środa, 21 listopada 2018

Układ ręcznie sterowany



PiS usiłuje przekonać, że sprawcą afery KNF jest jedna czarna owca, zresztą spoza partii. Dymisja Marka Chrzanowskiego ma więc zamykać sprawę
Ale inna teoria broni się o wiele lepiej - odsunięty szef KNF był tylko trybikiem w nowym systemie rządzenia państwem, jaki PiS wprowadza z pełną determinacją. Ma on już swoją nazwę - orbanizacja.

Polską wstrząsnęła kolejna afera taśmowa, ujawniona przez „Gazetę Wyborczą” oraz „Fi­nancial Times”. O wiele większego kalibru niż poprzednia, która zakończyła się dla PO prze­granymi wyborami. Bohaterów obecnej nie nagrano w knajpie, podczas prywatnej kolacji zakrapianej alkoholem. Rozmowa odbywała się w gabinecie szefa Komisji Nadzoru Finansowego, do które­go gospodarz zaprosił Leszka Czarneckiego, jednego z najbo­gatszych Polaków, właściciela prywatnego Getin Noble Banku oraz Idea Banku, nadzorowanych przez komisję. Taka wizyta nie może być uznana za prywatną i - dla uniknięcia jakich­kolwiek podejrzeń - nie powinna odbywać się w cztery oczy. Ale Markowi Chrzanowskiemu wyraźnie zależało na dyskrecji, upewniał się, czy gość nie ma telefonu i uprzedzał, że zainsta­lowane szumidła i tak uniemożliwią ewentualne nagranie. Czuł się pewnie, więc mógł być szczery.
   Już to brzydko pachnie, dalej jest za to emocjonująco, jak w „Ojcu chrzestnym”. Z ust człowieka odpowiedzialnego za stabilność systemu finansowego w Polsce padają propozycje nie do odrzucenia. W filmie te grzeczne prośby kończyły się krwawo dla nieposłusznych, Czarnecki - jak wynika z nagra­nia, które jednak się udało - może stracić swój bank. Zreali­zowany zostanie bowiem Plan Zdzisława (Sokala, czyli szefa Bankowego Funduszu Gwarancyjnego), przejęcia Getin Noble Banku za złotówkę, bez zgody właściciela. Żeby tego uniknąć, bankier musiałby zatrudnić u siebie prawnika, wskazanego przez Chrzanowskiego.
   O ile zachowanie Chrzanowskiego zostało uznane za na­ganne i zakończyło się jego wymuszoną dymisją, o tyle Plan Zdzisława Sokala, uznawanego za osobę o nieposzlakowanej opinii - przeciwnie. W momencie nagrania, czyli w marcu, Czarnecki uznaje, że byłaby to kradzież, w ostatnich dniach plan przejmowania banków przez państwo zyskał jednak pełną autoryzację władz państwa. Dowodem jest złożona po­spiesznie w Sejmie poprawka do prawa bankowego, powszech­nie znana jako „bank za złotówkę”. Mimo wybuchu afery jej przyjęcie zarekomendowała senacka komisja finansów, kie­rowana przez Grzegorza Biereckiego, twórcę i wieloletniego szefa Kasy Krajowej SKOK.
   Poprawka ma zwiększyć bezpieczeństwo klientów banków, które mają kłopoty, oraz stabilność rynku finansowego. BFG, któremu szefuje Sokal, jest drugą, obok KNF, instytucją waż­ną dla rynku finansowego. Z jego kasy wypłaca się depozyty klientom upadłych banków, ostatnio głównie SKOK.
   Ów prawnik, Grzegorz Kowalczyk, dla którego Chrzanow­ski szuka pracy, niewiele wprawdzie wie o restrukturyzacji banków, ale - to wynika już ze słów bankiera, a nie z nagra­nia - jego wynagrodzenie ma wynosić około 40 mln zł, czyli równowartość 1 proc. wartości banku, który – przypomnijmy - w razie oporu właściciela ma być przejęty za symboliczną zło­tówkę. „GW” ujawnia, że prawnik z Częstochowy z polecenia Chrzanowskiego zasiada już w radzie nadzorczej Plus Banku Zygmunta Solorza-Żaka, również ze szczytu rankingu najbo­gatszych. Wyraźnie ma wzięcie, był także członkiem rady GPW, również dzięki pomocy Chrzanowskiego.
   Pensja szefa KNF wynosi 33 tys. zł, trudno uwierzyć, że oszołamiające apanaże Kowalczyk miałby zatrzymać dla siebie. To nie jedyny argument podważający teorię dzia­łaczy Prawa i Sprawiedliwości, że Chrzanowski działał je­dynie w swoim imieniu. Zwłaszcza że po przedstawieniu korupcyjnej propozycji Chrzanowski wraz z Czarneckim udają się do Adama Glapińskiego, prezesa NBP. Po co? KNF jest niezależna, bankowi centralnemu nie podlega. Ale naj­wyraźniej Chrzanowski uznaje wyższość Glapińskiego, sam przyznaje, że należy do obozu skupionego wokół NBP. Ma pomagać Glapińskiemu w pozbawieniu niezależności KNF, którą kieruje. Glapiński chce ją ponownie podporządkować NBP. Przypomnijmy, że kiedy PiS postanowił wyjąć nadzorcę ze struktury NBP, przekonywał, że jest to rozwiązanie najlep­sze. A chodziło po prostu o przejęcie dawnej Komisji Nadzo­ru Bankowego.
   Chrzanowski wyraźnie odgrywa rolę figuranta. W SGH, gdzie obaj pracowali, Glapiński uznawany był za jego mento­ra, to Glapiński polecić go miał także premier Beacie Szydło, która powołała Chrzanowskiego na prezesa KNF, mimo że jego kompetencje nadzorcze wydają się nad wyraz wątpliwe. Ob­ciąża go także afera GetBacku, nadzorowanego przez KNF, która nie potrafiła jej zapobiec ani nawet ograniczyć skutków.
   Odpowiedź na pytanie, po co obaj panowie udali się do NBP, może kryć się w kolejnym nagraniu. Według Polityki Insight PiS bardzo się takiego nagrania boi. Mogłoby się okazać, że propozycja Chrzanowskiego znana była także prezeso­wi NBP. Cała nadzieja w szumidłach. Z dotychczasowych przecieków wynika, że ujawnione nagranie rzeczywiście nie jest jedyne.

Wymiana elit
Liderzy PiS nigdy nie ukrywali braku akceptacji dla Trze­ciej RP. Kornel Morawiecki, już po wybuchu afery, stwierdził w TVN24, że to niesprawiedliwe, iż Czarnecki ma tyle miliar­dów i że zarobił je „dzięki współpracy ze Służbą Bezpieczeń­stwa”. Można to rozumieć tak, że beneficjentom Trzeciej RP majątki trzeba odebrać, teraz bogacić mają się inni, wskaza­ni przez partię. Prawdziwi patrioci. Adam Glapiński zalicza do ich grona Marka Chrzanowskiego.
   Nowe jest to, do jakich metod uciekają się nominaci rządzą­cych. Najwyraźniej uznali, że cel uświęca środki, a prawo nie powinno krępować rąk. Kiedy w marcu Chrzanowski składa propozycję Czarneckiemu, przyznaje w rozmowie, że odebra­nie mu banku „za złotówkę” jest prawnie niemożliwe. No więc teraz mamy błyskawiczną nowelizację prawa bankowego, która to sankcjonuje. Czarnecki przecież polecanego prawnika u siebie nie zatrudnił, choć miał na to kilka miesięcy. Senat mimo wybuchu afery nie przerwał pracy nad ustawą. Jeśli bę­dzie można odebrać biznes Czarneckiemu, można to będzie zrobić także w innych przypadkach. - Jeśli do mnie przyjdzie ktoś z propozycją zatrudnienia wskazanego prawnika, zrobię to - mówi wprost inny biznesmen z listy najbogatszych. - Pań­stwo ma narzędzia, żeby mnie zniszczyć.
   Błyskawiczna nowelizacja prawa to kolejny argument, że Chrzanowski nie działał sam. Czarnecki kopie się z ko­niem, ma przeciwko sobie państwo, cały jego aparat. To praw­da, że jego biznes bankowy, nie bez jego winy, jest zagrożony (patrz POLITYKA 39) i jeśli nie będzie w stanie zrealizować programu naprawczego, trzeba będzie go ratować. Ale prawdą jest też, że to KNF określa stopień tego zagrożenia i kryteria, którymi go mierzy. Chrzanowski na nagraniu wyraźnie mówi, że zatrudnienie wskazanego prawnika sytuację banków Czar­neckiego zmieni, oddali realizację Planu Zdzisława. A więc przyznaje, że tymi kryteriami można manipulować. I to jest w tej sprawie najważniejsze: poprawka do prawa bankowego może umożliwić ratowanie małych banków w kłopotach, ale może też umożliwić skok na cudzą własność, legalny „napad na bank”.
   Jak bardzo płynne są kryteria oceny podmiotów rynku finansowego, świadczy stosunek komisji do SKOK. Mimo że upadło już kilka kas, a BFG musiał wypłacić ich klientom ponad 4 mld zł (!), KNF najwyraźniej nie uważa, że trzeba coś z nimi zrobić, że ich biznesowy model kosztuje klientów ban­ków zbyt wiele. Wręcz odwrotnie: Grzegorz Bierecki, wielo­letni szef Kasy Krajowej SKOK i główny twórca systemu, sze­fuje senackiej komisji finansów, a Filip Czuchwicki, jej były pracownik, został w KNF dyrektorem departamentu, który... nadzoruje SKOK. Opiniami, m.in. Fundacji Batorego, że jest to rażący konflikt interesów, nikt się nie przejmował. SKOK najwyraźniej zostały wytypowane do grona tych, którym wła­dza PiS pomaga się wzbogacić, bo to „biznes patriotyczny”.

Odzyskiwali dla Polski, biorą dla siebie
PiS zawsze było przeciwko prywatyzacji i chciało ją unieważ­niać, bez względu na konsekwencje, także międzynarodowe. To za pierwszego rządu PiS, LPR i Samoobrony sejmowa komisja śledcza badająca prywatyzację PZU zarekomendowała rządowi, by zwrócił się do polskiego sądu o unieważnienie prywatyzacji. Po prostu, bo uznaliśmy, że umowa z Eure­ko była niekorzystna, choć polski rząd nie podpisywał jej pod przymusem. Chcieli­śmy odzyskać dla polskiej gospodarki kurę znoszącą złote jaja, choć w chwili podpisy­wania umowy z Eureko narodowy ubezpie­czyciel był kandydatem na bankruta. Rząd PO-PSL podzielał chęć odzyskania PZU.
Od PiS różnił się tym, że zrobił to zręcznie, dogadując się z Holendrami, co koszto­wało nas mniej niż odszkodowanie zasą­dzone przez międzynarodowy trybunał.
   Wybuch światowego kryzysu finan­sowego mocno osłabił finansowych gi­gantów i stworzył warunki do poważnej zmiany. To liberałowie, tacy jak Stefan Kawalec, kiedyś bli­ski współpracownik Leszka Balcerowicza, czy Jan Krzysztof Bielecki, były premier, rzucili hasło udomowienia banków. Po wybuchu światowego kryzysu finansowego zauważyli bo­wiem, że kapitał jednak ma narodowość i nie jest dobrze, jeśli strategiczne decyzje dotyczące banków w Polsce nie zapadają w Warszawie, ale w innych stolicach.
   Dość szybko państwo odzyskało Pekao SA - jego włoski wła­ściciel, gwałtownie potrzebujący pieniędzy na dokapitalizo­wanie banków w ojczyźnie, zdecydował się bank sprzedać. Potem udało się upaństwowić prywatny Alior Bank. Obecnie już większość finansowego rynku w Polsce (54,5 proc. sektora bankowego) jest udomowiona, co oznacza po prostu nacjo­nalizację. Władzę nad sektorem finansowym w Polsce prze­jęli politycy i powoli zaczynamy dostrzegać, w jak zły sposób zaczynają jej używać. Deklarowali, że „odzyskują dla Polski”, ale używają dla partii.
   Niepokój wyrażają już analitycy agencji ratingowej S&P. W najnowszym raporcie czytamy: „Kontrolowane przez pań­stwo instytucje i ich strategie mogą wpisywać się w cykliczność wyborczą, podlegać dłuższym i bardziej złożonym procesom decyzyjnym lub kierować się innymi celami strategicznymi, w porównaniu do w pełni prywatnych banków. W pewnym momencie mogłoby to wywrzeć presję na standardy kredy­towania, politykę pożyczkową lub proces restrukturyzacji przeterminowanych zobowiązań”. Analitycy zajmujący się Polską dobrze znają mechanizmy naszej gospodarki, w której pieniądze państwowych przedsiębiorstw są potrzebne polity­kom do rozmaitych przedsięwzięć o wątpliwej racjonalności ekonomicznej. Teraz długą listę ich obaw możemy wydłużyć jeszcze bardziej, nawet o jawną korupcję.
   Trzecia RP, z większym lub mniejszym powodzeniem, bu­dowała niezależne instytucje regulacyjne, takie jak Komisja Nadzoru Bankowego, Papierów Wartościowych i Giełd czy Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Ta pierwsza, podlegająca niegdyś NBP, wydawała się najważniejsza dla całej gospodarki - miała tworzyć ramy prawne dla systemu banko­wego i pilnować, żeby były przestrzegane. I robiła to skutecz­nie, choć nie zawsze bezbłędnie.
   Kiedy PiS doszedł do władzy w 2005 r., niejako na złość Lesz­kowi Balcerowiczowi, postanowił nadzory połączyć. Nie bar­dzo ukrywając, że chodzi mu o przejęcie kontroli nad sektorem finansowym, w którym jego zdaniem na prominentnych sta­nowiskach było wielu agentów. PiS chciał z nich bankowość oczyścić, a bez zgody KNF nikt nie może znaleźć się w zarządzie banku, towarzystwa ubezpieczeniowego czy TFI. Twórcom nadzoru bankowego chodziło o to, by instytucjami finansowy­mi kierowały wyłącznie osoby kompetentne, dające gwarancję profesjonalnej rzetelności, uczciwości i stabilności. Praktyka ostatnich lat coraz dalej od tego celu odbiega. W znacjonalizowanym w znacznej części sektorze fi­nansowym mniej liczą się kompetencje, o wiele bardziej siła frakcji politycznej, która forsuje kandydata na prezesa. Media szeroko informowały o personalnych po­rażkach kandydatów wysuwanych choćby przez Mateusza Morawieckiego i o sukce­sach tzw. grupy Ziobry. Sektor finansowy stał się największym politycznym łupem.

Wbrew władzy się nie dorobisz
Afera KNF obnażyła nie tylko walkę o intratne stanowiska. Nie tylko w sa­mym sektorze finansowym, bo przecież kontrola nad bankami to klucz do kontroli nad całą gospodarką i każdą firmą prywat­ną z osobna. Decydując o tym, kto dostanie kredyt, a kto nie, można wpływać na los setek firm i całych branż. Ten system w rozwiniętej formie działa już na Węgrzech, gdzie biznes pod­porządkowany politycznie rządowi prosperuje, a ten, który „się stawia” - marnieje lub upada.
   - Mamy kredyt w jednym z państwowych banków. Dotych­czas współpraca układała się bardzo dobrze, aż nagle zaczęły się problemy i bank kredyt nam wymówił. Nie mogliśmy ustalić, co się dzieje, bo spłacaliśmy go bez problemu. Będąc na jakiejś uroczystości, spotkałem prominentnego polityka. Kiedy mu się przedstawiłem, wymieniając nazwę naszej firmy, zawołał „wiem, znam, słyszałem, że jesteście przeznaczeni do upadłości”  - opowiada przedsiębiorca, nie tylko zastrzegając anonimo­wość, ale także prosząc, aby zaszyfrować firmę, branżę i bank, bo to się może dla niego skończyć bankructwem.
   Metodą „na regulatora” politycy mogą rządzić w wielu bran­żach. Nie przypadkiem prawnik polecany przez szefa KNF Lesz­kowi Czarneckiemu został wcześniej zatrudniony w Plus Ban­ku należącym do Zygmunta Solorza-Żaka. On nie dyskutował i zrobił, co mu kazano, bo Solorz-Żak ma zbyt wiele biznesów w obszarach regulowanych. O losie jego banku decyduje KNF, o jego biznesie energetycznym (kontroluje zespół elektrowni Pątnów-Adamów-Konin, który chce sprzedać, a jedynym za­interesowanym jest państwo) - minister energii i szef Urzę­du Regulacji Energetyki, o sieci komórkowej Plus - szef UKE, o telewizji Polsat - Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Każdy z regulatorów może realizować własny Plan Zdzisława i nie tylko strąci Solorza-Żaka ze szczytu rankingu najbogatszych, ale nawet wpędzi w potężne tarapaty. Czy można się dziwić, że telewizja Polsat tak bardzo zbliża się programowo do TVP?
   KNF, ale także inne instytucje, które powinny być niezależ­ne, stały się nieformalnym, lecz potężnym narzędziem spra­wowania władzy, ręcznego sterowania gospodarką, zgodnego z politycznymi interesami. Mogą kazać zatrudnić wskazanych ludzi, zażądać łapówki, kredytu, mogą wreszcie zniszczyć. Każdego przedsiębiorcę, łącznie z przekonanymi, że żadne interesy ich z władzą nie łączą. I jak się władzy nie narażą, będą się od niej trzymać z daleka, to przetrwają. Ale będą mu­sieli się podporządkować interesom politycznym rządzących.
   Doktryna tzw. aktywnej obecności państwa w gospodarce sprawia, że prywatny biznes coraz częściej musi konkuro­wać z państwowymi firmami. Nietrudno zgadnąć, że nie jest to konkurencja na równych prawach. Oto przykład: w bran­ży energetyki wiatrowej PiS po dojściu do władzy radykalnie zmienił przepisy i narzucił takie ciężary, że większość bizne- splanów straciła na aktualności, firmy energetyki odnawialnej znalazły się na skraju bankructwa. Przepisy zyskały nazwę lex Energa, bo ich celem było uwolnienie tego państwowego kon­cernu od konieczności kupowania energii z prywatnych farm wiatrowych po wcze­śniej ustalonych cenach.
   - Energetyka wiatrowa jest segmen­tem rynku energetycznego o największym udziale prywatnego kapitału - ocenia Wojciech Cetnarski, wiceprezes Polskie­go Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej.
- Uderzenie w naszą branżę miało zapewne pomóc państwowej energetyce konwencjo­nalnej. Chodziło o to, by energia z wiatru nie wypierała z rynku tradycyjnych elek­trowni węglowych, bo to irytowało nie tylko energetyków, ale także górników.
Uderzenie w firmy wiatrowe spowodowa­ło, że wiele z nich znalazło się na skraju bankructwa. Wtedy właśnie państwowy koncern PGE ogłosił, że zamierza przejąć giełdową spółkę Polenergia, kontrolowaną przez Dominikę Kulczyk. Uznał, że Polenergia, do której należy kilka dużych elektrowni wiatrowych, bardzo przydałaby się państwowemu gigantowi. To kolejny już Plan Zdzisława. Na razie córka Jana Kulczyka odmawia.
   Wymuszone przejmowanie firm prywatnych przez państwo odbywa się na różne sposoby. W energetyce państwu udało się wypchnąć z kraju większość zagranicznych inwestorów; pozostaje kilka firm, ale ich los także wydaje się przesądzony. Dotyczy to np. spółki PKP Energetyka czy Innogy. W przy­padku gazu wystarczyło zaostrzenie przepisów o obowiąz­ku magazynowania i w ten sposób państwo wycięło rodzącą się prywatną konkurencję. Dziś państwowy koncern PGNiG znów jest faktycznym monopolistą. Władza PiS lubi monopole. Płacimy za nie w rosnących rachunkach za gaz i prąd. Spada konkurencyjność gospodarki.
   - Coraz większa obecność państwa w gospodarce prowadzi do patologii wynikających z mieszania imperium i dominium - twierdzi dr hab. Robert Gwiazdowski z Uczelni Łazarskie­go. - Imperium to władza, jaką ma państwo, stanowiąc prawo i egzekwując jego przestrzeganie. Dominium to własność nad konkretnymi przedsiębiorstwami. Państwo lubi faworyzować własne firmy, kosztem prywatnej konkurencji i powiększania swego dominium. Tak było zawsze, ale dziś to oficjalna pań­stwowa doktryna.
   Uchwala się więc prawo, które będzie kolejnym narzę­dziem do realizacji następnych Planów Zdzisława. Na przy­kład projekt ustawy o odpowiedzialności karnej podmiotów zbiorowych. Każdą spółkę Zdzisław będzie mógł zaorać, je­śli projekt stanie się ustawą, co zapewne wkrótce nastąpi. Ustawa da mu władzę, żeby firmę zlikwidować, przejąć jej majątek przez Skarb Państwa, właścicieli ukarać grzywną do 30 mln zł i przepadkiem mienia. O tym wszystkim decydować będzie prokurator podległy Zbigniewowi Ziobrze. Sąd otrzy­ma jego decyzję tylko do zatwierdzenia, alarmują organiza­cje przedsiębiorców.

Czarnecki da sobie radę, gorzej z nami
Liderzy PiS lubią dużo mówić o suwerenności. To jeden z powodów, dla których tak uwiera ich nasza obecność w Unii Europejskiej - „ogranicza suwerenność” polskiego rządu. Nie może robić wszystkiego, co by chciał, musi liczyć się z warto­ściami i regulacjami wspólnotowymi, których broni unijne prawo. Patrząc przez pryzmat afery KNF, chciałoby się powie­dzieć - na szczęście. Unia stawia bowiem, a w każdym razie próbuje, granice bezkarności.
   Rzeczniczka PiS może zapewniać, że wyeliminowanie czar­nej owcy kończy aferę, ale to nieprawda. Prof. Andrzej Rzepliński jest pewien, że musi się nią zaintere­sować OLAF, unijna agencja do tropienia korupcji. OLAF-owi, w przeciwieństwie do polskich władz, na pewno nie będzie zależało na zamieceniu sprawy pod dy­wan. Moglibyśmy liczyć, że przeprowa­dzi śledztwo rzetelnie.
   Leszek Czarnecki też wbrew pozo­rom nie jest bezbronny, a Komisja Nad­zoru Finansowego zupełnie bezkar­na. W 2014 r. starł się z nią właściciel małego FM Banku (dziś Nest Bank), chodziło o brak wcześniejszych kon­sultacji z komisją w sprawach perso­nalnych. Bankowi nie groziło bankruc­two, a mimo to jego właścicielowi, funduszowi Abris, KNF nakazała sprzedaż wszystkich posiadanych akcji. Bo „nie daje rękojmi ostrożnego i stabilnego zarządzania bankiem”. Abris akcje sprzedał, ale pozwał Polskę do międzynarodo­wego arbitrażu w Sztokholmie. Ten uznał, że przymusowe wywłaszczenie było nielegalne i nakazał Skarbowi Państwa wypłacenie odszkodowania w wysokości 2 mld zł. Do dziś rachunek nie został uregulowany, a polskie władze usiłują werdykt podważyć.
   Czarnecki też z pewnością nie pogodzi się z ewentualnym przejęciem jego banku za złotówkę i zwróci się do międzynaro­dowego trybunału. Zwłaszcza że jego sprawa jest o wiele więk­szego kalibru i w dodatku z elementem korupcyjnym, o czym w przypadku FM Banku nie było mowy. Polaków bezkarność polskich władz może więc kosztować miliardy. Tym bardziej że bankier może też liczyć na pomoc Stanów Zjednoczonych, gdzie ma rezydencję podatkową. Okazał się przewidujący, przenosząc swoje interesy za granicę już za pierwszego rzą­du PiS.
   Zwykli Polacy są w gorszej sytuacji. Liderzy obozu władzy zapewniają, że system bankowy w Polsce jest stabilny, a na­szym oszczędnościom ulokowanym w bankach nic nie grozi. Ale o stabilności systemu decyduj ą nie tylko wskaźniki wypła­calności, które od lat są w porządku. To także, a może o wiele bardziej, zaufanie. To zaufanie przez aferę w KNF zostało zaś mocno nadwerężone.
Joanna Solska, Adam Grzeszak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz