poniedziałek, 19 listopada 2018

Człowiek z misia


Afera KNF nie jest „błędem przy pracy”, ale samą istotą ustrojowego projektu Jarosława Kaczyńskiego

Wielu ludziom na lewicy i na pra­wicy bardzo się podobały uży­wane przez obecną władzę słowa „repolonizacja” i „renacjonalizacja”. W propagandzie Kaczyńskie­go i Morawieckiego oraz PiS miały one budować nostalgię za wielkimi projektami realizowanymi przez państwo - za etatyzmem sa­nacji (Centralny Okręg Przemysłowy, Gdynia i jej budowniczy Eugeniusz Kwiatkowski) czy Edwarda Gierka (Huta Katowice, mały Fiat 126p, bloki z wielkiej płyty).
   Jak jednak pokazały trzyletnie rządy PiS, owa „repolonizacja” i „wielkie projekty” to w praktyce po prostu zwyczajny rympał i reket. Zamiast odrodzonej stoczni i budowanych przez państwo bałtyckich promów jest ukradziona złota tabliczka Morawieckiego. Zamiast prze­kopu Mierzei Wiślanej - słupek wbity przez Kaczyńskiego na plaży w ostatnich dniach kampanii samorządowej i już następ­nej nocy „zabrany przez morze”.
   Szczególnie afera KNF pokazuje, że repolonizacja i renacjonalizacja w wykonaniu PiS ma tylko tyle wspólnego z sanacją, że zamiast Eugeniusza Kwiatkowskiego budującego Gdynię dosta­liśmy Nikodema Dyzmę, który nie budował niczego poza osobi­stą pozycją i prywatnym majątkiem.

PIS SIĘ UWŁASZCZA
Podobnie jak przed 16 laty afera Lwa Rywina, która ostatecz­nie pokazała prawdziwe oblicze rządów SLD, także teraz afera KNF nie jest pojedynczą wpadką chciwego urzędnika, próbu­jącego wyciągnąć od biznesmena wielomilionową łapówkę i zatrudnić u niego swojego człowieka. Jest ona prostą konse­kwencją realizowanej przez PiS wizji Kaczyńskiego - polegającej na przejęciu przez partię rządzącą kluczowej własności publicz­nej i prywatnej; oczywiście po wcześniejszym zniszczeniu lub sparaliżowaniu przez władzę konstytucji, prawa, niezawisłych sądów, unijnych procedur i innych mechanizmów kontrolnych.
   To, że afera wydarzyła się w sektorze bankowym, też nie jest przypadkiem. Kaczyński, Morawiecki, Glapiński (to ich ludzie są głównymi aktorami afery) właśnie banki wskazywali jako miejsce, od którego trzeba zacząć budowę ekonomicznej potę­gi Prawa i Sprawiedliwości. PiS-owska czystka w państwowych bankach i firmach ubezpieczeniowych zaczęła się najwcześ­niej i przybrała najszersze rozmiary. Jedyny ocalały z niej pre­zes dużej państwowej instytucji finansowej, Zbigniew Jagiełło z PKO BP, to człowiek Mateusza Morawieckiego. Reszta preze­sów i członków rad nadzorczych to już dzisiaj ludzie PiS, któ­rych wstawili tam Morawiecki, Glapiński, Kamiński, Brudziński - oczywiście za zgodą Jarosława Kaczyńskiego, który w tym ob­szarze zagwarantował sobie szczególną kontrolę.
   Teraz rozpoczyna się przejmowanie banków prywatnych. Afera KNF pokazuje, że Jarosław Kaczyński wyszedł już z fazy uwłasz­czania swoich partyjnych żołnierzy na poziomie marnych paru milionów złotych pensji w zarządach spółek skarbu państwa. Za­czyna na serio budować ów zapowiadany „Budapeszt w Warsza­wie”. Czyli trwałe fundamenty dla PiS-owskiej klasy oligarchów, którzy - podobnie jak oligarchowie Viktora Orbana - będą posia­dali na własność banki, ubezpieczenia i grupy medialne. Coś, cze­go ewentualna zmiana władzy łatwo ich nie pozbawi.

GRUPA TRZYMAJĄCA WŁADZĘ
Jak w aferze Rywina, także tutaj jest „grupa trzymająca wła­dzę”. Składa się z ludzi rządzących dziś Polską. Marek Chrza­nowski, były szef KNF, jest człowiekiem Adama    Glapińskiego, prezesa NBP, który od samego początku politycznej kariery Ja­rosława Kaczyńskiego zajmował się załatwianiem dla niego pie­niędzy. Pełnił tę funkcję już w czasach budowania przez braci Kaczyńskich spółki Telegraf, a jego nazwisko wielokrotnie poja­wia się w aktach procesu FOZZ.
   Grzegorz Kowalczyk - pośrednik pomiędzy PiS i naciskany­mi przez władzę polskimi przedsiębiorcami (nie tylko Czar­neckim, gdyż w tej samej roli Kowalczyk został polecony Zygmuntowi Solorzowi) - jest z kolei człowiekiem Mateusza Morawieckiego. Wcześniej został członkiem władz warszawskiej giełdy, do których pole­cił go bank PKO BP (kierowany przez Zbignie­wa Jagiełłę, czyli człowieka Morawieckiego w sektorze bankowym). Zanim kariera Ko­walczyka rozkwitła pod rządami PiS, jego największym osiągnięciem było stanowi­sko członka rady nadzorczej Zakładów Cu­kierniczych „Miś” w Obornikach Śląskich. To miasto, w którym o władzę walczy siostra Ma­teusza Morawieckiego. Przegrała tam wybo­ry na burmistrza, jednak teraz próbuje zostać starostą całego powiatu, posługując się wpły­wami, jakie ma w obozie swojego brata.
Jeden z najbogatszych Polaków Zygmunt Solorz, który w kontaktach z PiS przyjął stra­tegię ostrożniejszą niż Leszek Czarnecki, po wybuchu afery KNF wyraźnie jednak wskazał (i w ten sposób skompromitował) rządzących jako promotorów „człowieka z Misia”. Jego przedstawiciel powiedział dziennikarzom, że Kowalczyk został członkiem rady nadzorczej w należącym do Solorza Plus Banku jako „czło­wiek wskazany przez Komisję Nadzoru Finan­sowego”. Pokazuje to nową praktykę w kontaktach pisowskiego państwa z prywatnymi przedsiębiorcami. Tam, gdzie PiS nie zdecydowało się na przejęcie czyjegoś biznesu, wstawia do jego władz swojego człowieka. Ma on kontrolować firmę i - jak su­geruje nagrana wypowiedź Chrzanowskiego - pobierać na rzecz swych zleceniodawców haracz.

PAŃSTWO BEZPRAWIA
Korupcyjna oferta szefa Komisji Nadzoru Finansowego jest prosta. Leszek Czarnecki może zachować swoje banki, a nawet władza pomoże mu je postawić na nogi. Ale w zamian za to ma zatrudnić Grzegorza Kowalczyka. Pod pretekstem „wynagro­dzenia” Kowalczyka (jak można rozumieć, chodzi o 1 procent wartości banku po restrukturyzacji, sam Czarnecki wycenia to na 40 milionów złotych) dokonany zostanie - jak możemy się domyślać -
e-transfer prywatnych pieniędzy do partii czy też jej ludzi. Żeby szantaż zadziałał, Chrzanowski pokazał Czarne­ckiemu nie tylko marchewkę, ale też i bat. Czyli „plan Zdzisława” przygotowany ponoć osobiście przez Zdzisława Sokala, ekono­micznego doradcę prezydenta Andrzeja Dudy i zarazem prezesa Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. „Plan Zdzisława” polega na doprowadzeniu banków Czarneckiego do upadłości i włącze­niu ich do imperium PiS „za symboliczną złotówkę”.
   To zabawne, że Chrzanowski w roli złego policjanta obsadza akurat człowieka Dudy. Próbuje w ten sposób skompromitować prezydenta, którego jego polityczni patroni - Kaczyński i Morawiecki - uznali za wroga.
   Jednak „plan Zdzisława” jest tak naprawdę realizowany przez PiS. Podczas gdy trwają „biznesowe negocjacje” Chrzanowskie­go z Czarneckim, PiS przygotowuje nowelizację ustawy o nad­zorze finansowym. Najważniejszy w niej jest fragment dotyczący przejmowania przez pań­stwo banków prywatnych, nieoficjalnie nazwa­ny przez posłów „lex Czarnecki”.
Nowelizacja zostaje ostatecznie przegło­sowana w Sejmie przez PiS-owską większość dopiero wówczas, gdy Czarnecki odrzuca pro­pozycję korupcyjną i idzie do mediów. Dzien­nikarze zarejestrowali, jak wicemarszałek Ryszard Terlecki długo spowiada się komuś przez telefon w czasie posiedzenia Sejmu, na którym uchwalano nowelizację. Tylko bilingi - oczywiście zbadane przez sejmową komisję śledczą, a nie schowane pod dywan przez ludzi Mariusza Kamińskiego - pozwoliłyby odpo­wiedzieć na pytanie, czy rozmówcą Terleckie­go był któryś z członków „grupy trzymającej władzę”.
   Warto się przyjrzeć uważnie tej noweliza­cji. Dzięki niej państwo może zabrać prywat­nemu właścicielowi bank. Może to uczynić nie tylko wtedy, gdy spełnione zostaną twarde kry­teria zagrożenia depozytów jego klientów, ale też wówczas, gdy zaledwie „powstanie niebez­pieczeństwo” takiej sytuacji. Później państwo może przekazać przejęte aktywa, pieniądze, depozyty klientów innemu banko­wi, i to nawet wówczas, gdy ten „czasowo nie spełnia” wymogów stabilności finansowej.
   W nowelizacji nie ma zatem żadnych twardych kryteriów wy­właszczenia. PiS-owska nowelizacja to w ogóle nie jest prawo, prawa nawet nie udaje. Rządzący mogą zabrać innym, co im się podoba, bo są po prostu silniejsi.
Przy okazji rzeczniczka PiS Beata Mazurek skłamała, twier­dząc, że PiS uchwala „lex Czarnecki”, aby „wdrożyć dyrektywę unijną”. Potem tłumaczyła, że chodzi raczej o „przepisy wynika­jące z przepisów Komisji Europejskiej”.
   Tyle że akurat banki Czarneckiego nie spełniają kryteriów za­grożenia depozytów, sformułowanych przez Unię Europejską. Przynajmniej tak nie było, dopóki PiS nie przeszło do realizo­wania ostatniego elementu „planu Zdzisława” - w kilka godzin po opublikowaniu przez „Gazetę Wyborczą” tekstu o korupcyjnej propozycji Chrzanowskiego - Komisja Nadzoru Finansowe­go wpisała bank Czarneckiego na „listę ostrzeżeń publicznych”. Powodem nie było jednak zagrożenie dla depozytów, lecz sprze­dawanie klientom toksycznych instrumentów finansowych.

SKOK NA CAŁOŚĆ
Jeśli przejmowanie przez PiS polskich instytucji finansowych nie zostanie zatrzymane, to na koniec tego procesu każdy polski bank stanie się podobny do SKOK-ów. Obojętnie, czy bank bę­dzie się nazywał PKO BP, Pekao SA, Alior, czy też jakoś inaczej, będzie tak samo kontrolowany przez PiS, a z naszych depozytów będziemy płacić haracz na polityków tej partii, na PiS-owskie imprezy i PiS-owskie media.
   Teoretycznie rzecz biorąc, nasze pieniądze w takich bankach będą tak samo bezpieczne, jak objęte gwarancjami Bankowego Funduszu Gwarancyjnego depozyty w SKOK-u Wołomin.
   Jest jednak poważna różnica skali. W aferze SKOK-ów pań­stwo na ratowanie prywatnych depozytów wydało cztery miliar­dy złotych (w tym dwa miliardy kosztował sam SKOK Wołomin). W niszczonych przez PiS bankach Czarneckiego jest blisko 70 miliardów złotych depozytów prywatnych. Ich akcje lecą w dół na giełdzie, a wśród klientów zapanowała panika. Żaden fundusz gwarancyjny takich strat nie pokryje. Jeśli „lex Czarnecki” zo­stanie rozciągnięte na wszystkie polskie banki, żaden bankowy depozyt Polaków nie będzie bezpieczny.
   Na razie Kaczyński i Morawiecki próbują zdusić aferę KNF w zarodku. PiS-owskie medialne „szumidła” (tak Chrzanowski nazwał urządzenia zagłuszające w swoim gabinecie), czyli tele­wizja Kurskiego, media Rydzyka, czasopisma Karnowskich, Sa­kowicza i Lisickiego, najpierw udawały, że żadnej afery nie ma, a teraz próbują ją przedstawić w konwencji propagandy bolsze­wickiej - jako perfidny atak złych prywaciarzy na dobry ludo­wy rząd.
PiS nie zgadza się na powołanie sejmowej komisji śledczej (Kaczyński zawsze uważał komisję rywinowską za „błąd Lesz­ka Millera”, którego sam nie zamierza powtarzać). Rzeczniczka partii odrzuciła nawet żądanie opozycji, aby zwołać w tej spra­wie nadzwyczajne posiedzenie Sejmu. Rozpoczęło się jednak „wyrzucanie z sań” niepotrzebnego balastu, by opóźnić pościg wilczej watahy za „dobrozmianowcami”. PiS poświęciło Mar­ka Chrzanowskiego, a jak twierdzą nasi informatorzy, może się zdecydować na podobny krok wobec Adama Glapińskiego. Ten na razie publicznie zapowiedział, że nie zamierza podawać się do dymisji.
   Jest już oczywiste, że afera KNF nie dotyczy pojedynczych ludzi PiS, ale całych rządów tej partii. Nie jest „błędem przy pracy”, ale samą istotą ustrojowego projektu Jarosława Kaczyń­skiego. Po ewentualnym kolejnym wyborczym zwycięstwie Po­laków nie będzie już chronić przed jego władzą żadna instytucja czy prawo. Zaś wszelka znacząca prywatna własność znajdzie się pod kontrolą oligarchów wyłonionych przez PiS.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz