sobota, 10 listopada 2018

Biało-czerwona, wielokolorowa,O kaczkach,Zwarzone święto,Orzeł bez pilota,Próba wody,Jesteś szalona, Polsko,Małymi krokami, wielkimi susami,Przepychanki i Niemcy nie tacy źli



Biało-czerwona, wielokolorowa

Przy okazji stulecia niepodległości są powody do smutku, ale i radości. Nasze państwo jest dziś w zdecydowanie gorszej formie, niż mogłoby być, ale jednocześnie w zdecydowanie lepszej, niż często bywało.
   Na potrzeby rocznicowych rozważań proponuję histo­ryczny relatywizm. Ocena minionych stu lat jest bowiem kwestią punktu odniesienia. Podobnie jak ocena miejsca, w którym jesteśmy. Polska - to najważniejsze - jest niepod­legła. W końcu w tej mijającej setce okrągłą rocznicę obcho­dzimy w Polsce dopiero piąty raz. A w warunkach, mimo intensywnych wysiłków władzy, wciąż demokratycznych - dopiero trzeci raz. Trzeci na sto lat. Sumując czas II RP i III RP, mamy więc w tym roku pięćdziesiąty rok wolnej Pol­ski w ostatnich 220 latach. Samo w sobie określa to niezwy­kłość obecnej rocznicy.
   Relatywizm każe widzieć plusy w sytuacji obiektywnie trudnej i minusy w sytuacji jakoś tam, przynajmniej z hi­storycznego punktu widzenia, akceptowalnej. Wielu Pola­ków, ciesząc się całym sercem z niepodległości państwa, ma poczucie smutku, a nawet traumy z powodu tego, jak ono w obecnym wydaniu funkcjonuje. Ze względu na re­latywizm trzeba jednak pamiętać, że takie samo poczucie miał tzw. suweren, a w każdym razie część suwerena, w epo­ce przed dobrozmianowej. Należy z uznaniem podkreślić umiar przeciwników obecnej władzy, których nawet głębo­ka do niej niechęć nie skłania do śpiewania „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Ci, którzy rządzą od kilku lat, kiedy byli w opozycji, takich zahamowań nie mieli, uznając zapew­ne, że żadna to wolność, skoro nie są u władzy.
   Stulecie niepodległości polscy demokraci obchodzą więc w gorszych humorach niż, powiedzmy, cztery lata temu, ale też - znowu relatywizm - w zdecydowanie lepszych niż jesz­cze cztery tygodnie temu. PiS-owska polityka historyczna upadła pod ciężarem własnej niemożności, a fastrygowana zinfantylizowana opowieść o historii popruła się dokumen­tnie. Partia ideologiczna stała się partią władzy - stanowi­ska, spółki, dywidendy i premie interesują ją bardziej niż jakieś narracje i tworzenie nowego narodu. Nie ma więc, czego tylu się obawiało, patriotyczno-propagandowej inwa­zji i nachalnej narodowej tromtadracji. W kwestii organi­zacji rocznicowych obchodów władza okazała się tak samo skuteczna jak w dziele budowy samochodów elektrycznych i nowych stoczni.
   W przeddzień rocznicy najważniejsze jest oczywiście py­tanie: co dalej? Tu kluczowe będzie wielkie referendum, w którym weźmiemy udział za rok. W przeciwieństwie bo­wiem do pokoleń naszych przodków, dla których celem było samo istnienie niepodległego państwa, na nas spoczy­wa ciężar odpowiedzialności za wybór, jakie ono ma być. W pierwszym roku kolejnego stulecia niepodległości zde­cydujemy więc być może o całym pierwszym ćwierćwieczu. I może mniej więcej w tym punkcie z relatywizmem wolał­bym skończyć, wybór jest bowiem dramatyczny, a kierunki, w których możemy pójść, skrajnie odmienne. Obecna wła­dza tworzy i chce umocnić państwo o rysach wschodnich - państwo kaprysu, jedynowładztwa, sklerotycznej satrapii, chaosu, nieudolności, hipokryzji i brutalności, braku podzia­łu władz i normalnych publicznych mediów. Takie państwo ma naprawdę niewiele punktów wspólnych z demokratycz­ną republiką obywateli, tolerancyjną, otwartą, pielęgnują­cą różnorodność i wielobarwność, z państwem służebnym wobec ludzi, a nie próbującym ich nadzorować, czyli takim, jakiego chcą demokraci. Ten spór należy rozstrzygnąć jed­noznacznie, nie zastępując bajeczki o wstawaniu z kolan ba­jeczką o bezkonfliktowym odnawianiu oblicza ziemi.
   O ile skrajnie odmiennych wizji państwa pożenić się nie da, o tyle dwie Polski za wszelką cenę łączyć trzeba. Na fun­damencie solidarności i szacunku oraz w przekonaniu, że nowoczesność i tradycja nie muszą sobie przeczyć i ze sobą walczyć. I może to się udać. To także kwestia horyzontów naszych przywódców. W minionym stuleciu bywali nimi zamordyści, ludzie bez wyobraźni, a nawet tchórze. Na tym tle, czego akurat ostatnie lata nie potwierdzają, III RP wypada całkiem nieźle. Inna sprawa, że dzieło, które jest przed nami, będzie wymagało od przywódców i obywateli naprawdę wie­le. Choć niczego ponad nasze siły.
   39 lat temu w Muzeum Narodowym w Krakowie otwar­to słynną wystawę „Polaków portret własny”. Za rok portret namalujemy sobie sami. Raz może się pomylić każdy. Drugi wielki błąd to już nie przypadek, to autodefinicja.
   Polska niezależnie od wszystkiego, co w niej teraz złe, wy­gląda lepiej, niż zapewne będzie wyglądać w najbliższą nie­dzielę. Dymy, race, kibolskie ryki i rasistowskie hasła tej prawdziwej, normalnej Polski nie powinny nam przesłaniać.
   Co w tę setną rocznicę jest najważniejsze? Los Polski jest wyłącznie w naszych rękach. Mało które pokolenie Polaków mogło tak powiedzieć.
Tomasz Lis

O kaczkach

W pigułce stulecie odzyskania niepodległości wygląda tak: państwo pogrąża się w coraz głęb­szym chaosie, czego najlepszymi, czyli naj­gorszymi, symbolami są degrengolada Służby Ochrony Państwa (dawnego BOR) i wyciągnięty jak królik z kape­lusza 12 listopada jako dzień wolny, przy której to operacji i jej skutkach (co się wydarzy, co odwołane, czy leci z nami pilot?) określenie „czeski film” wydaje się opisem nudnej fabuły o planowaniu i przestrzeganiu procedur.
   Im bardziej ta władza pozuje na twardzieli - budowni­czych silnego państwa - i im bardziej to państwo rozsypu­je im się w rękach, tym mocniej wciskają nacjonalistyczny pedał. Robią to oczywiście od lat, jeszcze kiedy byli w opo­zycji, na przykład hołubiąc bandytów stadionowych albo „narodowców”, czyli skrajne, ekstremistyczne prawico­we, a czasem po prostu faszystowskie ugrupowania. Naj­lepszym przykładem kolejne „marsze niepodległości”. Specjalnie oznaczam cudzysłowem te festiwale nienawi­ści do wszystkiego, co nie jest zgodne ze światopoglądem faszyzującej prawicy. „Śmierć wrogom ojczyzny!” - a to my decydujemy, kto jest tym wrogiem, więc bójcie się, zdradzieckie śmiecie! Plus zdrowa dawka rasistowskie­go bełkotu o wyższości białej rasy oraz neonazistowskie symbole jako truskawka na tym miłym PiS-owi torciku.
   Dla przedstawicieli władzy były to piękne przykłady okazywania patriotycznych uczuć. I nieważne, czy mó­wili to cynicznie, by podlizać się ekstremistom, czy na­prawdę tak uważali. Obydwa warianty równie paskudne i śmierdzące. A potem kwilili, kiedy media i politycy na świecie alarmowali, że przez Warszawę - miasto znisz­czone przez hitlerowców - idzie wielotysięczny faszy­stowski pochód: „Przecież tam były rodziny z dziećmi!”.
   Pomijam już to, że faszyści też mają rodziny, ale przy­pomnę, jak Csanad Szegedi - współtwórca faszystow­skiej Gwardii Węgierskiej - komentował argumenty swych byłych kolegów, że nie mają niczego wspólnego z faszyzmem: „Jeśli ktoś wygląda jak kaczka, chodzi jak kaczka i kiwa się jak kaczka, to najpewniej jest kaczką”. Jak ktoś idzie na marsz pod takimi a nie innymi hasła­mi, organizowany przez takie a nie inne ugrupowania, to niech nie mówi, że nie jest kaczką. A tym bardziej wła­dza, która od lat hołubi, hoduje, wspiera i broni kaczki, niech nie chrzani, że myślała, iż to sarenki. Bo wszyscy w lasach i na łąkach widzą, kto, co i z kim.
   Niebezpieczne zabawy z ekstremistyczną prawicą to jedno, tępa państwowa propaganda to drugie. Gdzieś na bok przesunięto Armię Krajową, w świetle jupiterów sta­wiając Narodowe Siły Zbrojne, na czele z kolaborującą z hitlerowcami Brygadą Świętokrzyską. To najbardziej zadziwiający akcent, ale w większości to po prostu pro­stackie pogadanki o tym, że jesteśmy najwspanialszym i najbardziej skrzywdzonym narodem na świecie. Boha­terowie, Kościół, wszyscy dookoła źli, bohaterstwo, ka­tolicyzm, wszyscy nas zdradzali, przedmurze, Sobieski pokonał imigrantów, ocaliliśmy Europę, my szlachetni, my niewinni, Jan Paweł, nikt nas nie będzie uczył toleran­cji, zawsze pokazywaliśmy światu, co to godność i moral­ność. I tak w koło Macieju do wyrzygania.
   I wcale nie cieszę się na nieuniknione odbicie wahadła w drugą stronę, tak jak to zaczęło się dziać w stosunku do Kościoła przy okazji „Kleru”. Proste prawa fizyki: akcja, reakcja. Tak jak moi rówieśnicy za młodu mieli totalną bekę z rozmaitych opowieści wygłaszanych na szkol­nych akademiach o dzielnej Gwardii Ludowej, generale Świerczewskim, bohaterskich radzieckich partyzantach, tak zapewne stanie się z dzisiejszymi najmłodszymi.
   To nie „lewacy” odciągają ludzi od Kościoła, lecz jego i wspierających go polityków zachłanność - zachłanność na państwo, na prawo ludzi do prywatności, na prawo do wyboru. Tak też będzie ze stosunkiem do naszej trudnej, skomplikowanej, bolesnej, ale przecież często pięknej przeszłości. Nie trzeba być geniuszem, żeby przewidzieć nadciągającą „palikotową” reakcję - cyniczną, buzującą pogardą i świadomą chęcią obrazy. Żeby zabolało.
   I szczerze mówiąc, płakać mi się chce, gdy wspominam nauki rodziców i nauczycieli, moje lektury o Tadeuszu Kościuszce, o szansach powstania listopadowego, Romu­aldzie Traugucie i innych tragicznych bohaterach powsta­nia styczniowego, spory o margrabiego Wielopolskiego, fascynację młodym Piłsudskim i Legionami, legendę PPS, kłótnie o powstanie warszawskie, pieczołowicie prze­chowywane nielegalne druki o polskich miesiącach, de­monstracje lat 80., składanie klocek po klocku budowli pozytywnego patriotyzmu, świadomej, choć nieoczywi­stej i niekiedy gorzkiej miłości do ojczyzny. Co będzie, to będzie, a na razie mamy rocznicę pod znakiem kaczek.
Marcin Meller

Zwarzone święto

Jakoś się PiS-owi posypało na różnych frontach. Druga tura wyborów samorządowych przypieczętowała ciężką wizerunkową porażkę obozu władzy, wypychając PiS nawet z wielu średnich i mniejszych miast, gdzie spo­dziewano się zwycięstwa. Także obchody 100-lecia odzyskania niepodległości, które miały przyćmić wszystkie dotychczasowe państwowe święta i być triumfem „biało-czerwonej drużyny”, ugrzęzły w niewytłumaczalnym organizacyjnym chaosie i nie­mocy. Będzie więc jak zawsze, czyli znów Dzień Niepodległości zostanie zdominowany, na pewno w medialnych obrazach, przez doroczny marsz narodowców. Tym razem jeszcze bardziej okazały i dodatkowo wspomagany przez zagraniczne ekipy, na ogół określane jako neofaszystowskie.
   Władze zapewne zbyt długo łudziły się, że staną na czele marszu narodowców i zostaną w tej roli zaakceptowane przez „młodych patriotów”, jak ich uprzejmie nazywano. Partia zawsze odnosiła się do nich z wyrozumiałością i atencją, traktując jako naturalne zaplecze własnego „obozu niepodległościowego”. Okazało się, że młodzież stadionowa - bo tzw. marsz narodow­ców jest od lat ogólnopolskim zlotem kibiców piłkarskich - ma gdzieś umizgi „prawych i sprawiedliwych” i w ogóle zamiar wpisania ich w jakieś państwowe celebry. Postawa „nikomu nie pozwolimy pobić naszego patriotyzmu” może zapowiadać kolejną próbę przekształcenia Marszu Niepodległości w jakąś formację „na prawo od PiS”, do czego 11 listopada stwarza do­godną okazję.

W każdym razie partia władzy została zepchnięta do defen­sywy i powinna teraz w cichości żałować, że bez sensu ugrobiła inicjatywę Marszu dla Niepodległej prezydenta Komo­rowskiego, która dawała znakomitą formę dla państwowych, patriotycznych, otwartych politycznie obchodów Dnia Niepod­ległości. Może władza wystawiona przez narodowców do wiatru spróbuje jeszcze rzutem na taśmę zorganizować na 11 listopada coś spektakularnego, co odwróciłoby uwagę od nacjonalistycz­nej fety, ale szanse są małe, bo i czasu mało. Jako najważniejszy państwowy element obchodów pozostanie kuriozum - cytując prof. Tomasza Nałęcza: „równo w 100-lecie triumfalnego przy­jazdu do Warszawy Józefa Piłsudskiego, na placu Piłsudskiego w Warszawie zostanie odsłonięty pomnik... Lecha Kaczyńskie­go”. Propaganda PiS będzie namolnie podbijać skojarzenie Pił­sudskiego z braćmi Kaczyńskimi, jako twórcami niepodległości, ale to tylko pogłębi, zwłaszcza w Warszawie, uczucie zażenowa­nia charakterem państwowych świąt 11 listopada.

Obchody 100-lecia - może te lokalne będą bardziej udane od centralnych? - w ogóle podsuwają pytanie: do czego dziś w Polsce używa się patriotyzmu? Polacy bardzo lubią myśleć o sobie jako o patriotach, demonstrując przy różnych okazjach przywiązanie do „barw niezwyciężonych” co, jako swoisty folk­lor, bywa nawet sympatyczne. Ale im bardziej patriotyzm staje się przesadny, demonstracyjny, negatywny, tym gorzej. A takie wersje patriotyzmu dominują dziś w sferze publicznej. W śro­dowiskach tzw. narodowców specyficzny nacjonal-patriotyzm ewidentnie pełni rolę używki poprawiającej samopoczucie,
niwelującej kompleksy, dostarczającej krótkotrwałego poczucia mocy, sprawczości, wspólnoty. Tam pod spodem nie ma nic solidnego, to, jak dotąd, taki nacjonalizm imprezowy, na pokaz; jest chwilowa adrenalina, demonstracja męskości, werbalne pomiatanie wyimaginowanymi wrogami klubu, czyli ojczyzny. Mocno to infantylne, nastoletnie, ale też dlatego łatwiej prze­radza się w akty chuligańskie niż polityczne. Niestety, także patriotyzm państwowy, urzędowy, występuje dziś w wersji mocno przedawkowanej. Nie chodzi nawet o wszechobecną, nieznośną retorykę, zawłaszczanie przez partię rządzącą symboli narodowych, ale o cyniczne wykorzystywanie „polskości” jako instrumentu władzy.
   W państwowej propagandzie PiS nie jest po prostu kolejną ekipą, administracją wspólnego państwa, działającą w ramach konstytucji - jest „pierwszym rządem Niepodległej” jedyną legalną reprezentacją Narodu, zwieńczeniem stuletniej historii Polski. Ten ekskluzywny, skradziony patriotyzm pociąga za sobą „konieczność ochrony suwerenności narodowej” czyli, w praktyce, przede wszystkim odsunięcia Unii Europejskiej od wtrącania się w to, co władza robi w kraju. Mit wspólnoty biało-czerwonej jest w tym brzmieniu i antyeuropejski, i antyobywatelski - bo ową „wyobrażoną wspólnotę” stawia powyżej praw jednostki; anty­demokratyczny - bo ze wspólnoty narodowej wyłącza opozycję, ksenofobiczny - gdyż w sposób jasny jest zwrócony przeciwko wszelkim obcym, którzy mogliby skazić etniczną czystość narodu.
O ile dzisiejszy ludowy patriotyzm jest głównie infantylny, to pań­stwowy w wersji PiS jest uzurpatorski i społecznie niebezpieczny.

Przypominamy sobie w tych dniach okoliczności odrodzenia Rzeczpospolitej przed 100 laty, także próbujemy z tego stu­lecia wyciągnąć wnioski i nauki. Jeśli przyjąć, że wolna Polska odradzała się dwukrotnie, w 1918 i 1989 r., nietrudno znaleźć historyczne podobieństwa. W obu przypadkach elity państwo­we, choć podzielone i skłócone, potrafiły wznieść się ponad lęki i urazy i wykorzystać niezwykłą koniunkturę historyczną. Patriotyzm wtedy przywoływany był państwowotwórczy, wyba­czający, otwarty. W II RP ten klimat nie ostał się długo, III RP miała dużo więcej szczęścia, ale, jak się okazuje, do czasu.
   Jednak 11 listopada, w 100-lecie odzyskania niepodległości, przy zwarzonym święcie, przejętym przez nadużywającą władzy partię i nadużywających patriotyzmu narodowców, można cho­ciaż pomarzyć o trzecim, dziś prawie nieobecnym publicznie ro­dzaju patriotyzmu - obywatelskim: spokojnym, pewnym siebie, dumnym z dorobku gospodarki i kultury kraju, historii i dziedzic­twa, pozytywnym, otwartym na inne nacje i tożsamości. Szkoda, że podczas tej jubileuszowej okazji nie znaleziono dla niego zbyt wiele miejsca. Ale będą następne okazje. Już w przyszłym roku przypada 30-lecie transformacji. Więc jest zadanie dla dzisiejszej demokratycznej opozycji: nie zmarnujmy, nie oddawajmy, cho­ciaż tego święta.
Jerzy Baczyński

Orzeł bez pilota

Nie ma dnia, żeby ktoś nam nie podłożył świ­ni. Akurat teraz, kiedy jesteśmy w podniosłym nastroju z powodu po­dwójnego święta: stulecia odzyskania niepodległości oraz święta demokracji, jakim są wybory, gruchnęła wieść, że nasz Orzeł Biały jest plagiatem. Tego jeszcze brakowało! Ten orzeł, którego każdy z nas nosi w sercu i w kieszeni! Jedyny w świecie orzeł w koronie, którego głowa zwrócona jest w prawo, a upierzenie, proporcje skoku i pazurów, ogony na skrzydłach, rozety i korpusy są niepowtarzalne. Ten najdroższy naszym sercom ptak, będący godłem państwowym, miałby nie być oryginal­ny, tylko wręcz przeciwnie - zerżnięty z innego orła? Cóż za oszczerstwo! Komu służy artykuł Wiktora Ferfeckiego w „Rzeczpospolitej”, nieprzypadkowo opublikowany na krótko przed świętem Polaków i Polek? Czas najwyż­szy na konsolidację mediów.
   Kielecki heraldyk dr Jerzy Michta opublikował książkę, w której śmie twierdzić, że nasz orzeł wcale nie jest nasz, a jego (to znaczy orła) projektant Zygmunt Kamiński, bę­dąc w Paryżu, musiał widzieć orła francuskiej malarki Elisy Beetz-Charpentier i dobrze mu się przypatrzył. Nasz orzeł (1927 r.) jest niemal identyczny i zapewne przerysowany z orła francuskiego, który powstał trzy lata wcześniej.
   Byłbyż nasz orzeł kradziony? Czyżby miliony naszych rodaków ślubowały, maszerowały, walczyły i reprezento­wały Polskę w koszulce z (fałszywym) orłem? Na wszelki wypadek Ministerstwo Kultury zleciło opracowanie cał­kowicie nowej wersji polskiego godła, ale jednak opierając się na wersji profesora Kamińskiego, czyli na wersji fran­cuskiej. W dziedzinie orła i godła straszne panuje u nas zamieszanie, oczywiście w wyniku wieloletnich zanie­dbań. Przez osiem długich lat Platforma i PSL nie zrobiły dla orła nic. Klatka zmurszała, ptak do reanimacji. Wstyd byłoby takiego pokazać zagranicznym mężom stanu, którzy pakują się do Polski na stulecie naszej niepodległości. (Minister Sellin zapowiadał, że będzie „godna reprezenta­cja świata” na naszych obchodach). W różnych minister­stwach, na pieczęciach, blankietach urzędowych, znacz­kach pocztowych, monetach, w klapach i na furażerkach panowała dotychczas improwizacja, samowolka, chaos, czyli polnische Wirtschaft. Tymczasem w narodowej ptaszarni powinien być jeden ptak, który pod swoimi skrzy­dłami łączy wszystkich Polaków.
   Niestety, chaos to nasza specjalność. Niedościgłym wzorem jest prezydent, orzeł wszystkich Polaków, który jednego dnia zapowiada referendum konstytucyjne, dru­giego - wręcz przeciwnie, jednego dnia ogłasza pytania referendalne - drugiego wręcz odwrotnie, jednego dnia we­tuje dwie z trzech ustaw sądowych, drugiego dnia - trzecią i najważniejszą ustawę podpisuje, jednego dnia jest w Unii Europejskiej, drugiego dnia należy do „wyimaginowanej wspólnoty”. Jednego dnia wybiera się na Marsz Niepodle­głości i zaprasza nań wszystkie Polki i Polaków - drugiego sam odrzuca własne zaproszenie. „Andrzej Duda odrzucił zaproszenie Andrzeja Dudy”, jak ktoś napisał na moim blogu „En passant”. Orzeł nie wie, w którą stronę lecieć.
   Prezydent wycofał się z marszu narodowców. Biedacy, jak oni sobie dadzą radę osieroceni? Co z tego, że rząd powołał pełnomocni­ka do obchodów setnej rocznicy, za miliony złotych organizuje się setki imprez, skoro to, co najważniejsze i najbardziej politycznie nośne, zostało pozostawione narodowcom? Duda zrobił narodowcom gigantyczny PR. Najwyższe czynniki (Kancelaria Prezy­denta, marszałek Senatu) najpierw złożyły narodowcom wyrazy uszanowania, siadając z nimi do stołu, a potem oferowały im na tacy najbardziej spektakularne wyda­rzenie obchodów. Brawo, nasze orły! Można je zostawić przy otwartym oknie.
   Również premierowi nie zbywa na powadze. Zamiast zadbać o obchody, opowiada bajki z 1001 nocy o gi­gantycznych lotniskach, portach, stoczniach, dronach i wszędobylskich samochodach elektrycznych, a faktycz­nie „realizuje gigantyczną stratę” na kolejce linowej, byle tylko wyborcy mieli frajdę. Łże o Platformie i o Krakowie, byle tylko wygrać wybory. A że premier zostaje dwa razy przyłapany przez sąd na kłamstwie - komu to przeszka­dza? Czy Świątynia Opatrzności nie będzie zbyt mała, żeby pomieścić godnych reprezentantów całego świata na naszych obchodach?

Na kulawego orła kogut skacze. Macron chyba nie przyjedzie. W rozmowie z Jędrzejem Bieleckim („Rzeczpo­spolita”) wyraźnie nas strofuje: „Europa nie jest supermar­ketem, Europa jest wspólnotą losów”. „Kiedy Europa płaci, nikt nie mówi, że to brudne pieniądze. A gdy broni warto­ści, miałaby się nagle stać niczym wróg”. „Poszanowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości jest współistotne z przynależnością do Unii. (...) Chcę wierzyć, że rząd polski podejmie niezbędne działania, by rozwiać obawy Komisji i partnerów”. Europa, która ignoruje różnorod­ność poglądów, niezawisłość sądownictwa, niezależność prasy, uchodźców politycznych, „stanowi zdradę tego, czym jesteśmy” - pieje francuski kogut. Kogut dziobie orła.
   Merkel też nie przyjedzie (niedawno zresztą była). Kry­tycznych słów nie szczędzi nam jej minister do spraw eu­ropejskich Michel Roth w rozmowie z tymże redaktorem Bieleckim pod jednoznacznym tytułem „Nie ma kompro­misu w sprawie praworządności”: „Kto poprzez sojusze regionalne (wyraźna aluzja do Trójmorza i Wyszehradu -  D.P.) chciałby Europę podzielić lub osłabić, postępuje w sposób nieodpowiedzialny lub niemądry”. „W przy­padku praworządności w UE nie może być i nie wolno dopuścić do żadnych kompromisów. (...) Istnieją jeszcze zbyt duże rozbieżności w ocenie tego, jakie konkretnie wy­mogi w państwie prawa musi spełniać ustawodawstwo i wymiar sprawiedliwości. Jakie działania są dopuszczalne, a jakie stanowią zagrożenie dla trójpodziału władzy. (...) Nie możemy tu milczeć, gdyż chodzi o istotę naszej europejskości: o jednoznaczne opowiedzenie się za wolnością, demokracją, praworządnością i prawami człowieka”.
   Paryż i Berlin - kruki i wrony - dziobią naszego orła. Dlatego nasz ptasznik chce go trzymać w klatce.
Daniel Passent

Próba wody

Na ulicy Książęcej w War­szawie wpadłem na Jana Himilsbacha. - Czy ty wiesz - zaczął - że jeden nasz sportowiec pojechał gdzieś z reprezentacją i tam młotem, a może dyskiem tak przyrąbał, że zajął jedenaste miejsce? Zaśmiałem się: - Ja­siu, przyrąbał? Jedenaste? Co to za sukces? - Żaden - od­powiedział - ale napić się możemy. Poza tym jutro koń­czę pięć dych. Masz, zobacz. I wyciągnął dowód osobisty z wpisaną datą urodzenia: 31 listopada 1931 r.
   Przypomniałem sobie to spotkanie, bo w kalendarzu sejmowym na 2018 r., wydanym przez marszałka Kuchcińskiego i jego kancelarię, też jest 31 listopada, ale za to grudzień kończy się na 30. Nie ma sylwestra. Może będzie na Trzech Króli, a Objawienie Pańskie przeniesie się na Wielkanoc. Pod panowaniem PiS nawet stulecie niepodległości da się obchodzić co dzień przez kilka lat. Co to za fatyga wpaść w południe na pl. Piłsudskie­go (może zmienią nazwę), odśpiewać pierwszą zwrotkę i z panem Andrzejem przełamać się konstytucją?
   Jedno jest pewne. Po wyborach samorządowych z mate­matycznych obliczeń wykluwa się wniosek, że partia Ka­czyńskiego i jej przystawki dostali łupnia, jakiego się nie spodziewali. Chociaż... Zajrzałem na chwilę do TVP Info, ciekaw komentarza ludzi Kurskiego. O żadnym łupniu nie było mowy, panował raczej ostrożny optymizm i przeko­nanie, że PiS jest wciąż twarzą większości Polaków i bez wątpienia moralnym zwycięzcą tych zawodów. Dlaczego? Bo głosowała na niego prowincja, a to ona jest solą tej ziemi i esencją wiary. Co dalej robić z tak pięknie wywalczonym zwycięstwem? Moja rada - kontynuować. Niech prezes częściej plecie duby smalone, że dzięki PiS osiągniemy poziom niemiecki, a nawet pokusimy się o luksemburski. I że Polska prowadzi ofensywę gospodarczą na światowych rynkach. Na szczęście światowe rynki nic o tym nie wiedzą i to nam daje przewagę. Kiedyś będą musiały połknąć gorzką pigułkę prawdy, że są słabsze.
   Wielka szansa otwiera się i przed premierem Morawieckim. Nic mu nie grozi, żadne sprostowania w mediach. Przecież to on przez całą kampanię samorządową powtarzał, że Polacy zbojkotowali wybory 4 czerwca, a po 1989 r. wszystko od­daliśmy w ręce postkomunistów lub sprzedaliśmy Zacho­dowi za bezdurno. Niech łże dalej, tylko śmielej. Choćby tak: Solidarność założył przebrany za robotnika wnuczek Breżniewa. Polskich księży i biskupów i tak nie przeskoczy.
   Proboszcz Chojnic Janusz Chyła naucza na przykład, że „człowiek bez odniesienia do Boga zostaje zredukowa­ny do poziomu zwierzęcia” i że nie można się modlić nad jeziorem ani w lesie, tylko w kościele. A ks. Marek Dziewiecki, doktor psychologii, doradca Ministerstwa Eduka­cji ds. Wychowania do Życia w Rodzinie, ogłasza podczas mszy: „Jeśli nie wierzysz w Boga, nie masz żadnych - na­wet intelektualnych - możliwości, by wierzyć w miłość, bo skąd by się wzięła miłość”. Aż trudno skomentować te okrutne wypowiedzi duchownych wspierającego PiS Kościoła. Pani Zalewska po prostu wstydu nie ma. Po ta­kich słowach powinna swojego „eksperta” wylać na zbity pysk, tymczasem wciąż mu płaci.

Niektórzy nowo wybrani radni PiS z Podkarpacia, a zwłaszcza jeden z nich - Jacek Kotula, mają już program samorządowy na cztery lata. Chcą ogłosić wo­jewództwo „strefą życia”, więc będą walczyć z „gender, eutanazją, aborcją, in vitro, seksedukacją i generalnie demoralizacją dzieci”. Panowie radni, jak średniowiecze, to średniowiecze. Przede wszystkim czarownice i próba wody. Jeśli utonie, znaczy, że była niewinna, a jeśli pływa, to z pomocą diabła, więc palimy ją na stosie.
Stanisław Tym

Jesteś szalona, Polsko

Chciałbym przestrzec Kancelarię Prezyden­ta naszego uroczystego państwa, a być może i samego prezydenta, przed pomysłem hym­nu wszystkich Polaków. Pomysł ten wypadł z tęgich głów tych, którzy przypomnieli sobie, że Niepodległa Polska ma 100-lecie.
   To jest zwyczajny plagiat! W 2012 roku, przed pa­miętnym polsko-ukraińskim Euro, kompania piwo­warska Żywiec nagrała hymn wszystkich Polaków dla naszej reprezentacji prowadzonej przez Francisz­ka Smudę. Hymnobus odwiedził wiele miejscowości, zebrał tysiące nagrań od tych, którzy chcieli zaśpie­wać hymn. Zostało to zawodowo zgrane, a piłkarze hymn od wszystkich Polaków otrzymali przed Euro w prezencie. Tysiące nagrań poprzedziła kampania społeczna, opowiadająca historię hymnu polskiego, a muzeum tego hymnu zostało specjalnie zaopiekowane. Jaki ten prezent miał wpływ na postawę na­szych zawodników i jak skończyli Euro 2012 - lepiej nie wspominać. Pozostałością tej kampanii jest dziw­ny zwyczaj śpiewania hymnu polskiego w czasie spot­kań piłkarskich wielokrotnie. Sprawia to kłopot publiczności, denerwuje naszych piłkarzy, którzy za­miast biegać zdezorientowani, stają na baczność i uła­twiają zadanie przeciwnikom.
   Przestrzegam, bo może to się skończyć świątecznym procesem o plagiat, a wiadomo, że Kancelaria Prezy­denta nie ma w sądach, przynajmniej na razie, samych zwolenników. Pomysł pisarza Andrzeja Saramonowicza, żeby zamiast hymnu śpiewać „jesteś szalona”, jak się domyślam, zawierał domieszkę ironii. Boję się, że może zostać niewłaściwie zrozumiany i podchwycony. Wprawdzie odpowiada to sytuacji Naszej Polski. Jest ona w 100-lecie wolności co najmniej szalona, ale cała ta sprawa nie może się dobrze skończyć.
   Wracam z rodzinnych grobów. Polscy kreatorzy wspięli się na wyżyny w projektowaniu zniczy. Jest bardzo duży wybór. Rokoko miesza się z barokiem i postmodernizmem. Trudno jest wymyślić taką ko­lekcję. Obszar tego paskudztwa w złotych kapturkach zniszczył widok i nastrój cmentarzy. Pozbawił je wie­czornej pięknej i niezapomnianej łuny.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Małymi krokami, wielkimi susami

Kilka dni temu minęła kolejna rocznica śmierci Tadeusza Mazowieckiego. O jego śmierci mało kto pamiętał, nikt nie złożył kwiatów pod jego pomnikiem, bo pomnika pan Tadeusz nie ma. Zastanowi­łem się, jak to możliwe, że ktoś taki nie ma swojego pomni­ka. Że nie powstał społeczny komitet jego budowy. Że tyle energii idzie w kolejne barwne akcje protestu, a konstruk­tywnie robimy tak niewiele. Polska historia jest mielona przez rzeźników maszynką do mięsa i nikt nie próbuje za­chować jej zrębów w społecznej pamięci. Nikt nie organi­zuje tajnych kompletów, nie pokazuje filmu „Robotnicy 80”. Nie stawiamy jawnie w dzień lub potajemnie nocą pomników prawdziwym bohaterom. Bez walki oddajemy cząstkę siebie pustce i kłamstwu.
   I wtedy do głowy wskoczyła mi Anja Rubik. Obywa­telka Rubik. Nikogo o nic nie pytała i w pojedynkę uru­chomiła genialny program sexed.pl. Kiedy od wielu lat międoli się tu temat niewłaściwej edukacji seksualnej w szkołach, a właściwie jej braku, gdy średniowiecz­ne lobby z kalendarzykiem w ręku zabrania mówie­nia o seksualności, prezerwatywach, odmiennościach i budzeniu się ciała, o gotowości do współżycia i pięknie seksu, o chorobach i niechcianej ciąży, Anja postanowi­ła działać. Wiedziała, że apele do władz w tej kwestii to rzucanie grochem o ścianę, że młodzież wie z interne­tu milion razy więcej i gorzej, więc ruszyła do akcji poza systemem. Sama. Namówiła do rozmów i do napisania rozdziałów swojej książki fachowców, bezpruderyjnych specjalistów, którzy wreszcie mówią, jak jest. Książka jest rozchwytywana, młodzi ją połykają jak pyszne ciast­ka, nauczyciele też (!), Anja każdą wolną chwilę poświęca na spotkania z licealistami i dorosłymi, zmienia obli­cze polskiego seks-zabobonu. Nie czekała na władze, aż otrzeźwieją. Zrobiła to sama. I to działa. I to jest konkret.
   Do głowy wskoczył mi Jurek Owsiak. Nie, nie ze zbiór­ką na WOŚP, to wie każdy. Nawet nie z Akademią Sztuk Przepięknych, która od lat jest gigantycznym ruchem edukacyjnym, gdzie młodzież uczy się prawa, histo­rii, tajników różnych zawodów, poznaje różne kultury. Chodzi o banalną rzecz: naukę udzielania pierwszej po­mocy. Kilkanaście lat temu pewien minister odmówił Owsiakowi wjazdu do szkół z tym programem, więc lek­cje odbywały się na rynkach, dworcach, boiskach, gdzie się da. Tłumy maluchów na imitujących ludzkie cia­ła fantomach uczyły się rytmicznego uciskania klatki piersiowej, sztucznego oddychania, posługiwania się de­fibrylatorem. To ostatnie urządzenie Owsiak powiesił na wielu polskich dworcach. Wszystko poza systemem, bez udziału władz, bez błagania ich o zgodę. Niewpuszczeni do szkół zadziałali sami tam, gdzie mogli, nauczyli setki tysięcy młodych ludzi zachowania w krytycznych sytu­acjach zapaści, wypadków samochodowych, śmierci kli­nicznej. Gdy kilka tygodni temu 9-latek uratował życie dorosłemu mężczyźnie, zrozumiałem, że akcja Owsiaka to fabryka brylantów. Konkret.
   Rinke Rooijens słynie z telewizyjnych programów roz­rywkowych typu „Voice of Poland”, których jest produ­centem, reżyserem, nierzadko je wymyśla. Wielkich, z rozmachem, światłami, brokatem, można rzec - Hol­lywood w Polsce. Ale ten sam Rinke od kilku lat myślał o programie, który pomoże wyjść ludziom z bezdom­ności. Robi to, czego nie robią władze. Wyciąga ludzi z dworców i kanałów, spod mostów i z porzuconych al­tanek, namawia, przekonuje, ubiera, zawozi na odwyk, w końcu daje szansę - załatwia im mieszkanie i pracę. Wyciąga ich z dna. Nie ględzi z mównicy: „Trzeba pomóc ludziom w kłopocie!” - po prostu robi to sam. Konkret nazywa się „Rinke. Na krawędzi”.
   Magda Dobrzańska-Frasyniuk jest szefową szkoły we Wrocławiu. Pisze: „Dziś u nas świętujemy z dzieciaka­mi Halloween, będzie bal z upiorami i wydrążonymi dy­niami. 7 listopada będziemy świętować Diwali z naszymi hinduskimi uczniami, a w kolejnym dniu rozpoczniemy dwudniowe obchody stulecia niepodległości Polski. Po­rozmawiamy w szkole o tym, czym jest niepodległość, o naszej historii, dzieci z zagranicy opowiedzą o swo­ich narodowych świętach niepodległości i swojej histo­rii. Będzie parada biało-czerwona, będzie wspólny hymn i polska kuchnia. Dwa tygodnie później będziemy obcho­dzić amerykańskie Święto Dziękczynienia i opowiemy o nim. Wszystko to razem, wspólnie, z radością. Toleran­cja w praktyce”. Konkret.
   Małe wielkie kroki. Rozejrzyjmy się, zacznijmy może od pomnika Tadeusza Mazowieckiego. Nauczymy się tworzyć konkrety.
Zbigniew Hołdys

Przepychanki

W sprawie decyzji Trybunału Sprawiedliwości UE dotyczącej „reformy” Sądu Najwyższego PiS miota się pomiędzy strachem o przegraną przed TSUE i oskarżeniami o dążenie do polexitu a trzymaniem się haseł „wstawania z kolan" i „obrony suwerenności” przed Unią.

PiS, wypowiedziami prezydenta, premiera, oficjeli z MSZ i Ministerstwa Sprawiedliwości, tworzy wrażenie, że to rząd, a nie Trybunał Sprawiedliwości decyduje ostatecznie w spra­wie wykonania zabezpieczenia tymczasowego TSUE. Trybunał, na wniosek Komisji Europejskiej, zawiesił przepisy o wcześniej­szym wieku emerytalnym sędziów SN, przywracając sytuację prawną sprzed 3 kwietnia, kiedy to ustawa o SN weszła w życie. Zabezpieczenie tymczasowe sądu - krajowego czy unijnego - za­wsze jest bezpośrednio wykonalne. I wykonali je już sędziowie SN i NSA, wracając do orzekania. Ale PiS usiłuje pokazać, że kontrolu­je sytuację.
   Wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości ogłosił, że usunięci z SN sędzio­wie będą się musieli ponownie ubiegać u prezydenta o zgodę na dalsze powołanie, a te wnioski ponownie zaopiniować ma Krajowa Rada Sądownictwa. Podobno ministerstwo już szykuje ustawę. Taka procedura byłaby kpiną z sędziów, ale także z KRS i prezydenta. Procedura już raz się przecież odbyła: KRS i pre­zydent uznali, że dalsze orzekanie sędziów „nie leży w interesie wymiaru sprawiedliwości” (choć nie uzasadnili - dlaczego). Były sędzia TK prof. Mirosław Wyrzykowski uważa, że taka procedura - jeśli powstanie - naruszałaby konstytucyjną zasadę poszano­wania godności - w tym wypadku sędziów. I zasadę ochrony moralności publicznej - bo tworzy procedurę, która ośmiesza sędziów i państwo.

Trudno uwierzyć, by jakikolwiek sędzia zechciał się jej poddać. Ale zapowiedź takich przepisów, oprócz pokazania twardej postawy elektoratowi, może być elementem gry na czas z Euro­pejskim Trybunałem, który wydając postanowienie zabezpiecza­jące - 19 października - dał władzom miesiąc na zaraportowanie „o wszystkich środkach, które przyjęły w celu pełnego zasto­sowania się do tego postanowienia”. PiS może chcieć pokazać projekt tych przepisów jako wykonanie tymczasowego zabezpie­czenia. Choć jest mało prawdopodobne, by taką farsę zaakcepto­wał TSUE.
   Przepisy o procedurze przywracania mogą być też - jeśli zostaną uchwalone - użyte do wszczęcia postępowania dyscypli­narnego wobec sędziów, którzy się jej nie podporządkują i będą orzekać, powołując się na bezpośrednie i samoistne działanie postanowienia TSUE o zabezpieczeniu. Na to PiS odpowie kwe­stionowaniem wydawanych przez nich rozstrzygnięć - i będzie powtórka z Trybunału Konstytucyjnego, którego wyroki PiS nazy­wał posiedzeniami przy kawie i ciasteczkach.
   Ale wcześniej, 16 listopada, odbędzie się pierwsze posiedze­nie TSUE w sprawie z wniosku Komisji Europejskiej, która zaskar­żyła „wycinkę” sędziów. Władze Polski chcą się na nim odwołać od postanowienia zastępczego. Być może oświadczenie prze­wodniczącego pisowskiej Krajowej Rady Sądownictwa Dariusza Mazura, że KRS wstrzymuje się z konkursami na sędziów do SN, jest elementem okazania dobrej woli rządu przed tym posiedze­niem. Żądanie wstrzymania konkursów było jednym z punktów postanowienia TSUE o zabezpieczeniu.

Elementem strategii „dobrej woli” może być też przedziwna historia ze stanowiskiem MSZ wobec wniosku prokuratora Zbigniewa Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego. Ziobro chce, by TK uznał, że przepis unijnego traktatu o zadawaniu przez sądy pytań prejudycjalnych dotyczących interpretacji prawa unijnego jest sprzeczny z polską konstytucją. Wniosek był komentowany jako początek polexitu, bo Unia oparta jest na prawie i wyłamanie się Polski z zasady, że interpretuje je wyłącznie TSUE, oznacza faktyczne postawienie się jej poza UE. I raptem pojawia się w TK stanowisko MSZ, w którym przytacza się obszerne orzecznictwo TSUE i polskiego TK jednoznacznie uznające obowiązek sądów do zadawania pytań prejudycjalnych i zawieszania, do czasu uzy­skania odpowiedzi, przepisów krajowych.
   Mało tego: stanowisko MSZ przytacza też głosy doktryny pod­ważające prawo Trybunału Konstytucyjnego do oceny zgodności z polską konstytucją traktatu akcesyjnego. W stanowisku nie pada wprawdzie żaden wniosek końcowy, nie ma w nim też wprost po­lemiki z pismem Ziobry, ale całość wywodu prowadzi do wniosku, że MSZ, w imieniu polskiego rządu, uznaje za słuszne orzecznic­two TSUE w sprawie pytań prejudycjalnych.
   Być może miał to być sygnał dla TSUE, że PiS schodzi z wo­jennej ścieżki. A dla elektoratu PiS - uspokojenie, że polexitu nie będzie. Ale w mediach zrobiła się afera, że rząd przyznaje rację sędziom i że jest w jego łonie konflikt, co przed drugą turą wybo­rów mogło wzbudzić niejaką konfuzję wśród wyborców. No więc najpierw premier, a potem minister Czaputowicz oświadczyli, że nic podobnego. Że między prokuratorem Ziobrą a ministrem Czaputowiczem nie ma w tej sprawie różnicy.

Co będzie dalej? Wydaje się, że ze strony PiS to, co do tej pory - czyli przepychanka. Ale partnerem (przeciwnikiem) nie jest już Komisja Europejska, czyli ciało polityczne, ale TSUE, czyli sąd.
Z sądem się nie negocjuje. Sąd nie ocenia wieloznacznych gestów, tylko fakty. I postanowił to zrobić w trybie przyspieszonym, co w przypadku TSUE oznacza prawie pół roku. A w zanadrzu ma jeszcze pytania prejudycjalne polskiego SN i sądów powszech­nych. W tym o to, co jest kluczowe dla przejmowania sądow­nictwa, czyli o prawomocność działania nowej KRS. Tu Trybunał de facto jeszcze nie zaczął procedować - a szkoda.
Ewa Siedlecka

Niemcy nie tacy źli

Nasi nacjonaliści jeszcze zatęsknią za Angelą Merkel. A PiS już za chwilę przekona się, że największymi entuzjastami nowego otwarcia wobec Putina wcale nie będą perfidni Teutoni, tylko ich właśni pobratymcy ideologiczni we Włoszech, na Węgrzech i w Austrii.

Podczas zeszłotygodniowych konsultacji polsko-niemieckich premier Mateusz Morawiecki powiedział, że Polska życzy sobie mocniejszej Unii Europejskiej, a kanclerz Angela Merkel, że chciałaby widzieć spójniejszą unijną politykę zagraniczną. Oboje byli nieszczerzy. Nasz premier, bo jego formacja hołduje koncepcji Europy Ojczyzn, to znaczy Europy, która byłaby solidarna z Polską, nie oczekując niczego w zamian. Natomiast gdyby Angeli Merkel zależało na silniejszej polityce zagranicznej Unii, to pozwoliłaby kolejnym Wysokim Przedstawicielom UE prowadzić uzgodnioną wspólnie politykę wobec Ukrainy, Syrii czy Iranu, a nie wtykać tam własny kraj. Zabiegałaby też o stałe miejsce w Radzie Bezpieczeń­stwa ONZ dla UE, a nie dla Niemiec.
   Co ciekawe, kanclerz Merkel powiedziała na spotkaniu z lide­rami opozycji, że temat reparacji w rozmowach międzyrządowych w ogóle się nie pojawił. Ta sensacyjna wiadomość przeszła niemal niezauważona. Prawicowa prasa dywaguje, czy należy nam się 6 bln euro czy 6 bln zł, i każdego, kto powąt­piewa w sukces, tradycyjnie opluwa jako zdrajcę, a tu nic? Czy można podać lepszy dowód na pogardę rzą­dzących wobec swoich zwolenników?
Zamachami czy reparacjami będziemy czarować lud pisowski w Radomiu czy w Miastku, ale przed poważnymi politykami takimi bzdurami nie zamie­rzamy się kompromitować.

W każdym razie stosunki pol­sko-niemieckie znowu stały się rytuałem, w którym obie strony robią dobrą minę do złej gry, bo „tak wypada”, zamiast realnie współpracować na rzecz uzgodnionych celów. Dobrze, że konsul­tacje w ogóle się odbyły, bo mogły przecież podzielić losy Trójkąta Weimarskiego czy Trójkąta Królewieckiego, które, choć potęgowały nasze wpływy, obumarły. Dzięki konsultacjom zelżała ostatnio antyniemiecka retoryka PiS, a przedstawiciele tej partii może przekonali się na własne oczy, że nie każdy Niemiec to wilkołak.
   Natomiast gdyby abstrahować w tych stosunkach od naszego zrozumiałego resentymentu historycznego czy od bajek o repa­racjach, to właściwie dlaczego tradycjonalistyczny PiS nie mógłby dobrze współpracować z rządzonymi przez konserwatywne CDU Niemcami? Bo Nord Stream, bo mniejszość polska, bo Unia - po­wie wyznawca PiS. Sam protestowałem przeciw budowie Nord Stream, ale po dekadzie uważam, że choć Nord Stream był decyzją podjętą ponad naszymi głowami, to zagraża głównie Ukrainie, nie nam. Dzięki Nord Stream Niemcy mogą odebrać Ukrainie status głównego dystrybutora rosyjskiego gazu na Europę. Niemcy posta­wiły swój interes gospodarczy ponad geopolitycznym interesem Europy, a my - nie godząc się na pieremyczkę między rurociągiem jamalskim a rurociągiem Przyjaźń - na odwrót. Ale mogąc kupować gaz z Niemiec, z terminalu LNG i z połączeń z Czechami oraz Słowa­cją, wchodzimy w nowe negocjacje gazowe z Rosjanami w lepszej pozycji. Potwierdziła się chyba stara zasada: nie możesz wygrać, przyłącz się.

Jeśli chodzi o Unię, to pamiętajmy, że do koncepcji Unii dwóch prędkości od lat prze Francja, a Niemcy są raczej sceptyczni.
To my sami protestujemy przeciwko tworzeniu pierwszej i drugiej ligi członkostwa, stroniąc jednocześnie od ściślejszych kręgów integracji, tym samym zaganiając się do przedsionka. Gdybyśmy w ostatnich latach, zamiast prowokować sankcje i wszczynać awan­tury, pozostali w głównym nurcie polityki europejskiej, to wobec trwającego już jakiś czas osłabienia Włoch i Hiszpanii mogliśmy zakorzenić przekonanie, że naturalnym efektem rozszerzenia Unii o Europę Środkową jest to, iż to właśnie Trójkąt Weimarski jest triumwiratem mającym największy wpływ na sprawy kontynen­tu. Zamiast obrażać Francję zrywaniem kontraktów i klepaniem o widelcach, można ją było przekonać, że Polska jest dla wschodu Europy tym, czym ona dla jej południa. I że równowaga Europy wymaga, aby do grupy trzymającej władzę w Unii doprosić największy kraj spośród jej nowych członków.
Było to trudne, ale wykonalne - pod warunkiem prowadzenia polityki zagra­nicznej, a nie polityki wewnętrznej kosz­tem zagranicznej.

Prorokuję natomiast, że nasi nacjonali­ści zatęsknią za Angelą Merkel - a to z powodu polityki Niemiec, i całej Unii, wobec Rosji. Jako córka pastora Merkel, w odróżnieniu na przykład od prezydenta 3 Donalda Trumpa, patrzy na świat także ę w kategoriach etycznych i sympatyzuje z ofiarami tyranii, a nie z tyranami.
Podejrzewam, że inny kanclerz już by się ugiął wobec presji niemieckich kół gospodarczych na rzecz złagodzenia sankcji wobec Kremla.
A PiS za chwilę przekona się, że największymi entuzjastami nowe­go otwarcia wobec Putina wcale nie będą perfidni Teutoni, tylko ich właśni pobratymcy ideologiczni we Włoszech, na Węgrzech i w Austrii. Gdy będzie zapadała kolejna decyzja o przedłużeniu sankcji bądź nie, nasi politycy będą pielgrzymować do Berlina i prosić o pomoc w przekonywaniu swej własnej populistycz­nej międzynarodówki.
   Prawdziwy wybór, jaki stoi przed polską polityką zagraniczną, nie polega na tym, czy dostaniemy reparacje wojenne od Nie­miec czy nie, albo czy Nord Stream 2 zostanie zbudowany czy nie. Te sprawy już przegraliśmy i można z nich tylko wynieść lek­cje na przyszłość. Wybór polega na tym, czy szukać z Niemcami sprzeczki w drugorzędnych w gruncie rzeczy sprawach, czy też szu­kać wspólnoty interesów tam, gdzie ona istnieje. Większość państw ma ze swoimi sąsiadami jakieś problemy, ale przy problemach można mieć stosunki dobre lub złe. Rozpamiętywać stare krzywdy lub szukać wspólnej przyszłości. Partii rządzącej wypada ciągle przypominać, że Niemcy nie są naszym wrogiem, lecz traktatowym sojusznikiem. Że ostatnio na nas nie najeżdżają i nie okupują, lecz - jako główny płatnik UE - przysyłają nam pieniądze, żebyśmy sobie wreszcie pobudowali drogi. Jeśli PiS nie potrafi wykorzystać najlep­szej koniunktury w stosunkach polsko-niemieckich od tysiąca lat, to mógłby chociaż nie przeszkadzać.
Radosław Sikorski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz