Wojciech Kałuża,
kandydat Koalicji Obywatelskiej z miasta Żory, dostał się z pierwszego miejsca
na liście do sejmiku śląskiego. Natychmiast potem głosy ponad 25 tys. wyborców
oddał Prawu i Sprawiedliwości. W zamian ma dobrą posadę i parę niejasnych
obietnic.
Wojciech
Kałuża jest teraz sławny na całą Polskę. Jednak to taki rodzaj popularności,
który nie pozwala bohaterowi mieszkać we własnym domu. Sąsiedzi Kałuży mówią,
że nie widzieli jego samochodu dokładnie od dnia, w którym ukradł ich głosy. Dom
na żorskich przedmieściach stoi za wysoką bramą, cichy i nieopalany. Pani
Kałużowa czasem przyjeżdża z dwójką dzieci. Jest milcząca, a ludzie też o nic
nie pytają, tylko patrzą. To przez wzgląd na dzieci - dwulatkę i
dwumiesięczniaka.
Tymczasem w każdej kolejce, w
każdym sklepie w Żorach najcieplejsze słowa o Kałuży to „ciul”, „kradziok” i
„kabociorz” (zdrajca). Inne określenia bohatera nie nadają się do gazet.
Podobnie jest w Rybniku i Wodzisławiu - tam też na niego głosowali.
Dom - duży, z gankiem w stylu staropolskim, kolumienkowym -
zbudowany jest za franki szwajcarskie, które należy zwrócić bankowi wraz z
odsetkami. Wciąż wymaga wykończenia. Kałużowie mieli ciężko - ona zatrudniona
na nie najwyższym stanowisku w państwowej Jastrzębskiej Spółce Węglowej; on
ambitny, z obiecująco rozpoczętą karierą polityczną, pałętał się przez ostatnie
lata po niskich funkcjach w samorządzie. Dodatkowo dwoje małych dzieci - ogrom
kosztów. Jako wiceprezydent Żor Kałuża wystartował w przedostatnich wyborach
przeciwko przełożonemu, przegrał i politycznie wypadł na aut. Od tego czasu
wydawało się, że jest skończony. To wtedy - jak mówią w Żorach - przemienił się
fizycznie w „grubego działacza”. Ale walczył o uwagę - w gazetach opowiadał,
że „aktywnie szuka pracy”. Można go też było zobaczyć w internecie, jak
zgodnie z ówczesną modą światową wylewa sobie na głowę kubeł lodowatej wody.
Ostatecznie osiadł zawodowo w firmie Rolka-Lody z Żor handlującej maszynami dla
branży lodziarskiej. Odrodził się przy okazji ostatnich wyborów, od razu jako
„jedynka” z listy KO.
Obecnie od kilku dni należy zwracać się do Wojciecha Kałuży
„panie wicemarszałku województwa śląskiego”. Stanowisko otrzymał od PiS w
rozliczeniu za sprzedaż 25 tys. głosów wyborczych, które ugrał na konto
konkurencji. W offsecie umowy PiS z Kałużą ma być także - mówią śląscy politycy
opozycyjni - awans żony w strukturze JSW.
Najbliżsi znajomi Kałuży ironizują, że Wojtek był z nimi szczery do końca, bo
najwyraźniej liczył na zrozumienie: „teraz jestem ustawiony na resztę życia”,
miał powiedzieć jednemu z kolegów z KO. - Tę zamożność będzie można poznać po postępach w wykańczaniu domu Kałużów - mówi ten kolega.
Przekręcony Najpierwsze zetknięcie ogólnopolskiej opinii publicznej z
Wojciechem Kałużą miało miejsce w środę 21 listopada 2018 r. - na ekranie
telewizora krępy, pyzaty mężczyzna w szarym garniturze szczelnie otoczony
nowymi kolegami z PiS. Pod jego adresem część sali obrad sejmiku śląskiego
krzyczy „hańba” i „zdrajca” - właśnie okazało się, że Kałuża, dotychczas
członek Nowoczesnej, przeszedł na stronę przeciwnika, czym zapewnił PiS władzę
w całym województwie. Kałuża, lat 38, ma wtedy łzy w oczach. Część znajomych
mówi nawet, że „wyglądał na złamanego moralnie”. - Ale to tylko na początku
tak wyglądało - mówi Grzegorz Wolnik z PO, radny sejmiku śląskiego, który w
kampanii występował na jednym plakacie z Kałużą, a teraz za to przeprasza. - W
trakcie obrad Wojtek nabrał buty, stał się pewny siebie i uśmiechał się.
Można powiedzieć, mówią anonimowo jego dawni znajomi z KO,
że kradzież głosów wyborczych to przekręt klasycznie polski, bo w ten sam
sposób w Opolu w 2006 r. dostał się w orbitę partii władzy Patryk Jaki, obecny
wiceminister sprawiedliwości i przegrany kandydat na prezydenta stolicy. Jednak
jego przejście z PO, z której list wybrano go na radnego miasta, do PiS nie
miało natychmiastowego skutku politycznego dla kraju. A Kałuża zatrząsł od razu
i Śląskiem, i całą Polską. Droga Jakiego meandrowała: młodzieżówka PiS, potem
PO, potem znów PiS. Droga Kałuży zdumiewała: z krwiożerczego pisożercy od razu
do prominenta PiS.
Jak mówi Monika Rosa, posłanka, szefowa śląskiej N, w
psioczeniu na PiS Wojtek nie miał sobie równych. Dosłownie zapędzał się w
klątwach. W ostatniej kampanii mówił, że nie zgadza się na zawiadywanie krajem
z Nowogrodzkiej; że PiS knebluje samorządy, chcąc skupić całą władzę w ręce
prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Przez ostatnie miesiące Kałuża z zapałem
jeździł po Śląsku naruszać spokój przedwyborczych spotkań pisowskich. Nie było
żadnych znaków, mówi Rosa, że ten charakterny śląski chłop
może zdradzić. - W Wodzisławiu na spotkaniu z Andrzejem Dudą krzyczał do
prezydenta na całe gardło per „ty ch...” - mówią znajomi Kałuży z centrum
Żor, sąsiedzi jego rodziców. - Aż nam się głupio robiło, że Wojtek taki
ostry, bo w końcu Duda to prezydent Polski.
Po zdobyciu nagłej sławy w poprzednią środę Wojciech Kałuża
z Żor przestał odbierać telefony i odpowiadać na esemesy. Ta dotychczas tak
skora do pogaduch przy piwie dusza towarzystwa, jak mówią o nim byli koledzy
polityczni, ten strateg polityczny i mistrz zwykłych „gadek”, jako
wicemarszałek województwa zniknął, żeby przeczekać burzę. Ale jako celebryta
nie mógł liczyć na to, że jego życie pozostanie prywatne. W czwartek i piątek
był już na dłoni opinii publicznej - cały mieścił się w kilku zdaniach. - Przedstawiono
mi pana Kałużę jako 22-latka, PO rekomendowała go jako prężnego, zdolnego
organizatora, który może poprowadzić moje biuro i całą kampanię do sejmiku
śląskiego - wspomina Maria Pańczyk-Pozdziej, senator PO. Jan Olbrycht,
europoseł z PO, dodaje: - Przed 14 laty pan Kałuża był szefem mojego biura
senatorskiego w Tarnowskich Górach, zatrudnionym na ćwierć etatu. Wtedy przez
dwa lata widziałem się z nim zaledwie kilka razy. Nigdy nie był moim
asystentem, jak dziś podają niektóre media. Zapamiętałem go jako poczciwca.
Później - jak mówią oboje - ich kontakt z Kałużą urwał się
i zanikł. Wiedzieli, że robi karierę polityczną w samorządzie, że jest wierny
swoim przekonaniom politycznym, bo nie opuszcza PO. Na szczytach władzy, jeśli
był wspominany, to jako „honorny” chłop ze Śląska. Na dołach władzy - w kręgach
samorządowych - ten jego spójny obraz sypał
się przez ostatnie lata. Koledzy z KO przyznają, że teraz dostrzegają kilka
znaków, po których należałoby się Wojtka wystrzegać. Pierwszym sygnałem
politycznej nerwowości Wojtka była jego zadra z prezydentem Żor Waldemarem
Sochą. Kałuża zaplątał się w bratobójcze żorskie wojny polityczne, grał brudno
i przegrywał, więc miał żal do całego świata.
Człowiek z ambicją - Za bajtla [dzieciaka]
Wojtuś był chachar [łobuziak] - wspomina
wicemarszałka Kałużę z uśmiechem jego kolega z gimnazjum. Akurat ten kolega
uważa, że Wojtek nie zrobił nic aż tak złego, zmieniając barwy polityczne tuż
po wyborach. Bo wiadomo: dziś być uczciwym się nie opłaca, jak mówi, każdy
tylko patrzy na pieniądz. A Wojtuś miał długi, bo dom wybudował.
Dzieciństwo miał normalne jak na Żory w latach 80.: nie
przelewało się, ojciec pracownik wodociągów miejskich, matka pielęgniarka w
szpitalu psychiatrycznym w Rybniku. Jak mówi kolega z gimnazjum, „w szkole ani
nie był za głupi, ani za mądry, założył komputerową firemkę w Żorach, ale to mu
nie szło i zwąchał, że jest niezły geld [pieniądze] w polityce”. A potem
jeździł do Warszawy studiować prawo. W każdym razie mierzył wysoko i „czuć go
było ambicją”. Zawsze dumnie podkreślał, że jest Ślązakiem i żorzaninem od
kilku pokoleń. Chciał nawet rejestracji „ślonskiej godki” jako języka
mniejszości. Wstępując do PiS, pogrzebał te starania - wielu Ślązaków ma mu to
za złe.
Wojciech Kałuża przez sześć lat był wiceprezydentem Żor. Nagle,
w 2014 r., okazało się, że próbuje zająć miejsce prezydenta Sochy. Dla Żor była
to sytuacja dziwna - Socha, wywodzący się jeszcze z Unii Wolności, zyskał nagle
kontrkandydata w Kałuży, który należał do PO.
Lokalne media zapełniły się sensacyjnymi newsami z frontu
tej wojny - walczący przypisywali sobie cudze zasługi dla Żor, prezydent
publicznie zarzucał zastępcy, że ten drwi sobie z niego podczas spotkań z
mieszkańcami miasta. Prezydent Socha musiał też - na skutek donosu - stawić się w CBA, a następnie trafił do
sądu z zarzutem skłamania w oświadczeniu majątkowym (ostatecznie został
uniewinniony). I Socha, i Kałuża przeszli do drugiej tury wyborów, ale tuż
przed nią Socha zwolnił Kałużę z funkcji wiceprezydenta. Wtedy Kałuża osłabł.
Na przedwyborczej debacie już się nie pojawił. Wybory miejskie przegrał
minimalnie, o 889 głosów. A od listopada 2014 r., jako zwykły radny, Kałuża
zasłynął w Żorach jako rekordzista w interpelacjach do Sochy. Można rzec, że
działał na rzecz miasta - jak mówi jeden z radnych - Kałuża „czynił Sochę
winnym każdej dziury w chodniku”.
W tym czasie Wojciech Kałuża odszedł z PO i - jak dziś to
widzą jego dawni koledzy - był to pierwszy dzwonek ostrzegawczy.
- Odszedł bez słowa, dosłownie
jakby ktoś na nas mocz oddał z wieży ratuszowej - mówi jeden z członków śląskiej PO. Ale nie odszedł
daleko, bo wkrótce zmaterializował się w Nowoczesnej. Z jej list startował w
2015 r. do Sejmu - bezskutecznie. Wycofał się, to wtedy zaczepił się jako
udziałowiec w małej firmie lodziarskiej, która ma siedzibę (dwa pokoje) w
starym biurowcu na przedmieściach. Z zeznania majątkowego Kałuży za 2017 r. -
w firmie zarobił 39 tys. zł, kredytu mają z żoną ponad 106 tys. franków do
spłaty. Kałuża, prawnik, napisał „oprocętowanie”.
W 2018 r. Wojciech Kałuża ponownie wypłynął na polityczne
wody. Na konwencji KO w maju Borys Budka, szef śląskiej PO, przedstawił go jako
twardego chłopa, strażaka-ochotnika i judokę - kandydata na prezydenta Żor. Sam
Kałuża mówił, że cztery lata temu obiecał sobie, że nie będzie już kandydować
„choćby go kołem łamali”. Ale, dodał, wiele się zmieniło - ma małą córeczkę,
we wrześniu spodziewają się z żoną synka. Uniósł ręce w teatralnym geście: - To
są czyste ręce gotowe do pracy - powiedział.
Dla żorzan było jasne, że Kałuża wraca do zadawnionej wojny
z prezydentem Sochą. Wkrótce ogłosił, że się wycofuje - to był drugi dzwonek
ostrzegawczy. - Wycofanie się nie było jego decyzją - mówi jeden z
dobrych znajomych Kałuży, członek PO. - Wojtkowi po prostu nie udało się
sklecić listy wyborczej. Potrzebował 30 osób, a miał 11. No to w tym momencie
miał posprzątane.
Kilka dni przed wyborami samorządowymi 2018 r. Wojciech
Kałuża niespodziewanie pojawił się na listach wyborczych jako „jedynka” KO z
Żor. To było jak nagły awans - trzeci dzwonek alarmowy. Zrobiono dla Kałuży
miejsce w ostatniej chwili, za pomocą esemesa zarządu regionu N, na
kilkanaście minut przed zamknięciem list skreślając z nich Bartłomieja
Gabrysia, członka N, wykładowcę na Uniwersytecie Ekonomicznym. - Może trzeba
było wtedy gdzieś zadzwonić, powiedzieć, że coś ten chłop za często zmienia
zdanie? - zastanawia się jeden z radnych KO.
- Ale na żadne ustalenia już
nie było czasu. Tyle lat się Wojtka znało, nie wyglądało, że może zrobić nas w
ciula.
Wychodzi na to, że jedynym człowiekiem z KO trzeźwo orientującym
się wówczas w sytuacji był Bartłomiej Gabryś. Nie znał Kałuży wcześniej, ale
nawet z pobieżnej analizy jego kariery w samorządzie, licznych wolt i
niepowodzeń można było wywnioskować, że jest niepewnym ogniwem - jedynie z
jakiegoś powodu lansowanym przez zarząd regionu. - Wyrażałem swoje daleko
idące niezrozumienie - podsumowuje dziś dyplomatycznie Gabryś.
Wicemarszałek W środę Polska dowiedziała się, że za sprawą Kałuży na
Śląsku jednak rządzi PiS. Ale w śląskiej polityce już wtorek mieli dramatyczny,
jak w filmie sensacyjnym. Już było jasne, że Wojtek jest odwrócony - mówią
ludzie z KO. Nie odbierał telefonów, a jeśli odebrał, mruczał monosylabowo.
Wreszcie się przyznał - idzie do PiS. W KO zawrzało. Dzwonili do Kałuży jego
wieloletni znajomi. Nawet senator Maria Pańczyk-Pozdziej wysłała mu esemesa. -
To był taki matczyny w treści esemes - mówi.
- Że Wojtek, zastanów się, co
zyskujesz, a co tracisz. Ale odpowiedzi nie było. Maciej Kolon, śląski działacz PO, radny sejmiku, opowiada,
że we wtorek pojawiał się u Kałuży w Żorach kilka razy - ostatni raz o godz.
21. Zadzwonił, stojąc pod jego domem, Wojtek odebrał. - Powiedziałem mu:
Wojtek, jak przejdziesz, zniszczysz zaufanie ludzi do siebie, daj propozycję,
spotkamy się, powiesz, jak to widzisz. „Wywieźli mnie”, miał odpowiedzieć
Kałuża. Już tej nocy nie spędził w domu.
Odebrał telefon jeszcze raz, o 6 rano w środę. Usłyszał
wprost: chcesz być marszałkiem? Osoba z KO, która dzwoniła, opowiada, że
wyczuła u Kałuży „dwukurs” - był i zastraszony, i pewny siebie. Potem widzieli
się jeszcze raz na korytarzu sejmiku. Kałuża szedł szczelnie odgrodzony ludźmi
z PiS, wyglądało to tak, jakby prowadzili więźnia. - Dotknąłem jego ramienia
i powiedziałem: patrz, Wojtuś, jak cię otoczyli - opowiada dawny kolega z
KO.
- Wiem, odpowiedział mi. Miał
oczy pełne łez.
W niedzielę był wiec
na żorskim rynku - przyszło kilkaset osób. Mieszkańcy miasta wchodzili na
maleńkie podwyższenie z płyty pilśniowej i mówili o Kałuży. Najdramatyczniej
zabrzmiała siwa pani, która przedstawiła się jako zwykła mieszkanka Żor.
Mówiła:
- Nie znałam ludzi z list KO,
ale wydawało mi się, że jeżeli ktoś ma nr 1 na liście, jest człowiekiem
największego zaufania. Ja się budzę rano i ja się dowiaduję, że głosując na
pana Kałużę, ja zagłosowałam na PiS. Wytrącono mi z ręki ostatnią broń
zwykłego człowieka - mój głos w wyborach.
Marcin Kołodziejczyk Korzystałem z materiałów archiwalnych portalu tuzory.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz