środa, 28 listopada 2018

Kabociorz



Wojciech Kałuża, kandydat Koalicji Obywatelskiej z miasta Żory, dostał się z pierwszego miejsca na liście do sejmiku śląskiego. Natychmiast potem głosy ponad 25 tys. wyborców oddał Prawu i Sprawiedliwości. W zamian ma dobrą posadę i parę niejasnych obietnic.

Wojciech Kałuża jest teraz sławny na całą Polskę. Jednak to taki rodzaj popularności, który nie pozwala bohaterowi mieszkać we własnym domu. Sąsiedzi Kałuży mówią, że nie widzieli jego samochodu dokładnie od dnia, w którym ukradł ich głosy. Dom na żorskich przedmieściach stoi za wysoką bramą, cichy i nieopalany. Pani Kałużowa czasem przyjeżdża z dwójką dzieci. Jest milcząca, a ludzie też o nic nie pytają, tylko patrzą. To przez wzgląd na dzieci - dwulatkę i dwumiesięczniaka.
Tymczasem w każdej kolejce, w każdym sklepie w Żorach najcieplejsze słowa o Kałuży to „ciul”, „kradziok” i „kabociorz” (zdraj­ca). Inne określenia bohatera nie nadają się do gazet. Podobnie jest w Rybniku i Wodzisławiu - tam też na niego głosowali.

Dom - duży, z gankiem w stylu staropolskim, kolumien­kowym - zbudowany jest za franki szwajcarskie, które należy zwrócić bankowi wraz z odsetkami. Wciąż wymaga wykończe­nia. Kałużowie mieli ciężko - ona zatrudniona na nie najwyż­szym stanowisku w państwowej Jastrzębskiej Spółce Węglowej; on ambitny, z obiecująco rozpoczętą karierą polityczną, pałętał się przez ostatnie lata po niskich funkcjach w samorządzie. Do­datkowo dwoje małych dzieci - ogrom kosztów. Jako wicepre­zydent Żor Kałuża wystartował w przedostatnich wyborach przeciwko przełożonemu, przegrał i politycznie wypadł na aut. Od tego czasu wydawało się, że jest skończony. To wtedy - jak mówią w Żorach - przemienił się fizycznie w „grubego działa­cza”. Ale walczył o uwagę - w gazetach opowiadał, że „aktyw­nie szuka pracy”. Można go też było zobaczyć w internecie, jak zgodnie z ówczesną modą światową wylewa sobie na głowę kubeł lodowatej wody. Ostatecznie osiadł zawodowo w firmie Rolka-Lody z Żor handlującej maszynami dla branży lodziarskiej. Odrodził się przy okazji ostatnich wyborów, od razu jako „jedynka” z listy KO.
   Obecnie od kilku dni należy zwracać się do Wojciecha Kałuży „panie wicemarszałku województwa śląskiego”. Stanowisko otrzymał od PiS w rozliczeniu za sprzedaż 25 tys. głosów wy­borczych, które ugrał na konto konkurencji. W offsecie umowy PiS z Kałużą ma być także - mówią śląscy politycy opozycyjni - awans żony w strukturze JSW. Najbliżsi znajomi Kałuży iro­nizują, że Wojtek był z nimi szczery do końca, bo najwyraźniej liczył na zrozumienie: „teraz jestem ustawiony na resztę ży­cia”, miał powiedzieć jednemu z kolegów z KO. - Tę zamożność będzie można poznać po postępach w wykańczaniu domu Kałużów - mówi ten kolega.

Przekręcony Najpierwsze zetknięcie ogólnopolskiej opinii publicznej z Wojciechem Kałużą miało miejsce w środę 21 listopa­da 2018 r. - na ekranie telewizora krępy, pyzaty mężczyzna w sza­rym garniturze szczelnie otoczony nowymi kolegami z PiS. Pod jego adresem część sali obrad sejmiku śląskiego krzyczy „hańba” i „zdrajca” - właśnie okazało się, że Kałuża, dotychczas członek Nowoczesnej, przeszedł na stronę przeciwnika, czym zapewnił PiS władzę w całym województwie. Kałuża, lat 38, ma wtedy łzy w oczach. Część znajomych mówi nawet, że „wyglądał na złama­nego moralnie”. - Ale to tylko na początku tak wyglądało - mówi Grzegorz Wolnik z PO, radny sejmiku śląskiego, który w kampanii występował na jednym plakacie z Kałużą, a teraz za to przepra­sza. - W trakcie obrad Wojtek nabrał buty, stał się pewny siebie i uśmiechał się.
   Można powiedzieć, mówią anonimowo jego dawni znajomi z KO, że kradzież głosów wyborczych to przekręt klasycznie pol­ski, bo w ten sam sposób w Opolu w 2006 r. dostał się w orbitę partii władzy Patryk Jaki, obecny wiceminister sprawiedliwości i przegrany kandydat na prezydenta stolicy. Jednak jego przej­ście z PO, z której list wybrano go na radnego miasta, do PiS nie miało natychmiastowego skutku politycznego dla kraju. A Kałuża zatrząsł od razu i Śląskiem, i całą Polską. Droga Jakiego meandrowała: młodzieżówka PiS, potem PO, potem znów PiS. Droga Kałuży zdumiewała: z krwiożerczego pisożercy od razu do prominenta PiS.
   Jak mówi Monika Rosa, posłanka, szefowa śląskiej N, w psiocze­niu na PiS Wojtek nie miał sobie równych. Dosłownie zapędzał się w klątwach. W ostatniej kampanii mówił, że nie zgadza się na za­wiadywanie krajem z Nowogrodzkiej; że PiS knebluje samorządy, chcąc skupić całą władzę w ręce prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Przez ostatnie miesiące Kałuża z zapałem jeździł po Śląsku naru­szać spokój przedwyborczych spotkań pisowskich. Nie było żad­nych znaków, mówi Rosa, że ten charakterny śląski chłop może zdradzić. - W Wodzisławiu na spotkaniu z Andrzejem Dudą krzy­czał do prezydenta na całe gardło per „ty ch...” - mówią znajomi Kałuży z centrum Żor, sąsiedzi jego rodziców. - Aż nam się głupio robiło, że Wojtek taki ostry, bo w końcu Duda to prezydent Polski.
   Po zdobyciu nagłej sławy w poprzednią środę Wojciech Ka­łuża z Żor przestał odbierać telefony i odpowiadać na esemesy. Ta dotychczas tak skora do pogaduch przy piwie dusza towa­rzystwa, jak mówią o nim byli koledzy polityczni, ten strateg polityczny i mistrz zwykłych „gadek”, jako wicemarszałek woje­wództwa zniknął, żeby przeczekać burzę. Ale jako celebryta nie mógł liczyć na to, że jego życie pozostanie prywatne. W czwar­tek i piątek był już na dłoni opinii publicznej - cały mieścił się w kilku zdaniach. - Przedstawiono mi pana Kałużę jako 22-latka, PO rekomendowała go jako prężnego, zdolnego organizatora, który może poprowadzić moje biuro i całą kampanię do sejmiku śląskiego - wspomina Maria Pańczyk-Pozdziej, senator PO. Jan Olbrycht, europoseł z PO, dodaje: - Przed 14 laty pan Kałuża był szefem mojego biura senatorskiego w Tarnowskich Górach, zatrudnionym na ćwierć etatu. Wtedy przez dwa lata widziałem się z nim zaledwie kilka razy. Nigdy nie był moim asystentem, jak dziś podają niektóre media. Zapamiętałem go jako poczciwca.
   Później - jak mówią oboje - ich kontakt z Kałużą urwał się i za­nikł. Wiedzieli, że robi karierę polityczną w samorządzie, że jest wierny swoim przekonaniom politycznym, bo nie opuszcza PO. Na szczytach władzy, jeśli był wspominany, to jako „honorny” chłop ze Śląska. Na dołach władzy - w kręgach samorządowych - ten jego spójny obraz sypał się przez ostatnie lata. Koledzy z KO przyznają, że teraz dostrzegają kilka znaków, po których należa­łoby się Wojtka wystrzegać. Pierwszym sygnałem politycznej nerwowości Wojtka była jego zadra z pre­zydentem Żor Waldemarem Sochą. Kałuża zaplątał się w bratobójcze żorskie wojny polityczne, grał brudno i przegrywał, więc miał żal do całego świata.

Człowiek z ambicją - Za bajtla [dzieciaka] Wojtuś był chachar [łobuziak] - wspomina wicemarszałka Kałużę z uśmie­chem jego kolega z gimnazjum. Akurat ten kolega uważa, że Wojtek nie zrobił nic aż tak złego, zmieniając barwy polityczne tuż po wyborach. Bo wiadomo: dziś być uczci­wym się nie opłaca, jak mówi, każdy tylko patrzy na pieniądz. A Wojtuś miał długi, bo dom wybudował.
   Dzieciństwo miał normalne jak na Żory w latach 80.: nie prze­lewało się, ojciec pracownik wodociągów miejskich, matka pielę­gniarka w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku. Jak mówi kolega z gimnazjum, „w szkole ani nie był za głupi, ani za mądry, założył komputerową firemkę w Żorach, ale to mu nie szło i zwąchał, że jest niezły geld [pieniądze] w polityce”. A potem jeździł do War­szawy studiować prawo. W każdym razie mierzył wysoko i „czuć go było ambicją”. Zawsze dumnie podkreślał, że jest Ślązakiem i żorzaninem od kilku pokoleń. Chciał nawet rejestracji „ślonskiej godki” jako języka mniejszości. Wstępując do PiS, pogrzebał te starania - wielu Ślązaków ma mu to za złe.
   Wojciech Kałuża przez sześć lat był wiceprezydentem Żor. Na­gle, w 2014 r., okazało się, że próbuje zająć miejsce prezydenta Sochy. Dla Żor była to sytuacja dziwna - Socha, wywodzący się jeszcze z Unii Wolności, zyskał nagle kontrkandydata w Kałuży, który należał do PO.
   Lokalne media zapełniły się sensacyjnymi newsami z frontu tej wojny - walczący przypisywali sobie cudze zasługi dla Żor, prezy­dent publicznie zarzucał zastępcy, że ten drwi sobie z niego pod­czas spotkań z mieszkańcami miasta. Prezydent Socha musiał też - na skutek donosu - stawić się w CBA, a następnie trafił do sądu z zarzutem skłamania w oświadczeniu majątkowym (ostatecznie został uniewinniony). I Socha, i Kałuża przeszli do drugiej tury wyborów, ale tuż przed nią Socha zwolnił Kałużę z funkcji wice­prezydenta. Wtedy Kałuża osłabł. Na przedwyborczej debacie już się nie pojawił. Wybory miejskie przegrał minimalnie, o 889 gło­sów. A od listopada 2014 r., jako zwykły radny, Kałuża zasłynął w Żorach jako rekordzista w interpelacjach do Sochy. Można rzec, że działał na rzecz miasta - jak mówi jeden z radnych - Kałuża „czynił Sochę winnym każdej dziury w chodniku”.
   W tym czasie Wojciech Kałuża odszedł z PO i - jak dziś to wi­dzą jego dawni koledzy - był to pierwszy dzwonek ostrzegawczy.
- Odszedł bez słowa, dosłownie jakby ktoś na nas mocz oddał z wieży ratuszowej - mówi jeden z członków śląskiej PO. Ale nie odszedł daleko, bo wkrótce zmaterializował się w Nowoczesnej. Z jej list startował w 2015 r. do Sejmu - bezskutecznie. Wycofał się, to wtedy zaczepił się jako udziałowiec w małej firmie lodziarskiej, która ma siedzibę (dwa pokoje) w starym biurowcu na przed­mieściach. Z zeznania majątkowego Kałuży za 2017 r. - w firmie zarobił 39 tys. zł, kredytu mają z żoną ponad 106 tys. franków do spłaty. Kałuża, prawnik, napisał „oprocętowanie”.
   W 2018 r. Wojciech Kałuża ponownie wypłynął na polityczne wody. Na konwencji KO w maju Borys Budka, szef śląskiej PO, przedstawił go jako twardego chłopa, strażaka-ochotnika i judokę - kandydata na prezydenta Żor. Sam Kałuża mówił, że cztery lata temu obiecał sobie, że nie będzie już kandydować „choć­by go kołem łamali”. Ale, dodał, wiele się zmieniło - ma małą córeczkę, we wrześniu spodziewają się z żoną synka. Uniósł ręce w teatralnym geście: - To są czyste ręce gotowe do pracy - powiedział.
   Dla żorzan było jasne, że Kałuża wraca do zadawnionej wojny z prezydentem So­chą. Wkrótce ogłosił, że się wycofuje - to był drugi dzwonek ostrzegawczy. - Wycofanie się nie było jego decyzją - mówi jeden z dobrych znajomych Kałuży, członek PO. - Wojtkowi po prostu nie udało się sklecić listy wyborczej. Potrzebował 30 osób, a miał 11. No to w tym momencie miał posprzątane.
   Kilka dni przed wyborami samorzą­dowymi 2018 r. Wojciech Kałuża niespo­dziewanie pojawił się na listach wybor­czych jako „jedynka” KO z Żor. To było jak nagły awans - trzeci dzwonek alar­mowy. Zrobiono dla Kałuży miejsce w ostatniej chwili, za po­mocą esemesa zarządu regionu N, na kilkanaście minut przed zamknięciem list skreślając z nich Bartłomieja Gabrysia, członka N, wykładowcę na Uniwersytecie Ekonomicznym. - Może trzeba było wtedy gdzieś zadzwonić, powiedzieć, że coś ten chłop za często zmienia zdanie? - zastanawia się jeden z radnych KO.
- Ale na żadne ustalenia już nie było czasu. Tyle lat się Wojtka znało, nie wyglądało, że może zrobić nas w ciula.
   Wychodzi na to, że jedynym człowiekiem z KO trzeźwo orien­tującym się wówczas w sytuacji był Bartłomiej Gabryś. Nie znał Kałuży wcześniej, ale nawet z pobieżnej analizy jego kariery w sa­morządzie, licznych wolt i niepowodzeń można było wywniosko­wać, że jest niepewnym ogniwem - jedynie z jakiegoś powodu lansowanym przez zarząd regionu. - Wyrażałem swoje daleko idą­ce niezrozumienie - podsumowuje dziś dyplomatycznie Gabryś.

Wicemarszałek W środę Polska dowiedziała się, że za spra­wą Kałuży na Śląsku jednak rządzi PiS. Ale w śląskiej polityce już wtorek mieli dramatyczny, jak w filmie sensacyjnym. Już było ja­sne, że Wojtek jest odwrócony - mówią ludzie z KO. Nie odbierał telefonów, a jeśli odebrał, mruczał monosylabowo. Wreszcie się przyznał - idzie do PiS. W KO zawrzało. Dzwonili do Kałuży jego wieloletni znajomi. Nawet senator Maria Pańczyk-Pozdziej wy­słała mu esemesa. - To był taki matczyny w treści esemes - mówi.
- Że Wojtek, zastanów się, co zyskujesz, a co tracisz. Ale odpowiedzi nie było. Maciej Kolon, śląski działacz PO, radny sejmiku, opowia­da, że we wtorek pojawiał się u Kałuży w Żorach kilka razy - ostat­ni raz o godz. 21. Zadzwonił, stojąc pod jego domem, Wojtek odebrał. - Powiedziałem mu: Wojtek, jak przejdziesz, zniszczysz zaufanie ludzi do siebie, daj propozycję, spotkamy się, powiesz, jak to widzisz. „Wywieźli mnie”, miał odpowiedzieć Kałuża. Już tej nocy nie spędził w domu.
   Odebrał telefon jeszcze raz, o 6 rano w środę. Usłyszał wprost: chcesz być marszałkiem? Osoba z KO, która dzwoniła, opowiada, że wyczuła u Kałuży „dwukurs” - był i zastraszony, i pewny sie­bie. Potem widzieli się jeszcze raz na korytarzu sejmiku. Kałuża szedł szczelnie odgrodzony ludźmi z PiS, wyglądało to tak, jakby prowadzili więźnia. - Dotknąłem jego ramienia i powiedziałem: patrz, Wojtuś, jak cię otoczyli - opowiada dawny kolega z KO.
- Wiem, odpowiedział mi. Miał oczy pełne łez.
   W niedzielę był wiec na żorskim rynku - przyszło kilkaset osób. Mieszkańcy miasta wchodzili na maleńkie podwyższenie z płyty pilśniowej i mówili o Kałuży. Najdramatyczniej zabrzmiała siwa pani, która przedstawiła się jako zwykła mieszkanka Żor. Mówiła:
- Nie znałam ludzi z list KO, ale wydawało mi się, że jeżeli ktoś ma nr 1 na liście, jest człowiekiem największego zaufania. Ja się budzę rano i ja się dowiaduję, że głosując na pana Kałużę, ja za­głosowałam na PiS. Wytrącono mi z ręki ostatnią broń zwykłego człowieka - mój głos w wyborach.
Marcin Kołodziejczyk Korzystałem z materiałów archiwalnych portalu tuzory.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz