sobota, 24 listopada 2018

Patriotyzm oznacza dziś udzielaną sobie i totumfackim promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny,Gangrena,Powidła i szumiała,Jasny gwint!,Suport,Odlot,Kwestia pryncypiów,A nie mówiłem?,Państwo zamknęło oczy i Realiści ponad granicami



Patriotyzm oznacza dziś udzielaną sobie i totumfackim promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny

Gdy słowo „patriotyzm” pada z ust polityka, zapala mi się alarmowa lampka. Bo - zwłaszcza na pisowskiej prawicy - prawidłowość jest taka, że im gorsza blaga, tym ogromniejsza flaga.

„Zawsze miał najwyższe standardy profesjonalne, merytoryczne, uczciwości, patriotyzmu i wszelkie inne”. Tak prezes NBP Adam Glapiński mówi o swoim protegowanym Marku Chrzanowskim, szefie KNF, którego „niemoralną propozycję” nagrał bankier Leszek Czarnecki. „Profesjonalne” – rozumiem. „Merytoryczne” – rozumiem. „Uczciwości” – powiedzmy, że jakoś rozumiem, bo to czasem zależy wobec kogo. Ale z „patriotyzmem” to już pan prezes przesadził. Mogę rozumieć, po co ta przesada, ale nie mogę zrozumieć, jakim cudem obyty z polityką tytularny profesor mógł sądzić, że to mu się uda.

Gdy słowo „patriotyzm” pada z ust polityka, zapala mi się alarmowa lampka. Bo – zwłaszcza na pisowskiej prawicy – prawidłowość jest taka, że im gorsza blaga, tym ogromniejsza flaga. Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje – to porzekadło (nie mylić z „szumidłem”) działa tu bardziej bezwzględnie niż w kontekście, w którym się je na ogół stosuje.

Jarosław Zieliński z Suwałk, który policjantów noszących polskiego orła na czapce zatrudnia do cięcia konfetti i zmusza do przebieranek, swoją oficjalną stronę otwiera własną myślą następującej treści: „Nasze serca, umysły i czyny – dla Niepodległej. Niech to będzie nasza wspólna deklaracja i patriotyczne zobowiązanie wobec przyszłości”.

Słynna „pani kraksa” twierdzi, że gigantyczne premie jej oraz jej kolegom się należą, i bez skrupułów pędzi na rodzinne imprezki rządowym konwojem, rozwalając kolejne limuzyny oraz auta postronnych obywateli. Z jej ust „patriotyzm” też nie schodzi od lat, chociaż - podobnie jak policjanci z Suwałk - poznała jego obrotowy sens, gdy komitet polityczny PiS uchwalił, że „…oceniając niezwykle wysoko prawdziwy patriotyzm (…) Beaty Szydło, przyjmuje jej rezygnację”.
Premier od kredytowych słupów, które miały zarabiać kosztem banku i państwa, głosi, że „patriotyzm to coś najwspanialszego”. Senator Bierecki, którego jedna fundacja wytransferowała kilkadziesiąt milionów do spółki w Luksemburgu, a kolejne miliony z Kasy Krajowej SKOK chciał wyprowadzić do innej swojej fundacji, opowiada, że „sukces ekonomiczny rodzi się z narodowej dumy, która jest źródłem gospodarczego patriotyzmu”.

Antoni Macierewicz, otoczony powszechnie znaną siecią rosyjskich powiązań, były minister obrony, który odbierając tytuł Patriota Roku 2016, głosił, że „patriotyzm, patriota to jedno z największych słów w języku polskim, w języku ludzkim”, w tym samym czasie gwałtownie hamował modernizację armii i poniżał wojsko, którego dowódcy musieli się prężyć przed Misiewiczem lub odejść.

Patriotyzm jest ideą piękną, ale tak brutalnie, stale i zbiorowo gwałconą przez prawicę bez zasad, że w potocznym języku oznacza dziś udzielaną sobie i totumfackim promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny i ją wzniośle, więc bezwstydnie i bezkarnie, doić. PiS nie jest pierwszą partią, której politycy doją Polaków i Polskę zbiorowo i indywidualnie. Ale istnieje zasadnicza różnica między dojeniem Polski i Polaków przez polityków PiS i przez ich poprzedników. Dotychczas Polskę dojono wstydliwie, więc możliwie dyskretnie. A PiS doi wzniośle - „patriotycznie”, dumnie i ostentacyjnie. Różnica między starym (wstydliwym) i pisowskim (wzniosłym) dojeniem Polaków i Polski jest niestety nie tylko estetyczna.

Wcześniej traciliśmy przede wszystkim pieniądze. Teraz tracimy coś dużo cenniejszego - poczucie przyzwoitości tworzące podstawowy kapitał zaufania i elementarnych wartości, takich jak patriotyzm, bez których funkcjonowanie wspólnoty staje się niemożliwe.
Jacek Żakowski

Gangrena

Afera KNF może dziwić tylko kogoś, kto w ostatnich trzech latach miał zamknięte oczy i zatkane uszy, ewentualnie został poddany hibernacji. Ta afera nie mieści się w kategorii anomalia, lecz w kategorii skutki.
   Ostatnio wielką karierę robi u nas słowo „incydent”. Zda­rzenia z punktu widzenia władzy niekorzystne to zawsze in­cydenty. Rasistowskie hasła to incydenty. Race to incydenty, korupcyjne propozycje to również incydenty. Incydenty mają oczywiście prawo się zdarzyć, ale nie powinniśmy tego słowa odnosić do opisu rzeczy, które właściwie musiały się zdarzyć.
   Afera w KNF mogła się zdarzyć wcześniej (nawiasem mó­wiąc, wiele wskazuje na to, że tak było) albo później. Mogła się zdarzyć w tej instytucji albo w innej. Ale zdarzyć się w zasa­dzie musiała. Jest ona bowiem nieuchronnym skutkiem funk­cjonowania systemu budowanego od trzech lat przez PiS. Systemu, w którym instytucje państwa podporządkowywa­ne są partii, a za decyzjami państwa stoi wola jednostek. Naj­krócej rzecz ujmując, to system, który nazywa się nie rządami prawa, ale rządami ludzi.
   Gdy władza kasuje Trybunał Konstytucyjny, brutalnie dep­cze konstytucję, ustawy przyjmuje tak, jakby to było robienie w pośpiechu placków ziemniaczanych dla zaspokojenia pier­wotnego głodu, telewizję publiczną traktuje jak świadczącą usługi kurtyzanę, sądy próbuje sprowadzić do roli grzecznej straży miejskiej, gdy ułaskawia się nieskazanych, bo wła­dza tak chce, to wszyscy w tym państwie odbierają jasny syg­nał. Odbierają go poddani, bo już nie obywatele, ale przede wszystkim czynownicy władzy - jesteśmy bezkarni, jesteśmy ponad prawem.
   Najbardziej banalna z banalnych prawd podpowiada, że władza absolutna musi absolutnie korumpować. W prakty­ce instytucjonalizuje ona bowiem pokusę, by z władzy sko­rzystać, złamać reguły, zagrać ostro i obłowić się ponad miarę. Gdy świadomie z państwowego mechanizmu wymontowuje się wszystkie bezpieczniki, iskra musi zamienić się w pożar. Oczywiście występki mają różną rangę. System oligarchicz­ny w państwach autorytarnych tworzony jest zwykle w cza­sie drugich kadencji, gdy władzy puszczają wszelkie hamulce, a system bezprawia krzepnie. Ale już we wcześniejszej fazie, tej obecnej, co bardziej niecierpliwi grają ostro. A może bar­dziej przewidujący, bo kto wie, czy za rok koryto się jednak nie urwie na dekadę albo i więcej.
   PiS strasznie szarżowało w opisie nieprawości poprzedni­ków. Jeśli jednak „po owocach ich poznacie”, to współczynnik oskarżeń do aktów oskarżenia wygląda żałośnie. Oskarżo­nych - zero. Skazanych - zero. Z jednej strony mamy więc przekleństwa ludzi PO. Z drugiej zeznania kelnerów o przestępczych działaniach obecnego premiera. Z jednej stro­ny arogancję i nonszalancję. Z drugiej - jak wszystko na to wskazuje - próby szantażu, wyłudzeń i doprowadzenia pry­watnych firm na skraj albo wprost do bankructwa. No, chyba że uznamy, iż wszelkie brudy tamtej władzy zamiata pod dy­wan minister Ziobro. A teraz? Ludzie władzy chcą kupić pry­watny bank za złotówkę. Wcześniej - jak wiele na to wskazuje - przejmują za ustępstwa „linię programową” ogólnopolskiej stacji telewizyjnej, wykonując ten sam numer co w przypad­ku banku. Sorry, może taki mamy klimat, ale tak funkcjonu­ją satrapie i republiki bananowe. Postawa pana Czarneckiego mogła oczywiście władzę zdziwić, ale tylko dlatego, że przy­zwyczaiła się ona do brudnych dealów a la państwo - Rydzyk.
   Kiedyś pan Andrzej Duda na polecenie Lecha Kaczyńskie­go stawał na głowie, by KNF nie nadzorowała SKOK-ów. Gdy obciążyły już swoimi miliardowymi długami Polaków, twór­ca SKOK-ów został szefem senackiej komisji finansów, a ich główny ekonomista wiceszefem sejmowej komisji finansów. Tak się w normalnym państwie nie ma prawa dziać. To po prostu śmierdzi na odległość. Ale gangrena postępuje. Tak jak rak. Gdy już zdobyli KNF, jej szef - zdaje się - przystąpił do operacji haracze i wyłudzenia.
   Ale czy naprawdę ktokolwiek się dziwi? Żyjemy w państwie, w którym satrapa bierze sobie na własność główny plac stolicy i stawia na nim pomniki, bo taki ma kaprys. A za chwilę posta­wi i muzeum. Czyszczenie wyrzutów sumienia musi koszto­wać. Ale cóż - jego kaprys jest prawem najwyższym. Dla pana Ziobry państwo jest narzędziem do prywatnej zemsty na wy­bitnych lekarzach, dla pani Szydło - prywatną taksówką, dla pana Morawieckiego - poletkiem zabaw w demiurga od sa­molotów elektrycznych. Państwo prywatne.
   Oczywiście pytanie brzmi, czy jesteśmy w punkcie, w któ­rym gangrenę da się jeszcze powstrzymać, czy w punkcie, w którym zżera już ona cały organizm.
   Państwo PiS gnije. Czy to gangrena, czy rak - nie jest waż­ne. Pan Chrzanowski w państwie PiS pozostanie bezkarny. Za dużo wie. Ważne jest coś innego. To, czy powstrzymamy pro­ces gnicia. W całym tym bagnie jest tylko jedna dobra wia­domość. Skalpel mamy my, obywatele. Wystarczą odwaga, precyzja i ostre cięcie.
Tomasz Lis

Powidła i szumiała

Afera KNF, którą w tym wydaniu POLITYKI opisujemy i analizujemy, wniosła do potocznego języka dwa przebojowe terminy:„Plan Zdzisława” i„szumiało”.
Od dziś (i pewnie przez jakiś jeszcze czas) Planem Zdzi­sława będą nazywane różne toporne kombinacje, polegające na si­łowym przejmowaniu cudzych biznesów lub narzucaniu im„opieki” „Szumidło” też ma wdzięk, który aż szkoda zmarnować, odnosząc wyłącznie do technicznych urządzeń zagłuszających. Świetnie np. nadaje się do określania rozmaitych działań propagandowych nastawionych na wytłumianie bądź zagłuszanie wizerunkowych kryzysów. Tak jak teraz. Od kilku dni państwowe szumidło wszelkimi możliwymi kanałami sieje ten sam przekaz: nie było żadnej wielkiej afery, a jeśli była, to dotyczy jednego człowieka, który zresztą został zaraz wzorcowo zwolniony z pracy, bo takie mamy najwyższe stan­dardy, i choć w sumie chciał dobrze, to padł ofiarą agenta Czarnec­kiego, wrogich mediów oraz zagranicznych grup interesów, które szkodzą Polsce. To naprawdę, niemal słowo w słowo, tak właśnie leci w mediach narodowych i w rozłożonych na głosy- partyjnych przekazach dnia. Ale żadne szumidło, jak wiemy, nie daje stupro­centowej skuteczności. Afera KNF powoli się rozlewa, stając się dla władzy coraz bardziej dokuczliwa i niebezpieczna.

Przede wszystkim nie udały się próby wyizolowania Marka Chrza­nowskiego, byłego prezesa KNF, z układu personalnego, który go wyniósł do władzy. W kłopotach znalazł się jego patron i promotor, prezes NBP Adam Glapiński, od dekad sam blisko związany z Jaro­sławem Kaczyńskim, a w latach 90. jeden ze współtwórców bizneso­wych fundamentów Porozumienia Centrum, partii-prekursorki PiS. Jeśli pojawią się dowody, że Glapiński wykroczył poza swoje kom­petencje i brał udział w układaniu, a następnie forsowaniu Planu Zdzisława, prezes NBP może stać się dla partii obciążeniem. Na razie zdecydowanie zaprzecza, jakoby rozważał ustąpienie, ale przecież Chrzanowski też nie zamierzał podawać się do dymisji.
   Kolejne „wyjście z afery” (cytując barwne określenie Zbigniewa Ziobry z czasów pierwszego rządu PiS) prowadzi w stronę sena­tora Grzegorza Biereckiego, twórcy systemu SKOK - któremu PiS do dziś zapewnia polityczną ochronę - współwłaściciela prorządo- wych mediów, człowieka uchodzącego za „sponsora partii”, szarej eminencji całej pisowskiej formacji. Niejasna sprawa kilkudziesięciomilionowej lokaty, z którą Czarnecki - według jego zeznań - nie chciał mieć nic wspólnego, a zwłaszcza usunięcie z KNF osób badających nieprawidłowości w SKOK, oznacza, że Bierecki też w tej sprawie tkwi. Rzecz jasna obu panom, a także innym (poza b. prezesem KNF) uczestnikom afery nic na razie nie grozi, bo PiS ma pełną kontrolę nad prokuraturą, służbami specjalnymi i instytu­cjami nadzoru państwowego. Chyba że...

Deklaracja Zbigniewa Ziobry, że „przejmuje osobisty nadzór nad śledztwem w sprawie KNF”, musiała być odczytana przez kolegów jako ostrzeżenie: to Ziobro będzie decydował, jaki wątek ukręcić, a jaki podkręcić. Fakt, że prokuratura pozwoliła Chrza­nowskiemu, już po dymisji, na parogodzinne „czyszczenie biura”, też sugeruje, że Ziobro jest w grze. Daje to okazję do kontrakcji Mateuszowi Morawieckiemu - i tak dalej: kogo wciągają rozgrywki w obozie władzy, będzie miał używanie.
   Zapewne należy się więc spodziewać przecieków i tzw. medial­nych wrzutek. Niestety, cała ta afera najlepiej daje się opisywać języ­kiem mrocznych polityczno-biznesowych thrillerów. Oficjalnie jakąś wersję wydarzeń zapewne poznamy, ale równie niewiarygodną jak instytucje, które się aferą zajmują. Tylko sejmowa komisja śledcza (akurat idealnie pasująca do takiej właśnie sprawy) mogłaby to i owo odsłonić - lecz właśnie dlatego nie powstanie. Jesteśmy zatem zdani na domysły i spekulacje. Niemniej nawet z tego, co już wiadomo, da się zrekonstruować polityczny scenariusz tkwiący u podstaw afery KNF. Nasi autorzy określają go terminem „orbanizacja”. Chodzi - w skrócie - o stopniowe, jak na Węgrzech, uzależnienie prywatnej gospodarki od aparatu państwowego i budowę partyjnej oligarchii biznesowej.

Banki Czarneckiego rzeczywiście były źle i nazbyt ryzykownie zarządzane, wymagały planu sanacyjnego, ale Plan Zdzisława zakładał przecież „doprowadzenie do upadłości” i przejęcie za zło­tówkę, według na świeżo i na szybko napisanej ustawy. Wokół tego toczyła się korupcyjna rozgrywka Chrzanowskiego. I na tym polega nasz dzisiejszy dramat: instytucje państwa zostały odarte z zaufania; mamy prawo, bo mamy mnóstwo dowodów, podejrze­wać, że służą przede wszystkim gospodarczym i politycznym inte­resom Grupy Trzymającej Władzę. Rządy oligarchii, czyli coś, przed czym III RP - inaczej niż większość postkomunistycznych krajów - zdołała się ochronić, dopiero teraz stają się realne. A wraz z nimi system państwowej korupcji.
   Polska, wbrew wieloletniej propagandzie partii Kaczyńskiego, należała do najmniej skorumpowanych krajów świata. Jest w tym także historyczna zasługa PiS, które wokół łapownictwa potrafiło współtworzyć klimat moralnego oburzenia. Jasne, jakieś przypadki wciąż się zdarzają, ale w Polsce udowodnione przestępstwa łapówkarskie to kazuistyka. PiS w wersji 2.0 werbalnie nadal potępia oso­bistą korupcję, ale wyraźnie zamierza ją zastąpić oficjalnym, zalega­lizowanym, koncesjonowanym podziałem łupów. Dokładnie w tych dniach, w związku z tworzeniem koalicji samorządowych, można zaobserwować, jak to wygląda. Opozycyjni radni opowiadają, jakie oferty finansowe są im składane w zamian za zmianę barw: etaty w spółkach Skarbu Państwa i w urzędach, zamówienia dla firm, transfery publicznych środków lub przeciwnie - naciski, pogróżki, zapowiedzi kontroli. (Mam nadzieję, że tu i ówdzie te niemoralne propozycje są jednakowoż nagrywane).
   Coraz bardziej jawne i pazerne sięganie po tzw. konfitury (po­widła?) władzy jest przykrywane nieznośną retoryką, wedle której Marek Chrzanowski to prawdziwy polski patriota (jak przekonywał prezes Glapiński), stopniowe przejmowanie przez partyjną nomen­klaturę kontroli nad gospodarką i prywatnym biznesem to repolonizacja, a sama partia, nawet jeśli jakieś brudy się do niej próbują przykleić, pozostaje „zawsze dziewicą”. Oczywiście, to wszystko to jedynie szumidło. I chyba właśnie zaczyna się zacinać.
Jerzy Baczyński

Jasny gwint!

W Suwałkach na moim ulubionym bazarze przy Sejneńskiej (d. Armii Czerwonej) oberwałem w żebra od jakiegoś przebie­gającego dryblasa. Łokciem zawadził, czy co? Po chwili ktoś mnie łupnął w plecy - niski blondyn w marynarce, mocno z jednej strony wypchanej czymś kanciastym. Może jestem gapa, ale gdy się po Suwałkach przesze­dłem, to tych dziwnie wypchanych facetów zauważy­łem całkiem sporo. Epidemia chyba. I nagle błysk: O, jasny gwint! Czarnecki Ryszard miał rację, że Jarosław Zieliński jest w śmiertelnym nie­bezpieczeństwie. Polują na niego lewacy z całych Suwałk. Tylko dla­czego? Ano - sam Zieliński tego nie ukrywa - że to w odwecie za na­ruszenie interesów wpływowych grup sprzed dobrej zmiany. Rze­czywiście, wiceminister SWiA na­rusza, ile wlezie. A to się przejdzie pod parasolem po czerwonym dy­wanie, a to deszcz konfetti zrzuci z helikoptera sam sobie na głowę albo 1 września o 4 rano huknie z karabinów salwę ho­norową. Czy to jest powód, żeby się na kogoś zasadzać niczym Jacek Soplica na Stolnika Horeszkę?
   Po co jednak grzebać w romantycznej poezji, skoro mamy pisowski realizm. Nie chowajmy się za Adama Mic­kiewicza, bo przecież mamy Adama Glapińskiego. I on mówi, że dwóch ludzi (Roman Giertych i Leszek Czarnec­ki) oraz „Gazeta Wyborcza” usiłują wysadzić w powietrze cały polski system finansowy. Za kozły ofiarne wzięli sobie kryształy uczciwości i lakmusy patriotyzmu - szefa KNF Marka Chrzanowskiego, doradcę prezydenta Zdzisława Sokala (też KNF) i senatora Grzegorza Biereckiego (twór­ca SKOK). A przecież, zapewnia prezes NBP, korupcja w KNF to absurd. Rzeczywiście. Po jakie licho ktoś z PiS miałby zwinąć 40 mln, skoro wkrótce za 5 zł rząd zafun­duje sobie bez najmniejszych kłopotów pięć banków?
   Bardzo mnie ciekawi, jak się Ja­rosław Kaczyński odwdzięczy swojemu imiennikowi Sellinowi za wy­wołanie go do tablicy. To przecież wiceminister kultury nieoczekiwanie błysnął odkryciem, że cała korupcyjna maszyna w KNF jest zemstą Roma­na Giertycha na prezesie PiS, który kilkanaście lat temu usunął go z polityki. Od tamtej pory Giertych stał się chodzącym zombie i dostarczycielem paliwa politycznego dla totalnej opozycji - dodaje Sellin. A ja wiem, że dep­czącą Polskę armią zombie są jego nienasyceni partyjni przyjaciele. Chcieliby dorównać legendarnej rodzinie Corleone, na szczęście trafiła nam się tylko nieudolna imitacja.

Piszę ten felieton raniutko, w po­niedziałek 19 listopada. Z tele­wizji dowiaduję się przed chwilą, że finanse naszego kraju są stabilne, bo Narodowy Bank Polski jest stabil­ny. Prezes Glapiński też jest stabilny, więc Leszek Czarnecki może na ra­zie spać spokojnie. NBP „deklaruje gotowość natychmiastowego wspar­cia”, by - w trosce o oszczędności Polaków - zapewnić finansową płynność jego bankom. Och tak, w trosce o Polaków. Ja wiem swoje: pisowscy urzędnicy mają nas za durniów. Grają na czas i nic więcej. Nie wierzę w ich żadne słowo. W porządnym kraju po takiej grandzie rząd ogłosiłby swoją upadłość przez aklamację. A u nas tylko zaryczy zgodnym chórem: Polska biało-czerwoni! Polska biało-czerwoni! Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało!
   PiS do tej pory nie znał umiaru w popisywaniu się dobrym samopoczuciem, a teraz portki mu się chyba naprawdę zatrzęsły. Na okładkach najważniejszych prorządowych tygodników - Donald Tusk. Tytuły walą jak werble: „Wraca koszmar”, „Boże, chroń nas przed Tuskiem”. Aż chciałoby się ten drugi wzmocnić strze­listą pointą: „Boże, pozwól nam kraść dalej”.
Stanisław Tym

Suport

Żeby na sekundę odetchnąć od wielkiej polityki upstrzonej korupcyjnymi pro­pozycjami i niesprawnością szumideł, chciałbym w imieniu swoim i wielu polskich ki­biców podziękować kończącej karierę Agniesz­ce Radwańskiej. To wielka polska tenisistka, która w ciągu 13 lat dostarczyła nam wielu powodów do dumy, wzruszeń i radości. Pewnie nie była to łatwa decyzja, ale podjęta we właściwym momencie. My­ślę, że do moich podziękowań dołączy się wielu pol­skich kibiców i sympatyków tej najbardziej sprytnej i inteligentnej, wielkiej polskiej tenisistki.
   Po tym oddechu wracam do niedawno zakoń­czonych bieżących wydarzeń. W show-biznesie ist­nieje pojęcie suportu. Tak się dzieje, kiedy wielką gwiazdę poprzedza mniej ważny artysta, żeby wy­pełnić sceniczną przestrzeń i przygotować pub­liczność do wielkich emocji. W czasie obchodów 100-lecia Niepodległości Polski wielką gwiazdą był marsz ekstremalnych ugrupowań prawicowych wzbogacony o tysiące nie do końca zorientowanych polskich patriotów, a suportem na mocy specjalne­go porozumienia był marsz rządzących. Nasi rzą­dzący zgodzili się na biało-czerwoną kolorystykę i przyzwoite zachowanie. Legitymizując właściwy marsz, nie doprowadzili między sobą do żadnych incydentów. Jarosław Kaczyński nie wykrzykiwał o zdradzieckich mordach, minister Brudziński
złodziejach, a prezydent Duda, powstrzymywa­ny za ręce przez funkcjonariuszy SOP, nie spalił wyimaginowanej flagi Unii Europejskiej. Tak jak się umówili z organizatorami właściwego mar­szu, zachowywali się godnie i trudno było im za­rzucić jakieś nieprzystojne czyny czy prowokacje. Nie wiem, jak będzie w przyszłym roku, ale w tym jubileuszowym dali przykład, jak można przez parę godzin ukryć to, co myślą naprawdę. Po mar­szu rozjechali się limuzynami do swoich domów, a ich podróż odbyła się mimo dużego ruchu pie­szych bezwypadkowo. W podsumowaniu zgodnie podkreślili swoją godną postawę i sprawność orga­nizacyjną, czego im gratuluję.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Odlot

Były wiceminister obrony narodowej u An­toniego Macierewicza - ten sam, który cie­szył się jak dziecko, że „płonie pedalska tęcza” i który nauczył Macrona posługiwać się sztućcami, a więc Bartosz Kownacki we własnej osobistej osobie poseł PiS - złożył interpelację w sprawie niedostatków patrioty­zmu w Polskich Liniach Lotniczych LOT.
   Konkretnie zatrwożyła go kwestia tego, co podróżni oglądają, a raczej czego nie oglądają na pokładach samo­lotów: „Brak jest w ofercie filmów o tematyce patriotycz­nej, jak i o wielkich i wybitnych Polakach. Pasażerowie powinni mieć możliwość oglądania w czasie podróży, któ­re nieraz trwają wiele godzin, takich filmów jak: m.in. „Czas honoru”, „Quo vadis”, „Karol - Papież, który pozo­stał człowiekiem”, „Karol - człowiek, który został papie­żem” czy „Popiełuszko - wolność jest w nas”.
   Bartosz Kownacki ma świętą rację - sam, zamiast mę­czyć się kolejnym nudnym Bondem, wolałbym ożywić się maratonem „Korony królów”. Ważne, by filmy patrio­tyczne leciały w zapętleniu bez możliwości wyłączenia. Uzupełniłbym je wybranymi przemówieniami Jarosława Kaczyńskiego. Popierając tę szlachetną ideę, służę jed­nocześnie odpowiedzią wszystkim tym, którzy dziwią się włączeniu do kolekcji patriotycznej „Quo vadis?”.
   Z tego, co pamiętam ze szkoły, Ligia pochodziła z pół­nocnego ludu Ligów, który w czasach Sienkiewicza utoż­samiano z Prasłowianami, z czego wynikała symboliczna interpretacja, że Ursus, ratując Ligię przed germańskim turem, ratuje de facto Polskę przed zaborcami, tak jak Bartosz Kownacki uratował ją przed francuskimi caracalami. Być może minister Kownacki uznał, że i sam Ursus był Polakiem. Co w sumie byłoby logiczne. Czy jakaś za­granica kiedykolwiek nas uratowała?
   No właśnie - sami sobie państwo odpowiedzieli. To my innych ratujemy i dlatego do listy Kownackiego należy ko­niecznie dodać „Bitwę pod Wiedniem”, zaś świat od zawsze i nieustająco tylko nas prześladuje i zdradza, z czego pły­nie wniosek, że Ursus był Polakiem, bo w przeciwnym ra­zie przybiłby piątkę z germańskim bydlęciem, poświęcając biedną Magdę Mielcarz, co byłoby zbrodnią podwójną.
   O pozostałe tytuły się nie martwię, dużo i narodowo się teraz kameruje, zgłaszam za to dwa wnioski racjonaliza­torskie. Po pierwsze, retransmisja Wiadomości TVP, która umocni patriotyzm pasażerów patriotycznych i zawstydzi zdrajców i kanalie. Po drugie, przyszykowałbym porcję produkcji własnych, przeznaczonych specjalnie dla klientów LOT, analogicznie do drukowanych magazynów po­kładowych; np. historia sensacyjna, nawiązująca do losów Janosika i jego kamratów. W wersji współczesnej mieliby szersze horyzonty, nie ograniczaliby się tylko do Podha­la, myśleliby patriotycznie o całej Polsce i mieli zdrowsze podejście do rabunku. Zabieraliby bogatym - oddawali so­bie; np. taki hrabia miałby bank i myślał, że jak jego to jego. Widzi, że Janosik, Pyzdra i Kwiczoł mają chrapkę na piniondz i rzuca do nich arogancko, myśląc, że jest nietykal­ną kastą: „Mości zbóje, miejsce w lochu już dawno czeka!”. Ale nie z naszymi bohaterami takie numery. Występując w imieniu suwerena, Janosik godnie odpowiada: „Radzę odłożyć nagrywarki. Mógłbyś waćpan sobie krzywdę zro­bić”. A Kwiczoł dodaje: „Gołąbki same wpadają do gąbki, a banki do furmanki. Skocymy i po ptokach”.
   No i miał hrabia bank i już nie ma, bo teraz Janosikowe chłopy się nim cieszą.
   Albo thriller patriotyczno-kontrwywiadowczy. Zaczy­na się nocą na cmentarzu, gdy Soros z Merkel instruu­ją Tuska, jak ma niszczyć Polskę i Polaków. W następnej scenie młody patriota o blond włosach, błękitnych oczach i ogólnie cud-urodzie budzi się pod kołdrą w krzyże celty­ckie. Jego pogodne spojrzenie mrocznieje, gdy zdaje sobie sprawę, ile jeszcze zdrajców swobodnie chodzi po ulicach. Całuje zawieszoną na ścianie falangę i udaje się do swego zakładu pracy, gdzie dyrektor nieświadomy jego patrio­tyzmu proponuje mu olbrzymie pieniądze za działalność antypolską i zorganizowanie w miasteczku parady rów­ności. Widz wie, że to pieniądze od Sorosa, ale nasz młody bohater musi dopiero przejrzeć ogrom spisku. By ocalić Polskę, musi udać, że dołącza do antypolskiego sprzysiężenia, przyjmuje więc ogrom gotówki od dyrektora i roz­poczyna śmiertelnie niebezpieczną grę dla ojczyzny.
   No, i aż się prosi o biografię Bartosza Kownackiego, hi­storię morderczych zmagań z krwiożerczymi gangami warszawskich gejów, przy których bohaterowie „Peaky Blinders” to poczciwe i apatyczne misie. I ta ostatnia sce­na - gdy Emmanuel Macron szlocha opętańczo w ramio­nach Brigitte na wieść o tym, jak wiceminister Kownacki zaorał widelcem jego śmieszny kraik.
Marcin Meller

Kwestia pryncypiów

Wyobraźmy sobie, że kupujemy samochód z ogłoszenia, w którym stoi napisane, że jest on w rewelacyjnym stanie, dowiezie nas wszędzie, nigdy nie miał stłuczek ani przekręcanego licznika - po prostu okazja życia.
   Kupujemy. Przy pierwszej okazji, bo coś stuka w le­wym kole, jedziemy na solidny przegląd i dowiadujemy się, że to trup po dachowaniu, przekoszona rama, silnik do kapitalnego remontu, skrzynia gruchot, a na koncie ma nie 50 tysięcy, lecz milion kilometrów. Trafia Was szlag? No, mnie trafia.
   Albo wersja bardziej kobieca. Cudowna kiecka od Gucciego, okazja, noszona tylko raz, za to przez Krysty­nę Jandę na gali, idealna na Waszą figurę, piękna, prosto z Paryża, okazjonalnie nie za 10 tysięcy, ale za 5 stów. Ma­rzenie. Kupujecie i dowiadujecie się, że to chińska podróba, poliester, fastrygowana w trzech miejscach, pruje się, ciągnie, zamek się zacina, zamaskowane przypalenie od żelazka. Furia? No ba! Zostałyście przecież oszukane!
   Idziecie więc na wybory, by dać upust frustracji. Ma­cie dość tych wszystkich pieprzonych partii i zakła­manych polityków, którzy siedzą przy korycie i łżą do kamery - chcecie dać im kopniaka i oddać głos na ko­goś nowego, uczciwego. Musi być niezależny, to dla Was bardzo ważne. W końcu chcecie zmiany. Macie ko­goś takiego na oku, jest naprawdę świeży, bezpartyjny, jemu możecie powierzyć swoje losy. Idziecie do urny, rach-ciach krzyżyk i tydzień potem dowiadujecie się, że Wasz faworyt już nie jest niezależny - właśnie przyłą­czył się do PiS. Albo do PO - nieważne. Kupili go za do­brze płatną fuchę w radzie nadzorczej. Później załatwi sobie jeszcze działkę pod dom. Trafia Was szlag? Tylko szczerze. Zostaliście znowu zrobieni w bambuko, więc nie kombinujcie.
   Słowo „korupcja” powoli traci swoje kryminalne zna­czenie. Jeszcze kilkanaście lat temu, gdy wybuchła afe­ra Rywina, zarzut korupcji brzmiał mocno. Ale dziś czas biegnie szybciej niż kiedyś, jest era internetu, sprawy tajne szybciej stają się jawne, ludzie są bardziej śmia­li w przewałach i mają coraz mniej skrupułów - dziś korupcja zaczyna być towarem powszechnego użytku. Mówi się o niej powszechnie, zwłaszcza w świecie poli­tyki. Byle się nie dać złapać.
   Gdy wybuchła sprawa prezesa KNF, moja żona, pa­trząc w telewizor, zapytała znienacka. „Ty, ile on ma lat?”. Sprawdziłem - 37. Młodziak. Od kilku lat w obie­gu, nominowany a to przez Dudę, a to przez Szydło, albo przez partię PiS na różne związane z pieniędzmi stano­wiska i funkcje, wspina się coraz wyżej, niczym Joe Pistone w hierarchii rodziny Bonanno. Z tą różnicą, że Pistone był nieprzekupnym agentem FBI, który gang­sterów prześwietlał.
   Rzeczywiste więc pytanie, jakie mi żona zadała, brzmiało: „Gdzie i kiedy ten młody człowiek nauczył się tego procederu? Kto go nauczył rozmawiania z właści­cielami banków w ten sposób? Gdzie nabrał tej pewno­ści siebie? Jakby chodziło o „kopsnij mi stówę, oddam ci jutro”, a przecież tu w grę wchodziły miliardy złotych i szantaż! Miał to obcykane. Używał zagłuszarek. Studio­wał to na uczelni, gdzie zrobił niedawno doktorat? W ja­kim świecie musiał się obracać? Co to za środowisko?.
   I tu tkwi sedno.
   Gdy porównać świat polityki z gangsterskim pół­światkiem, politycy dostają drgawek. A wystarczy sobie przypomnieć fałszowanie dokumentów przez Kamińskiego z CBA (chcieli wrobić Leppera w kryminalne przewały), nagły upadek laptopa Ziobry z dowodami, samobójstwo posła Sekuły trzema strzałami we własny brzuch, ofertę Macieja Zalewskiego z PC wobec spół­ki Art B, by zasiliła partyjną spółkę Kaczyńskiego Te­legraf milionem dolarów (w zamian otrzymali pomoc w ucieczce z Polski), przejmowanie lukratywnych nie­ruchomości w Warszawie...
   Można odnieść wrażenie, że w tym świecie istnieją dwa piętra. Jedno z nich jest dla ludu - gładkie od wody kolońskiej i pudru, pełne frazesów mówionych do kamer i z mównic, tudzież obietnic rzucanych niczym konfet­ti. Drugie jest strefą ciemniejszą od szarej - tam rozgry­wane są transakcje na niebotyczne kwoty, przejmowane wielkie spółki i banki, media, tam się szantażuje i wykań­cza konkurencję gospodarczą, kładzie łapy na wymiarze sprawiedliwości, nielegalnie przegłosowuje ustawy, za­łatwia posady znajomym. Wszystko po to, by wejść w po­siadanie majątku i by stworzyć kastę polityczną żyjącą poza zasięgiem obywateli. Jak się to robi - wiedzą wta­jemniczeni. Obywatelom pozostaje kupić dyktafony i modlić się, by ocalały niezależne media.
Zbigniew Hołdys

A nie mówiłem?

W ostatnich wyborach uzyskaliśmy konkretne, bo liczbowe, potwierdzenie, że tylko wspólne działanie opozycyjnych oddziałów przeciwko pisowskiemu wojsku - karnemu i ślepo wykonującemu polecenia wodza - może zapewnić zwycięstwo.

Bardzo nie lubię, gdy ktoś używa zwrotu:„A nie mówiłem?”. Że niby już dawno przewidywał klęskę (rzadko kiedy ktoś przewiduje sukces), ale nikt go nie chciał słuchać Za to teraz triumfuje i będzie tak powtarzał tę swoją mantrę, aż go wszyscy znienawidzą. Wiem zatem, jaki los mnie czeka, i już teraz sam siebie za to nie lubię, ale smutna konstatacja „a nie mówiłem?” wyrywa mi się z gardła - i proszę potraktować to jako okoliczność łagodzącą - wbrew mojej woli. Mam oczywiście na myśli rezultaty wyborów samorządowych. O ile w wyborach w dużych i średnich miastach opozycja osiągnęła znaczący sukces, to z wyników wyborów do sejmików PiS z całą pewnością może się cieszyć. Czy można było tego uniknąć? Otóż w znacznym stopniu tak - i o tym właśnie pisałem na łamach POLITYKI.

Prawie rok temu, bo w grudniu ub. roku, „Rzeczpospolita” zamie­ściła wyniki badań IBRiS dotyczące poparcia dla poszczególnych partii w wyborach do sejmików w czterech zachodnich wojewódz­twach, a kilka miesięcy później badanie to powtórzyła. Mozolnie przeliczyłem to poparcie na mandaty. Rezultat tych wyliczeń był dla opozycji dzwonkiem alarmowym. W styczniowym felietonie (POLITYKA 2) napisałem więc, co następuje: „Niewielkie okręgi wyborcze (od 5 do 8 mandatów) i system d'Hondta sprawiają, że poparcie w granicach 7-8 proc. często nie gwarantuje nawet jednego mandatu. Dopiero »koalicja trzech«: PO, N i SLD, gwarantuje bezpieczną większość w każdym z tych województw. A przecież są to województwa zachodnie, w których PiS ma relatywnie mniej­sze poparcie. W województwach centralnych i wschodnich brak takiej koalicji skończy się totalną klęską!”.
   W kolejnym felietonie (POLITYKA 22) ostrzegałem, że: „radykalna zmiana nastąpiłaby, gdyby powstała wspólna lista Platformy, Nowoczesnej i SLD lub SLD i PSL. Na razie jednak wygląda na to, że każdy ruszy w bój pod własną flagą, dumnie ogłosi, że jest ważnym graczem na scenie politycznej i w większości sejmików... przejdzie do opozycji”. Wprawdzie PiS nie przejął większości sejmików, ale będzie rządził w siedmiu województwach (co znacznie przekroczyło jego oczekiwania), a jeśli uda mu się politycznie skorumpować tylko po jednym radnym opozycji na Mazowszu lub Śląsku, to - nawet w dziewięciu, czyli w większości!

Oczywiście narzekać i wieszczyć każdy potrafi, sprawdziłem zatem, czy sugerowane przeze mnie koalicje cokolwiek zmieniłyby w układzie sił. Otóż trzy województwa (Małopolska, Podkarpacie i Lubelszczyzna), ze względu na bardzo wysokie poparcie dla PiS, były poza zasięgiem opozycji - i to bez względu na to, czy SLD sprzymierzyłoby się z Koalicją Obywatelską czy z PSL. Ale tylko te trzy województwa! W pozostałych byłoby już znacznie lepiej. Na Podlasiu PiS zdobył 16 mandatów, a Koalicja Obywatelska i PSL - 14. Gdyby SLD (które w tym województwie nie uzyskało żadnego mandatu) dołączyło do Koalicji Obywatelskiej, to sytuacja odwróciłaby się: opozycja zdobyłaby 16 mandatowi nadal rządziła na Podlasiu. Analogiczna sytuacja w Świętokrzyskiem: wystawienie wspólnej listy KO i SLD zmieniłoby wynik z 16:14 dla PiS na 16:14 dla opozycji. W Łódzkiem podobnie: PiS wygrał w mandatach 17:16, ale w przypadku koalicji KO-SLD wynik byłby dokładnie odwrotny.
Dodatkowo na Mazowszu i na Śląsku opozycja nie musiałaby drżeć, czy któryś z jej radnych w sejmiku nie nawróci się na „dobrą zmianę”, bo tam wspólna lista KO-SLD zapewniłaby bezpieczną, kilkumandatową przewagę.
   Zbadałem także wariant, w którym SLD utworzyłoby wspólne listy z PSL. Taka koalicja również wygrywała w Łódzkiem i Świętokrzyskiem, ale nie zapewniłaby zwycięstwa w Podlaskiem.
   Rok temu felieton (POLITYKA 2) zakończyłem słowami: „Niby wszystko jasne, ale w polityce racja stanu często przegrywa z wąsko pojmowanym interesem partyjnym”. Nikogo nie oskarżam, nie wiem, kto chciał, a kto nie chciał poszerzenia koalicji, kto jakie warunki stawiał itp. Dziś wszakże uzyskaliśmy konkretne, bo liczbowe, potwierdzenie, że tylko wspólne działanie opozycyjnych oddziałów przeciwko pisowskiemu wojsku - karnemu i ślepo wykonującemu polecenia wodza - może zapewnić zwycięstwo. Przed nami jeszcze dwie próby wyborcze, w tym ta najważniejsza: parlamentarna.
Oby sejmikowe doświadczenie zostało właściwie wykorzystane.

Wspomniałem o ślepym posłuszeństwie. Niedawno PiS zgłosił kandydaturę p. Agnieszki Dudzińskiej na rzecznika praw dziecka. Zgłosił, a następnie w głosowaniu odrzucił. Po dwóch tygodniach prawi i sprawiedliwi stwierdzili, że nastąpiło przykre nieporozumienie i p. Dudzińską zgłosili ponownie. Tym razem posłowie PiS karnie zagłosowali za nią i przekazali do zatwierdzenia do Senatu. Senatorzy PiS nie mogli się p. Dudzińskiej nachwalić. Senator Radziwiłł cieszył się i z góry gratulował: „Chciałbym pogratulować pani minister objęcia tej funkcji. Bardzo się cieszę, że posłowie w drugiej rundzie zreflektowali się i znakomitą większością głosów pani została rzecznikiem”. Aliści, jak mawiał Kazimierz Górski, „dopóki piłka w grze”... Nie minęły 24 godziny i p. Dudzińska mogła powrócić do swoich poprzednich zajęć. To żałosne, ale nie to jest w tej sprawie najsmutniejsze. Rozmawiałem z kilkoma senatorami PiS. Żaden nie wiedział, dlaczego głosował przeciw p. Dudzińskiej. Senator Radziwiłł już się nie cieszył i też głosował przeciw. Wystarczył prikaz z Nowogrodzkiej, aby wszyscy zachowali się jak marionetki.

A teraz łączymy się z placem budowy hipernowoczesnego polskiego promu. W interpelacji zapytałem ministra Gróbarczyka, czy do rdzewiejącej od „półtorej” roku stępki stocznia Gryfia dospawała już cokolwiek - oczywiście poza ozdobną tabliczką, którą srebrnym młoteczkiem przybił do niej premier Morawiecki. Z mętnej odpowiedzi wynikało, że nadal nic się nie dzieje, a stocznia - uwaga! - „prowadzi działania restrukturyzacyjne”. Sformułowanie to oznacza na ogół, że firma nie ma pieniędzy i zwalnia ludzi, co się o tyle potwierdza, że we wrześniu wyrzucono jej prezesa. Muszę jednak uczciwie przyznać, że pewne zmiany nastąpiły: ktoś ukradł ozdobną tabliczkę. Zniknął również słupek wkopany łopatką w piasek Mierzei Wiślanej przez samego prezesa PiS. Miał chyba rację Piłsudski, gdy o Polakach mówił: „Naród wspaniały, ale ludzie... niewdzięczni” (czy jakoś podobnie...).
   Okazało się, że nadzór nad rynkiem finansowym w Polsce opiera się na mecenasie Kowalczyku. KNF - Kowalczyk Naszym Filarem!
Marek Borowski

Państwo zamknęło oczy

W Krajowym Ośrodku Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie „pacjenci” (taki formalnie mają status zamknięci tam byli skazani) fizycznie już się nie mieszczą. W budynku, który był przygotowany dla maksimum 18, są w tej chwili 62 osoby. W jednoosobowych pokojach śpią po 8-10. Do tego ponad dwustu pracowników. „Pacjentów” wciąż przybywa, a pracownicy się boją, więc reżim jest stale zaostrzany. „Pacjentom” nie wolno prawie nic z tego, co mogli robić w więzieniu. Wygląda na to, że w ośrodku stali się groźniejsi, niż byli w zakładzie karnym. Buntują się zatem, urządzają głodówki.
   Jak pisał rząd w uzasadnieniu ustawy powołującej Ośrodek, ma on służyć „terapii, zaś miernikiem tego celu jest liczba sprawców, którzy po odbyciu terapii opuszczą Ośrodek” Z Ośrodka się jednak nie wychodzi - mamy więc miarę sukcesu. Stłoczeni jak kury w chowie klatkowym „pacjenci” nie mają nic do stracenia - i tak stąd nie wyjdą. Prędzej czy później stanie się jakieś nieszczęście.
- Próbujemy przekonywać, że konieczna jest inwestycja w nowy budynek. Będziemy o to apelować nadal - zapewnił odpowiedzialny za Ośrodek wiceminister zdrowia Zbigniew Król uczestników konferencji na temat skutków ustawy zwanej „ustawą na bestie” którą w 2013 r. powołano Ośrodek. Minister Król powiedział też, że bardzo się cieszy, iż ta konferencja - zorganizowana 8 listopada przez Klinikę Psychiatrii Sądowej Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie - się odbywa, bo będzie można podyskutować i dojść do ważnych wniosków, które potem będą przedmiotem dalszej dyskusji.
I wyszedł.

Dyskusja, której nie wysłuchał, rzeczywiście była interesująca. Przede wszystkim dane, ujawnione pierwszy raz, odkąd Ośrodek działa. Dane, których Ministerstwo Zdrowia nie zbiera. Np. okazuje się, że choć teoretycznie miały tam być osoby, które są tak bardzo groźne, że nie powinny wyjść z więzienia, w większości trafiają do Ośrodka z wolno­ści. Rekordziści, nikomu nic złego nie robiąc, byli na wolności rok.
   Ustawa dotyczy osób z „zaburzeniami” i wyklucza chorych psychicznie. Ale tacy przebywają w Ośrodku. Jeden ma od lat zdiagnozowaną schizofrenię, kilku innych ma w diagnozie „dekompensacje psychotyczne” czy „epizody psychotyczne podobne do schizofrenii” Ośrodek miał skupiać się na terapii problemów, które w przeszłości doprowadziły „pacjentów” do przestępstwa. Ale z zaprezentowanych „planów terapii indywidualnej” wynika, że zajmuje się terapią skutków przebywania w Ośrodku: depresją, frustracją, agresją wywołanymi warunkami i brakiem nadziei. Okazuje się, że kierowane przez dyrektorów więzień wnioski do sądów (cywilnych, bo w ustawie zadbano o kamuflaż, że Ośrodek nie jest przedłużeniem więzienia) mówią, że „nie można wykluczyć” że dana osoba będzie niebezpieczna. Obecni na konferencji psychiatrzy i psychologowie pytali, czy w ogóle istnieją ludzie, wobec których „można to wykluczyć”? - Nie ma ludzi w ogóle nieprzejawiających żadnych zaburzeń psychicznych, są tylko niezdiagnozowani lub źle zdiagnozowani - mówił kierujący Kliniką Psychiatrii Sądowej prof. Janusz Heitzman.

Na konferencji mówiono o niejasnych, uznaniowych kryteriach oce­ny potencjalnego niebezpieczeństwa u kierowanych do Gostynina i braku standardów. Wspomniano o przypadku młodego mężczyzny skazanego na trzy lata za wykorzystanie seksualne (nie gwałt) dwóch nastolatków. Po wyroku był gwałcony w więzieniu i bezskutecznie za­wiadamiał o tym dyrektora, prosząc o pomoc. W końcu napisał skargę do Centralnego Zarządu Służby Więziennej. Dyrektor miał mu wtedy zapowiedzieć: „skończysz w Gostyninie” I skończył. Ów dyrektor, obec­ny na konferencji, zapytany, odpowiedział, że sąd zaakceptował jego wniosek o umieszczenie w Ośrodku, więc wszystko jest w porządku.
   Nie ma pieniędzy na nowy ośrodek. Nie ma nadziei, że w starym będzie jakaś rotacja, bo sądy, mimo wniosków dyrektora Ośrodka, boją się podejmować decyzję o zwolnieniach. A co roku przybywa kilkanaście osób. Państwo wrzuca je do Gostynina - po czym zamyka oczy i zatyka uszy.
Ewa Siedlecka

Realiści ponad granicami

W czwartek 8 listopada minęła 10. rocznica śmierci Mieczysła­wa Rakowskiego, twórcy POLITYKI.
Jego następcom należy się uznanie, bo chociaż MFR jako polityk budził sprzeczne uczucia, nie usuwają go z pamięci redakcji i czytelników. W ramach tej „polityki historycznej POLITYKI” warto zwrócić uwagę na znako­mitą książkę znanego publicysty niemieckiego Guntera Hofmanna, „Polacy i Niemcy. Droga do europejskiej rewo­lucji 1989/90 roku”, która właśnie się ukazała. (Tłumaczył Stanisław Rosnowski).
   Hofmann to taki niemiecki Adam Krzemiński - zna­komicie osadzony w obu krajach, publicysta „Die Zeit”, najlepszego tygodnika w Niemczech, dysponujący świet­nymi kontaktami w Berlinie i w Warszawie, autor 12 ksią­żek. Przez wiele lat był kierownikiem działu politycznego „Die Zeit”, obserwował i komentował z bliska kanclerzy Brandta, Schmidta, Kohla i Schrodera (Helmut Schmidt był współwydawcą „Die Zeit”, razem z „czerwoną hrabiną” Marion Donhoff).
   W książce „Polacy i Niemcy” znajdujemy m.in. sylwet­kę Rakowskiego w latach 80. na tle obu naszych krajów. „Był przeciwnikiem Michnika. Przez pewien czas zali­czano go chyba do najpotężniejszych ludzi w Polsce, był jednym z najbardziej ekscytujących intelektualnie - pisze Hofmann. - Bronił stanu wojennego i przestrzegał Zachód przed upieraniem się przy Solidarności. Uważał, że straj­kujący chcieli wtrącić Polskę w katastrofę, a inteligencja wręcz prowokowała radziecką interwencję”. Podobne opi­nie żywili m.in. Helmut Schmidt (kanclerz 1974-82), hrabi­na Donhoff, Peter Bender (znany i wpływowy publicysta), Egon Bahr (czołowy polityk SPD, minister w latach 70.), Richard von Weizsacker (późniejszy prezydent) i Helmut Kohl - kanclerz, którego upadek muru berlińskiego zastał w Polsce.
Rakowski - opisuje Hofmann - miał wielki wpływ na oce­nę sytuacji w Polsce przez bońskich socjaldemokratów. Wierzyli mu, że nie było innego wyjścia niż stan wojen­ny. Egon Bahr wspominał w pamiętnikach, że uważał, iż w państwie komunistycznym możliwe są tylko przemiany odgórne, dlatego źle ocenił polski ruch związkowy. Rakow­ski był zainteresowany socjaldemokracją niemiecką, była ona tematem jego doktoratu. „W osobie Brandta widział bratnią duszę” - pisze Hofmann.
   Rakowski był przekonujący dla tych, którzy uważa­li, że do zmian może dojść tylko od wewnątrz systemu. „Dzięki swojej otwartości i pragmatyzmowi był przeko­nujący dla tych, którzy sądzili podobnie. Stawiał czoła prostackim twardogłowym, zważał na utrzymywanie do­brych stosunków z rosyjskimi władcami (bez powodzenia
D.P), ale bardzo sobie cenił i wykorzystywał swoje kon­takty na Zachodzie”. W rozmowie ze znanym historykiem Fritzem Sternem szczerze przyznawał, że próby reform są u progu załamania, ale nie tracił nadziei: „»Pewnego dnia Polacy jeszcze raz wprawią świat w zdumienie« - powie­dział”. Dwa tygodnie później, 14 sierpnia 1980 r., rozpoczął się strajk w stoczni.
   Szczególne stosunki łączyły Rakowskiego z kanclerzem Schmid­tem, przed którym nie ukrywał fatal­nego stanu gospodarki. „Nie zaliczał się do opozycji - pisze Hofmann - ale w jego gazecie wiał rzeczywiście liberalny wiatr. Już choć­by samo to miało wyraźny wpływ na wewnętrzny dyskurs w Polsce, a także na stosunek do niemieckich sąsiadów”.
   Często pomijano wkład Rakowskiego w transformację pe­erelowskiej Polski, poprzez Okrągły Stół aż po młodą demo­krację i on sam się do tego przyczynił - zauważa niemiecki publicysta. „Zmarnował wiele z tej sympatii, jaką go darzo­no”. Co uczyniło z niego krytyka reżimu, a co trzymało go z dala od opozycji i strajkujących? - pyta autor. W rozmowie z nim Rakowski wylicza tragedie w strefie radzieckiej - Ber­lin 1953, Węgry 1956, Praga 1968, Afganistan... „My byliśmy pokoleniem wojennym, które tego wszystkiego doświad­czyło”. W tym tkwił sekret dobrych stosunków ze Schmid­tem. Obaj należeli do pokolenia, które musiało własnymi rękoma na nowo układać i budować świat, ale też utrzymać nad tym kontrolę. Co najmniej tyle łączyło niemieckiego socjaldemokratę i polskiego komunistę. Rakowski uważał protestujących w Polsce za „romantyków” i zagrożenie tego wszystkiego, co zostało zbudowane. Podobnie dla Schmidta - ci młodzi ludzie w RFN, którzy nie chcieli kierować się jego racjami, byli „romantykami”.

Rakowski i Schmidt byli realistami, lubili mówić otwar­tym tekstem. „Przede wszystkim jednak podobne były przyczyny ich sceptycyzmu wobec nazbyt (ich zdaniem) głośnych roszczeń społeczeństwa do współdecydowania. Polskie społeczeństwo jęczało pod ciężarem komunizmu, biurokracji państwowej, ciasnoty i braków w zaopatrze­niu, nalegało na liberalizację - ale młodzi ludzie w Repu­blice Federalnej także - choć z innych powodów - nalegali na to samo”.
   Obaj przykładali wagę do „uporządkowanego rządzenia”. Rakowski poczuwał się do obowiązku, nawet gdy wojsko się­gnęło po władzę. „Pozostając na stanowisku wicepremie­ra, stracił tę sympatię, którą zyskał jako dziennikarz i szef POLITYKI. Z kolei Schmidt sam nałożył na siebie obowiązek zerwania ze swymi młodzieńczymi latami w Trzeciej Rze­szy i u socjaldemokratów znalazł po temu sensowne opar­cie”. Jako kanclerz nie widział różnicy między robotnikami ze stoczni a wielobarwnym tłumem pacyfistów na ulicach Republiki Federalnej. Tu i tam dostrzegał tylko uwiedzionych lub idealistów, zarówno w polskim, jak i w niemieckim przy­padku. Oni utrudniali życie. W czasach konfliktu między sys­temami obaj politycy umieli sobie wyobrazić jedynie kroki w kierunku umiarkowanych zmian oraz politykę „odgórną”, wszystko inne uważali dosłownie za śmiertelne zagrożenie. Co do tego socjaldemokraci i komunistyczni reformatorzy byli zgodni - uważa Hofmann.
   Adam Krzemiński żartuje, że za każdym razem, gdy Ra­kowski wracał z Republiki Federalnej, koledzy w redakcji za­stanawiali się, na ile znów stał się bardziej socjaldemokratą. Ostatni raz Hofmann z Krzemińskim odwiedzili Rakowskie­go w szpitalu na krótko przed jego śmiercią, 10 lat temu.
Daniel Passent


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz