Patriotyzm oznacza dziś udzielaną sobie i totumfackim
promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny
Gdy słowo
„patriotyzm” pada z ust polityka, zapala mi się alarmowa lampka. Bo - zwłaszcza
na pisowskiej prawicy - prawidłowość jest taka, że im gorsza blaga, tym
ogromniejsza flaga.
„Zawsze miał najwyższe standardy profesjonalne,
merytoryczne, uczciwości, patriotyzmu i wszelkie inne”. Tak prezes NBP Adam
Glapiński mówi o swoim protegowanym Marku Chrzanowskim, szefie KNF, którego
„niemoralną propozycję” nagrał bankier Leszek Czarnecki. „Profesjonalne” –
rozumiem. „Merytoryczne” – rozumiem. „Uczciwości” – powiedzmy, że jakoś
rozumiem, bo to czasem zależy wobec kogo. Ale z „patriotyzmem” to już pan
prezes przesadził. Mogę rozumieć, po co ta przesada, ale nie mogę zrozumieć,
jakim cudem obyty z polityką tytularny profesor mógł sądzić, że to mu się uda.
Gdy słowo „patriotyzm” pada z ust polityka, zapala mi się
alarmowa lampka. Bo – zwłaszcza na pisowskiej prawicy – prawidłowość jest taka,
że im gorsza blaga, tym ogromniejsza flaga. Krowa, która dużo ryczy, mało mleka
daje – to porzekadło (nie mylić z „szumidłem”) działa tu bardziej bezwzględnie
niż w kontekście, w którym się je na ogół stosuje.
Jarosław Zieliński z Suwałk, który policjantów noszących
polskiego orła na czapce zatrudnia do cięcia konfetti i zmusza do przebieranek,
swoją oficjalną stronę otwiera własną myślą następującej treści: „Nasze serca,
umysły i czyny – dla Niepodległej. Niech to będzie nasza wspólna deklaracja i
patriotyczne zobowiązanie wobec przyszłości”.
Słynna „pani kraksa” twierdzi, że gigantyczne premie jej
oraz jej kolegom się należą, i bez skrupułów pędzi na rodzinne imprezki
rządowym konwojem, rozwalając kolejne limuzyny oraz auta postronnych obywateli.
Z jej ust „patriotyzm” też nie schodzi od lat, chociaż - podobnie jak
policjanci z Suwałk - poznała jego obrotowy sens, gdy komitet polityczny PiS
uchwalił, że „…oceniając niezwykle wysoko prawdziwy patriotyzm (…) Beaty
Szydło, przyjmuje jej rezygnację”.
Premier od kredytowych słupów, które miały zarabiać kosztem
banku i państwa, głosi, że „patriotyzm to coś najwspanialszego”. Senator
Bierecki, którego jedna fundacja wytransferowała kilkadziesiąt milionów do
spółki w Luksemburgu, a kolejne miliony z Kasy Krajowej SKOK chciał wyprowadzić
do innej swojej fundacji, opowiada, że „sukces ekonomiczny rodzi się z
narodowej dumy, która jest źródłem gospodarczego patriotyzmu”.
Antoni Macierewicz, otoczony powszechnie znaną siecią
rosyjskich powiązań, były minister obrony, który odbierając tytuł Patriota Roku
2016, głosił, że „patriotyzm, patriota to jedno z największych słów w języku
polskim, w języku ludzkim”, w tym samym czasie gwałtownie hamował modernizację
armii i poniżał wojsko, którego dowódcy musieli się prężyć przed Misiewiczem
lub odejść.
Patriotyzm jest ideą piękną, ale tak brutalnie, stale i
zbiorowo gwałconą przez prawicę bez zasad, że w potocznym języku oznacza dziś
udzielaną sobie i totumfackim promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny i ją
wzniośle, więc bezwstydnie i bezkarnie, doić. PiS nie jest pierwszą partią,
której politycy doją Polaków i Polskę zbiorowo i indywidualnie. Ale istnieje
zasadnicza różnica między dojeniem Polski i Polaków przez polityków PiS i przez
ich poprzedników. Dotychczas Polskę dojono wstydliwie, więc możliwie dyskretnie.
A PiS doi wzniośle - „patriotycznie”, dumnie i ostentacyjnie. Różnica między
starym (wstydliwym) i pisowskim (wzniosłym) dojeniem Polaków i Polski jest
niestety nie tylko estetyczna.
Wcześniej traciliśmy przede wszystkim pieniądze. Teraz
tracimy coś dużo cenniejszego - poczucie przyzwoitości tworzące podstawowy
kapitał zaufania i elementarnych wartości, takich jak patriotyzm, bez których
funkcjonowanie wspólnoty staje się niemożliwe.
Jacek Żakowski
Gangrena
Afera KNF może dziwić tylko kogoś, kto w
ostatnich trzech latach miał zamknięte oczy i zatkane uszy, ewentualnie został
poddany hibernacji. Ta afera nie mieści się w kategorii anomalia, lecz w
kategorii skutki.
Ostatnio wielką
karierę robi u nas słowo „incydent”. Zdarzenia z punktu widzenia władzy
niekorzystne to zawsze incydenty. Rasistowskie hasła to incydenty. Race to
incydenty, korupcyjne propozycje to również incydenty. Incydenty mają
oczywiście prawo się zdarzyć, ale nie powinniśmy tego słowa odnosić do opisu
rzeczy, które właściwie musiały się zdarzyć.
Afera w KNF mogła
się zdarzyć wcześniej (nawiasem mówiąc, wiele wskazuje na to, że tak było)
albo później. Mogła się zdarzyć w tej instytucji albo w innej. Ale zdarzyć się
w zasadzie musiała. Jest ona bowiem nieuchronnym skutkiem funkcjonowania
systemu budowanego od trzech lat przez PiS. Systemu, w którym instytucje
państwa podporządkowywane są partii, a za decyzjami państwa stoi wola
jednostek. Najkrócej rzecz ujmując, to system, który nazywa się nie rządami
prawa, ale rządami ludzi.
Gdy władza kasuje
Trybunał Konstytucyjny, brutalnie depcze konstytucję, ustawy przyjmuje tak,
jakby to było robienie w pośpiechu placków ziemniaczanych dla zaspokojenia pierwotnego
głodu, telewizję publiczną traktuje jak świadczącą usługi kurtyzanę, sądy
próbuje sprowadzić do roli grzecznej straży miejskiej, gdy ułaskawia się
nieskazanych, bo władza tak chce, to wszyscy w tym państwie odbierają jasny
sygnał. Odbierają go poddani, bo już nie obywatele, ale przede wszystkim
czynownicy władzy - jesteśmy bezkarni, jesteśmy ponad prawem.
Najbardziej banalna
z banalnych prawd podpowiada, że władza absolutna musi absolutnie korumpować. W
praktyce instytucjonalizuje ona bowiem pokusę, by z władzy skorzystać, złamać
reguły, zagrać ostro i obłowić się ponad miarę. Gdy świadomie z państwowego
mechanizmu wymontowuje się wszystkie bezpieczniki, iskra musi zamienić się w
pożar. Oczywiście występki mają różną rangę. System oligarchiczny w państwach
autorytarnych tworzony jest zwykle w czasie drugich kadencji, gdy władzy
puszczają wszelkie hamulce, a system bezprawia krzepnie. Ale już we
wcześniejszej fazie, tej obecnej, co bardziej niecierpliwi grają ostro. A może
bardziej przewidujący, bo kto wie, czy za rok koryto się jednak nie urwie na
dekadę albo i więcej.
PiS strasznie
szarżowało w opisie nieprawości poprzedników. Jeśli jednak „po owocach ich
poznacie”, to współczynnik oskarżeń do aktów oskarżenia wygląda żałośnie.
Oskarżonych - zero. Skazanych - zero. Z jednej strony mamy więc przekleństwa
ludzi PO. Z drugiej zeznania kelnerów o przestępczych działaniach obecnego
premiera. Z jednej strony arogancję i nonszalancję. Z drugiej - jak wszystko
na to wskazuje - próby szantażu, wyłudzeń i doprowadzenia prywatnych firm na
skraj albo wprost do bankructwa. No, chyba że uznamy, iż wszelkie brudy tamtej
władzy zamiata pod dywan minister Ziobro. A teraz? Ludzie władzy chcą kupić
prywatny bank za złotówkę. Wcześniej - jak wiele na to wskazuje - przejmują za
ustępstwa „linię programową” ogólnopolskiej stacji telewizyjnej, wykonując ten
sam numer co w przypadku banku. Sorry, może taki mamy klimat, ale tak
funkcjonują satrapie i republiki bananowe. Postawa pana Czarneckiego mogła
oczywiście władzę zdziwić, ale tylko dlatego, że przyzwyczaiła się ona do
brudnych dealów a la państwo - Rydzyk.
Kiedyś pan Andrzej
Duda na polecenie Lecha Kaczyńskiego stawał na głowie, by KNF nie nadzorowała
SKOK-ów. Gdy obciążyły już swoimi miliardowymi długami Polaków, twórca SKOK-ów
został szefem senackiej komisji finansów, a ich główny ekonomista wiceszefem
sejmowej komisji finansów. Tak się w normalnym państwie nie ma prawa dziać. To
po prostu śmierdzi na odległość. Ale gangrena postępuje. Tak jak rak. Gdy już
zdobyli KNF, jej szef - zdaje się - przystąpił do operacji haracze i
wyłudzenia.
Ale czy naprawdę
ktokolwiek się dziwi? Żyjemy w państwie, w którym satrapa bierze sobie na
własność główny plac stolicy i stawia na nim pomniki, bo taki ma kaprys. A za
chwilę postawi i muzeum. Czyszczenie wyrzutów sumienia musi kosztować. Ale
cóż - jego kaprys jest prawem najwyższym. Dla pana Ziobry państwo jest
narzędziem do prywatnej zemsty na wybitnych lekarzach, dla pani Szydło -
prywatną taksówką, dla pana Morawieckiego - poletkiem zabaw w demiurga od samolotów
elektrycznych. Państwo prywatne.
Oczywiście pytanie
brzmi, czy jesteśmy w punkcie, w którym gangrenę da się jeszcze powstrzymać,
czy w punkcie, w którym zżera już ona cały organizm.
Państwo PiS gnije.
Czy to gangrena, czy rak - nie jest ważne. Pan Chrzanowski w państwie PiS
pozostanie bezkarny. Za dużo wie. Ważne jest coś innego. To, czy powstrzymamy
proces gnicia. W całym tym bagnie jest tylko jedna dobra wiadomość. Skalpel
mamy my, obywatele. Wystarczą odwaga, precyzja i ostre cięcie.
Tomasz Lis
Powidła i szumiała
Afera KNF, którą w tym wydaniu POLITYKI
opisujemy i analizujemy, wniosła do potocznego języka dwa przebojowe
terminy:„Plan Zdzisława” i„szumiało”.
Od dziś (i pewnie przez jakiś jeszcze czas) Planem Zdzisława
będą nazywane różne toporne kombinacje, polegające na siłowym przejmowaniu
cudzych biznesów lub narzucaniu im„opieki” „Szumidło” też ma wdzięk, który aż
szkoda zmarnować, odnosząc wyłącznie do technicznych urządzeń zagłuszających.
Świetnie np. nadaje się do określania rozmaitych działań propagandowych
nastawionych na wytłumianie bądź zagłuszanie wizerunkowych kryzysów. Tak jak teraz.
Od kilku dni państwowe szumidło wszelkimi możliwymi kanałami sieje ten sam
przekaz: nie było żadnej wielkiej afery, a jeśli była, to dotyczy jednego
człowieka, który zresztą został zaraz wzorcowo zwolniony z pracy, bo takie mamy
najwyższe standardy, i choć w sumie chciał dobrze, to padł ofiarą agenta
Czarneckiego, wrogich mediów oraz zagranicznych grup interesów, które szkodzą
Polsce. To naprawdę, niemal słowo w słowo, tak właśnie leci w mediach
narodowych i w rozłożonych na głosy- partyjnych przekazach dnia. Ale żadne
szumidło, jak wiemy, nie daje stuprocentowej skuteczności. Afera KNF powoli
się rozlewa, stając się dla władzy coraz bardziej dokuczliwa i niebezpieczna.
Przede wszystkim nie udały się próby
wyizolowania Marka Chrzanowskiego, byłego prezesa KNF, z układu personalnego,
który go wyniósł do władzy. W kłopotach znalazł się jego patron i promotor,
prezes NBP Adam Glapiński, od dekad sam blisko związany z Jarosławem
Kaczyńskim, a w latach 90. jeden ze współtwórców biznesowych fundamentów
Porozumienia Centrum, partii-prekursorki PiS. Jeśli pojawią się dowody, że Glapiński
wykroczył poza swoje kompetencje i brał udział w układaniu, a następnie
forsowaniu Planu Zdzisława, prezes NBP może stać się dla partii obciążeniem. Na
razie zdecydowanie zaprzecza, jakoby rozważał ustąpienie, ale przecież
Chrzanowski też nie zamierzał podawać się do dymisji.
Kolejne „wyjście z
afery” (cytując barwne określenie Zbigniewa Ziobry z czasów pierwszego rządu
PiS) prowadzi w stronę senatora Grzegorza Biereckiego, twórcy systemu SKOK -
któremu PiS do dziś zapewnia polityczną ochronę - współwłaściciela prorządo-
wych mediów, człowieka uchodzącego za „sponsora partii”, szarej eminencji całej
pisowskiej formacji. Niejasna sprawa kilkudziesięciomilionowej lokaty, z którą
Czarnecki - według jego zeznań - nie chciał mieć nic wspólnego, a zwłaszcza
usunięcie z KNF osób badających nieprawidłowości w SKOK, oznacza, że Bierecki
też w tej sprawie tkwi. Rzecz jasna obu panom, a także innym (poza b. prezesem
KNF) uczestnikom afery nic na razie nie grozi, bo PiS ma pełną kontrolę nad
prokuraturą, służbami specjalnymi i instytucjami nadzoru państwowego. Chyba
że...
Deklaracja Zbigniewa Ziobry, że „przejmuje
osobisty nadzór nad śledztwem w sprawie KNF”, musiała być odczytana przez
kolegów jako ostrzeżenie: to Ziobro będzie decydował, jaki wątek ukręcić, a
jaki podkręcić. Fakt, że prokuratura pozwoliła Chrzanowskiemu, już po dymisji,
na parogodzinne „czyszczenie biura”, też sugeruje, że Ziobro jest w grze. Daje
to okazję do kontrakcji Mateuszowi Morawieckiemu - i tak dalej: kogo wciągają
rozgrywki w obozie władzy, będzie miał używanie.
Zapewne należy się
więc spodziewać przecieków i tzw. medialnych wrzutek. Niestety, cała ta afera
najlepiej daje się opisywać językiem mrocznych polityczno-biznesowych
thrillerów. Oficjalnie jakąś wersję wydarzeń zapewne poznamy, ale równie
niewiarygodną jak instytucje, które się aferą zajmują. Tylko sejmowa komisja
śledcza (akurat idealnie pasująca do takiej właśnie sprawy) mogłaby to i owo
odsłonić - lecz właśnie dlatego nie powstanie. Jesteśmy zatem zdani na domysły i
spekulacje. Niemniej nawet z tego, co już wiadomo, da się zrekonstruować
polityczny scenariusz tkwiący u podstaw afery KNF. Nasi autorzy określają go
terminem „orbanizacja”. Chodzi - w skrócie - o stopniowe, jak na Węgrzech,
uzależnienie prywatnej gospodarki od aparatu państwowego i budowę partyjnej
oligarchii biznesowej.
Banki Czarneckiego rzeczywiście były źle i
nazbyt ryzykownie zarządzane, wymagały planu sanacyjnego, ale Plan Zdzisława
zakładał przecież „doprowadzenie do upadłości” i przejęcie za złotówkę, według
na świeżo i na szybko napisanej ustawy. Wokół tego toczyła się korupcyjna
rozgrywka Chrzanowskiego. I na tym polega nasz dzisiejszy dramat: instytucje
państwa zostały odarte z zaufania; mamy prawo, bo mamy mnóstwo dowodów,
podejrzewać, że służą przede wszystkim gospodarczym i politycznym interesom
Grupy Trzymającej Władzę. Rządy oligarchii, czyli coś, przed czym III RP -
inaczej niż większość postkomunistycznych krajów - zdołała się ochronić,
dopiero teraz stają się realne. A wraz z nimi system państwowej korupcji.
Polska, wbrew
wieloletniej propagandzie partii Kaczyńskiego, należała do najmniej
skorumpowanych krajów świata. Jest w tym także historyczna zasługa PiS, które
wokół łapownictwa potrafiło współtworzyć klimat moralnego oburzenia. Jasne,
jakieś przypadki wciąż się zdarzają, ale w Polsce udowodnione przestępstwa
łapówkarskie to kazuistyka. PiS w wersji 2.0 werbalnie nadal potępia osobistą
korupcję, ale wyraźnie zamierza ją zastąpić oficjalnym, zalegalizowanym,
koncesjonowanym podziałem łupów. Dokładnie w tych dniach, w związku z
tworzeniem koalicji samorządowych, można zaobserwować, jak to wygląda.
Opozycyjni radni opowiadają, jakie oferty finansowe są im składane w zamian za
zmianę barw: etaty w spółkach Skarbu Państwa i w urzędach, zamówienia dla firm,
transfery publicznych środków lub przeciwnie - naciski, pogróżki, zapowiedzi
kontroli. (Mam nadzieję, że tu i ówdzie te niemoralne propozycje są jednakowoż
nagrywane).
Coraz bardziej
jawne i pazerne sięganie po tzw. konfitury (powidła?) władzy jest przykrywane
nieznośną retoryką, wedle której Marek Chrzanowski to prawdziwy polski patriota
(jak przekonywał prezes Glapiński), stopniowe przejmowanie przez partyjną nomenklaturę
kontroli nad gospodarką i prywatnym biznesem to repolonizacja, a sama partia,
nawet jeśli jakieś brudy się do niej próbują przykleić, pozostaje „zawsze
dziewicą”. Oczywiście, to wszystko to jedynie szumidło. I chyba właśnie zaczyna
się zacinać.
Jerzy Baczyński
Jasny gwint!
W Suwałkach na moim ulubionym bazarze przy
Sejneńskiej (d. Armii Czerwonej) oberwałem w żebra od jakiegoś przebiegającego
dryblasa. Łokciem zawadził, czy co? Po chwili ktoś mnie łupnął w plecy - niski
blondyn w marynarce, mocno z jednej strony wypchanej czymś kanciastym. Może
jestem gapa, ale gdy się po Suwałkach przeszedłem, to tych dziwnie wypchanych
facetów zauważyłem całkiem sporo. Epidemia chyba. I nagle błysk: O, jasny
gwint! Czarnecki Ryszard miał rację, że Jarosław Zieliński jest w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Polują na niego lewacy z całych Suwałk. Tylko dlaczego?
Ano - sam Zieliński tego nie ukrywa - że to w odwecie za naruszenie interesów
wpływowych grup sprzed dobrej zmiany. Rzeczywiście, wiceminister SWiA narusza,
ile wlezie. A to się przejdzie pod parasolem po czerwonym dywanie, a to deszcz
konfetti zrzuci z helikoptera sam sobie na głowę albo 1 września o 4 rano
huknie z karabinów salwę honorową. Czy to jest powód, żeby się na kogoś
zasadzać niczym Jacek Soplica na Stolnika Horeszkę?
Po co jednak
grzebać w romantycznej poezji, skoro mamy pisowski realizm. Nie chowajmy się za
Adama Mickiewicza, bo przecież mamy Adama Glapińskiego. I on mówi, że dwóch
ludzi (Roman Giertych i Leszek Czarnecki) oraz „Gazeta Wyborcza” usiłują
wysadzić w powietrze cały polski system finansowy. Za kozły ofiarne wzięli
sobie kryształy uczciwości i lakmusy patriotyzmu - szefa KNF Marka
Chrzanowskiego, doradcę prezydenta Zdzisława Sokala (też KNF) i senatora
Grzegorza Biereckiego (twórca SKOK). A przecież, zapewnia prezes NBP, korupcja
w KNF to absurd. Rzeczywiście. Po jakie licho ktoś z PiS miałby zwinąć 40 mln,
skoro wkrótce za 5 zł rząd zafunduje sobie bez najmniejszych kłopotów pięć
banków?
Bardzo mnie
ciekawi, jak się Jarosław Kaczyński odwdzięczy swojemu imiennikowi Sellinowi
za wywołanie go do tablicy. To przecież wiceminister kultury nieoczekiwanie
błysnął odkryciem, że cała korupcyjna maszyna w KNF jest zemstą Romana
Giertycha na prezesie PiS, który kilkanaście lat temu usunął go z polityki. Od
tamtej pory Giertych stał się chodzącym zombie i dostarczycielem paliwa
politycznego dla totalnej opozycji - dodaje Sellin. A ja wiem, że depczącą
Polskę armią zombie są jego nienasyceni partyjni przyjaciele. Chcieliby
dorównać legendarnej rodzinie Corleone, na szczęście trafiła nam się tylko
nieudolna imitacja.
Piszę ten felieton raniutko, w poniedziałek
19 listopada. Z telewizji dowiaduję się przed chwilą, że finanse naszego kraju
są stabilne, bo Narodowy Bank Polski jest stabilny. Prezes Glapiński też jest
stabilny, więc Leszek Czarnecki może na razie spać spokojnie. NBP „deklaruje
gotowość natychmiastowego wsparcia”, by - w trosce o oszczędności Polaków -
zapewnić finansową płynność jego bankom. Och tak, w trosce o Polaków. Ja wiem
swoje: pisowscy urzędnicy mają nas za durniów. Grają na czas i nic więcej. Nie
wierzę w ich żadne słowo. W porządnym kraju po takiej grandzie rząd ogłosiłby
swoją upadłość przez aklamację. A u nas tylko zaryczy zgodnym chórem: Polska
biało-czerwoni! Polska biało-czerwoni! Nic się nie stało, Polacy, nic się nie
stało!
PiS do tej pory nie
znał umiaru w popisywaniu się dobrym samopoczuciem, a teraz portki mu się chyba
naprawdę zatrzęsły. Na okładkach najważniejszych prorządowych tygodników -
Donald Tusk. Tytuły walą jak werble: „Wraca koszmar”, „Boże, chroń nas przed
Tuskiem”. Aż chciałoby się ten drugi wzmocnić strzelistą pointą: „Boże, pozwól
nam kraść dalej”.
Stanisław Tym
Suport
Żeby na sekundę odetchnąć od wielkiej
polityki upstrzonej korupcyjnymi propozycjami i niesprawnością szumideł,
chciałbym w imieniu swoim i wielu polskich kibiców podziękować kończącej
karierę Agnieszce Radwańskiej. To wielka polska tenisistka, która w ciągu 13
lat dostarczyła nam wielu powodów do dumy, wzruszeń i radości. Pewnie nie była
to łatwa decyzja, ale podjęta we właściwym momencie. Myślę, że do moich
podziękowań dołączy się wielu polskich kibiców i sympatyków tej najbardziej
sprytnej i inteligentnej, wielkiej polskiej tenisistki.
Po tym oddechu
wracam do niedawno zakończonych bieżących wydarzeń. W show-biznesie istnieje
pojęcie suportu. Tak się dzieje, kiedy wielką gwiazdę poprzedza mniej ważny
artysta, żeby wypełnić sceniczną przestrzeń i przygotować publiczność do
wielkich emocji. W czasie obchodów 100-lecia Niepodległości Polski wielką
gwiazdą był marsz ekstremalnych ugrupowań prawicowych wzbogacony o tysiące nie
do końca zorientowanych polskich patriotów, a suportem na mocy specjalnego
porozumienia był marsz rządzących. Nasi rządzący zgodzili się na
biało-czerwoną kolorystykę i przyzwoite zachowanie. Legitymizując właściwy
marsz, nie doprowadzili między sobą do żadnych incydentów. Jarosław Kaczyński
nie wykrzykiwał o zdradzieckich mordach, minister Brudziński
złodziejach, a prezydent Duda, powstrzymywany za ręce przez
funkcjonariuszy SOP, nie spalił wyimaginowanej flagi Unii Europejskiej. Tak jak
się umówili z organizatorami właściwego marszu, zachowywali się godnie i
trudno było im zarzucić jakieś nieprzystojne czyny czy prowokacje. Nie wiem,
jak będzie w przyszłym roku, ale w tym jubileuszowym dali przykład, jak można
przez parę godzin ukryć to, co myślą naprawdę. Po marszu rozjechali się
limuzynami do swoich domów, a ich podróż odbyła się mimo dużego ruchu pieszych
bezwypadkowo. W podsumowaniu zgodnie podkreślili swoją godną postawę i
sprawność organizacyjną, czego im gratuluję.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Odlot
Były wiceminister obrony narodowej u Antoniego
Macierewicza - ten sam, który cieszył się jak dziecko, że „płonie pedalska
tęcza” i który nauczył Macrona posługiwać się sztućcami, a więc Bartosz
Kownacki we własnej osobistej osobie poseł PiS - złożył interpelację w sprawie
niedostatków patriotyzmu w Polskich Liniach Lotniczych LOT.
Konkretnie
zatrwożyła go kwestia tego, co podróżni oglądają, a raczej czego nie oglądają
na pokładach samolotów: „Brak jest w ofercie filmów o tematyce patriotycznej,
jak i o wielkich i wybitnych Polakach. Pasażerowie powinni mieć możliwość
oglądania w czasie podróży, które nieraz trwają wiele godzin, takich filmów
jak: m.in. „Czas honoru”, „Quo vadis”, „Karol - Papież, który pozostał
człowiekiem”, „Karol - człowiek, który został papieżem” czy „Popiełuszko -
wolność jest w nas”.
Bartosz Kownacki ma
świętą rację - sam, zamiast męczyć się kolejnym nudnym Bondem, wolałbym ożywić
się maratonem „Korony królów”. Ważne, by filmy patriotyczne leciały w
zapętleniu bez możliwości wyłączenia. Uzupełniłbym je wybranymi przemówieniami
Jarosława Kaczyńskiego. Popierając tę szlachetną ideę, służę jednocześnie
odpowiedzią wszystkim tym, którzy dziwią się włączeniu do kolekcji
patriotycznej „Quo vadis?”.
Z tego, co pamiętam
ze szkoły, Ligia pochodziła z północnego ludu Ligów, który w czasach
Sienkiewicza utożsamiano z Prasłowianami, z czego wynikała symboliczna
interpretacja, że Ursus, ratując Ligię przed germańskim turem, ratuje de facto
Polskę przed zaborcami, tak jak Bartosz Kownacki uratował ją przed francuskimi
caracalami. Być może minister Kownacki uznał, że i sam Ursus był Polakiem. Co w
sumie byłoby logiczne. Czy jakaś zagranica kiedykolwiek nas uratowała?
No właśnie - sami
sobie państwo odpowiedzieli. To my innych ratujemy i dlatego do listy
Kownackiego należy koniecznie dodać „Bitwę pod Wiedniem”, zaś świat od zawsze
i nieustająco tylko nas prześladuje i zdradza, z czego płynie wniosek, że
Ursus był Polakiem, bo w przeciwnym razie przybiłby piątkę z germańskim
bydlęciem, poświęcając biedną Magdę Mielcarz, co byłoby zbrodnią podwójną.
O pozostałe tytuły
się nie martwię, dużo i narodowo się teraz kameruje, zgłaszam za to dwa wnioski
racjonalizatorskie. Po pierwsze, retransmisja Wiadomości TVP, która umocni
patriotyzm pasażerów patriotycznych i zawstydzi zdrajców i kanalie. Po drugie,
przyszykowałbym porcję produkcji własnych, przeznaczonych specjalnie dla klientów
LOT, analogicznie do drukowanych magazynów pokładowych; np. historia sensacyjna,
nawiązująca do losów Janosika i jego kamratów. W wersji współczesnej mieliby
szersze horyzonty, nie ograniczaliby się tylko do Podhala, myśleliby
patriotycznie o całej Polsce i mieli zdrowsze podejście do rabunku. Zabieraliby
bogatym - oddawali sobie; np. taki hrabia miałby bank i myślał, że jak jego to
jego. Widzi, że Janosik, Pyzdra i Kwiczoł mają chrapkę na piniondz i rzuca do
nich arogancko, myśląc, że jest nietykalną kastą: „Mości zbóje, miejsce w
lochu już dawno czeka!”. Ale nie z naszymi bohaterami takie numery. Występując
w imieniu suwerena, Janosik godnie odpowiada: „Radzę odłożyć nagrywarki.
Mógłbyś waćpan sobie krzywdę zrobić”. A Kwiczoł dodaje: „Gołąbki same wpadają
do gąbki, a banki do furmanki. Skocymy i po ptokach”.
No i miał hrabia
bank i już nie ma, bo teraz Janosikowe chłopy się nim cieszą.
Albo thriller
patriotyczno-kontrwywiadowczy. Zaczyna się nocą na cmentarzu, gdy Soros z
Merkel instruują Tuska, jak ma niszczyć Polskę i Polaków. W następnej scenie
młody patriota o blond włosach, błękitnych oczach i ogólnie cud-urodzie budzi
się pod kołdrą w krzyże celtyckie. Jego pogodne spojrzenie mrocznieje, gdy
zdaje sobie sprawę, ile jeszcze zdrajców swobodnie chodzi po ulicach. Całuje
zawieszoną na ścianie falangę i udaje się do swego zakładu pracy, gdzie
dyrektor nieświadomy jego patriotyzmu proponuje mu olbrzymie pieniądze za
działalność antypolską i zorganizowanie w miasteczku parady równości. Widz
wie, że to pieniądze od Sorosa, ale nasz młody bohater musi dopiero przejrzeć
ogrom spisku. By ocalić Polskę, musi udać, że dołącza do antypolskiego sprzysiężenia,
przyjmuje więc ogrom gotówki od dyrektora i rozpoczyna śmiertelnie
niebezpieczną grę dla ojczyzny.
No, i aż się prosi
o biografię Bartosza Kownackiego, historię morderczych zmagań z krwiożerczymi
gangami warszawskich gejów, przy których bohaterowie „Peaky Blinders” to
poczciwe i apatyczne misie. I ta ostatnia scena - gdy Emmanuel Macron szlocha
opętańczo w ramionach Brigitte na wieść o tym, jak wiceminister Kownacki
zaorał widelcem jego śmieszny kraik.
Marcin Meller
Kwestia pryncypiów
Wyobraźmy sobie, że kupujemy samochód z
ogłoszenia, w którym stoi napisane, że jest on w rewelacyjnym stanie, dowiezie
nas wszędzie, nigdy nie miał stłuczek ani przekręcanego licznika - po prostu
okazja życia.
Kupujemy. Przy
pierwszej okazji, bo coś stuka w lewym kole, jedziemy na solidny przegląd i
dowiadujemy się, że to trup po dachowaniu, przekoszona rama, silnik do kapitalnego
remontu, skrzynia gruchot, a na koncie ma nie 50 tysięcy, lecz milion
kilometrów. Trafia Was szlag? No, mnie trafia.
Albo wersja
bardziej kobieca. Cudowna kiecka od Gucciego, okazja, noszona tylko raz, za to
przez Krystynę Jandę na gali, idealna na Waszą figurę, piękna, prosto z
Paryża, okazjonalnie nie za 10 tysięcy, ale za 5 stów. Marzenie. Kupujecie i
dowiadujecie się, że to chińska podróba, poliester, fastrygowana w trzech
miejscach, pruje się, ciągnie, zamek się zacina, zamaskowane przypalenie od
żelazka. Furia? No ba! Zostałyście przecież oszukane!
Idziecie więc na
wybory, by dać upust frustracji. Macie dość tych wszystkich pieprzonych partii
i zakłamanych polityków, którzy siedzą przy korycie i łżą do kamery - chcecie
dać im kopniaka i oddać głos na kogoś nowego, uczciwego. Musi być niezależny,
to dla Was bardzo ważne. W końcu chcecie zmiany. Macie kogoś takiego na oku,
jest naprawdę świeży, bezpartyjny, jemu możecie powierzyć swoje losy. Idziecie
do urny, rach-ciach krzyżyk i tydzień potem dowiadujecie się, że Wasz faworyt
już nie jest niezależny - właśnie przyłączył się do PiS. Albo do PO -
nieważne. Kupili go za dobrze płatną fuchę w radzie nadzorczej. Później
załatwi sobie jeszcze działkę pod dom. Trafia Was szlag? Tylko szczerze.
Zostaliście znowu zrobieni w bambuko, więc nie kombinujcie.
Słowo „korupcja”
powoli traci swoje kryminalne znaczenie. Jeszcze kilkanaście lat temu, gdy
wybuchła afera Rywina, zarzut korupcji brzmiał mocno. Ale dziś czas biegnie
szybciej niż kiedyś, jest era internetu, sprawy tajne szybciej stają się jawne,
ludzie są bardziej śmiali w przewałach i mają coraz mniej skrupułów - dziś
korupcja zaczyna być towarem powszechnego użytku. Mówi się o niej powszechnie,
zwłaszcza w świecie polityki. Byle się nie dać złapać.
Gdy wybuchła sprawa
prezesa KNF, moja żona, patrząc w telewizor, zapytała znienacka. „Ty, ile on
ma lat?”. Sprawdziłem - 37. Młodziak. Od kilku lat w obiegu, nominowany a to
przez Dudę, a to przez Szydło, albo przez partię PiS na różne związane z
pieniędzmi stanowiska i funkcje, wspina się coraz wyżej, niczym Joe Pistone w
hierarchii rodziny Bonanno. Z tą różnicą, że Pistone był nieprzekupnym agentem
FBI, który gangsterów prześwietlał.
Rzeczywiste więc
pytanie, jakie mi żona zadała, brzmiało: „Gdzie i kiedy ten młody człowiek
nauczył się tego procederu? Kto go nauczył rozmawiania z właścicielami banków
w ten sposób? Gdzie nabrał tej pewności siebie? Jakby chodziło o „kopsnij mi
stówę, oddam ci jutro”, a przecież tu w grę wchodziły miliardy złotych i
szantaż! Miał to obcykane. Używał zagłuszarek. Studiował to na uczelni, gdzie
zrobił niedawno doktorat? W jakim świecie musiał się obracać? Co to za
środowisko?.
I tu tkwi sedno.
Gdy porównać świat
polityki z gangsterskim półświatkiem, politycy dostają drgawek. A wystarczy
sobie przypomnieć fałszowanie dokumentów przez Kamińskiego z CBA (chcieli
wrobić Leppera w kryminalne przewały), nagły upadek laptopa Ziobry z dowodami,
samobójstwo posła Sekuły trzema strzałami we własny brzuch, ofertę Macieja
Zalewskiego z PC wobec spółki Art B, by zasiliła partyjną spółkę Kaczyńskiego
Telegraf milionem dolarów (w zamian otrzymali pomoc w ucieczce z Polski),
przejmowanie lukratywnych nieruchomości w Warszawie...
Można odnieść
wrażenie, że w tym świecie istnieją dwa piętra. Jedno z nich jest dla ludu -
gładkie od wody kolońskiej i pudru, pełne frazesów mówionych do kamer i z
mównic, tudzież obietnic rzucanych niczym konfetti. Drugie jest strefą
ciemniejszą od szarej - tam rozgrywane są transakcje na niebotyczne kwoty,
przejmowane wielkie spółki i banki, media, tam się szantażuje i wykańcza
konkurencję gospodarczą, kładzie łapy na wymiarze sprawiedliwości, nielegalnie
przegłosowuje ustawy, załatwia posady znajomym. Wszystko po to, by wejść w posiadanie
majątku i by stworzyć kastę polityczną żyjącą poza zasięgiem obywateli. Jak się
to robi - wiedzą wtajemniczeni. Obywatelom pozostaje kupić dyktafony i modlić
się, by ocalały niezależne media.
Zbigniew Hołdys
A nie mówiłem?
W
ostatnich wyborach uzyskaliśmy konkretne, bo liczbowe, potwierdzenie, że tylko
wspólne działanie opozycyjnych oddziałów przeciwko pisowskiemu wojsku - karnemu
i ślepo wykonującemu polecenia wodza - może zapewnić zwycięstwo.
Bardzo nie lubię, gdy ktoś używa zwrotu:„A
nie mówiłem?”. Że niby już dawno przewidywał klęskę (rzadko kiedy ktoś
przewiduje sukces), ale nikt go nie chciał słuchać Za to teraz triumfuje i
będzie tak powtarzał tę swoją mantrę, aż go wszyscy znienawidzą. Wiem zatem,
jaki los mnie czeka, i już teraz sam siebie za to nie lubię, ale smutna
konstatacja „a nie mówiłem?” wyrywa mi się z gardła - i proszę potraktować to
jako okoliczność łagodzącą - wbrew mojej woli. Mam oczywiście na myśli
rezultaty wyborów samorządowych. O ile w wyborach w dużych i średnich miastach
opozycja osiągnęła znaczący sukces, to z wyników wyborów do sejmików PiS z całą
pewnością może się cieszyć. Czy można było tego uniknąć? Otóż w znacznym
stopniu tak - i o tym właśnie pisałem na łamach POLITYKI.
Prawie rok temu, bo w grudniu ub. roku,
„Rzeczpospolita” zamieściła wyniki badań IBRiS dotyczące poparcia dla
poszczególnych partii w wyborach do sejmików w czterech zachodnich województwach,
a kilka miesięcy później badanie to powtórzyła. Mozolnie przeliczyłem to
poparcie na mandaty. Rezultat tych wyliczeń był dla opozycji dzwonkiem
alarmowym. W styczniowym felietonie (POLITYKA 2) napisałem więc, co następuje: „Niewielkie
okręgi wyborcze (od 5 do 8 mandatów) i system d'Hondta sprawiają, że poparcie w
granicach 7-8 proc. często nie gwarantuje nawet jednego mandatu. Dopiero
»koalicja trzech«: PO, N i SLD, gwarantuje bezpieczną większość w każdym z tych
województw. A przecież są to województwa zachodnie, w których PiS ma relatywnie
mniejsze poparcie. W województwach centralnych i wschodnich brak takiej koalicji
skończy się totalną klęską!”.
W kolejnym
felietonie (POLITYKA 22) ostrzegałem, że: „radykalna zmiana nastąpiłaby, gdyby
powstała wspólna lista Platformy, Nowoczesnej i SLD lub SLD i PSL. Na razie
jednak wygląda na to, że każdy ruszy w bój pod własną flagą, dumnie ogłosi, że
jest ważnym graczem na scenie politycznej i w większości sejmików... przejdzie
do opozycji”. Wprawdzie PiS nie przejął większości sejmików, ale będzie rządził
w siedmiu województwach (co znacznie przekroczyło jego oczekiwania), a jeśli
uda mu się politycznie skorumpować tylko po jednym radnym opozycji na Mazowszu
lub Śląsku, to - nawet w dziewięciu, czyli w większości!
Oczywiście narzekać i wieszczyć każdy potrafi,
sprawdziłem zatem, czy sugerowane przeze mnie koalicje cokolwiek zmieniłyby w
układzie sił. Otóż trzy województwa (Małopolska, Podkarpacie i Lubelszczyzna),
ze względu na bardzo wysokie poparcie dla PiS, były poza zasięgiem opozycji - i
to bez względu na to, czy SLD sprzymierzyłoby się z Koalicją Obywatelską czy z
PSL. Ale tylko te trzy województwa! W pozostałych byłoby już znacznie lepiej.
Na Podlasiu PiS zdobył 16 mandatów, a Koalicja Obywatelska i PSL - 14. Gdyby
SLD (które w tym województwie nie uzyskało żadnego mandatu) dołączyło do
Koalicji Obywatelskiej, to sytuacja odwróciłaby się: opozycja zdobyłaby 16
mandatowi nadal rządziła na Podlasiu. Analogiczna sytuacja w Świętokrzyskiem:
wystawienie wspólnej listy KO i SLD zmieniłoby wynik z 16:14 dla PiS na 16:14
dla opozycji. W Łódzkiem podobnie: PiS wygrał w mandatach 17:16, ale w
przypadku koalicji KO-SLD wynik byłby dokładnie odwrotny.
Dodatkowo na Mazowszu i na Śląsku opozycja nie musiałaby
drżeć, czy któryś z jej radnych w sejmiku nie nawróci się na „dobrą zmianę”, bo
tam wspólna lista KO-SLD zapewniłaby bezpieczną, kilkumandatową przewagę.
Zbadałem także
wariant, w którym SLD utworzyłoby wspólne listy z PSL. Taka koalicja również
wygrywała w Łódzkiem i Świętokrzyskiem, ale nie zapewniłaby zwycięstwa w Podlaskiem.
Rok temu felieton
(POLITYKA 2) zakończyłem słowami: „Niby wszystko jasne, ale w polityce racja
stanu często przegrywa z wąsko pojmowanym interesem partyjnym”. Nikogo nie
oskarżam, nie wiem, kto chciał, a kto nie chciał poszerzenia koalicji, kto
jakie warunki stawiał itp. Dziś wszakże uzyskaliśmy konkretne, bo liczbowe,
potwierdzenie, że tylko wspólne działanie opozycyjnych oddziałów przeciwko
pisowskiemu wojsku - karnemu i ślepo wykonującemu polecenia wodza - może
zapewnić zwycięstwo. Przed nami jeszcze dwie próby wyborcze, w tym ta
najważniejsza: parlamentarna.
Oby sejmikowe doświadczenie zostało właściwie wykorzystane.
Wspomniałem o ślepym posłuszeństwie.
Niedawno PiS zgłosił kandydaturę p. Agnieszki Dudzińskiej na rzecznika praw
dziecka. Zgłosił, a następnie w głosowaniu odrzucił. Po dwóch tygodniach prawi
i sprawiedliwi stwierdzili, że nastąpiło przykre nieporozumienie i p. Dudzińską
zgłosili ponownie. Tym razem posłowie PiS karnie zagłosowali za nią i
przekazali do zatwierdzenia do Senatu. Senatorzy PiS nie mogli się p.
Dudzińskiej nachwalić. Senator Radziwiłł cieszył się i z góry gratulował: „Chciałbym
pogratulować pani minister objęcia tej funkcji. Bardzo się cieszę, że posłowie
w drugiej rundzie zreflektowali się i znakomitą większością głosów pani została
rzecznikiem”. Aliści, jak mawiał Kazimierz Górski, „dopóki piłka w grze”... Nie
minęły 24 godziny i p. Dudzińska mogła powrócić do swoich poprzednich zajęć. To
żałosne, ale nie to jest w tej sprawie najsmutniejsze. Rozmawiałem z kilkoma
senatorami PiS. Żaden nie wiedział, dlaczego głosował przeciw p. Dudzińskiej.
Senator Radziwiłł już się nie cieszył i też głosował przeciw. Wystarczył prikaz
z Nowogrodzkiej, aby wszyscy zachowali się jak marionetki.
A teraz łączymy się z placem budowy
hipernowoczesnego polskiego promu. W interpelacji zapytałem ministra
Gróbarczyka, czy do rdzewiejącej od „półtorej” roku stępki stocznia Gryfia
dospawała już cokolwiek - oczywiście poza ozdobną tabliczką, którą srebrnym
młoteczkiem przybił do niej premier Morawiecki. Z mętnej odpowiedzi wynikało,
że nadal nic się nie dzieje, a stocznia - uwaga! - „prowadzi działania restrukturyzacyjne”.
Sformułowanie to oznacza na ogół, że firma nie ma pieniędzy i zwalnia ludzi, co
się o tyle potwierdza, że we wrześniu wyrzucono jej prezesa. Muszę jednak
uczciwie przyznać, że pewne zmiany nastąpiły: ktoś ukradł ozdobną tabliczkę.
Zniknął również słupek wkopany łopatką w piasek Mierzei Wiślanej przez samego
prezesa PiS. Miał chyba rację Piłsudski, gdy o Polakach mówił: „Naród
wspaniały, ale ludzie... niewdzięczni” (czy jakoś podobnie...).
Okazało się, że
nadzór nad rynkiem finansowym w Polsce opiera się na mecenasie Kowalczyku. KNF
- Kowalczyk Naszym Filarem!
Marek Borowski
Państwo zamknęło oczy
W Krajowym Ośrodku Zapobiegania Zachowaniom
Dyssocjalnym w Gostyninie „pacjenci” (taki formalnie mają status zamknięci tam
byli skazani) fizycznie już się nie mieszczą. W budynku, który był przygotowany
dla maksimum 18, są w tej chwili 62 osoby. W jednoosobowych pokojach śpią po
8-10. Do tego ponad dwustu pracowników. „Pacjentów” wciąż przybywa, a
pracownicy się boją, więc reżim jest stale zaostrzany. „Pacjentom” nie wolno
prawie nic z tego, co mogli robić w więzieniu. Wygląda na to, że w ośrodku
stali się groźniejsi, niż byli w zakładzie karnym. Buntują się zatem, urządzają
głodówki.
Jak pisał rząd w
uzasadnieniu ustawy powołującej Ośrodek, ma on służyć „terapii, zaś miernikiem
tego celu jest liczba sprawców, którzy po odbyciu terapii opuszczą Ośrodek” Z
Ośrodka się jednak nie wychodzi - mamy więc miarę sukcesu. Stłoczeni jak kury w
chowie klatkowym „pacjenci” nie mają nic do stracenia - i tak stąd nie wyjdą.
Prędzej czy później stanie się jakieś nieszczęście.
- Próbujemy przekonywać, że konieczna jest inwestycja w nowy
budynek. Będziemy o to apelować nadal - zapewnił odpowiedzialny za Ośrodek
wiceminister zdrowia Zbigniew Król uczestników konferencji na temat skutków
ustawy zwanej „ustawą na bestie” którą w 2013 r. powołano Ośrodek. Minister
Król powiedział też, że bardzo się cieszy, iż ta konferencja - zorganizowana 8
listopada przez Klinikę Psychiatrii Sądowej Instytutu Psychiatrii i Neurologii
w Warszawie - się odbywa, bo będzie można podyskutować i dojść do ważnych wniosków,
które potem będą przedmiotem dalszej dyskusji.
I wyszedł.
Dyskusja, której nie wysłuchał,
rzeczywiście była interesująca. Przede wszystkim dane, ujawnione pierwszy raz,
odkąd Ośrodek działa. Dane, których Ministerstwo Zdrowia nie zbiera. Np. okazuje
się, że choć teoretycznie miały tam być osoby, które są tak bardzo groźne, że
nie powinny wyjść z więzienia, w większości trafiają do Ośrodka z wolności.
Rekordziści, nikomu nic złego nie robiąc, byli na wolności rok.
Ustawa dotyczy osób
z „zaburzeniami” i wyklucza chorych psychicznie. Ale tacy przebywają w Ośrodku.
Jeden ma od lat zdiagnozowaną schizofrenię, kilku innych ma w diagnozie
„dekompensacje psychotyczne” czy „epizody psychotyczne podobne do schizofrenii”
Ośrodek miał skupiać się na terapii problemów, które w przeszłości doprowadziły
„pacjentów” do przestępstwa. Ale z zaprezentowanych „planów terapii
indywidualnej” wynika, że zajmuje się terapią skutków przebywania w Ośrodku:
depresją, frustracją, agresją wywołanymi warunkami i brakiem nadziei. Okazuje
się, że kierowane przez dyrektorów więzień wnioski do sądów (cywilnych, bo w
ustawie zadbano o kamuflaż, że Ośrodek nie jest przedłużeniem więzienia) mówią,
że „nie można wykluczyć” że dana osoba będzie niebezpieczna. Obecni na
konferencji psychiatrzy i psychologowie pytali, czy w ogóle istnieją ludzie,
wobec których „można to wykluczyć”? - Nie ma ludzi w ogóle nieprzejawiających
żadnych zaburzeń psychicznych, są tylko niezdiagnozowani lub źle zdiagnozowani
- mówił kierujący Kliniką Psychiatrii Sądowej prof. Janusz Heitzman.
Na konferencji mówiono o niejasnych,
uznaniowych kryteriach oceny potencjalnego niebezpieczeństwa u kierowanych do
Gostynina i braku standardów. Wspomniano o przypadku młodego mężczyzny
skazanego na trzy lata za wykorzystanie seksualne (nie gwałt) dwóch
nastolatków. Po wyroku był gwałcony w więzieniu i bezskutecznie zawiadamiał o
tym dyrektora, prosząc o pomoc. W końcu napisał skargę do Centralnego Zarządu
Służby Więziennej. Dyrektor miał mu wtedy zapowiedzieć: „skończysz w
Gostyninie” I skończył. Ów dyrektor, obecny na konferencji, zapytany,
odpowiedział, że sąd zaakceptował jego wniosek o umieszczenie w Ośrodku, więc
wszystko jest w porządku.
Nie ma pieniędzy na
nowy ośrodek. Nie ma nadziei, że w starym będzie jakaś rotacja, bo sądy, mimo
wniosków dyrektora Ośrodka, boją się podejmować decyzję o zwolnieniach. A co
roku przybywa kilkanaście osób. Państwo wrzuca je do Gostynina - po czym zamyka
oczy i zatyka uszy.
Ewa Siedlecka
Realiści ponad granicami
W czwartek 8 listopada minęła 10. rocznica
śmierci Mieczysława Rakowskiego, twórcy POLITYKI.
Jego następcom należy się uznanie, bo chociaż MFR jako
polityk budził sprzeczne uczucia, nie usuwają go z pamięci redakcji i czytelników.
W ramach tej „polityki historycznej POLITYKI” warto zwrócić uwagę na znakomitą
książkę znanego publicysty niemieckiego Guntera Hofmanna, „Polacy i Niemcy.
Droga do europejskiej rewolucji 1989/90 roku”, która właśnie się ukazała.
(Tłumaczył Stanisław Rosnowski).
Hofmann to taki
niemiecki Adam Krzemiński - znakomicie osadzony w obu krajach, publicysta „Die
Zeit”, najlepszego tygodnika w Niemczech, dysponujący świetnymi kontaktami w
Berlinie i w Warszawie, autor 12 książek. Przez wiele lat był kierownikiem
działu politycznego „Die Zeit”, obserwował i komentował z bliska kanclerzy
Brandta, Schmidta, Kohla i Schrodera (Helmut Schmidt był współwydawcą „Die
Zeit”, razem z „czerwoną hrabiną” Marion Donhoff).
W książce „Polacy i
Niemcy” znajdujemy m.in. sylwetkę Rakowskiego w latach 80. na tle obu naszych
krajów. „Był przeciwnikiem Michnika. Przez pewien czas zaliczano go chyba do
najpotężniejszych ludzi w Polsce, był jednym z najbardziej ekscytujących
intelektualnie - pisze Hofmann. - Bronił stanu wojennego i przestrzegał Zachód
przed upieraniem się przy Solidarności. Uważał, że strajkujący chcieli wtrącić
Polskę w katastrofę, a inteligencja wręcz prowokowała radziecką interwencję”.
Podobne opinie żywili m.in. Helmut Schmidt (kanclerz 1974-82), hrabina
Donhoff, Peter Bender (znany i wpływowy publicysta), Egon Bahr (czołowy polityk
SPD, minister w latach 70.), Richard von Weizsacker (późniejszy prezydent) i
Helmut Kohl - kanclerz, którego upadek muru berlińskiego zastał w Polsce.
Rakowski - opisuje Hofmann - miał wielki wpływ na ocenę
sytuacji w Polsce przez bońskich socjaldemokratów. Wierzyli mu, że nie było
innego wyjścia niż stan wojenny. Egon Bahr wspominał w pamiętnikach, że
uważał, iż w państwie komunistycznym możliwe są tylko przemiany odgórne,
dlatego źle ocenił polski ruch związkowy. Rakowski był zainteresowany
socjaldemokracją niemiecką, była ona tematem jego doktoratu. „W osobie Brandta
widział bratnią duszę” - pisze Hofmann.
Rakowski był
przekonujący dla tych, którzy uważali, że do zmian może dojść tylko od
wewnątrz systemu. „Dzięki swojej otwartości i pragmatyzmowi był przekonujący
dla tych, którzy sądzili podobnie. Stawiał czoła prostackim twardogłowym,
zważał na utrzymywanie dobrych stosunków z rosyjskimi władcami (bez powodzenia
D.P), ale bardzo sobie cenił i wykorzystywał swoje kontakty
na Zachodzie”. W rozmowie ze znanym historykiem Fritzem Sternem szczerze
przyznawał, że próby reform są u progu załamania, ale nie tracił nadziei:
„»Pewnego dnia Polacy jeszcze raz wprawią świat w zdumienie« - powiedział”.
Dwa tygodnie później, 14 sierpnia 1980 r., rozpoczął się strajk w stoczni.
Szczególne stosunki
łączyły Rakowskiego z kanclerzem Schmidtem, przed którym nie ukrywał fatalnego
stanu gospodarki. „Nie zaliczał się do opozycji - pisze Hofmann - ale w jego
gazecie wiał rzeczywiście liberalny wiatr. Już choćby samo to miało wyraźny
wpływ na wewnętrzny dyskurs w Polsce, a także na stosunek do niemieckich
sąsiadów”.
Często pomijano
wkład Rakowskiego w transformację peerelowskiej Polski, poprzez Okrągły Stół
aż po młodą demokrację i on sam się do tego przyczynił - zauważa niemiecki
publicysta. „Zmarnował wiele z tej sympatii, jaką go darzono”. Co uczyniło z
niego krytyka reżimu, a co trzymało go z dala od opozycji i strajkujących? -
pyta autor. W rozmowie z nim Rakowski wylicza tragedie w strefie radzieckiej -
Berlin 1953, Węgry 1956, Praga 1968, Afganistan... „My byliśmy pokoleniem
wojennym, które tego wszystkiego doświadczyło”. W tym tkwił sekret dobrych
stosunków ze Schmidtem. Obaj należeli do pokolenia, które musiało własnymi
rękoma na nowo układać i budować świat, ale też utrzymać nad tym kontrolę. Co
najmniej tyle łączyło niemieckiego socjaldemokratę i polskiego komunistę.
Rakowski uważał protestujących w Polsce za „romantyków” i zagrożenie tego
wszystkiego, co zostało zbudowane. Podobnie dla Schmidta - ci młodzi ludzie w
RFN, którzy nie chcieli kierować się jego racjami, byli „romantykami”.
Rakowski i Schmidt byli realistami, lubili
mówić otwartym tekstem. „Przede wszystkim jednak podobne były przyczyny ich
sceptycyzmu wobec nazbyt (ich zdaniem) głośnych roszczeń społeczeństwa do
współdecydowania. Polskie społeczeństwo jęczało pod ciężarem komunizmu,
biurokracji państwowej, ciasnoty i braków w zaopatrzeniu, nalegało na
liberalizację - ale młodzi ludzie w Republice Federalnej także - choć z innych
powodów - nalegali na to samo”.
Obaj przykładali
wagę do „uporządkowanego rządzenia”. Rakowski poczuwał się do obowiązku, nawet
gdy wojsko sięgnęło po władzę. „Pozostając na stanowisku wicepremiera,
stracił tę sympatię, którą zyskał jako dziennikarz i szef POLITYKI. Z kolei
Schmidt sam nałożył na siebie obowiązek zerwania ze swymi młodzieńczymi latami
w Trzeciej Rzeszy i u socjaldemokratów znalazł po temu sensowne oparcie”.
Jako kanclerz nie widział różnicy między robotnikami ze stoczni a wielobarwnym
tłumem pacyfistów na ulicach Republiki Federalnej. Tu i tam dostrzegał tylko
uwiedzionych lub idealistów, zarówno w polskim, jak i w niemieckim przypadku.
Oni utrudniali życie. W czasach konfliktu między systemami obaj politycy
umieli sobie wyobrazić jedynie kroki w kierunku umiarkowanych zmian oraz
politykę „odgórną”, wszystko inne uważali dosłownie za śmiertelne zagrożenie.
Co do tego socjaldemokraci i komunistyczni reformatorzy byli zgodni - uważa
Hofmann.
Adam Krzemiński
żartuje, że za każdym razem, gdy Rakowski wracał z Republiki Federalnej,
koledzy w redakcji zastanawiali się, na ile znów stał się bardziej
socjaldemokratą. Ostatni raz Hofmann z Krzemińskim odwiedzili Rakowskiego w
szpitalu na krótko przed jego śmiercią, 10 lat temu.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz