Biało-czerwona, wielokolorowa
Przy okazji stulecia niepodległości są
powody do smutku, ale i radości. Nasze państwo jest dziś w zdecydowanie gorszej
formie, niż mogłoby być, ale jednocześnie w zdecydowanie lepszej, niż często
bywało.
Na potrzeby
rocznicowych rozważań proponuję historyczny relatywizm. Ocena minionych stu
lat jest bowiem kwestią punktu odniesienia. Podobnie jak ocena miejsca, w
którym jesteśmy. Polska - to najważniejsze - jest niepodległa. W końcu w tej
mijającej setce okrągłą rocznicę obchodzimy w Polsce dopiero piąty raz. A w
warunkach, mimo intensywnych wysiłków władzy, wciąż demokratycznych - dopiero
trzeci raz. Trzeci na sto lat. Sumując czas II RP i III RP, mamy więc w tym
roku pięćdziesiąty rok wolnej Polski w ostatnich 220 latach. Samo w sobie
określa to niezwykłość obecnej rocznicy.
Relatywizm każe widzieć
plusy w sytuacji obiektywnie trudnej i minusy w sytuacji jakoś tam,
przynajmniej z historycznego punktu widzenia, akceptowalnej. Wielu Polaków,
ciesząc się całym sercem z niepodległości państwa, ma poczucie smutku, a nawet
traumy z powodu tego, jak ono w obecnym wydaniu funkcjonuje. Ze względu na relatywizm
trzeba jednak pamiętać, że takie samo poczucie miał tzw. suweren, a w każdym
razie część suwerena, w epoce przed dobrozmianowej. Należy z uznaniem
podkreślić umiar przeciwników obecnej władzy, których nawet głęboka do niej
niechęć nie skłania do śpiewania „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Ci,
którzy rządzą od kilku lat, kiedy byli w opozycji, takich zahamowań nie mieli,
uznając zapewne, że żadna to wolność, skoro nie są u władzy.
Stulecie
niepodległości polscy demokraci obchodzą więc w gorszych humorach niż,
powiedzmy, cztery lata temu, ale też - znowu relatywizm - w zdecydowanie
lepszych niż jeszcze cztery tygodnie temu. PiS-owska polityka historyczna
upadła pod ciężarem własnej niemożności, a fastrygowana zinfantylizowana
opowieść o historii popruła się dokumentnie. Partia ideologiczna stała się
partią władzy - stanowiska, spółki, dywidendy i premie interesują ją bardziej
niż jakieś narracje i tworzenie nowego narodu. Nie ma więc, czego tylu się
obawiało, patriotyczno-propagandowej inwazji i nachalnej narodowej
tromtadracji. W kwestii organizacji rocznicowych obchodów władza okazała się
tak samo skuteczna jak w dziele budowy samochodów elektrycznych i nowych
stoczni.
W przeddzień
rocznicy najważniejsze jest oczywiście pytanie: co dalej? Tu kluczowe będzie
wielkie referendum, w którym weźmiemy udział za rok. W przeciwieństwie bowiem
do pokoleń naszych przodków, dla których celem było samo istnienie
niepodległego państwa, na nas spoczywa ciężar odpowiedzialności za wybór,
jakie ono ma być. W pierwszym roku kolejnego stulecia niepodległości zdecydujemy
więc być może o całym pierwszym ćwierćwieczu. I może mniej więcej w tym punkcie
z relatywizmem wolałbym skończyć, wybór jest bowiem dramatyczny, a kierunki, w
których możemy pójść, skrajnie odmienne. Obecna władza tworzy i chce umocnić
państwo o rysach wschodnich - państwo kaprysu, jedynowładztwa, sklerotycznej
satrapii, chaosu, nieudolności, hipokryzji i brutalności, braku podziału władz
i normalnych publicznych mediów. Takie państwo ma naprawdę niewiele punktów
wspólnych z demokratyczną republiką obywateli, tolerancyjną, otwartą,
pielęgnującą różnorodność i wielobarwność, z państwem służebnym wobec ludzi, a
nie próbującym ich nadzorować, czyli takim, jakiego chcą demokraci. Ten spór
należy rozstrzygnąć jednoznacznie, nie zastępując bajeczki o wstawaniu z kolan
bajeczką o bezkonfliktowym odnawianiu oblicza ziemi.
O ile skrajnie
odmiennych wizji państwa pożenić się nie da, o tyle dwie Polski za wszelką cenę
łączyć trzeba. Na fundamencie solidarności i szacunku oraz w przekonaniu, że
nowoczesność i tradycja nie muszą sobie przeczyć i ze sobą walczyć. I może to
się udać. To także kwestia horyzontów naszych przywódców. W minionym stuleciu
bywali nimi zamordyści, ludzie bez wyobraźni, a nawet tchórze. Na tym tle,
czego akurat ostatnie lata nie potwierdzają, III RP wypada całkiem nieźle. Inna
sprawa, że dzieło, które jest przed nami, będzie wymagało od przywódców i
obywateli naprawdę wiele. Choć niczego ponad nasze siły.
39 lat temu w
Muzeum Narodowym w Krakowie otwarto słynną wystawę „Polaków portret własny”.
Za rok portret namalujemy sobie sami. Raz może się pomylić każdy. Drugi wielki
błąd to już nie przypadek, to autodefinicja.
Polska niezależnie
od wszystkiego, co w niej teraz złe, wygląda lepiej, niż zapewne będzie
wyglądać w najbliższą niedzielę. Dymy, race, kibolskie ryki i rasistowskie
hasła tej prawdziwej, normalnej Polski nie powinny nam przesłaniać.
Co w tę setną
rocznicę jest najważniejsze? Los Polski jest wyłącznie w naszych rękach. Mało
które pokolenie Polaków mogło tak powiedzieć.
Tomasz Lis
O kaczkach
W pigułce stulecie odzyskania
niepodległości wygląda tak: państwo pogrąża się w coraz głębszym chaosie,
czego najlepszymi, czyli najgorszymi, symbolami są degrengolada Służby Ochrony
Państwa (dawnego BOR) i wyciągnięty jak królik z kapelusza 12 listopada jako
dzień wolny, przy której to operacji i jej skutkach (co się wydarzy, co
odwołane, czy leci z nami pilot?) określenie „czeski film” wydaje się opisem
nudnej fabuły o planowaniu i przestrzeganiu procedur.
Im bardziej ta
władza pozuje na twardzieli - budowniczych silnego państwa - i im bardziej to
państwo rozsypuje im się w rękach, tym mocniej wciskają nacjonalistyczny
pedał. Robią to oczywiście od lat, jeszcze kiedy byli w opozycji, na przykład
hołubiąc bandytów stadionowych albo „narodowców”, czyli skrajne,
ekstremistyczne prawicowe, a czasem po prostu faszystowskie ugrupowania. Najlepszym
przykładem kolejne „marsze niepodległości”. Specjalnie oznaczam cudzysłowem te
festiwale nienawiści do wszystkiego, co nie jest zgodne ze światopoglądem
faszyzującej prawicy. „Śmierć wrogom ojczyzny!” - a to my decydujemy, kto jest
tym wrogiem, więc bójcie się, zdradzieckie śmiecie! Plus zdrowa dawka
rasistowskiego bełkotu o wyższości białej rasy oraz neonazistowskie symbole
jako truskawka na tym miłym PiS-owi torciku.
Dla przedstawicieli
władzy były to piękne przykłady okazywania patriotycznych uczuć. I nieważne,
czy mówili to cynicznie, by podlizać się ekstremistom, czy naprawdę tak
uważali. Obydwa warianty równie paskudne i śmierdzące. A potem kwilili, kiedy
media i politycy na świecie alarmowali, że przez Warszawę - miasto zniszczone
przez hitlerowców - idzie wielotysięczny faszystowski pochód: „Przecież tam
były rodziny z dziećmi!”.
Pomijam już to, że
faszyści też mają rodziny, ale przypomnę, jak Csanad Szegedi - współtwórca
faszystowskiej Gwardii Węgierskiej - komentował argumenty swych byłych
kolegów, że nie mają niczego wspólnego z faszyzmem: „Jeśli ktoś wygląda jak
kaczka, chodzi jak kaczka i kiwa się jak kaczka, to najpewniej jest kaczką”.
Jak ktoś idzie na marsz pod takimi a nie innymi hasłami, organizowany przez
takie a nie inne ugrupowania, to niech nie mówi, że nie jest kaczką. A tym
bardziej władza, która od lat hołubi, hoduje, wspiera i broni kaczki, niech
nie chrzani, że myślała, iż to sarenki. Bo wszyscy w lasach i na łąkach widzą,
kto, co i z kim.
Niebezpieczne
zabawy z ekstremistyczną prawicą to jedno, tępa państwowa propaganda to drugie.
Gdzieś na bok przesunięto Armię Krajową, w świetle jupiterów stawiając
Narodowe Siły Zbrojne, na czele z kolaborującą z hitlerowcami Brygadą
Świętokrzyską. To najbardziej zadziwiający akcent, ale w większości to po
prostu prostackie pogadanki o tym, że jesteśmy najwspanialszym i najbardziej
skrzywdzonym narodem na świecie. Bohaterowie, Kościół, wszyscy dookoła źli,
bohaterstwo, katolicyzm, wszyscy nas zdradzali, przedmurze, Sobieski pokonał
imigrantów, ocaliliśmy Europę, my szlachetni, my niewinni, Jan Paweł, nikt nas
nie będzie uczył tolerancji, zawsze pokazywaliśmy światu, co to godność i
moralność. I tak w koło Macieju do wyrzygania.
I wcale nie cieszę
się na nieuniknione odbicie wahadła w drugą stronę, tak jak to zaczęło się
dziać w stosunku do Kościoła przy okazji „Kleru”. Proste prawa fizyki: akcja,
reakcja. Tak jak moi rówieśnicy za młodu mieli totalną bekę z rozmaitych
opowieści wygłaszanych na szkolnych akademiach o dzielnej Gwardii Ludowej,
generale Świerczewskim, bohaterskich radzieckich partyzantach, tak zapewne
stanie się z dzisiejszymi najmłodszymi.
To nie „lewacy”
odciągają ludzi od Kościoła, lecz jego i wspierających go polityków zachłanność
- zachłanność na państwo, na prawo ludzi do prywatności, na prawo do wyboru.
Tak też będzie ze stosunkiem do naszej trudnej, skomplikowanej, bolesnej, ale
przecież często pięknej przeszłości. Nie trzeba być geniuszem, żeby przewidzieć
nadciągającą „palikotową” reakcję - cyniczną, buzującą pogardą i świadomą
chęcią obrazy. Żeby zabolało.
I szczerze mówiąc,
płakać mi się chce, gdy wspominam nauki rodziców i nauczycieli, moje lektury o
Tadeuszu Kościuszce, o szansach powstania listopadowego, Romualdzie Traugucie
i innych tragicznych bohaterach powstania styczniowego, spory o margrabiego
Wielopolskiego, fascynację młodym Piłsudskim i Legionami, legendę PPS, kłótnie
o powstanie warszawskie, pieczołowicie przechowywane nielegalne druki o
polskich miesiącach, demonstracje lat 80., składanie klocek po klocku budowli
pozytywnego patriotyzmu, świadomej, choć nieoczywistej i niekiedy gorzkiej
miłości do ojczyzny. Co będzie, to będzie, a na razie mamy rocznicę pod znakiem
kaczek.
Marcin Meller
Zwarzone święto
Jakoś się PiS-owi posypało na różnych
frontach. Druga tura wyborów samorządowych przypieczętowała ciężką wizerunkową
porażkę obozu władzy, wypychając PiS nawet z wielu średnich i mniejszych miast,
gdzie spodziewano się zwycięstwa. Także obchody 100-lecia odzyskania
niepodległości, które miały przyćmić wszystkie dotychczasowe państwowe święta i
być triumfem „biało-czerwonej drużyny”, ugrzęzły w niewytłumaczalnym
organizacyjnym chaosie i niemocy. Będzie więc jak zawsze, czyli znów Dzień
Niepodległości zostanie zdominowany, na pewno w medialnych obrazach, przez
doroczny marsz narodowców. Tym razem jeszcze bardziej okazały i dodatkowo
wspomagany przez zagraniczne ekipy, na ogół określane jako neofaszystowskie.
Władze zapewne zbyt
długo łudziły się, że staną na czele marszu narodowców i zostaną w tej roli
zaakceptowane przez „młodych patriotów”, jak ich uprzejmie nazywano. Partia
zawsze odnosiła się do nich z wyrozumiałością i atencją, traktując jako
naturalne zaplecze własnego „obozu niepodległościowego”. Okazało się, że
młodzież stadionowa - bo tzw. marsz narodowców jest od lat ogólnopolskim
zlotem kibiców piłkarskich - ma gdzieś umizgi „prawych i sprawiedliwych” i w
ogóle zamiar wpisania ich w jakieś państwowe celebry. Postawa „nikomu nie pozwolimy
pobić naszego patriotyzmu” może zapowiadać kolejną próbę przekształcenia Marszu
Niepodległości w jakąś formację „na prawo od PiS”, do czego 11 listopada
stwarza dogodną okazję.
W każdym razie partia władzy została
zepchnięta do defensywy i powinna teraz w cichości żałować, że bez sensu
ugrobiła inicjatywę Marszu dla Niepodległej prezydenta Komorowskiego, która
dawała znakomitą formę dla państwowych, patriotycznych, otwartych politycznie obchodów
Dnia Niepodległości. Może władza wystawiona przez narodowców do wiatru
spróbuje jeszcze rzutem na taśmę zorganizować na 11 listopada coś
spektakularnego, co odwróciłoby uwagę od nacjonalistycznej fety, ale szanse są
małe, bo i czasu mało. Jako najważniejszy państwowy element obchodów pozostanie
kuriozum - cytując prof. Tomasza Nałęcza: „równo w 100-lecie triumfalnego przyjazdu
do Warszawy Józefa Piłsudskiego, na placu Piłsudskiego w Warszawie zostanie
odsłonięty pomnik... Lecha Kaczyńskiego”. Propaganda PiS będzie namolnie
podbijać skojarzenie Piłsudskiego z braćmi Kaczyńskimi, jako twórcami
niepodległości, ale to tylko pogłębi, zwłaszcza w Warszawie, uczucie zażenowania
charakterem państwowych świąt 11 listopada.
Obchody 100-lecia - może te lokalne będą
bardziej udane od centralnych? - w ogóle podsuwają pytanie: do czego dziś w
Polsce używa się patriotyzmu? Polacy bardzo lubią myśleć o sobie jako o
patriotach, demonstrując przy różnych okazjach przywiązanie do „barw
niezwyciężonych” co, jako swoisty folklor, bywa nawet sympatyczne. Ale im
bardziej patriotyzm staje się przesadny, demonstracyjny, negatywny, tym gorzej.
A takie wersje patriotyzmu dominują dziś w sferze publicznej. W środowiskach
tzw. narodowców specyficzny nacjonal-patriotyzm ewidentnie pełni rolę używki
poprawiającej samopoczucie,
niwelującej kompleksy, dostarczającej krótkotrwałego
poczucia mocy, sprawczości, wspólnoty. Tam pod spodem nie ma nic solidnego, to,
jak dotąd, taki nacjonalizm imprezowy, na pokaz; jest chwilowa adrenalina,
demonstracja męskości, werbalne pomiatanie wyimaginowanymi wrogami klubu, czyli
ojczyzny. Mocno to infantylne, nastoletnie, ale też dlatego łatwiej przeradza
się w akty chuligańskie niż polityczne. Niestety, także patriotyzm państwowy,
urzędowy, występuje dziś w wersji mocno przedawkowanej. Nie chodzi nawet o
wszechobecną, nieznośną retorykę, zawłaszczanie przez partię rządzącą symboli
narodowych, ale o cyniczne wykorzystywanie „polskości” jako instrumentu władzy.
W państwowej
propagandzie PiS nie jest po prostu kolejną ekipą, administracją wspólnego
państwa, działającą w ramach konstytucji - jest „pierwszym rządem Niepodległej”
jedyną legalną reprezentacją Narodu, zwieńczeniem stuletniej historii Polski.
Ten ekskluzywny, skradziony patriotyzm pociąga za sobą „konieczność ochrony
suwerenności narodowej” czyli, w praktyce, przede wszystkim odsunięcia Unii
Europejskiej od wtrącania się w to, co władza robi w kraju. Mit wspólnoty
biało-czerwonej jest w tym brzmieniu i antyeuropejski, i antyobywatelski - bo
ową „wyobrażoną wspólnotę” stawia powyżej praw jednostki; antydemokratyczny -
bo ze wspólnoty narodowej wyłącza opozycję, ksenofobiczny - gdyż w sposób jasny
jest zwrócony przeciwko wszelkim obcym, którzy mogliby skazić etniczną czystość
narodu.
O ile dzisiejszy ludowy patriotyzm jest głównie infantylny,
to państwowy w wersji PiS jest uzurpatorski i społecznie niebezpieczny.
Przypominamy sobie w tych dniach
okoliczności odrodzenia Rzeczpospolitej przed 100 laty, także próbujemy z tego
stulecia wyciągnąć wnioski i nauki. Jeśli przyjąć, że wolna Polska odradzała
się dwukrotnie, w 1918 i 1989 r., nietrudno znaleźć historyczne podobieństwa. W
obu przypadkach elity państwowe, choć podzielone i skłócone, potrafiły wznieść
się ponad lęki i urazy i wykorzystać niezwykłą koniunkturę historyczną.
Patriotyzm wtedy przywoływany był państwowotwórczy, wybaczający, otwarty. W II
RP ten klimat nie ostał się długo, III RP miała dużo więcej szczęścia, ale, jak
się okazuje, do czasu.
Jednak 11
listopada, w 100-lecie odzyskania niepodległości, przy zwarzonym święcie,
przejętym przez nadużywającą władzy partię i nadużywających patriotyzmu
narodowców, można chociaż pomarzyć o trzecim, dziś prawie nieobecnym
publicznie rodzaju patriotyzmu - obywatelskim: spokojnym, pewnym siebie,
dumnym z dorobku gospodarki i kultury kraju, historii i dziedzictwa,
pozytywnym, otwartym na inne nacje i tożsamości. Szkoda, że podczas tej
jubileuszowej okazji nie znaleziono dla niego zbyt wiele miejsca. Ale będą
następne okazje. Już w przyszłym roku przypada 30-lecie transformacji. Więc
jest zadanie dla dzisiejszej demokratycznej opozycji: nie zmarnujmy, nie
oddawajmy, chociaż tego święta.
Jerzy Baczyński
Orzeł bez pilota
Nie ma dnia, żeby ktoś nam nie podłożył świni.
Akurat teraz, kiedy jesteśmy w podniosłym nastroju z powodu podwójnego święta:
stulecia odzyskania niepodległości oraz święta demokracji, jakim są wybory,
gruchnęła wieść, że nasz Orzeł Biały jest plagiatem. Tego jeszcze brakowało!
Ten orzeł, którego każdy z nas nosi w sercu i w kieszeni! Jedyny w świecie
orzeł w koronie, którego głowa zwrócona jest w prawo, a upierzenie, proporcje
skoku i pazurów, ogony na skrzydłach, rozety i korpusy są niepowtarzalne. Ten
najdroższy naszym sercom ptak, będący godłem państwowym, miałby nie być
oryginalny, tylko wręcz przeciwnie - zerżnięty z innego orła? Cóż za
oszczerstwo! Komu służy artykuł Wiktora Ferfeckiego w „Rzeczpospolitej”,
nieprzypadkowo opublikowany na krótko przed świętem Polaków i Polek? Czas
najwyższy na konsolidację mediów.
Kielecki heraldyk
dr Jerzy Michta opublikował książkę, w której śmie twierdzić, że nasz orzeł
wcale nie jest nasz, a jego (to znaczy orła) projektant Zygmunt Kamiński, będąc
w Paryżu, musiał widzieć orła francuskiej malarki Elisy Beetz-Charpentier i
dobrze mu się przypatrzył. Nasz orzeł (1927 r.) jest niemal identyczny i
zapewne przerysowany z orła francuskiego, który powstał trzy lata wcześniej.
Byłbyż nasz orzeł
kradziony? Czyżby miliony naszych rodaków ślubowały, maszerowały, walczyły i
reprezentowały Polskę w koszulce z (fałszywym) orłem? Na wszelki wypadek
Ministerstwo Kultury zleciło opracowanie całkowicie nowej wersji polskiego
godła, ale jednak opierając się na wersji profesora Kamińskiego, czyli na
wersji francuskiej. W dziedzinie orła i godła straszne panuje u nas
zamieszanie, oczywiście w wyniku wieloletnich zaniedbań. Przez osiem długich
lat Platforma i PSL nie zrobiły dla orła nic. Klatka zmurszała, ptak do
reanimacji. Wstyd byłoby takiego pokazać zagranicznym mężom stanu, którzy
pakują się do Polski na stulecie naszej niepodległości. (Minister Sellin
zapowiadał, że będzie „godna reprezentacja świata” na naszych obchodach). W
różnych ministerstwach, na pieczęciach, blankietach urzędowych, znaczkach
pocztowych, monetach, w klapach i na furażerkach panowała dotychczas
improwizacja, samowolka, chaos, czyli polnische Wirtschaft. Tymczasem w
narodowej ptaszarni powinien być jeden ptak, który pod swoimi skrzydłami łączy
wszystkich Polaków.
Niestety, chaos to
nasza specjalność. Niedościgłym wzorem jest prezydent, orzeł wszystkich
Polaków, który jednego dnia zapowiada referendum konstytucyjne, drugiego -
wręcz przeciwnie, jednego dnia ogłasza pytania referendalne - drugiego wręcz
odwrotnie, jednego dnia wetuje dwie z trzech ustaw sądowych, drugiego dnia -
trzecią i najważniejszą ustawę podpisuje, jednego dnia jest w Unii
Europejskiej, drugiego dnia należy do „wyimaginowanej wspólnoty”. Jednego dnia
wybiera się na Marsz Niepodległości i zaprasza nań wszystkie Polki i Polaków -
drugiego sam odrzuca własne zaproszenie. „Andrzej Duda odrzucił zaproszenie
Andrzeja Dudy”, jak ktoś napisał na moim blogu „En passant”. Orzeł nie wie, w
którą stronę lecieć.
Prezydent wycofał
się z marszu narodowców. Biedacy, jak oni sobie dadzą radę osieroceni? Co z
tego, że rząd powołał pełnomocnika do obchodów setnej rocznicy, za miliony
złotych organizuje się setki imprez, skoro to, co najważniejsze i najbardziej
politycznie nośne, zostało pozostawione narodowcom? Duda zrobił narodowcom
gigantyczny PR. Najwyższe czynniki (Kancelaria Prezydenta, marszałek Senatu)
najpierw złożyły narodowcom wyrazy uszanowania, siadając z nimi do stołu, a
potem oferowały im na tacy najbardziej spektakularne wydarzenie obchodów.
Brawo, nasze orły! Można je zostawić przy otwartym oknie.
Również premierowi
nie zbywa na powadze. Zamiast zadbać o obchody, opowiada bajki z 1001 nocy o gigantycznych
lotniskach, portach, stoczniach, dronach i wszędobylskich samochodach elektrycznych,
a faktycznie „realizuje gigantyczną stratę” na kolejce linowej, byle tylko
wyborcy mieli frajdę. Łże o Platformie i o Krakowie, byle tylko wygrać wybory.
A że premier zostaje dwa razy przyłapany przez sąd na kłamstwie - komu to
przeszkadza? Czy Świątynia Opatrzności nie będzie zbyt mała, żeby pomieścić
godnych reprezentantów całego świata na naszych obchodach?
Na kulawego orła kogut skacze. Macron chyba
nie przyjedzie. W rozmowie z Jędrzejem Bieleckim („Rzeczpospolita”) wyraźnie
nas strofuje: „Europa nie jest supermarketem, Europa jest wspólnotą losów”.
„Kiedy Europa płaci, nikt nie mówi, że to brudne pieniądze. A gdy broni wartości,
miałaby się nagle stać niczym wróg”. „Poszanowanie wyroków Trybunału
Sprawiedliwości jest współistotne z przynależnością do Unii. (...) Chcę
wierzyć, że rząd polski podejmie niezbędne działania, by rozwiać obawy Komisji
i partnerów”. Europa, która ignoruje różnorodność poglądów, niezawisłość
sądownictwa, niezależność prasy, uchodźców politycznych, „stanowi zdradę tego,
czym jesteśmy” - pieje francuski kogut. Kogut dziobie orła.
Merkel też nie
przyjedzie (niedawno zresztą była). Krytycznych słów nie szczędzi nam jej
minister do spraw europejskich Michel Roth w rozmowie z tymże redaktorem
Bieleckim pod jednoznacznym tytułem „Nie ma kompromisu w sprawie
praworządności”: „Kto poprzez sojusze regionalne (wyraźna aluzja do Trójmorza i
Wyszehradu - D.P.) chciałby Europę
podzielić lub osłabić, postępuje w sposób nieodpowiedzialny lub niemądry”. „W
przypadku praworządności w UE nie może być i nie wolno dopuścić do żadnych
kompromisów. (...) Istnieją jeszcze zbyt duże rozbieżności w ocenie tego, jakie
konkretnie wymogi w państwie prawa musi spełniać ustawodawstwo i wymiar
sprawiedliwości. Jakie działania są dopuszczalne, a jakie stanowią zagrożenie
dla trójpodziału władzy. (...) Nie możemy tu milczeć, gdyż chodzi o istotę
naszej europejskości: o jednoznaczne opowiedzenie się za wolnością, demokracją,
praworządnością i prawami człowieka”.
Paryż i Berlin -
kruki i wrony - dziobią naszego orła. Dlatego nasz ptasznik chce go trzymać w
klatce.
Daniel Passent
Próba wody
Na ulicy Książęcej w Warszawie wpadłem na
Jana Himilsbacha. - Czy ty wiesz - zaczął - że jeden nasz sportowiec pojechał
gdzieś z reprezentacją i tam młotem, a może dyskiem tak przyrąbał, że zajął
jedenaste miejsce? Zaśmiałem się: - Jasiu, przyrąbał? Jedenaste? Co to za
sukces? - Żaden - odpowiedział - ale napić się możemy. Poza tym jutro kończę
pięć dych. Masz, zobacz. I wyciągnął dowód osobisty z wpisaną datą urodzenia:
31 listopada 1931 r.
Przypomniałem sobie
to spotkanie, bo w kalendarzu sejmowym na 2018 r., wydanym przez marszałka Kuchcińskiego
i jego kancelarię, też jest 31 listopada, ale za to grudzień kończy się na 30.
Nie ma sylwestra. Może będzie na Trzech Króli, a Objawienie Pańskie przeniesie
się na Wielkanoc. Pod panowaniem PiS nawet stulecie niepodległości da się
obchodzić co dzień przez kilka lat. Co to za fatyga wpaść w południe na pl.
Piłsudskiego (może zmienią nazwę), odśpiewać pierwszą zwrotkę i z panem
Andrzejem przełamać się konstytucją?
Jedno jest pewne.
Po wyborach samorządowych z matematycznych obliczeń wykluwa się wniosek, że
partia Kaczyńskiego i jej przystawki dostali łupnia, jakiego się nie
spodziewali. Chociaż... Zajrzałem na chwilę do TVP Info, ciekaw komentarza
ludzi Kurskiego. O żadnym łupniu nie było mowy, panował raczej ostrożny
optymizm i przekonanie, że PiS jest wciąż twarzą większości Polaków i bez
wątpienia moralnym zwycięzcą tych zawodów. Dlaczego? Bo głosowała na niego
prowincja, a to ona jest solą tej ziemi i esencją wiary. Co dalej robić z tak
pięknie wywalczonym zwycięstwem? Moja rada - kontynuować. Niech prezes częściej
plecie duby smalone, że dzięki PiS osiągniemy poziom niemiecki, a nawet
pokusimy się o luksemburski. I że Polska prowadzi ofensywę gospodarczą na
światowych rynkach. Na szczęście światowe rynki nic o tym nie wiedzą i to nam
daje przewagę. Kiedyś będą musiały połknąć gorzką pigułkę prawdy, że są
słabsze.
Wielka szansa
otwiera się i przed premierem Morawieckim. Nic mu nie grozi, żadne sprostowania
w mediach. Przecież to on przez całą kampanię samorządową powtarzał, że Polacy
zbojkotowali wybory 4 czerwca, a po 1989 r. wszystko oddaliśmy w ręce
postkomunistów lub sprzedaliśmy Zachodowi za bezdurno. Niech łże dalej, tylko
śmielej. Choćby tak: Solidarność założył przebrany za robotnika wnuczek
Breżniewa. Polskich księży i biskupów i tak nie przeskoczy.
Proboszcz Chojnic
Janusz Chyła naucza na przykład, że „człowiek bez odniesienia do Boga zostaje
zredukowany do poziomu zwierzęcia” i że nie można się modlić nad jeziorem ani
w lesie, tylko w kościele. A ks. Marek Dziewiecki, doktor psychologii, doradca
Ministerstwa Edukacji ds. Wychowania do Życia w Rodzinie, ogłasza podczas
mszy: „Jeśli nie wierzysz w Boga, nie masz żadnych - nawet intelektualnych -
możliwości, by wierzyć w miłość, bo skąd by się wzięła miłość”. Aż trudno
skomentować te okrutne wypowiedzi duchownych wspierającego PiS Kościoła. Pani
Zalewska po prostu wstydu nie ma. Po takich słowach powinna swojego „eksperta”
wylać na zbity pysk, tymczasem wciąż mu płaci.
Niektórzy nowo wybrani radni PiS z
Podkarpacia, a zwłaszcza jeden z nich - Jacek Kotula, mają już program
samorządowy na cztery lata. Chcą ogłosić województwo „strefą życia”, więc będą
walczyć z „gender, eutanazją, aborcją, in vitro, seksedukacją i generalnie
demoralizacją dzieci”. Panowie radni, jak średniowiecze, to średniowiecze.
Przede wszystkim czarownice i próba wody. Jeśli utonie, znaczy, że była
niewinna, a jeśli pływa, to z pomocą diabła, więc palimy ją na stosie.
Stanisław Tym
Jesteś szalona, Polsko
Chciałbym przestrzec Kancelarię Prezydenta
naszego uroczystego państwa, a być może i samego prezydenta, przed pomysłem hymnu
wszystkich Polaków. Pomysł ten wypadł z tęgich głów tych, którzy przypomnieli
sobie, że Niepodległa Polska ma 100-lecie.
To jest zwyczajny
plagiat! W 2012 roku, przed pamiętnym polsko-ukraińskim Euro, kompania piwowarska
Żywiec nagrała hymn wszystkich Polaków dla naszej reprezentacji prowadzonej
przez Franciszka Smudę. Hymnobus odwiedził wiele miejscowości, zebrał tysiące
nagrań od tych, którzy chcieli zaśpiewać hymn. Zostało to zawodowo zgrane, a
piłkarze hymn od wszystkich Polaków otrzymali przed Euro w prezencie. Tysiące
nagrań poprzedziła kampania społeczna, opowiadająca historię hymnu polskiego, a
muzeum tego hymnu zostało specjalnie zaopiekowane. Jaki ten prezent miał wpływ
na postawę naszych zawodników i jak skończyli Euro 2012 - lepiej nie
wspominać. Pozostałością tej kampanii jest dziwny zwyczaj śpiewania hymnu
polskiego w czasie spotkań piłkarskich wielokrotnie. Sprawia to kłopot
publiczności, denerwuje naszych piłkarzy, którzy zamiast biegać
zdezorientowani, stają na baczność i ułatwiają zadanie przeciwnikom.
Przestrzegam, bo
może to się skończyć świątecznym procesem o plagiat, a wiadomo, że Kancelaria
Prezydenta nie ma w sądach, przynajmniej na razie, samych zwolenników. Pomysł
pisarza Andrzeja Saramonowicza, żeby zamiast hymnu śpiewać „jesteś szalona”,
jak się domyślam, zawierał domieszkę ironii. Boję się, że może zostać
niewłaściwie zrozumiany i podchwycony. Wprawdzie odpowiada to sytuacji Naszej
Polski. Jest ona w 100-lecie wolności co najmniej szalona, ale cała ta sprawa
nie może się dobrze skończyć.
Wracam z rodzinnych
grobów. Polscy kreatorzy wspięli się na wyżyny w projektowaniu zniczy. Jest
bardzo duży wybór. Rokoko miesza się z barokiem i postmodernizmem. Trudno jest
wymyślić taką kolekcję. Obszar tego paskudztwa w złotych kapturkach zniszczył
widok i nastrój cmentarzy. Pozbawił je wieczornej pięknej i niezapomnianej
łuny.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Małymi krokami, wielkimi susami
Kilka dni temu minęła kolejna rocznica
śmierci Tadeusza Mazowieckiego. O jego śmierci mało kto pamiętał, nikt nie złożył
kwiatów pod jego pomnikiem, bo pomnika pan Tadeusz nie ma. Zastanowiłem się,
jak to możliwe, że ktoś taki nie ma swojego pomnika. Że nie powstał społeczny
komitet jego budowy. Że tyle energii idzie w kolejne barwne akcje protestu, a
konstruktywnie robimy tak niewiele. Polska historia jest mielona przez
rzeźników maszynką do mięsa i nikt nie próbuje zachować jej zrębów w
społecznej pamięci. Nikt nie organizuje tajnych kompletów, nie pokazuje filmu
„Robotnicy 80”.
Nie stawiamy jawnie w dzień lub potajemnie nocą pomników prawdziwym bohaterom.
Bez walki oddajemy cząstkę siebie pustce i kłamstwu.
I wtedy do głowy
wskoczyła mi Anja Rubik. Obywatelka Rubik. Nikogo o nic nie pytała i w
pojedynkę uruchomiła genialny program sexed.pl. Kiedy od wielu lat międoli się
tu temat niewłaściwej edukacji seksualnej w szkołach, a właściwie jej braku,
gdy średniowieczne lobby z kalendarzykiem w ręku zabrania mówienia o
seksualności, prezerwatywach, odmiennościach i budzeniu się ciała, o gotowości
do współżycia i pięknie seksu, o chorobach i niechcianej ciąży, Anja postanowiła
działać. Wiedziała, że apele do władz w tej kwestii to rzucanie grochem o
ścianę, że młodzież wie z internetu milion razy więcej i gorzej, więc ruszyła
do akcji poza systemem. Sama. Namówiła do rozmów i do napisania rozdziałów
swojej książki fachowców, bezpruderyjnych specjalistów, którzy wreszcie mówią,
jak jest. Książka jest rozchwytywana, młodzi ją połykają jak pyszne ciastka,
nauczyciele też (!), Anja każdą wolną chwilę poświęca na spotkania z
licealistami i dorosłymi, zmienia oblicze polskiego seks-zabobonu. Nie czekała
na władze, aż otrzeźwieją. Zrobiła to sama. I to działa. I to jest konkret.
Do głowy wskoczył
mi Jurek Owsiak. Nie, nie ze zbiórką na WOŚP, to wie każdy. Nawet nie z
Akademią Sztuk Przepięknych, która od lat jest gigantycznym ruchem edukacyjnym,
gdzie młodzież uczy się prawa, historii, tajników różnych zawodów, poznaje
różne kultury. Chodzi o banalną rzecz: naukę udzielania pierwszej pomocy.
Kilkanaście lat temu pewien minister odmówił Owsiakowi wjazdu do szkół z tym
programem, więc lekcje odbywały się na rynkach, dworcach, boiskach, gdzie się
da. Tłumy maluchów na imitujących ludzkie ciała fantomach uczyły się
rytmicznego uciskania klatki piersiowej, sztucznego oddychania, posługiwania
się defibrylatorem. To ostatnie urządzenie Owsiak powiesił na wielu polskich
dworcach. Wszystko poza systemem, bez udziału władz, bez błagania ich o zgodę.
Niewpuszczeni do szkół zadziałali sami tam, gdzie mogli, nauczyli setki tysięcy
młodych ludzi zachowania w krytycznych sytuacjach zapaści, wypadków
samochodowych, śmierci klinicznej. Gdy kilka tygodni temu 9-latek uratował
życie dorosłemu mężczyźnie, zrozumiałem, że akcja Owsiaka to fabryka brylantów.
Konkret.
Rinke Rooijens słynie
z telewizyjnych programów rozrywkowych typu „Voice of Poland”, których jest
producentem, reżyserem, nierzadko je wymyśla. Wielkich, z rozmachem,
światłami, brokatem, można rzec - Hollywood w Polsce. Ale ten sam Rinke od
kilku lat myślał o programie, który pomoże wyjść ludziom z bezdomności. Robi
to, czego nie robią władze. Wyciąga ludzi z dworców i kanałów, spod mostów i z
porzuconych altanek, namawia, przekonuje, ubiera, zawozi na odwyk, w końcu
daje szansę - załatwia im mieszkanie i pracę. Wyciąga ich z dna. Nie ględzi z
mównicy: „Trzeba pomóc ludziom w kłopocie!” - po prostu robi to sam. Konkret
nazywa się „Rinke. Na krawędzi”.
Magda
Dobrzańska-Frasyniuk jest szefową szkoły we Wrocławiu. Pisze: „Dziś u nas
świętujemy z dzieciakami Halloween, będzie bal z upiorami i wydrążonymi dyniami.
7 listopada będziemy świętować Diwali z naszymi hinduskimi uczniami, a w
kolejnym dniu rozpoczniemy dwudniowe obchody stulecia niepodległości Polski. Porozmawiamy
w szkole o tym, czym jest niepodległość, o naszej historii, dzieci z zagranicy
opowiedzą o swoich narodowych świętach niepodległości i swojej historii.
Będzie parada biało-czerwona, będzie wspólny hymn i polska kuchnia. Dwa
tygodnie później będziemy obchodzić amerykańskie Święto Dziękczynienia i
opowiemy o nim. Wszystko to razem, wspólnie, z radością. Tolerancja w
praktyce”. Konkret.
Małe wielkie kroki.
Rozejrzyjmy się, zacznijmy może od pomnika Tadeusza Mazowieckiego. Nauczymy się
tworzyć konkrety.
Zbigniew Hołdys
Przepychanki
W sprawie decyzji
Trybunału Sprawiedliwości UE dotyczącej „reformy” Sądu Najwyższego PiS miota
się pomiędzy strachem o przegraną przed TSUE i oskarżeniami o dążenie do
polexitu a trzymaniem się haseł „wstawania z kolan" i „obrony
suwerenności” przed Unią.
PiS, wypowiedziami prezydenta, premiera,
oficjeli z MSZ i Ministerstwa Sprawiedliwości, tworzy wrażenie, że to rząd, a
nie Trybunał Sprawiedliwości decyduje ostatecznie w sprawie wykonania
zabezpieczenia tymczasowego TSUE. Trybunał, na wniosek Komisji Europejskiej,
zawiesił przepisy o wcześniejszym wieku emerytalnym sędziów SN, przywracając
sytuację prawną sprzed 3 kwietnia, kiedy to ustawa o SN weszła w życie.
Zabezpieczenie tymczasowe sądu - krajowego czy unijnego - zawsze jest
bezpośrednio wykonalne. I wykonali je już sędziowie SN i NSA, wracając do
orzekania. Ale PiS usiłuje pokazać, że kontroluje sytuację.
Wiceminister
sprawiedliwości Marcin Warchoł na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości
ogłosił, że usunięci z SN sędziowie będą się musieli ponownie ubiegać u
prezydenta o zgodę na dalsze powołanie, a te wnioski ponownie zaopiniować ma
Krajowa Rada Sądownictwa. Podobno ministerstwo już szykuje ustawę. Taka
procedura byłaby kpiną z sędziów, ale także z KRS i prezydenta. Procedura już
raz się przecież odbyła: KRS i prezydent uznali, że dalsze orzekanie sędziów
„nie leży w interesie wymiaru sprawiedliwości” (choć nie uzasadnili -
dlaczego). Były sędzia TK prof. Mirosław Wyrzykowski uważa, że taka procedura -
jeśli powstanie - naruszałaby konstytucyjną zasadę poszanowania godności - w
tym wypadku sędziów. I zasadę ochrony moralności publicznej - bo tworzy
procedurę, która ośmiesza sędziów i państwo.
Trudno uwierzyć, by jakikolwiek sędzia
zechciał się jej poddać. Ale zapowiedź takich przepisów, oprócz pokazania
twardej postawy elektoratowi, może być elementem gry na czas z Europejskim
Trybunałem, który wydając postanowienie zabezpieczające - 19 października -
dał władzom miesiąc na zaraportowanie „o wszystkich środkach, które przyjęły w
celu pełnego zastosowania się do tego postanowienia”. PiS może chcieć pokazać
projekt tych przepisów jako wykonanie tymczasowego zabezpieczenia. Choć jest
mało prawdopodobne, by taką farsę zaakceptował TSUE.
Przepisy o
procedurze przywracania mogą być też - jeśli zostaną uchwalone - użyte do
wszczęcia postępowania dyscyplinarnego wobec sędziów, którzy się jej nie
podporządkują i będą orzekać, powołując się na bezpośrednie i samoistne
działanie postanowienia TSUE o zabezpieczeniu. Na to PiS odpowie kwestionowaniem
wydawanych przez nich rozstrzygnięć - i będzie powtórka z Trybunału
Konstytucyjnego, którego wyroki PiS nazywał posiedzeniami przy kawie i
ciasteczkach.
Ale wcześniej, 16
listopada, odbędzie się pierwsze posiedzenie TSUE w sprawie z wniosku Komisji
Europejskiej, która zaskarżyła „wycinkę” sędziów. Władze Polski chcą się na
nim odwołać od postanowienia zastępczego. Być może oświadczenie przewodniczącego
pisowskiej Krajowej Rady Sądownictwa Dariusza Mazura, że KRS wstrzymuje się z
konkursami na sędziów do SN, jest elementem okazania dobrej woli rządu przed
tym posiedzeniem. Żądanie wstrzymania konkursów było jednym z punktów
postanowienia TSUE o zabezpieczeniu.
Elementem strategii „dobrej woli” może być
też przedziwna historia ze stanowiskiem MSZ wobec wniosku prokuratora Zbigniewa
Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego. Ziobro chce, by TK uznał, że przepis
unijnego traktatu o zadawaniu przez sądy pytań prejudycjalnych dotyczących
interpretacji prawa unijnego jest sprzeczny z polską konstytucją. Wniosek był
komentowany jako początek polexitu, bo Unia oparta jest na prawie i wyłamanie
się Polski z zasady, że interpretuje je wyłącznie TSUE, oznacza faktyczne
postawienie się jej poza UE. I raptem pojawia się w TK stanowisko MSZ, w którym
przytacza się obszerne orzecznictwo TSUE i polskiego TK jednoznacznie uznające
obowiązek sądów do zadawania pytań prejudycjalnych i zawieszania, do czasu uzyskania
odpowiedzi, przepisów krajowych.
Mało tego:
stanowisko MSZ przytacza też głosy doktryny podważające prawo Trybunału
Konstytucyjnego do oceny zgodności z polską konstytucją traktatu akcesyjnego. W
stanowisku nie pada wprawdzie żaden wniosek końcowy, nie ma w nim też wprost polemiki
z pismem Ziobry, ale całość wywodu prowadzi do wniosku, że MSZ, w imieniu
polskiego rządu, uznaje za słuszne orzecznictwo TSUE w sprawie pytań
prejudycjalnych.
Być może miał to
być sygnał dla TSUE, że PiS schodzi z wojennej ścieżki. A dla elektoratu PiS -
uspokojenie, że polexitu nie będzie. Ale w mediach zrobiła się afera, że rząd
przyznaje rację sędziom i że jest w jego łonie konflikt, co przed drugą turą
wyborów mogło wzbudzić niejaką konfuzję wśród wyborców. No więc najpierw
premier, a potem minister Czaputowicz oświadczyli, że nic podobnego. Że między
prokuratorem Ziobrą a ministrem Czaputowiczem nie ma w tej sprawie różnicy.
Co będzie dalej? Wydaje się, że ze strony
PiS to, co do tej pory - czyli przepychanka. Ale partnerem (przeciwnikiem) nie
jest już Komisja Europejska, czyli ciało polityczne, ale TSUE, czyli sąd.
Z sądem się nie negocjuje. Sąd nie ocenia wieloznacznych
gestów, tylko fakty. I postanowił to zrobić w trybie przyspieszonym, co w
przypadku TSUE oznacza prawie pół roku. A w zanadrzu ma jeszcze pytania
prejudycjalne polskiego SN i sądów powszechnych. W tym o to, co jest kluczowe
dla przejmowania sądownictwa, czyli o prawomocność działania nowej KRS. Tu
Trybunał de facto jeszcze nie zaczął procedować - a szkoda.
Ewa Siedlecka
Niemcy nie tacy źli
Nasi nacjonaliści
jeszcze zatęsknią za Angelą Merkel. A PiS już za chwilę przekona się, że
największymi entuzjastami nowego otwarcia wobec Putina wcale nie będą perfidni
Teutoni, tylko ich właśni pobratymcy ideologiczni we Włoszech, na Węgrzech i w
Austrii.
Podczas zeszłotygodniowych konsultacji
polsko-niemieckich premier Mateusz Morawiecki powiedział, że Polska życzy sobie
mocniejszej Unii Europejskiej, a kanclerz Angela Merkel, że chciałaby widzieć
spójniejszą unijną politykę zagraniczną. Oboje byli nieszczerzy. Nasz premier,
bo jego formacja hołduje koncepcji Europy Ojczyzn, to znaczy Europy, która
byłaby solidarna z Polską, nie oczekując niczego w zamian. Natomiast gdyby
Angeli Merkel zależało na silniejszej polityce zagranicznej Unii, to
pozwoliłaby kolejnym Wysokim Przedstawicielom UE prowadzić uzgodnioną wspólnie
politykę wobec Ukrainy, Syrii czy Iranu, a nie wtykać tam własny kraj.
Zabiegałaby też o stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ dla UE, a nie dla
Niemiec.
Co ciekawe, kanclerz Merkel powiedziała na
spotkaniu z liderami opozycji, że temat reparacji w rozmowach międzyrządowych
w ogóle się nie pojawił. Ta sensacyjna wiadomość przeszła niemal niezauważona.
Prawicowa prasa dywaguje, czy należy nam się 6 bln euro czy 6 bln zł, i
każdego, kto powątpiewa w sukces, tradycyjnie opluwa jako zdrajcę, a tu nic?
Czy można podać lepszy dowód na pogardę rządzących wobec swoich zwolenników?
Zamachami czy reparacjami będziemy czarować lud pisowski w
Radomiu czy w Miastku, ale przed poważnymi politykami takimi bzdurami nie zamierzamy
się kompromitować.
W każdym razie stosunki polsko-niemieckie
znowu stały się rytuałem, w którym obie strony robią dobrą minę do złej gry, bo
„tak wypada”, zamiast realnie współpracować na rzecz uzgodnionych celów.
Dobrze, że konsultacje w ogóle się odbyły, bo mogły przecież podzielić losy
Trójkąta Weimarskiego czy Trójkąta Królewieckiego, które, choć potęgowały nasze
wpływy, obumarły. Dzięki konsultacjom zelżała ostatnio antyniemiecka retoryka
PiS, a przedstawiciele tej partii może przekonali się na własne oczy, że nie
każdy Niemiec to wilkołak.
Natomiast gdyby
abstrahować w tych stosunkach od naszego zrozumiałego resentymentu
historycznego czy od bajek o reparacjach, to właściwie dlaczego
tradycjonalistyczny PiS nie mógłby dobrze współpracować z rządzonymi przez
konserwatywne CDU Niemcami? Bo Nord Stream, bo mniejszość polska, bo Unia - powie
wyznawca PiS. Sam protestowałem przeciw budowie Nord Stream, ale po dekadzie
uważam, że choć Nord Stream był decyzją podjętą ponad naszymi głowami, to
zagraża głównie Ukrainie, nie nam. Dzięki Nord Stream Niemcy mogą odebrać
Ukrainie status głównego dystrybutora rosyjskiego gazu na Europę. Niemcy postawiły
swój interes gospodarczy ponad geopolitycznym interesem Europy, a my - nie
godząc się na pieremyczkę między rurociągiem jamalskim a rurociągiem Przyjaźń -
na odwrót. Ale mogąc kupować gaz z Niemiec, z terminalu LNG i z połączeń z
Czechami oraz Słowacją, wchodzimy w nowe negocjacje gazowe z Rosjanami w
lepszej pozycji. Potwierdziła się chyba stara zasada: nie możesz wygrać,
przyłącz się.
Jeśli chodzi o Unię, to pamiętajmy, że do
koncepcji Unii dwóch prędkości od lat prze Francja, a Niemcy są raczej
sceptyczni.
To my sami protestujemy przeciwko tworzeniu pierwszej i
drugiej ligi członkostwa, stroniąc jednocześnie od ściślejszych kręgów
integracji, tym samym zaganiając się do przedsionka. Gdybyśmy w ostatnich
latach, zamiast prowokować sankcje i wszczynać awantury, pozostali w głównym
nurcie polityki europejskiej, to wobec trwającego już jakiś czas osłabienia
Włoch i Hiszpanii mogliśmy zakorzenić przekonanie, że naturalnym efektem
rozszerzenia Unii o Europę Środkową jest to, iż to właśnie Trójkąt Weimarski
jest triumwiratem mającym największy wpływ na sprawy kontynentu. Zamiast
obrażać Francję zrywaniem kontraktów i klepaniem o widelcach, można ją było
przekonać, że Polska jest dla wschodu Europy tym, czym ona dla jej południa. I
że równowaga Europy wymaga, aby do grupy trzymającej władzę w Unii doprosić
największy kraj spośród jej nowych członków.
Było to trudne, ale wykonalne - pod warunkiem prowadzenia
polityki zagranicznej, a nie polityki wewnętrznej kosztem zagranicznej.
Prorokuję natomiast, że nasi nacjonaliści
zatęsknią za Angelą Merkel - a to z powodu polityki Niemiec, i całej Unii,
wobec Rosji. Jako córka pastora Merkel, w odróżnieniu na przykład od prezydenta
3 Donalda Trumpa, patrzy na świat także ę w kategoriach etycznych i sympatyzuje
z ofiarami tyranii, a nie z tyranami.
Podejrzewam, że inny kanclerz już by się ugiął wobec presji
niemieckich kół gospodarczych na rzecz złagodzenia sankcji wobec Kremla.
A PiS za chwilę przekona się, że największymi entuzjastami
nowego otwarcia wobec Putina wcale nie będą perfidni Teutoni, tylko ich właśni
pobratymcy ideologiczni we Włoszech, na Węgrzech i w Austrii. Gdy będzie
zapadała kolejna decyzja o przedłużeniu sankcji bądź nie, nasi politycy będą
pielgrzymować do Berlina i prosić o pomoc w przekonywaniu swej własnej
populistycznej międzynarodówki.
Prawdziwy wybór, jaki stoi przed polską
polityką zagraniczną, nie polega na tym, czy dostaniemy reparacje wojenne od
Niemiec czy nie, albo czy Nord Stream 2 zostanie zbudowany czy nie. Te sprawy
już przegraliśmy i można z nich tylko wynieść lekcje na przyszłość. Wybór
polega na tym, czy szukać z Niemcami sprzeczki w drugorzędnych w gruncie rzeczy
sprawach, czy też szukać wspólnoty interesów tam, gdzie ona istnieje.
Większość państw ma ze swoimi sąsiadami jakieś problemy, ale przy problemach
można mieć stosunki dobre lub złe. Rozpamiętywać stare krzywdy lub szukać
wspólnej przyszłości. Partii rządzącej wypada ciągle przypominać, że Niemcy nie
są naszym wrogiem, lecz traktatowym sojusznikiem. Że ostatnio na nas nie
najeżdżają i nie okupują, lecz - jako główny płatnik UE - przysyłają nam
pieniądze, żebyśmy sobie wreszcie pobudowali drogi. Jeśli PiS nie potrafi
wykorzystać najlepszej koniunktury w stosunkach polsko-niemieckich od tysiąca
lat, to mógłby chociaż nie przeszkadzać.
Radosław Sikorski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz