czwartek, 15 listopada 2018

PiS poszło na zakupy



W sejmikach wojewódzkich trwa walka o koalicje wyborcze i o każdego radnego, który może przechylić szalę zwycięstwa. A stawka jest bardzo wysoka: samorządność czy centralizacja?

Radni z Koalicji Obywatelskiej wybrani do sejmiku śląskiego fotografują się z kartą z napi­sem „Nie dzwoń! Nie PiS-zę się”. To przekaz do emisariu­szy Jarosława Kaczyńskiego, którzy telefonowali już do wszystkich z nowo wybranych radnych sejmiku, aby choć jednego przekonać do PiS. Do 45-osobowego sejmiku partia rządząca wprowa­dziła 22 swoich ludzi, KO - 20, SLD - 2, a ludowcy - 1. Gdyby PiS zwiększył tu stan posiadania tylko o 1 osobę, mógł­by rządzić samodzielnie. Członek władz krajowych PiS i jeden ze śląskich liderów partii poseł Wojciech Szarama mówił niedawno na antenie Radia Katowice: „Są prowadzone starania. Przekonamy - myślę - radnych i wtedy utworzymy zarząd w województwie śląskim”. Doda­wał, że ważnym argumentem do pójścia z jego partią jest 50 mld zł, które Mateusz Morawiecki ma do wydania na Śląsku.
   Nie oddacie województwa Kaczyń­skiemu? - pytamy Borysa Budkę, który dopina rozmowy koalicyjne. - Myślę, że nikt z radnych z demokratycznej opozy­cji nie pójdzie pod rękę z PiS. Ale spokojny sen będę miał dopiero po pierwszej sesji sejmiku, po głosowaniu w sprawie wybo­ru marszałka - mówi Budka. W tym aku­rat zgadza się z nim Szarama: „PiS ma ogromne zdolności koalicyjne, ale nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, bo tutaj wynik głosowania jest do końca niepew­ny. Jak zarząd województwa będzie wy­brany, będziemy albo gratulować, albo się martwić”.

Rozmowom koalicyjnym nie sprzyja kalendarz, jest bowiem sporo czasu od wyborów do sesji inauguracyjnej, a po drodze było kilka wolnych dni (Wszystkich Świętych i 12 listopada), które sprzyjają - jak mówi jeden z mar­szałków - „kupczeniu stanowiska­mi”. Pierwsze posiedzenia wszystkich 16 sejmików zwołuje komisarz wyborczy w ciągu siedmiu dni roboczych po upły­wie obecnej kadencji. Ta kończy się 16 li­stopada, czyli na negocjacje, w tym te, które ocierają się o korupcję polityczną, jest prawie miesiąc. Nowe sejmiki mogą się zebrać najwcześniej 17 listopada. Wtedy wybiorą pięcioosobowy zarząd województwa - organ wykonawczy - czyli marszałka, najwyżej dwóch wi­cemarszałków i pozostałych członków zarządu. Teoretycznie ustawa pozwala na przesunięcie tego wyboru nawet jesz­cze o dwa miesiące, ale to oznaczałoby paraliż w urzędach marszałkowskich.
   Nie tylko kalendarz powoduje, że ostateczne wyniki tej układanki nie są do końca pewne. Ustawa o samorzą­dzie wojewódzkim stanowi bowiem, że te strategiczne głosowania personal­ne są tajne. Jeśli PiS uda się przekonać do siebie jakiegoś radnego, pokażą to do­piero wyniki głosowań, ale i tak ta oso­ba pozostanie anonimowa. - To wyjdzie na jaw wtedy, kiedy dostanie za to sto­sowną zapłatę: stanowisko - mówi jeden z marszałków.
   Jeśli chodzi o sejmiki, to dobre nastroje opozycji z wieczoru wyborczego szybko opadły wraz z podaniem przez PKW ofi­cjalnych wyników wyborów. W całym kraju do obsadzenia było 552 foteli w sejmikach, z czego najwięcej otrzymał PiS - 254, Koalicja Obywatelska - 194, PSL - 70, Bezpartyjni Samorządowcy - 15, SLD - Lewica - razem 11 mandatów. Swoich ludzi wprowadzili też: Mniej­szość Niemiecka - 5, komitety Dutkiewi­cza dla Dolnego Śląska - 2 oraz Bogdana Wenty dla świętokrzyskiego - 1.
   Dla partii Kaczyńskiego to rekordowy wynik, bo wygrała w 9 sejmikach woje­wództw (lubelskiego, łódzkiego, mało­polskiego, podkarpackiego, podlaskiego, świętokrzyskiego, dolnośląskiego, ma­zowieckiego i śląskiego), ale w trzech ostatnich musi walczyć o koalicje, a ta w dolnośląskim jest już właściwie prze­sądzona, lub musi łowić pojedynczych radnych, aby zdobyć większość.
   Koalicja Obywatelska wygrała w 7 (ku­jawsko-pomorskim, lubuskim, opolskim, pomorskim, warmińsko-mazurskim, wielkopolskim i zachodniopomorskim), ale samodzielną większość ma tylko w pomorskim, w innych będzie podpisy­wać umowy koalicyjne. Zakładając moż­liwość współpracy z ludowcami, koalicja KO i PSL miałaby szansę na rządzenie w sejmikach województw: kujawsko-po­morskim (18 mandatów na 30 wszyst­kich), mazowieckim (26 na 51), war­mińsko-mazurskim (19 na 30) oraz wielkopolskim (22 na 39).
   W województwach lubuskim i zachod­niopomorskim zbudowanie większości koalicyjnej będzie zależało od decyzji radnych SLD i Bezpartyjnych Samo­rządowców. W opolskim - od radnych Mniejszości Niemieckiej. Z kolei w sej­miku woj. śląskiego - od decyzji radnych SLD, a w dolnośląskim - od Bezpartyj­nych Samorządowców i KWW Z Dutkie­wiczem dla Dolnego Śląska.
   Zaraz po wyborach do Warszawy na trzygodzinną naradę zjechali sze­fowie regionów PSL i ustalili, że na po­ziomie sejmikowym koalicji z PiS nie będzie, bo „z terrorystami się nie nego­cjuje”. Nie zamierzają dać się ugłaskać partii, która przez kilka miesięcy pluła im w twarz. Choć partia Władysława Kosiniaka-Kamysza w porównaniu z poprzednim rozdaniem - sprzyjała jej wtedy książeczka wyborcza, dzięki któ­rej zdobyła pięć marszałkowskich foteli - straciła teraz najwięcej (aż 89 radnych), też twardo negocjuje swoje. - Mamy mniej mandatów, ale bez nas Koalicja Obywatelska może pożegnać się z władzą w siedmiu sejmikach, więc liczymy na do­brą dla obu stron umowę - mówi poseł Piotr Zgorzelski (PSL).
   Z tej układanki zwycięsko wyjdzie Adam Struzik, po raz kolejny otrzymu­jąc buławę marszałka Mazowsza, choć KO zdobyła tu 18 mandatów, a PSL ma tylko 8 radnych. Struzik podniósł ciśnie­nie Schetynie, kiedy dopytywany przez dziennikarzy o koalicję z PiS mówił,
że „wszystko jest możliwe, jeśli głów­nym wyzwaniem będzie dobro regio­nu”. Ludowcy wiele są w stanie oddać, ale nie Struzika wraz z armią wiernych mu ludzi, i PO już się z tym pogodziła, choć do funkcji przymierzał się jeden z jej najważniejszych polityków w tym regionie Marcin Kierwiński. W tej spra­wie w kolejce do PSL stał PiS z licznymi ofertami, który gotów był zawrzeć koali­cję ze swoim największym wrogiem, byle zdobyć stołeczne województwo.
   Ludowcy walczą też o utrzymanie fote­la marszałka w warmińsko-mazurskim (KO - 12, PSL - 7, PiS - 11). Tu negocja­cje Platformy z PSL idą jak po grudzie, bo KO uważa, że teraz to jej należy się laska marszałkowska. - Mając w pamięci, jak trudno nam się dawniej współrządziło z marszałkiem Protasem z PO, zastana­wiamy się, bo PiS za współrządzenie chce nam zapłacić marszałkowskim fotelem - mówi członek PSL. Rzeczniczka PiS jest przekonana, że „gdyby nie oportunizm szefa PSL, to działacze tej partii wybrali­by współpracę z PiS”. Partia Kaczyńskie­go kusi szeregowych radnych, a jako par­tia rządząca ma ku temu narzędzia. - Nie chodzi tylko o oferty, ale też zastraszanie naszych radnych. Na przykład ze stro­ny proboszczów, którzy za wystąpienie przeciwko PiS grozili naszym radnym, że nie będą chrzcić ich dzieci czy wypra­wiać pogrzebów rodzicom - mówi osoba z władz PSL.

Wiadomo, że wybory do sejmików od zawsze były nierozerwalnie zwią­zane z polityką ogólnokrajową, jed­nak w tegorocznym rozdaniu wybitnie był to plebiscyt sympatii politycznych. Adam Gendźwiłł z Uniwersytetu War­szawskiego, ekspert od samorządów i polityki lokalnej, zwraca uwagę, że z badań jasno wynika, że Polacy słabo orientują się w kompetencjach sejmi­ków, nie wiedzą, kto jest marszałkiem, i nie znają swoich radnych. A ci mogą twierdzić, że mają przecież silne man­daty, bo na przykład w województwie mazowieckim trzeba zdobyć zdecydo­wanie więcej głosów, aby zostać rad­nym niż posłem. Ale nie ma co winić tylko obywateli, bo swoje na sumieniu mają też sejmikowi radni, którzy są mało widoczni. Pewien senator po wyborach dostał cztery razy więcej gratulacji, niż kiedy obejmował fotel marszałka woje­wództwa. A przecież wie, że w Senacie jego władza w porównaniu z tą w urzę­dzie marszałkowskim była prawie żadna.
   - Samorząd wojewódzki ma duże znaczenie w wydawaniu środków unij­nych, które mają wielki wpływ na ja­kość życia mieszkańców. Te pieniądze powiększyły władzę i bardzo podniosły rangę szczebla wojewódzkiego - mówi Gendźwiłł. Dodaje, że ze środków unij­nych współfinansowane są transport regionalny i drogi. Zarządy województw mają wpływ na funkcjonowanie szpita­li wojewódzkich - choć płatnikiem jest NFZ, to urzędy marszałkowskie są orga­nami współprowadzącymi i mogą dofi­nansowywać np. sprzęt medyczny. Pro­wadzą też teatry, ośrodki kultury, sportu i rekreacji - istotne dla życia mieszkańców instytucje. Dają dotacje na innowacyjność i rozwój przedsiębiorczości. Śląski urząd marszałkowski na Koleje Śląskie wydaje ok. 100 mln rocznie (w 2018 r. cały budżet wynosił 1,87 mld zł), a spółkę zbudował w parę lat od zera. Tu KO z PSL i SLD zdo­była 23 mandaty i ma jeden głos przewagi nad PiS. Wojciech Saługa (PO), który pew­nie zachowa fotel marszałkowski, mówi, że gdyby o wielu połączeniach kolejowych na Śląsku decydowała władza w Warsza­wie, to do dziś byłyby tylko na papierze - samorządowcy na miejscu szybciej po­trafili się dogadać. Budżet województwa mazowieckiego w tym roku to 3 mld zł, za­chodniopomorskiego - 1,2 mld zł, a łódz­kiego - 968,4 mln zł, z czego 200 tys. prze­znaczono na pilotażowy program in vitro. Ten ostatni wydatek był krytykowany przez radnych PiS. Teraz partia przejęła sejmik łódzki jednym głosem (PiS - 17, KO - 12, PSL - 4) i już nie będzie pomagać niepłodnym parom.

Czy ta zmiana w układzie sił w sej­mikach (PiS wcześniej rządził tylko na Podkarpaciu) oznacza rewolucję dla mieszkańców? Czy będzie mieć wpływ na zmianę dotychczasowej po­lityki rozwojowej w ich regionach? Wo­jewództwo to najwyższy szczebel orga­nizacji samorządu, który dba o rozwój całego regionu. Adam Gendźwiłł uważa, że PiS najbliższa jest wizja państwa scen­tralizowanego, w której nie ma zbyt wie­le miejsca na samorządność: - Lokalne władze są sprowadzane przez PiS do roli wykonawcy decyzji rządowych, podczas gdy samorządy powinny być właśnie miej­scem, w którym prowadzona jest autono­miczna i różnorodna polityka.
   Stawką tych wyborów było także to, kto będzie w województwach zarzą­dzał eurofunduszami. Rozpoczynająca się kadencja samorządów będzie wydłużona o rok - do pięciu lat - i potrwa do 2023 r. To oznacza, że władze woje­wództw dokończą wydawanie pieniędzy z perspektywy UE trwającej do 2020 r. i ustalą wydatki z kolejnej perspekty­wy, do 2027 r. W następnej siedmiolatce UE nie będzie dla Polski już tak hojna. Dziś wiadomo, że na politykę spójności przypadnie nam 64 mld euro, czyli o ponad 20 proc. mniej, niż dostaliśmy w poprzednim rozdaniu. Trzeba wziąć pod uwagę, że to jednak wstępna propo­zycja, która może być okrojona. A przy stole negocjacyjnym będzie się liczyć także to, czy Polska dalej będzie trwać przy samorządowym modelu wydawa­nia unijnych pieniędzy, czy go scentrali­zuje. Dziś ponad 40 proc. z eurofunduszy przeznaczonych na rozwój regionów jest do dyspozycji właśnie samorządów wo­jewódzkich. To z tych pieniędzy opłaca­nych jest większość inwestycji.
   Komisja Europejska bardzo chwali Polskę za ten zdecentralizowany model. Rumunia słabo radzi sobie z wydawa­niem unijnych pieniędzy właśnie dlate­go, że te nie są wdrażane przez szczeble regionalne. PiS, kiedy doszedł do władzy, zapowiadał, że bliżej mu do modelu cen­tralnego, i choć go nie wdrożył, to samo­rządowcy wciąż obawiają się tej zmiany.
Teoretycznie dziś - jak mówił w wywia­dzie dla „Gazety Wyborczej” Olgierd Geblewicz, marszałek województwa zachod­niopomorskiego (najpewniej zostanie na stanowisku) - też nadzór nad całym procesem wydawania eurofunduszy ma rząd, ale musi mieć jakieś podstawy, aby odebrać je województwom, bo pienią­dze są już zakontraktowane, a poza tym Bruksela musiałaby się na to zgodzić. PiS zresztą już wysyłał do urzędów marszał­kowskich CBA, ale niczego, co by wska­zywało na marnowanie europieniędzy, nie znalazło. Geblewicz wspomina, że za dotacje unijne Pomorze Zachodnie stworzyło doceniany specjalny program dla najtrudniejszych obszarów, z naj­większym bezrobociem i wykluczeniem komunikacyjnym oraz społecznym. Ale w kolejnej perspektywie unijnej PiS może chcieć przekazać wojewodom (przedsta­wiciele rządu w terenie) dysponowanie tymi regionalnymi funduszami, o których dziś decydują samorządowi marszałko­wie. Zresztą już dziś, w trwającej jeszcze perspektywie, w tych województwach, w których PiS przejął władzę, radni wo­jewódzcy obawiają się, że z Nowogrodz­kiej będą szły polecenia o sposobie wy­dawania eurofunduszy. Czy w kolejnej siedmiolatce (do 2027 r.) eurodotacje będą zarządzane z poziomu centralne­go? O tym zdecyduje rząd, a Komisja Eu­ropejska nie będzie mogła zakazać nam zmiany tego modelu.
   Jaki jest stosunek PiS do samorząd­ności województw, widać już od trzech lat. Choć do tych wyborów rządził tylko w woj. podkarpackim, to odkąd przejął rząd, przywłaszcza sobie kompetencje marszałków. Przejął kontrolę np. nad lokalnymi funduszami ochrony śro­dowiska, opanowując Wojewódzkie Fundusze Ochrony Środowiska, które dysponują setkami milionów złotych m.in. na walkę ze smogiem czy kanali­zację. Do 2016 r. sejmiki wojewódzkie same wybierały siedmioosobowe rady nadzorcze Funduszy, które wskazywa­ły zarządy Funduszy, ale po zmianach wprowadzonych przez PiS, w pięciooso­bowych radach nadzorczych zasiadają teraz nominaci wojewody, ministra śro­dowiska, Narodowego Funduszu - wszy­scy przedstawiciele rządu i tylko jeden samorządu wojewódzkiego.

Tam, gdzie zmienią się zarządy wo­jewództw, ruszy kadrowa lawina w administracji województwa. Można spodziewać się zmian w kierownictwie wspomnianych już m.in. szpitali, insty­tucji kultury, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego, urzędów pracy pod­ległych marszałkom czy spółek z udzia­łem marszałków. Według GUS urzędy marszałkowskie to około 15 tys. etatów urzędniczych, do tego kolejne 10 tys. eta­tów w jednostkach podległych urzędom. To sama administracja - nie licząc kultu­ry, szpitali, szkolnictwa - ale wiadomo, że tych z niższego szczebla nowa władza nie będzie wymieniać. Na stole negocja­cji koalicyjnych leżą oczywiście dobrze opłacane i prestiżowe stanowiska. PiS ma dzisiaj narzędzia służące „współpracy”, jak rządowe dotacje, miejsca w spółkach Skarbu Państwa, w tym na Dolnym Śląsku lukratywne posady w KGHM. Jak policzyło OKO.press, ze 163 radnych wojewódzkich PiS aż 59 znalazło zatrudnienie w pań­stwowych spółkach i instytucjach. Ich za­robki w porównaniu z okresem przed na­staniem „dobrej zmiany” wzrosły w 2017 r. ponadtrzykrotnie. W 2015 r. zarobili śred­nio 92 tys. zł każdy, czyli 7,7 tys. zł mie­sięcznie, a w 2017 r. już średnio 283 tys. zł, czyli po 23 tys. zł na miesiąc.
   PO trudno byłoby przelicytować PiS, który biorąc pod uwagę swoje bardzo ograniczone zdolności koalicyjne, rzu­cił na Dolny Śląsk wszystkie siły. Zaraz po wyborach zjechali tu Michał Dworczyk, szef Kancelarii Premiera, który uchodzi za takiego, co się potrafi doga­dać, i odpowiada za koordynację poro­zumień, oraz Adam Lipiński, wiceprezes PiS. Przekonują Bezpartyjnych Samorzą­dowców, że sojusz z PiS to dla nich naj­bardziej opłacalna opcja. Z 36 mandatów PiS zgarnęło 14, KO - 13, PSL - 1 i Komi­tet Dutkiewicza - 2, więc kto dogada się z 6 radnymi BS, ten ma większość. Emi­sariusze Kaczyńskiego są w stanie wiele zaoferować, a Robert Raczyński, lider BS, mówi wprost, że ponieważ bez nich nic się nie uda, to w 36-mandatowym sejmi­ku chce zachować stanowisko marszał­ka dla Cezarego Przybylskiego, a dodat­kowo miejsce w zarządzie i gwarancję realizacji programu. Raczyński mówi wprost „bierzemy wszystko”, nieważne, od kogo. A PiS im to da, bo zawiązanie tego sojuszu oznacza największy sukces wyborczy partii. Chodzi o upokorzenie Platformy, zdobycie władzy w trudnym dla PiS terenie, i wreszcie - to byłby pre­cedens, dowód na to, że z partią war­to rozmawiać.
   BS, młodej czteroletniej formacji, oferta PiS daje wymierne korzyści tu i teraz, ale z drugiej strony pójście ręka w rękę z ludź­mi Kaczyńskiego, kiedy wcześniej masze­rowało się z KO w obronie sądownictwa, zaważy na ocenie wszystkiego, co do tej pory osiągnęli. A ponieważ ich wyborcy w znacznej mierze zaliczają się do opo­zycji demokratycznej, to w wyborach parlamentarnych po takim aliansie z PiS trudno będzie Bezpartyjnym o sukces.

Bezpartyjni Samorządowcy z 15 man­datami w sejmikach w skali kraju są czwartą siłą w samorządzie, ale gdy­by nie pokłócili się z Kukiz’15 i połączyli siły, to według wyliczeń dr. Jarosława Flisa zdobyliby razem 45 mandatów. To uczy­niłoby ich języczkiem u wagi w pięciu sejmikach, w tym w największych na Śląsku i na Mazowszu. Byłaby to zasługa 3 Victora d’Hondta, Belga, profesora prawa cywilnego i matematyka, który w 1878 r. stworzył procedurę podziału mandatów między kandydatów z list partyjnych w wyborach o ordynacji proporcjonalnej. Mechanizm jest uniwersalny, obowią­zuje także w wyborach do parlamentu i do rad powiatów. - Ta metoda zachęca do współpracy i porozumienia się przed wyborami, co sprzyja stabilności rządów - wyjaśnia Jarosław Flis. - Jest korzystna dla dużych komitetów i dla tych, którzy idą w koalicjach na jednej liście. Jeśli par­tie, które samodzielnie mają w okolicach 5 proc., porozumieją się, to dostają trzy razy więcej mandatów, czyli większą na­grodę, a im większe partie się łączą, tym zbierają za to mniejszą nagrodę. Chociaż próg wyborczy wynosi 5 proc., to w wielu miejscach SLD czy PSL, mimo że otrzy­mały większe poparcie niż to minimalnie wymagane, nie dostały mandatu. Przy po­dziale mandatów wygrał na tym PiS jako najsilniejsza partia.
   Rachunek jest prosty: PSL, SLD i ko­mitet Wenty otrzymali w woj. świę­tokrzyskim razem 262 tys. głosów, o 55 tys. więcej niż PiS. Gdyby zwarli szeregi na jednej liście, to dziś PiS nie świętowałby tu triumfu, przejmując sej­mik. To samo w woj. łódzkim, gdzie KO i PSL zdobyli razem 425 tys. głosów, a PiS 365 tys., i to PiS z 17 mandatami ma więk­szość - o jeden głos. Silne ugrupowanie bierze znacznie więcej mandatów niż dwa mniejsze. Dlatego Krzysztof Łapiń­ski, były rzecznik Dudy i spin doktor PiS, powiedział, że sejmikowy dobry wynik to sukces Kaczyńskiego, Morawieckiego i d’Hondta.
   Jeśli wybory do sejmików są traktowa­ne jak sondaż na wybory parlamentar­ne, to koalicja demokratyczna powinna przyjrzeć się symulacji, którą przepro­wadził dr Tomasz Jurkiewicz z Uniwersy­tetu Gdańskiego. Wynika z niej, że gdyby Polacy zagłosowali w wyborach do Sej­mu tak samo jak w tych do sejmików, to PiS straci władzę. Jest jeden warunek: biorąc pod uwagę mechanizm d’Hondta, KO musi poszerzyć się o minimum jesz­cze jedną partię. Jurkiewicz wyliczył, że KO wspólnie z PSL i SLD zdobyłaby 243 mandaty. Jest i drugi mechanizm, czyli myślenie życzeniowe polityków oraz przekonanie o własnej sile i że tym razem się uda. Na razie udało się, ale Jarosławowi Kaczyńskiemu odbić pięć sejmików, a może i sześć. I trudno mieć nadzieję, że skoro wzmocnił tu swoją pozycję, to osłabnie w nim nieco chęć centralizacji władzy.
Anna Dąbrowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz