piątek, 2 listopada 2018

Trzeci do pary



Wybory samorządowe pokazały, że przewaga PiS nieco się zmniejszyła, ale widać, że opozycja, aby wygrać, nie obejdzie się bez dopalacza. Jest na to sposób: sojusz wyborczy „trzecich sił", czyli PSL i SLD. Czy Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty się na to zdecydują?

Tym, co najbardziej dotąd oży­wiało dyskusje w obozie opo­zycji, była kwestia jedności. Ścierały się dwa stanowiska. Pierwsze zakładało, że tylko wielka lista antyPiSu stwarza możliwość przerwania „dobrej zmiany”. Za czym przemawia również ordynacja wyborcza - zwłaszcza osławiona formuła d’Hondta - mocno premiująca duże ugrupowania.
   Antagoniści jednak dowodzili, że ko­rzyści ze zjednoczenia będą pozorne. Spore grupy wyborców nie mieszczą się bowiem w gorsecie wojny PO z PiS. Zdo­minowana przez Platformę jednolita opozycyjna lista skutecznie więc znie­chęci do głosowania. Toteż potrzebna jest trzecia siła, która wnosząc nowe idee, tematy i język, trwale zaktywizuje ów elektorat. I dopiero wtedy połączone siły opozycji uzyskają przewagę nad PiS.
Choć tego typu oczekiwania pojawia­ły się w różnych miejscach politycznego spektrum, główną ich rzeczniczką była lewica. Zwłaszcza młoda, czyli nieeseldowska. Nadeszły jednak wybory samo­rządowe, które w znacznej mierze unie­ważniły ten spór.
   Przede wszystkim lewicowa trzecia siła okazała się publicystyczną fantazją. W wy­borach do sejmików Partia Razem zdoby­ła raptem 1,5 proc. głosów - czyli połowę tego, co w wyborach do Sejmu trzy lata temu. Jeszcze skromniejsze żniwo zebrali (nie wiedzieć czemu startujący osobno) Zieloni. Łącznie uzyskano niespełna trzy­procentowy obraz nędzy i rozpaczy.
   Co oczywiście nie było sensacją, gdyż na polskiej prowincji lewicowo-społecznikowski aktywizm pozostaje egzotyką. Ale już wielkie miasta dawały idealną możliwość prezentacji przyszłych liderów trzeciej siły. Wszak to naturalne zaplecze nowych ruchów, wręcz dyktujących sza­blony publicznego zaangażowania.
   Tym głębszy był rozmiar klęski. Medial­nie lansowany Jan Śpiewak zebrał raptem 3 proc. głosów w wyborach na prezydenta Warszawy. I nawet nie udało mu się prze­dłużyć mandatu radnego. Zniechęcony porażką ogłosił zawieszenie kariery poli­tycznej. W innych miastach nie udało się młodej lewicy wykreować jakiejkolwiek nowej twarzy. Regres zaliczyły nawet wy­wodzące się ze wspólnego rdzenia ruchy miejskie. O ile cztery lata temu były sensa­cją wyborów samorządowych, teraz prze­ważnie traciły zdobyte przyczółki.
   Różne były publicystyczne reakcje na klęskę. Adam Leszczyński radził lide­rom, aby poważnie się zastanowili, dlacze­go wyborcy są głusi na ich ofertę. Rafał Woś w swoim stylu obarczył winą „liberałów”, którzy odcięli lewicy tlen poprzez narzu­cenie twardej antypisowskiej linii. Maciej Gdula pocieszał, że w kampanii wyborczej mimo wszystko dominowały lewicowe te­maty (np. smog). Jego zdaniem istnieje zaplecze, które „może zostać zagospoda­rowane przez lewicę, jeśli pojawi się projekt wypełniony realną treścią”. Tylko czy takie pole w ogóle istnieje?

Miasta nie wystarczą
Spolaryzowany układ polityczny na ra­zie zabezpiecza stan posiadania liberalnej opozycji - niestety, nie dając jej większych szans na pokonanie PiS. Bo może i przewa­ga PiS nie jest duża, jak się mogło wydawać, ale za to stabilna. Ufundowana na skali­stych wręcz podstawach, gdyż zakodowana w całej strukturze społecznej.
   Zakorzenienie Koalicji Obywatelskiej przypomina odwróconą piramidę. Domi­nuje w wielkich skupiskach miejskich. Zdo­byte tam wpływy jeszcze pozwalają - choć przeważnie już tylko przy koalicyjnych wsparciach - utrzymać wpływy w więk­szości województw.
   Ale czy można tam wycisnąć więcej gło­sów w kolejnych wielkich antypisowskich mobilizacjach? Czy PO z Nowoczesną są w stanie wyjść poza swoje demograficzne i geograficzne ramy? Nic na to nie wska­zuje. Za sprawą obiektywnych ograniczeń, czyli zaspokajanych przez PiS interesów elektoratu wiejskiego i małomiasteczko­wego oraz silnie zakorzenionych na tych terenach antyliberalnych uprzedzeń, lęku przed zmianami, osadzenia (zwłaszcza na wschodzie kraju) w tradycji. Nie bez znaczenia są też blokady w głowach lide­rów KO, wynikające z ich odmiennych wzorów kulturowych. O ile jeszcze osławiony słuch społeczny Tuska pozwalał mu prze­kraczać niewidzialne granice habitusów, o tyle próbujący czasem schlebiać ludo­wi Schetyna przypomina słonia w skła­dzie porcelany. I pewnie nawet nie widzi swej niezdarności.
   Potwierdzają te intuicje cząstkowe dane z wyborczego sondażu IPSOS. W wy­borach do sejmików PiS zmobilizował 75 proc. swych wyborców z 2015 r. Z kolei KO przyciągnęła już tylko 62 proc. daw­nego elektoratu Platformy oraz 57 proc. Nowoczesnej. Przy wysokiej mobilizacji w wielkich miastach można przypuszczać, że straty miały miejsce głównie w mniej­szych ośrodkach.
   Utrwalenie polaryzacji, przy transak­cyjnym modelu rządów PiS, będzie niosło poważne skutki. Centralna redystrybucja nie jest bezinteresowna. Rządzący kierują transfery tam, gdzie im się to politycznie opłaca. W ostatniej kampanii obietnice finansowania z budżetu inwestycji lokal­nych były zresztą kluczowym argumentem mającym skłaniać do głosowania na PiS. A po wyborach resztki hipokryzji skrywa­jącej korupcyjny model polityki społecznej zostały odrzucone. Nic dziwnego, że dalej pojawił się logiczny wniosek: w podziale dóbr PiS w ogóle powinno sobie odpu­ścić wielkie miasta. To czyniłoby wysiłki KO jeszcze trudniejszymi. Jedyną szansę na wyjście z tej pułapki dawałaby funda­mentalna zmiana tła: wielka afera w obozie władzy, globalna recesja, poważny kryzys międzynarodowy, wojna. Ale uczciwej i rozsądnej polityki nie wolno opierać na takich kalkulacjach.

Dobić PSL
Rzecz znamienna: podczas gdy opozycja zażarcie spierała się o nieistniejącą „trze­cią siłę”, Kaczyński już orientował strategię swego obozu na zniszczenie PSL, wiedząc, że to jest ta prawdziwa trzecia siła, która mu przeszkadza w podboju prowincji. Tyle że praktycznie nieobecna w anali­zach lewicy i liberalnego centrum. Dla li­beralnego mainstreamu ludowcy byli tyl­ko dodatkiem. Za sprawą inteligenckiego Władysława Kosiniaka-Kamysza całkiem sympatycznym na górze oraz dalece mniej estetycznym na dole. Ogólnie jednak, z ra­cji skromnej reprezentacji parlamentarnej, niezbyt istotnym. Takie intuicje dyktowała logika odwróconej piramidy.
   Kaczyński zapewne kalkulował inaczej. Wiedział, że władający ponad połową powiatów PSL jest ostatnim opornikiem blokującym PiS możliwość obsadzenia najszerszych dolnych pięter realnej spo­łecznej piramidy. Dlatego tak radykalnie uderzono właśnie w ludowców. I mimo ich niezłego, 12-proc. wyniku w wyborach sejmikowych, główne cele PiS zostały zre­alizowane. Bo choć na razie nie zanosi się, aby rządzący zdobyli większość sejmików, to udało im się wyrugować rywala właśnie tam, gdzie zawsze biło peeselowskie serce. Czyli na wschodzie Polski.
   Szczególnie przejmująca okazała się powyborcza mapka powiatowa, na której zdobycze PiS zaznaczone zostały niebie­skim kolorem. To jak wzbierająca fala idą­ca znad Buga, która właśnie przekroczyła linię Wisły i wdarła się do Polski centralnej. Lokalne podtopienia występują już zresztą nawet na rubieżach zachodnich. Wygląda na to, że ludowcy utrzymali w swych rękach ledwie co czwarty kontrolowany dotąd powiat (czyli około 40).
   PSL został więc wywłaszczony ze swojej najpewniejszej struktury. Tysiące działa­czy i ich rodzin, które żyły z miejsc pracy powiązanych z samorządem - w admini­stracji, zarządach dróg, szkołach, szpita­lach - za chwilę mogą stracić podstawy utrzymania. Tym samym układ wiążący dotąd PSL z Platformą słabnie. W niewiel­kim stopniu opierał się na wartościach, jego istotą były interesy. Utrzymane przez PSL zdobycze na zachodzie kraju niewiele tu zmieniają, gdyż to przegrani na wscho­dzie mają w partii przewagę.
   Co prawda w ubiegłym tygodniu Kosiniakowi-Kamyszowi udało się zebrać wszyst­kich regionalnych szefów partii i uzyskać deklarację, iż podtrzymują kierunek współ­pracy z KO. Lecz podskórne ruchy na rzecz zmiany frontu już się zaczęły. Z zakuliso­wych doniesień wynika, że inicjatorem był przegrany marszałek świętokrzyski Adam Jarubas (już w 2015 r., kiedy kandydował na prezydenta RP, znacznie bliżej mu było do Andrzeja Dudy) oraz szef lubelskich struktur Krzysztof Hetman. A rządzący z pewnością przyjęliby peeselowskie kadry z otwartymi rękami. Zwłaszcza że aparat pisowski w powiatach jest zbyt skromny, aby skonsumować wyborcze zwycięstwo. Choć oczywiście nie za darmo.
   Podobno więc Jarubas z Hetmanem wciągają do swej gry Adama Struzika. Co prawda marszałek mazowiecki stoi na czele bliskiej odnowienia po wyborach większości sejmikowej PSL-KO, lecz jest ona minimalna. Za to układ z PiS dałby mu znacznie solidniejsze zaplecze. W tym kon­tekście należy odczytywać zdumiewające ingerencje rzeczniczki rządu Beaty Mazu­rek, sugerującej ludowcom wymianę kie­rownictwa partii. Bo gdyby fronda nieza­dowolonych zmiotła Kosiniaka-Kamysza, pewnie doszłoby do odwrócenia koalicji również w zachodniej Polsce. A wtedy KO ocaliłaby już tylko trzy sejmiki (opolski, po­morski i śląski). W kujawsko-pomorskim powstałby zaś klincz idealnej równowagi.
   Opornik w systemie jest więc mocno roz­chwiany. Choć mimo wszystko scenariusz odgórnego przejęcia PSL dziś nie wydaje się najbardziej prawdopodobny. Rany za­dane w kampanii są zbyt świeże. Ale PiS ma też w zanadrzu instrumenty subtelniejsze: dysponuje możliwością kupowania sta­nowiskami i pieniędzmi pojedynczych radnych. A przewaga koalicji KO-PSL w większości sejmików jest minimalna. Nie można więc wykluczyć, że następne tygodnie upłyną pod znakiem mozolnego wydrążania peeselowskiej potencji. Tak długo, aż stanie się skorupą, ostatecznie zmuszoną ratować się wejściem na listy Koalicji Obywatelskiej w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.
   Zysk otoczenia Schetyny byłby jednak głównie propagandowy. Wewnętrzne ba­dania jednej z pracowni, podparte zresz­tą zdroworozsądkową intuicją, są jedno­znaczne: dla kurczącej się bazy wyborców PSL partią drugiego wyboru jest PiS. I tylko co czwarty z nich byłby skłonny głosować na ludowców znajdujących się na wspól­nych listach z Platformą. Wizja ludowców na listach KO z pewnością nie martwi więc Kaczyńskiego.

Ty nie masz nic, ja też nic
Lecz pozostaje ostatni element powybor­czej układanki, czyli SLD. Jeszcze brzydsze kaczątko; często wręcz pogardzane przez pozostałych aktorów. Schetyna traktuje Czarzastego z ostentacyjną wyniosłością, hipsterska lewica oskarża o zbrukanie lewi- cowości. Pragmatyczny Kaczyński pewnie chętnie by się schylił po kilka procent elek­toratu SLD, lecz przeszkadzają mu ożywio­ne ostatnio podziały historyczne.
   Wybory pokazały, że szklany sufit Sojuszu zawieszony jest nisko. Możliwości starczyło na nieznaczne przekroczenie progu, 11 sej­mikowych mandatów oraz obronę kilku prezydentów w miastach. Elektorat nie jest specjalnie perspektywiczny. Jak wyni­ka z badania IPSOS, trzy czwarte wyborców SLD przekroczyło już czterdziestkę (z czego większość to seniorzy). Struktury jako tako się trzymają, ale kokosów w samorządach ubyło, więc nie wiadomo, czy dostatecznie się sprężą w kolejnych wyborach.
   Jest jednak coś, co czyni partię Czarzastego istotnym ogniwem. Otóż jej elektorat zajmuje środkowe piętra społecznej pirami­dy. Co drugi wyborca SLD mieszka w śred­nim mieście (50-200 tys. mieszkańców). Co trzeci - na wsi. I już tylko co czwarty w dużym mieście. Jest raczej zachowawczy, progresywne hasła liderów SLD zapewne puszcza mimo uszu. Ważniejsza jest peere­lowska nostalgia, ochrona grupowych inte­resów (np. dawnej mundurówki), socjalne obietnice. Wytwarza to naturalny dystans zarówno wobec postsolidarnościowych liberałów z PO, jak i klerykalno-antykomunistycznego PiS.
   Powinowactwo SLD i PSL wydaje się więc w oczywiste. Nie tylko dlatego, że obie partie walczą o życie. Przede wszystkim sąsiadują ze sobą na mapie społecznej. Naturalnym środowiskiem jednych są tereny wiejskie i małe miasteczka. Drugich - miasta śred­niej wielkości. Ze zbliżonej perspektywy patrzą na rozgrywający się wielki politycz­ny teatr. Dystansują się wobec wielkich emocji, poszukują umiarkowania, wywa­żenia racji.
   Podobnie ukierunkowane są również resentymenty obu elektoratów. Wielko­miejskie stronnictwa liberalne raczej nie mają tu czego szukać. Perswazje o nisz­czeniu demokracji bywają abstrakcją. Ale realnie zagraża interesom obu tych grup pędząca w nieznane i naruszająca status quo pisowska rewolucja. Są to elektoraty komplementarne: nie dzielą ich sprzeczne interesy ani afekty. Łączny wynik Sojuszu i ludowców w ostatnich wyborach to blisko 19 proc. To jest już siła zasadniczo zmienia­jąca Sejm.
   Nie bez znaczenia jest i to, że wyborcy SLD i PSL zamieszkują Polskę, w której po­pieranie PiS nie jest uważane za egzotykę. Owszem, z tego powodu też muszą się bro­nić przed pokusami rozsiewanymi przez rządzących. Ale tak samo mogą oddzia­ływać na zwolenników „dobrej zmiany”, dzielić się swymi opiniami. I jeśli czegoś zwłaszcza im teraz potrzeba, to poczucia, że ich głos nie zostanie zmarnowany. Że są w stanie wyłonić poważną siłę polityczną. Koniec końców, mimo osobnej hierarchii wartości, a także dzięki jednoznacznym po­stawom liderów obu partii, znajdującej się po antypisowskiej stronie frontu.
   I to jest właśnie owa trzecia siła, która w przyszłych bataliach mogłaby wpłynąć na niekorzystny dziś dla opozycji rozkład sympatii wyborców. Nie imaginowana w publicystycznych fantazjach, a realnie istniejąca. Chodzi w końcu o formacje, któ­re jak nikt inny wrosły w pejzaż III RE Daw­niej współtworzące system polityczny PRL, po 1989 r. dwukrotnie rządzące we wspól­nych koalicjach. Nawet jeśli uczciwie nale­ży przyznać, że współpraca ta przeważnie bywała burzliwa.
   Wiosną obie partie negocjowały już ko­alicję wyborczą do sejmików. Ludowcy zde­cydowali się jednak przetestować swe moż­liwości w samodzielnym starcie. Rozmowy storpedowali Jarubas ze Struzikiem, czyli główni przegrani ostatnich wyborów (na­wet jeśli Struzik pozostanie marszałkiem sejmiku). Mosty nie zostały jednak spalone.
I jak wynika z rozmów POLITYKI z przed­stawicielami obu partii, świadomość wspólnego losu wcale nie jest im obca.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz