piątek, 16 listopada 2018

Polska pęknięta



Co pokazały nam wybory samorządowe? Że PiS nawet jeśli wygrało, to swą walkę o inną Polskę przegrało. Ale opozycja też może przegrać, jeśli za rok nie stanie do kolejnych wyborów zjednoczona

W obozie władzy wal­czyły dwa pomysły na to, jak sprzedać Polakom wyniki wy­borów. Pierwszy z porządku propagandy zachowującej pewien poziom realizmu („taktyczny od­wrót spod Stalingradu będący wstępem do ostatecznego zwycięstwa”). Drugi z porządku propagandy totalnej („zdo­byliśmy Stalingrad!” - choć w rzeczywi­stości nad miastem powiewają sztandary wroga).
   Jarosław Gowin i Ryszard Terlecki próbowali pierwszej wersji, mówiąc, że „odnieśliśmy zwycięstwo, ale jego roz­miary są mniejsze od oczekiwanych”. Dostali za to burę od prezesa Kaczyń­skiego, który dwa dni po ogłoszeniu wyników drugiej tury podał wersję obo­wiązującą: „PiS odniosło bardzo zde­cydowane zwycięstwo”. Komunikat, mający uspokoić aparat partyjny od­wołuje się do tego, że faktycznie na PiS w zdecydowanej większości zagłosowa­ła wieś. Z drugiej jednak strony partia Kaczyńskiego została odrzucona przez mieszkańców miast.

ŚMIERĆ MITÓW
W przeszłości proponowano zbyt gru­be kryteria dzielące „dwa narody”, za­mieszkujące polskie państwo. Najpierw polską politykę miał określać spór hi­storyczny dzielący postkomunistów i postsolidarnościowców. Odkąd twarzą prawicowego antykomunizmu stał się prokurator Stanisław Piotrowicz, nawet elektorat PiS zrozumiał, że spór toczy się o transformację po roku 1989, a nie o PRL.
   Także ściana wschodnia miała być oj­czyzną prawicy, podczas gdy Polska centralna, a zwłaszcza zachodnia, mia­ła pozostać odporna na kuszenie prawi­cy. Inna hipoteza głosiła, że Polska dzieli się na prowincję i największe metropo­lie. Szczególnie małe miasteczka miały na zawsze pozostać wrogie transforma­cji, bo padły ponoć jej ofiarą w najwięk­szym stopniu.
   Wynik ostatnich wyborów uśmier­cił te mity. PiS poniosło klęskę nie tylko w metropoliach, ale także w mniejszych miastach. Większe miasta na wschodzie kraju - jak Białystok czy Lublin - już od dawna nie były PiS-owskie, ale PiS po­niosło też klęskę w wielu miastach i mia­steczkach Podkarpacia czy Małopolski. Sztandarowe upokorzenie to klęska wspieranej przez całą Zjednoczoną Pra­wicę żony posła Mularczyka w Nowym Sączu.
   PiS umocniło jednak swe przyczółki w elektoracie wiejskim na Dolnym Ślą­sku, w Lubuskiem, nawet w Wielkopolsce. Utrzymało też 20-30-procentowe poparcie w liberalnych metropoliach.

WIEŚ, MIASTO, KOŚCIÓŁ
Eksperci są ostrożni w tłumacze­niu przyczyn tego podziału. Politolog Rafał Matyja zwraca uwagę, że w mia­stach ludzie włączają zarówno telewi­zję Kurskiego, jak i TVN. Tymczasem na wsi wciąż dominuje telewizja państwo­wa wzmocniona przez media Tadeu­sza Rydzyka. Inne oczywiste kryterium to stosunek do Kościoła. Nawet jeśli w miastach proboszczowie zachowują się nieco ostrożniej, bojąc się ceny, jaką przyjdzie zapłacić za zbyt bliskie związki z PiS, to dominująca na wsi radiomaryjna frakcja Kościoła postawiła na partię Kaczyńskiego - co uderzyło w PSL.
   Politolog Rafał Chwedoruk zwra­ca z kolei uwagę na kryterium mobilno­ści społecznej. Zwycięstwo na wsi, wraz z przyczółkami w miastach, zapewni­ło PiS kilkuprocentową przewagę nad Koalicją Obywatelską. - Jednak - mówi Chwedoruk - to zwycięstwo pyrruso- we, bo klasyczny elektorat wiejski jest mocno podmywany przez demografię. Po prostu wymiera. Młodzi ludzie wy­jeżdżający do miast dostosowują się do panującej tam kulturowej aury, nie­sprzyjającej głosowaniu na PiS. Można powiedzieć, że ucieczka do miast wciąż jest dla większości z nich także ucieczką od zespołu wartości i sposobu życia ro­dziców czy dziadków.
   Z kolei młodzież miejska, choć ideo­wo podzielona, po trzech latach rządów nie uważa już PiS za nadzieję antyestablishmentowego buntu. Największą rolę uświadamiającą odegrała tu praktyka rządzenia Zjednoczonej Prawicy - trak­towanie państwa jako łupu dla siebie i swoich rodzin.

TO NIE JEST PARTIA ASPIRACJI
PiS przestało być postrzegane jako partia antyestablishmentowa, ale nie stało się też partią aspiracji, wspierającą społeczny awans - inny niż tylko za cenę przyjęcia legitymacji partyjnej. Sam Ka­czyński nigdy nie chciał partii skazanej na elektorat socjalny, zbierającej wybor­ców Tymińskiego, Leppera czy rozcza­rowane do nowego ustroju doły SLD. Od czasów Porozumienia Centrum próbo­wał dotrzeć do biznesowych czy zawodo­wych elit z przesłaniem, że ma pomysł na bardziej efektywną modernizację Polski. Za każdym razem ten najważniejszy dla siebie bój przegrywał - najpierw z Unią Wolności, później z PO, teraz z Koali­cją Obywatelską i całą demokratyczną opozycją.
   Wybory samorządowe pokazały, że PiS jako partia aspiracji się skompromi­towało. Kaczyńskiemu pozostał elekto­rat socjalny, najmniej mobilny elektorat wiejski oraz wyborcy najstarsi, których łatwiej obsługiwać lękiem przed imi­grantami, globalizacją i gender. Z takim elektoratem można wygrywać wybory, jednak nie sposób budować siły państwa.
   - W 2015 roku w części elit bizneso­wych czy akademickich pojawiły się nadzieje, że partia Kaczyńskiego rzeczy­wiście da Polsce nowy impuls moder­nizacyjny - przypomina Rafał Matyja. - Jednak po trzech latach rządów znów został wykopany głęboki rów między tą partią i społecznymi elitami czy ludźmi do elit aspirującymi.
   Kaczyński i jego sposób sprawowania władzy przestał być atrakcyjny nawet dla wyborców prawicy. Matyja: - Tam, gdzie dobrze lokalnie osadzeni burmistrzowie z PiS byli w ostatniej chwili wymienia­ni na kandydatów przywiezionych z No­wogrodzkiej, zakładali oni swe komitety i wygrywali w cuglach z oficjalnymi kan­dydatami własnej partii!
Kaczyński i Morawiecki obiecywali inną, bardziej efektywną modernizację, nawet jeśli według anachronicznego mo­delu wielkich państwowych inwestycji w stylu Gierka. Jednak zamiast gierkow­skich inwestycji mieliśmy tylko gierkow­ską propagandę. „Zabrany przez morze” biało-czerwony słupek, który Jarosław Kaczyński wbił w piasek plaży w miej­scu, gdzie nie powstaje żaden przekop Mierzei Wiślanej, stał się tematem in­ternetowych szyderstw.

ŁATWIEJ WYGRAĆ Z KACZYŃSKIM NIŻ Z D’HONDTEM
Wybory samorządowe ustabilizo­wały dwubiegunową scenę polityczną. Koalicja Obywatelska skonsolidowała, a nawet powiększyła elektorat PO z 2014 roku. Jak jednak przestrzega Rafał Chwedoruk: - Nic nie jest przesądzone, mniejsze miasta są polską wersją ame­rykańskich „swing states”. W tych wy­borach odwróciły się od PiS, nie znaczy to jednak, że opozycja znajdzie sposób, aby przekonać je do siebie w wyborach parlamentarnych. Obie strony będą tam prowadzić intensywną kampanię, a w wyborach parlamentarnych może się okazać, że 10 tysięcy głosów przesą­dzi o tym, kto będzie rządził.
   Szanse opozycji na pewno zwiększy jednoczenie list. Elektorat miejski zjedno­czył się wokół kandydatów opozycji i PiS zostało w miastach pokonane. Ale w sej­mikach, gdzie PSL i SLD poszły osobno, partia Kaczyńskiego odrobiła straty. Po­dobne konsekwencje miały ambicje po­lityków lokalnych. Grzegorz Schetyna poparł we Wrocławiu wspieranego przez prezydenta Rafała Dutkiewicza Jacka Sutryka i opozycja wygrała z PiS w pierwszej turze. Jednak odchodzący prezydent po­prowadził osobną listę do sejmiku Dol­nego Śląska. Zdobył dwa mandaty, ale przesądził o porażce całej opozycji, która w razie zblokowania list miałaby przynajmniej 4 mandaty więcej.
   Zdaniem prof. Radosława Markow­skiego „ambitni liderzy mniejszych ugrupowań powinni zrozumieć, że na­wet nieco ograni przez najsilniejszego i tak dostaną więcej mandatów, idąc na wspólnej liście; takie są nieubłagane pra­wa większościowej ordynacji”. A w do­datku tak PSL, jak i SLD, idąc osobno, ryzykują polityczną anihilację.
   Warto odnotować, że wynik wybo­rów samorządowych zmniejszył też głód na pojawienie się „polskiego Macrona”. Nowa inicjatywa polityczna w obecnej sytuacji rozbijałaby tylko centrowy elek­torat. Centrowi wyborcy nie zaryzykują wspierania Biedronia, gdy grozi to kolej­nymi latami rządów Kaczyńskiego.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz