Wybory samorządowe
pokazały, że przewaga PiS nieco się zmniejszyła, ale widać, że opozycja, aby
wygrać, nie obejdzie się bez dopalacza. Jest na to sposób: sojusz wyborczy
„trzecich sił", czyli PSL i SLD. Czy Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz
Czarzasty się na to zdecydują?
Tym,
co najbardziej dotąd ożywiało dyskusje w obozie opozycji, była kwestia
jedności. Ścierały się dwa stanowiska. Pierwsze zakładało, że tylko wielka
lista antyPiSu stwarza możliwość przerwania „dobrej zmiany”. Za czym przemawia
również ordynacja wyborcza - zwłaszcza
osławiona formuła d’Hondta
- mocno premiująca duże ugrupowania.
Antagoniści jednak dowodzili, że korzyści ze zjednoczenia
będą pozorne. Spore grupy wyborców nie mieszczą się bowiem w gorsecie wojny PO
z PiS. Zdominowana przez Platformę jednolita opozycyjna lista skutecznie więc
zniechęci do głosowania. Toteż potrzebna jest trzecia siła, która wnosząc nowe
idee, tematy i język, trwale zaktywizuje ów elektorat. I dopiero wtedy
połączone siły opozycji uzyskają przewagę nad PiS.
Choć tego typu oczekiwania pojawiały
się w różnych miejscach politycznego spektrum, główną ich rzeczniczką była
lewica. Zwłaszcza młoda, czyli nieeseldowska. Nadeszły jednak wybory samorządowe,
które w znacznej mierze unieważniły ten spór.
Przede wszystkim lewicowa trzecia siła okazała się
publicystyczną fantazją. W wyborach do sejmików Partia Razem zdobyła raptem
1,5 proc. głosów - czyli połowę tego, co w wyborach do Sejmu trzy lata temu.
Jeszcze skromniejsze żniwo zebrali (nie wiedzieć czemu startujący osobno)
Zieloni. Łącznie uzyskano niespełna trzyprocentowy obraz nędzy i rozpaczy.
Co oczywiście nie było sensacją, gdyż na polskiej prowincji
lewicowo-społecznikowski aktywizm pozostaje egzotyką. Ale już wielkie miasta
dawały idealną możliwość prezentacji przyszłych liderów trzeciej siły. Wszak to
naturalne zaplecze nowych ruchów, wręcz dyktujących szablony publicznego
zaangażowania.
Tym głębszy był rozmiar klęski. Medialnie lansowany Jan
Śpiewak zebrał raptem 3 proc. głosów w wyborach na prezydenta Warszawy. I nawet
nie udało mu się przedłużyć mandatu radnego. Zniechęcony porażką ogłosił
zawieszenie kariery politycznej. W innych miastach nie udało się młodej lewicy
wykreować jakiejkolwiek nowej twarzy. Regres zaliczyły nawet wywodzące się ze
wspólnego rdzenia ruchy miejskie. O ile cztery lata temu były sensacją wyborów
samorządowych, teraz przeważnie traciły zdobyte przyczółki.
Różne były publicystyczne reakcje na klęskę. Adam
Leszczyński radził liderom, aby poważnie się zastanowili, dlaczego wyborcy są
głusi na ich ofertę. Rafał Woś w swoim stylu obarczył winą „liberałów”, którzy
odcięli lewicy tlen poprzez narzucenie twardej antypisowskiej linii. Maciej
Gdula pocieszał, że w kampanii wyborczej mimo wszystko dominowały lewicowe tematy
(np. smog). Jego zdaniem istnieje zaplecze, które „może zostać zagospodarowane
przez lewicę, jeśli pojawi się projekt wypełniony realną treścią”. Tylko czy
takie pole w ogóle istnieje?
Miasta nie wystarczą
Spolaryzowany układ polityczny na
razie zabezpiecza stan posiadania liberalnej opozycji - niestety, nie dając
jej większych szans na pokonanie PiS. Bo może i przewaga PiS nie jest duża,
jak się mogło wydawać, ale za to stabilna. Ufundowana na skalistych wręcz
podstawach, gdyż zakodowana w całej strukturze społecznej.
Zakorzenienie Koalicji Obywatelskiej przypomina odwróconą
piramidę. Dominuje w wielkich skupiskach miejskich. Zdobyte tam wpływy
jeszcze pozwalają - choć przeważnie już tylko przy koalicyjnych wsparciach -
utrzymać wpływy w większości województw.
Ale czy można tam wycisnąć więcej głosów w kolejnych
wielkich antypisowskich mobilizacjach? Czy PO z Nowoczesną są w stanie wyjść
poza swoje demograficzne i geograficzne ramy?
Nic na to nie wskazuje. Za sprawą obiektywnych ograniczeń, czyli zaspokajanych
przez PiS interesów elektoratu wiejskiego i małomiasteczkowego oraz silnie
zakorzenionych na tych terenach antyliberalnych uprzedzeń, lęku przed zmianami,
osadzenia (zwłaszcza na wschodzie kraju) w tradycji. Nie bez znaczenia są też
blokady w głowach liderów KO, wynikające z ich odmiennych wzorów kulturowych.
O ile jeszcze osławiony słuch społeczny Tuska pozwalał mu przekraczać
niewidzialne granice habitusów, o tyle
próbujący czasem schlebiać ludowi Schetyna przypomina słonia w składzie
porcelany. I pewnie nawet nie widzi swej niezdarności.
Potwierdzają te intuicje cząstkowe dane z wyborczego sondażu IPSOS. W wyborach do sejmików PiS
zmobilizował 75 proc. swych wyborców z 2015 r. Z kolei KO przyciągnęła już
tylko 62 proc. dawnego elektoratu Platformy oraz 57 proc. Nowoczesnej. Przy
wysokiej mobilizacji w wielkich miastach można
przypuszczać, że straty miały miejsce głównie w mniejszych ośrodkach.
Utrwalenie polaryzacji, przy transakcyjnym modelu rządów
PiS, będzie niosło poważne skutki. Centralna redystrybucja nie jest
bezinteresowna. Rządzący kierują transfery tam, gdzie im się to politycznie
opłaca. W ostatniej kampanii obietnice finansowania z budżetu inwestycji lokalnych
były zresztą kluczowym argumentem mającym skłaniać do głosowania na PiS. A po
wyborach resztki hipokryzji skrywającej korupcyjny model polityki społecznej
zostały odrzucone. Nic dziwnego, że dalej pojawił się logiczny wniosek: w
podziale dóbr PiS w ogóle powinno sobie odpuścić wielkie miasta. To czyniłoby
wysiłki KO jeszcze trudniejszymi. Jedyną szansę na wyjście z tej pułapki
dawałaby fundamentalna zmiana tła: wielka afera w obozie władzy, globalna
recesja, poważny kryzys międzynarodowy, wojna.
Ale uczciwej i rozsądnej polityki nie wolno
opierać na takich kalkulacjach.
Dobić PSL
Rzecz znamienna: podczas gdy
opozycja zażarcie spierała się o nieistniejącą „trzecią siłę”, Kaczyński już
orientował strategię swego obozu na zniszczenie PSL, wiedząc, że to jest ta
prawdziwa trzecia siła, która mu przeszkadza w podboju prowincji. Tyle że
praktycznie nieobecna w analizach lewicy i liberalnego centrum. Dla liberalnego
mainstreamu ludowcy byli tylko dodatkiem. Za sprawą inteligenckiego Władysława
Kosiniaka-Kamysza całkiem sympatycznym na górze oraz dalece mniej estetycznym
na dole. Ogólnie jednak, z racji skromnej reprezentacji parlamentarnej,
niezbyt istotnym. Takie intuicje dyktowała logika odwróconej piramidy.
Kaczyński zapewne kalkulował inaczej. Wiedział, że
władający ponad połową powiatów PSL jest ostatnim opornikiem blokującym PiS
możliwość obsadzenia najszerszych dolnych pięter realnej społecznej piramidy.
Dlatego tak radykalnie uderzono właśnie w ludowców. I mimo ich niezłego, 12-proc. wyniku w wyborach sejmikowych,
główne cele PiS zostały zrealizowane. Bo choć na razie nie zanosi się, aby
rządzący zdobyli większość sejmików, to udało im się wyrugować rywala właśnie
tam, gdzie zawsze biło peeselowskie serce. Czyli na wschodzie Polski.
Szczególnie przejmująca okazała się powyborcza mapka
powiatowa, na której zdobycze PiS zaznaczone zostały niebieskim kolorem. To
jak wzbierająca fala idąca znad Buga, która właśnie przekroczyła linię Wisły i
wdarła się do Polski centralnej. Lokalne podtopienia występują już zresztą
nawet na rubieżach zachodnich. Wygląda na to, że ludowcy utrzymali w swych
rękach ledwie co czwarty kontrolowany dotąd powiat (czyli około 40).
PSL został więc wywłaszczony ze swojej najpewniejszej
struktury. Tysiące działaczy i ich rodzin, które żyły z miejsc pracy
powiązanych z samorządem - w administracji, zarządach dróg, szkołach, szpitalach
- za chwilę mogą stracić podstawy utrzymania. Tym samym układ wiążący dotąd PSL
z Platformą słabnie. W niewielkim stopniu opierał się na wartościach, jego
istotą były interesy. Utrzymane przez PSL zdobycze na zachodzie kraju niewiele
tu zmieniają, gdyż to przegrani na wschodzie mają w partii przewagę.
Co prawda w ubiegłym tygodniu Kosiniakowi-Kamyszowi udało
się zebrać wszystkich regionalnych szefów partii i uzyskać deklarację, iż
podtrzymują kierunek współpracy z KO. Lecz podskórne ruchy na rzecz zmiany
frontu już się zaczęły. Z zakulisowych doniesień wynika, że inicjatorem był
przegrany marszałek świętokrzyski Adam Jarubas (już w 2015 r., kiedy kandydował
na prezydenta RP, znacznie bliżej mu było do Andrzeja Dudy) oraz szef
lubelskich struktur Krzysztof Hetman. A rządzący z pewnością przyjęliby peeselowskie
kadry z otwartymi rękami. Zwłaszcza że aparat pisowski w powiatach jest zbyt
skromny, aby skonsumować wyborcze zwycięstwo. Choć oczywiście nie za darmo.
Podobno więc Jarubas z Hetmanem wciągają do swej gry Adama
Struzika. Co prawda marszałek mazowiecki stoi na czele bliskiej odnowienia po
wyborach większości sejmikowej PSL-KO, lecz jest ona minimalna. Za to układ z
PiS dałby mu znacznie solidniejsze zaplecze. W tym kontekście należy
odczytywać zdumiewające ingerencje rzeczniczki rządu Beaty Mazurek,
sugerującej ludowcom wymianę kierownictwa partii. Bo gdyby fronda niezadowolonych
zmiotła Kosiniaka-Kamysza, pewnie doszłoby do odwrócenia koalicji również w
zachodniej Polsce. A wtedy KO ocaliłaby już tylko trzy sejmiki (opolski, pomorski
i śląski). W kujawsko-pomorskim powstałby zaś klincz idealnej równowagi.
Opornik w systemie jest więc mocno rozchwiany. Choć mimo
wszystko scenariusz odgórnego przejęcia PSL dziś nie wydaje się najbardziej
prawdopodobny. Rany zadane w kampanii są zbyt świeże. Ale PiS ma też w
zanadrzu instrumenty subtelniejsze: dysponuje możliwością kupowania stanowiskami
i pieniędzmi pojedynczych radnych. A przewaga koalicji KO-PSL w większości
sejmików jest minimalna. Nie można więc wykluczyć, że następne tygodnie
upłyną pod znakiem mozolnego wydrążania peeselowskiej potencji. Tak długo, aż
stanie się skorupą, ostatecznie zmuszoną ratować się wejściem na listy Koalicji
Obywatelskiej w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.
Zysk otoczenia Schetyny byłby jednak głównie propagandowy.
Wewnętrzne badania jednej z pracowni, podparte zresztą zdroworozsądkową
intuicją, są jednoznaczne: dla kurczącej się bazy wyborców PSL partią drugiego
wyboru jest PiS. I tylko co czwarty z nich byłby skłonny głosować na ludowców
znajdujących się na wspólnych listach z Platformą. Wizja ludowców na listach
KO z pewnością nie martwi więc Kaczyńskiego.
Ty nie masz nic, ja też nic
Lecz pozostaje ostatni element
powyborczej układanki, czyli SLD. Jeszcze brzydsze kaczątko; często wręcz pogardzane
przez pozostałych aktorów. Schetyna traktuje Czarzastego z ostentacyjną
wyniosłością, hipsterska lewica oskarża o zbrukanie lewi- cowości. Pragmatyczny
Kaczyński pewnie chętnie by się schylił po kilka procent elektoratu SLD, lecz
przeszkadzają mu ożywione ostatnio podziały historyczne.
Wybory pokazały, że szklany sufit Sojuszu zawieszony jest
nisko. Możliwości starczyło na nieznaczne przekroczenie progu, 11 sejmikowych
mandatów oraz obronę kilku prezydentów w miastach. Elektorat nie jest specjalnie
perspektywiczny. Jak wynika z badania IPSOS, trzy czwarte wyborców SLD
przekroczyło już czterdziestkę (z czego większość to seniorzy). Struktury jako
tako się trzymają, ale kokosów w samorządach ubyło, więc nie wiadomo, czy
dostatecznie się sprężą w kolejnych wyborach.
Jest jednak coś, co czyni partię Czarzastego istotnym
ogniwem. Otóż jej elektorat zajmuje środkowe piętra społecznej piramidy. Co
drugi wyborca SLD mieszka w średnim mieście (50-200 tys. mieszkańców). Co
trzeci - na wsi. I już tylko co czwarty w dużym mieście. Jest raczej
zachowawczy, progresywne hasła liderów SLD zapewne puszcza mimo uszu.
Ważniejsza jest peerelowska nostalgia, ochrona grupowych interesów (np.
dawnej mundurówki), socjalne obietnice. Wytwarza to naturalny dystans zarówno
wobec postsolidarnościowych liberałów z PO,
jak i klerykalno-antykomunistycznego PiS.
Powinowactwo SLD i PSL wydaje się więc w oczywiste. Nie
tylko dlatego, że obie partie walczą o życie. Przede wszystkim sąsiadują ze
sobą na mapie społecznej. Naturalnym środowiskiem jednych są tereny wiejskie
i małe miasteczka. Drugich - miasta średniej
wielkości. Ze zbliżonej perspektywy patrzą na rozgrywający się wielki polityczny
teatr. Dystansują się wobec wielkich emocji, poszukują umiarkowania, wyważenia
racji.
Podobnie ukierunkowane są również resentymenty obu
elektoratów. Wielkomiejskie stronnictwa liberalne raczej nie mają tu czego
szukać. Perswazje o niszczeniu demokracji bywają abstrakcją. Ale realnie
zagraża interesom obu tych grup pędząca w nieznane i naruszająca status quo pisowska rewolucja. Są to elektoraty komplementarne: nie
dzielą ich sprzeczne interesy ani afekty. Łączny wynik Sojuszu i ludowców w ostatnich wyborach to blisko 19 proc. To jest
już siła zasadniczo zmieniająca Sejm.
Nie bez znaczenia jest i to, że wyborcy SLD i PSL
zamieszkują Polskę, w której popieranie PiS nie jest uważane za egzotykę.
Owszem, z tego powodu też muszą się bronić przed pokusami rozsiewanymi przez
rządzących. Ale tak samo mogą oddziaływać na zwolenników „dobrej zmiany”,
dzielić się swymi opiniami. I jeśli czegoś zwłaszcza im teraz potrzeba, to
poczucia, że ich głos nie zostanie zmarnowany. Że są w stanie wyłonić poważną
siłę polityczną. Koniec końców, mimo osobnej hierarchii wartości, a także
dzięki jednoznacznym postawom liderów obu partii, znajdującej się po
antypisowskiej stronie frontu.
I to jest właśnie owa trzecia siła, która w przyszłych
bataliach mogłaby wpłynąć na niekorzystny dziś dla opozycji rozkład sympatii
wyborców. Nie imaginowana w publicystycznych fantazjach, a realnie istniejąca.
Chodzi w końcu o formacje, które jak nikt inny wrosły w pejzaż III RE Dawniej
współtworzące system polityczny PRL, po 1989 r. dwukrotnie rządzące we wspólnych
koalicjach. Nawet jeśli uczciwie należy przyznać, że współpraca ta przeważnie
bywała burzliwa.
Wiosną obie partie negocjowały już koalicję wyborczą do
sejmików. Ludowcy zdecydowali się jednak przetestować swe możliwości w
samodzielnym starcie. Rozmowy storpedowali Jarubas ze Struzikiem, czyli główni
przegrani ostatnich wyborów (nawet jeśli Struzik pozostanie marszałkiem
sejmiku). Mosty nie zostały jednak spalone.
I jak wynika z rozmów POLITYKI z
przedstawicielami obu partii, świadomość wspólnego losu wcale nie jest im
obca.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz