emerytem” - ogłosił w lipcu 2014 r., zapowiadając sprzedaż
wszystkich udziałów w swoich najważniejszych spółkach. Skąd tak nagła
deklaracja człowieka, który jeszcze pół roku wcześniej chciał być najbogatszym
Polakiem? Tłumaczenia Falenty są mętne. „Rzeczpospolitej” mówił, że choć na
sprzedaży akcji stracić może nawet 40 mln zł, to musi zebrać 80 mln zł na
spłatę kredytów. Odgrażał się również, że pozwie Skarb Państwa o odszkodowanie.
Ale oprócz sprzedaży akcji dwóch swoich najważniejszych spółek pozostałych
zapowiedzi nie zrealizował.
Śledczy prowadzący sprawę podsłuchową do końca trzymali się „biznesowo-finansowych”
motywacji głównego organizatora. Podobnie sąd, który stwierdził, że był to dla niego „sposób prowadzenia
biznesu”. Jednak z zeznań Radosława Sikorskiego złożonych w prokuraturze
wynika co innego. Jak stwierdził, publikacja jego rozmów zaszkodziła relacjom
Polski z najważniejszymi sojusznikami - Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi. „Tak jak zajmuję się polityką
zagraniczną od kilkudziesięciu lat, nie przypominam sobie, aby ujawnienie
jakiejś rozmowy odbiło się tak krytycznym echem poza granicami” - mówił w
prokuraturze w styczniu 2015 r. Zepsute relacje z sojusznikami to było tylko
preludium. Efekt działań Falenty i dwójki kelnerów, które pomogły PiS dojść do
władzy, jest zastanawiająco zgodny z tym, przed czym sojusznicy ostrzegali
Polskę. Jeszcze przed wybuchem afery podsłuchowej polski kontrwywiad otrzymał
informację od jednej z ważnych natowskich służb dotyczącą celów rosyjskiego
wywiadu wojskowego GRU w Polsce. Dwa główne dotyczyły oderwania nas od Unii
Europejskiej i skompromitowania na arenie
międzynarodowej. Afera podsłuchowa bez wątpienia w taki scenariusz się wpisuje.
Kelner pod parasolem policji
Jeden z organizatorów podsłuchów, kelner z
restauracji Sowa i Przyjaciele Łukasz N., nadal korzysta z ochrony policji,
konkretnie funkcjonariuszy elitarnego Centralnego Biura Śledczego Policji. I
to mimo że od prawie roku jest osobą prawomocnie skazaną w tzw. aferze podsłuchowej.
Policja nie chce wyjaśnić przyczyn takiej sytuacji. Prawdopodobnie to właśnie
na wniosek CBŚP przydzielono mu ochronę.
Wiadomo tyle, że Łukasz N. ma status„osoby zagrożonej”. Czy
czegoś się obawia? Jeśli tak, to czego? Ktoś mu groził? Te pytania CBŚP
pozostawia bez odpowiedzi. „W przypadku realizacji programu ochrony wobec
osoby zagrożonej odbywa się ona w ramach prowadzonych przez Policję czynności
operacyjno-rozpoznawczych o charakterze niejawnym, na podstawie niejawnych
przepisowi nie jest możliwe udzielenie jakichkolwiek informacji na ten temat, w
szczególności dotyczy to ewentualnych przesłanek objęcia lub nie ochroną” -
napisała w mailu rzeczniczka CBŚP kom. Iwona Jurkiewicz.
Łukasz N. został najłagodniej potraktowany
przez sądy obu instancji spośród czwórki skazanych w aferze podsłuchowej. Za
to, że współpracował z policją i opowiedział o całym procederze oraz jego
uczestnikach, na wniosek prokuratury sądy zastosowały wobec niego nadzwyczajne
złagodzenie kary. Ja ko jedyny nie został skazany na więzienie nawet w
zawieszeniu, miał zwrócić prawie 100 tys. zł, które dostał za nagrywanie
polityków od Marka Falenty, oraz zapłacić dodatkowo 50 tys. zł (według
„Rzeczpospolitej” do dziś z tej kwoty uregulował jedynie niewielką część - 9
tys. zł).
- To sytuacja skandaliczna i wyjątkowa w historii wymiaru sprawiedliwości,
gdy ofiary są piętnowane, a sprawcy de facto nie ponieśli odpowiedzialności:
nie zapłacili grzywien i jeszcze korzystają z ochrony policyjnej - irytuje się
Paweł Wojtunik, były szef CBA, który wcześniej kierował CBŚP, a w sprawie jako
jeden z podsłuchanych miał status pokrzywdzonego. - Moim zdaniem ochrona
kelnera to nie wymysł CBŚP, które jest powołane do innych celów. To działanie
na polecenie prokuratury bądź MSWiA. Niezależnie zresztą na czyje, ma podtekst
polityczny i jest demoralizujące, bo może zachęcać inne grupy przestępcze oraz
wywiady obcych państw do stosowania podobnych praktyk w przyszłości.
Zaskoczony jest również poseł Marek
Biernacki, były minister sprawiedliwości i były koordynator do spraw służb
specjalnych. - Niezrozumiałe jest ustanowienie ochrony osobie, która nie była
świadkiem koronnym, już po prawomocnym rozstrzygnięciu sprawy przez sąd. Ciągle
mamy potwierdzenie, że afera podsłuchowa ma swoje drugie dno. Bo kogo może się
dziś obawiać Łukasz N. ? Przecież nie polityków. Ludzi, których podsłuchiwał, a
o których nie wiemy? Rosjan?
Ukarani za Ukrainę
O rosyjskich śladach
w aferze podsłuchowej mówi płk Paweł Białek, były zastępca szefa ABW.
GRZEGORZ RZECZKOWSKI: -
Czy, pana zdaniem, rosyjskie służby specjalne brały udział w zorganizowaniu
afery podsłuchowej?
PAWEŁ BIAŁEK: - Jestem
głęboko przekonany, że miały w tym istotny udział. Ale bardziej na zasadzie
popchnięcia jednego kamyka, by zainicjować coś, co później zacznie żyć
własnym, destrukcyjnym życiem. Rosjanie mieli motyw, szczególnie po tym, gdy
Polska zaangażowała się w sprawy ukraińskie. Konflikt na Wschodzie osiągnął
punkt kulminacyjny w marcu 2014 r., gdy doszło do aneksji Krymu. Polska głośno
protestowała i domagała się nałożenia sankcji na Rosję. Pewnie gdzieś wysoko w
Moskwie odbyła się wówczas narada, jak można by wyłączyć Polskę z tej aktywności.
Ktoś ze służb mógł powiedzieć: nasz oddział na Syberii raportuje, że ma
człowieka, który przyniósł ciekawe rzeczy. Po tym oczywiście musiała nastąpić
analiza, co to jest, jaką ma wartość i jak ewentualnie można by to wykorzystać.
Prawdopodobnie próbki nagrań trafiły w rosyjskie ręce na długo przed ich publikacją,
by mogły zostać sprawdzone pod kątem ich autentyczności.
Nie przypadkiem pierwsze nagrania
uderzały w ministra spraw wewnętrznych, który jako koordynator nadzorował wówczas
wszystkie służby specjalne, a potem w szefa MSZ. Najpierw osłabiono służby,
które miały badać aferę, następnie naszą dyplomację, która wspierała Ukrainę.
Ale co konkretnie świadczy o
rosyjskim tropie w taśmach?
Wiemy, że Falenta musiał być pod
okiem rosyjskich służb obecnych w każdej większej rosyjskiej firmie, tym
bardziej paliwowej. W trakcie rozmów biznesowych z Rosjanami Falenta mógł się
pochwalić, że ma ciekawe materiały. To człowiek, który łatwo mówi o sobie, o
tym, co może, co wie i jak bardzo jest ustosunkowany. Trudno więc sądzić, żeby
nie powiedział o nagraniach, tym bardziej że był petentem Rosjan, a mimo to
wyjechał od nich z węglem, za który nie musiał płacić od razu albo nawet wcale.
Równocześnie Falenta uchodzi za
człowieka niezbyt wiarygodnego, skłonnego do nieczystych zagrań.
Rosyjskie służby dysponują wieloma
instrumentami do sprawdzenia i weryfikacji swoich „oferentów”, także technicznymi.
To, że dziś wytaczają Falencie
sprawy o zwrot długu, moim zdaniem nie jest
przypadkiem. Czy inicjatorem nagrań były służby Kremla, tego dziś nie wiemy.
Natomiast jest bardzo prawdopodobne, że część
z nich sobie zachowały. Nie trzeba nawet ich publikować, wystarczy, że ktoś
powie - co zresztą obserwujemy - że istnieją
kompromitujące taśmy na ważnego polityka z taką czy inną zawartością. Dlatego
wyjaśnienie tej sprawy to dziś jedno z najważniejszych wyzwań dla Polski i jej
służb.
Te podlegają Mariuszowi
Kamińskiemu. W sprawie jest wątek związanych z nim ludzi służb, którzy mieli
dostęp do nagrań jeszcze przed publikacją.
Gdyby jakakolwiek prokuratura czy
komisja śledcza zajęła się tym poważnie, wykazałaby, że funkcjonariusze
partyjni PiS prawdopodobnie wiedzieli o tych nielegalnych nagraniach wcześniej
niż polskie służby i państwo polskie. Jeżeli połączymy to z tym, że drugim
dysponentem nagrań mógł być tzw. ośrodek rosyjski, to koincydencja jest
niezwykle kłopotliwa i trudna do wytłumaczenia opinii publicznej.
Ta niechęć do wyjaśnienia sprawy
jest dość znacząca i obciążająca. Gdy ówczesna
opozycja zorientowała się, jaki potencjał jest w nagraniach, natychmiast
przystąpiła do ataku, nie patrząc na to, skąd pochodzą te materiały, kto za tym
stoi, kto pociąga za sznurki. Po prostu skorzystali z okazji. Spotkały się
dwie strony, czyli mieliśmy mechanizm podobny jak w 2016 r. w USA. W obu
przypadkach Rosjanom z jednej strony zależało na „ukaraniu” tych, których
uważali za wrogów, z drugiej zaś chcieli, by na ich akcji skorzystali ci,
których cele były im bliskie.
I to się udało.
Dowiemy się kiedyś prawdy?
Amerykańskie służby, choć dały się
ograć Rosjanom, wyciągnęły wnioski, zareagowały i dziś prowadzą dochodzenie na
szeroką skalę. W Polsce zaś jedyna kontrwywiadowcza służba cywilna, która
mogłaby zbadać sprawę pod kątem rosyjskiej ingerencji, czyli ABW, w latach
2014-15 została sparaliżowana. Podobnie było w prokuraturze. I tu, i tam
niektórzy wybrali bierność lub wręcz współpracę z ówczesną opozycją, by
zbudować sobie kapitał na przyszłość. A co robi PiS po przejęciu władzy?
Nagradza ich, a tych, którzy próbowali wyjaśnić aferę, usuwa ze służby i nasyła
na nich prokuraturę. ABW jest zwijana i marginalizowana,
osłabiona zwolnieniem 1,2 tys. funkcjonariuszy i likwidacją 11 z 16 delegatur.
Najgorsze, że mimo pojawienia się nowych faktów brak zainteresowania
wyjaśnieniem afery. A bezpieczeństwo państwa jest zagrożone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz