Role-manifesty
wyfruwają ze mnie jak niekontrolowany ptak. One po prostu muszą się w moim
życiu wydarzyć - Krystyna Janda o wolności, odmawianiu i
ludziach-płomieniach
Newsweek: Czy słowo „niepodległość” zużyło się politycznie?
Krystyna Janda: Ja jestem z teatru, z literatury i
wielkie słowa nie mogłyby wiarygodnie wybrzmieć na scenie, gdybym w nie nie
wierzyła. Nawet jeśli ktoś uważa, że to naiwne lub idealistyczne, one wciąż
mają dla mnie moc i głęboki sens.
Jednym z takich słów jest „niepodległość”. Innym - „wolność”,
niezależnie od tego, co się z tą wolnością po 1989 r. nawyrabiało.
Wierzyła pani, że
wolność uzyskana w 1989 r. została nam dana raz na zawsze?
- A kto nie wierzył? Oczywiście, wiedziałam, że będzie trudno,
że koszty społeczne będą bolesne, nagraliśmy od razu taki spot, który był
emitowany w telewizji na okrągło: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie
stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Byłam święcie przekonana, że po takich jak
nasze doświadczeniach historycznych tylko idiota może dać sobie odebrać
wolność. Tak długo o nią walczyliśmy, tak długo o niej marzyliśmy, tak wiele
było w naszej historii okresów zniewolenia, że nie tylko nie pozwolimy jej
sobie zabrać, ale już dawno nie zepsujemy jej sobie sami.
No i co?
- No i jestem rozczarowana.
Rozczarowana... trudno mi nawet nazwać czym... (długa chwila zamyślenia).
Chyba najbardziej brakiem
ideałów, bo zawsze wydawało mi się, że są wartości nie do podważenia, a dziś
wygrywają podłość, kłamstwo, małość, interesowność, koniunkturalizm. Jestem
rozczarowana tak infantylną nieumiejętnością docenienia tego, cośmy od losu
dostali. Czy naprawdę nigdy nie zaczniemy uczyć się na własnych błędach? No i
co się porobiło z ludźmi!
Pracując za granicą, zawsze się
cieszyłam, kiedy spotykałam Polaka. Wiedziałam, że będziemy mieli o czym
rozmawiać, bo myślimy podobnie, bo czytaliśmy te same książki, dźwigamy ten
sam bagaż doświadczeń. A dziś? Dziś mam 66 lat i poczucie, że więcej mnie z
moim rodakiem może dzielić, niż łączyć. Wolę więc nie rozmawiać. Coraz częściej
milczę. I się nie uśmiecham.
Napisała pani ostatnio w
swoim internetowym dzienniku: „Dostałam tytuł Człowieka Wolności i Medal Karola
Wielkiego za wkład w zjednoczenie Europy na polu sztuki.
Pilna uczennica wielkiej zmiany.
Anyway,
29 lat minęło od zmiany. I po co ja to piszę?
Ja, zasłużona dla Polski Ludowej i III RP, a teraz opluwana. Po co piszę?
Z bezsilności”.
- Nie chodzi o mnie. Gdy
obserwuję, jak poniżani się ludzie wybitni, z niekwestionowanym dorobkiem i
jak nie potrafią się bronić przed chamstwem i prymitywizmem, bo w życiu nie
zakładali, że przyjdzie im się z czymś takim konfrontować, to czuję
bezsilność. Gdy ktoś do mnie pisze: „Wypier... k... z tego kraju, jak ci się
nie podoba”, to zastanawiam się, czy ten ktoś zrobił więcej dla Polski niż ja?
Założyłam fundację, dwa teatry, którymi mogłaby się pochwalić każda europejska
stolica, daję pracę wielu ludziom, 400 aktorom. Gramy 880 razy w roku. Z
minimalną pomocą państwa. I co? Tylko wypier...?
Gorycz?
- Gdy wchodzę do miejsc
publicznych, takich jak szpital czy kino, nie czuję się najlepiej. Nigdy
wcześniej tego nie miałam. Zawsze byłam bardzo towarzyską osobą, takim
zwierzęciem zachłannym na żarty, na radość, na śmiech, na życie, a teraz wolę
być sama. Zakopałam się w teatrze, w książkach. Od prawie trzech lat jestem
praktycznie na emigracji wewnętrznej. Rozmowy bolą, te oczywistości, gdy
trzeba na nowo tłumaczyć i uzasadniać, że białe jest białe. Dlaczego? Co się
stało? Przecież to było oczywiste?
Bo żyjemy w zalewie kłamstwa
i jeśli nie będziemy dawać odporu, kłamstwo stanie się rzeczywistością.
- Jestem tym przerażona. Wie
pani, że jeśli kłamstwo stanie się rzeczywistością i my się na to zgodzimy, to
sztuka też przestanie istnieć?
Nawet jako rodzaj sprzeciwu?
- Sztuka wymaga prawdy.
Zakłamana do nikogo nie przemówi, nikogo nie poruszy. Atakujące nas zewsząd
kłamstwo ma wpływ na wszystko. Na miłość, na macierzyństwo, na przyjaźń, na
zaufanie, od którego zależą nasze relacje. To tak, jakby ktoś odbierał nam
możliwość harmonijnej egzystencji. A jednocześnie myślę: „Boże, jaka ty jesteś
naiwna! Przecież zawsze widziałaś, że człowiek generalnie nie jest całkiem
dobry. I tak dałaś się zaskoczyć?”. No dałam. Żyłam w nadziei, że zmierzamy w
dobrym kierunku, wiadomo - z błędami, ale do przodu. A teraz świadomość tego,
dokąd zmierzamy, napawa mnie dojmującym smutkiem.
A dokąd, pani zdaniem,
zmierzamy?
- Do komunizmu. To ma być kraj
katolicko-narodowy! Nikt nic lepszego niż liberalna demokracja nie wymyślił.
Miała być dyktatura demokracji, a jest zdobyta podstępem dyktatura jednej
partii. Zresztą nie chcę się mądrzyć, polityka to nie moja domena, ja tylko
czuję każdą komórką swojego ciała, serca i umysłu, że nie chcę tego, co się w
moim kraju wyrabia.
Mój ojciec, inżynier,
zbrojeniowiec, przez całe życie martwił się tym, czy Polska zdoła oddać dług
narodowy. Śmiałam się z niego i mówiłam: „Tato, przestań wreszcie liczyć ten
dług narodowy!”. A dziś sama się martwię czy zdołamy naprawić to, co zostało
zepsute w ostatnim czasie. Wszystko tak nagle się cofnęło.
Ma pani poczucie straconej
szansy?
- Straszne. Urodziłam się w1952
r., w moim pokoleniu wciąż żywa była spuścizna wojenna, a tym samym pokój był
traktowany jako największy skarb. Dorastałam w komunizmie, w którym dominowało
przekonanie, że skarb pokoju trzeba słono opłacić sowiecką niewolą. Dlatego
gdy nagle dostaliśmy i skarb pokoju, i skarb wolności, to wydawało mi się, że
większego szczęścia już być nie może. Tylko trzeba pracować, mądrze to urządzić
i zdać się na światłych, rozsądnych, mądrych ludzi. I nie ludzi, którzy będą mi
mówili, jak mam żyć, myśleć, czuć i postępować, bo to wiem. Teraz czuję się,
jakbym była chora. Jakbym miała raka, którego nie mam. Takiego mentalnego raka.
Czuję, jakby coś się dla mnie skończyło. Jakbym straciła nadzieję, że nawet
jeśli uda się wyzdrowieć, to nigdy już nie wrócę do stanu, w którym byłam jeszcze
niedawno. Byłam taka dumna z tej nowej Polski.
Odebrano pani tę dumę?
- Zawsze myślałam: dopóki żyję,
muszę gardę trzymać wysoko. Nawet w tych najcięższych chwilach, gdy umierały
bliskie mi osoby, gdy przeżywałam ból i żałobę, ostatecznie zwyciężało życie,
bo żyłam w perspektywie jasności. I nagle tę jasność zaczął pochłaniać mrok.
Jak się temu przeciwstawić?
- Moja 90-letnia mama siedzi
przed telewizorem i patrzy, i liczy, i sumuje kłamstwa, niegodziwości, hańbę i
ciągle powtarza: „Żebym ja tylko zdążyła dożyć znów innej Polski”. Pamiętam,
jak Danusia Szaflarska żaliła się, że nie pozwolą jej umrzeć w wolnym kraju, w
poczuciu, że wszystko ma ład i sens. Przecież to jest okropne - zabierać
ludziom nadzieję.
Stasiek Tym dowcipnie, jak to
on, napisał, że musi teraz bardzo o siebie
dbać, pilnować brania leków, bo trzeba dożyć prawdziwie dobrej zmiany.
Otrzymała pani ostatnio
nagrodę na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy za spektakl „Zapiski z wygnania” i
za kreację, która „przywraca sens i powagę obywatelskiemu zaangażowaniu artysty
w sprawy publiczne”.
- Myślałam, że powie pani o
nagrodzie im. Mordechaja Anielewicza, którą dostałam też za tę rolę i z której
to nagrody jestem bardzo dumna. Nagroda za umiejętność współodczuwania. Czy
może być piękniejszy tytuł?
Spektakl opowiada o Marcu ’68,
ale kończy się siedmiominutowym filmem z marszów 11 listopada urządzanych w
ostatnich latach przez środowiska prawicowe, narodowe. I nagle to, o czym
opowiadam ze szczegółami przez półtorej godziny, ożywa we współczesności. To
zestawienie jest przerażające. Gdy kończymy, widownia milczy. Nie powinniśmy
się chyba nawet kłaniać, bo jak się kłaniać po czymś takim?
Nie ma pani wrażenia, że
została naznaczona rolą Agnieszki z „Człowieka z marmuru” na wieczną
bojowniczkę nigdy nieschodzącą z barykady?
- Nie daj Boże! Ja tego nie
planuję. Role-manifesty wyfruwają ze mnie jak niekontrolowany ptak. One po
prostu muszą się w moim życiu wydarzyć. Inna rzecz, że doskonale orientuję się
w tym, co dzieje się w Polsce. Codziennie siedzę po parę godzin w internecie,
czytam jedną i drugą stronę. Aż czasami przychodzi opamiętanie i wtedy pytam
samą siebie: „Czy ty nie zwariowałaś?”. Ostatnio załatwiłam się na cały
tydzień wspomnieniami Nadii Sawczenko opisującej swoją głodówkę w rosyjskim
więzieniu. Przed oczyma od razu stanął mi Ołeh Sencow. „Boże - myślę - czy
nie mogłabyś poczytać Stendhala albo ukochanego Prousta, którego na nowo
właśnie przetłumaczono?”. No nie mogę. Żyję w kraju zagrożenia, podskórnie
sączonego niepokoju, w kraju będącym w stanie emocjonalnej wojny i podświadomie
wybieram treści opisujące taki stan. Gdy idę na demonstrację, to widzę ludzi,
których trzepie wewnętrznie, tak samo jak mnie.
Te emocje wyczuwa pani także
w teatrze w czasie przedstawień?
- Wciąż gram opowieść Danuty
Wałęsowej, spektakl, który zrobiliśmy sześć lat temu, ale ostatnio nabrał
nowego znaczenia. Kończę kwestią: „A czego bym chciała? Chciałabym, żeby Polska
była szczęśliwa”. Wypowiadając te słowa, uświadamiam sobie za każdym razem, że
ta puenta brzmi dziś zupełnie inaczej. W pierwotnym zamierzeniu była
szczęśliwym finałem historii kobiety na tle historii Polski. Wybór tekstów z
książki Danuty Wałęsowej wygłaszam, stojąc twarzą do widowni, a za moimi
plecami wyświetlany jest film Janusza Zaorskiego, zmontowany z dokumentów
opowiadających o polskiej drodze do wolności. Dziś wszyscy, ja na scenie i
publiczność na widowni, mamy poczucie już nie dumy, ale straty i wielkiego żalu. Zdarzyło się, że ludzie
przynieśli do teatru flagi i transparenty. Rozwinęli je na koniec
przedstawienia, w ciszy.
Powiedziała pani, że wciąż
wierzy w wielkie słowa. Co ukształtowało
w pani taką postawę?
- Zaczęło się w liceum
plastycznym, które było kompletnie apolityczną szkołą w czasach, gdy wszystko
wokół było polityczne. Mieściło się w Podchorążówce, w Łazienkach. Zajmowaliśmy
się malowaniem, rzeźbą, upiększaniem świata, żadnej akademii ku czci.
Chcieliśmy obłożyć Pałac Kultury ligniną, polać wodą i posadzić rzeżuchę, żeby
zamienił się w wielką zieloną górę. To była egzemplifikacja tego, co mieliśmy w
głowie. Potem, z tym wewnętrznym imperatywem upiększania otaczającej nas siermięgi,
trafiłam do szkoły teatralnej. I tam zaczęłam uczyć się wielkich słów. Zaczęłam
wkładać w swój organizm takie uczucia, jak przyjaźń, miłość, złość, bo
przecież nikt nie myśli o tym, jak to wygląda, kochając, a student szkoły
teatralnej musi sobie to uświadomić, aby móc taki stan zagrać.
I gdy nauczyłam się gry, a
jednocześnie byłam pełna młodzieńczej wiary w możliwość zmieniania świata,
zjawił się na mojej drodze Andrzej Wajda. Zaproponował rolę Agnieszki w „Człowieku
z marmuru”. Emocjonalnie byłam do tego debiutu gotowa, ale okazało się, że nie
znam historii własnego kraju. Zaczęłam się jej uczyć wraz z filmową Agnieszką.
I strasznie się wtedy oburzyłam. (śmiech)
Oburzyłam?
- Moja rodzina pochodzi z
Kieleckiego, rodzice studiowali dzięki socjalizmowi, ja jestem dzieckiem
socjalizmu. Gdy przyszedł Marzec ’68, zamykano nas w liceum i nie pozwalano
iść na Krakowskie Przedmieście pod uniwersytet. Ze szkoły musieli odbierać nas
rodzice. Długo nie wiedziałam, o co w tym Marcu chodzi.
Wielu ludzi nie wie do dziś. Gdy
obserwuję wychodzących ze spektaklu „Zapiski z wygnania”, często słyszę: „Nie
wiedziałem... nie miałem świadomości...”.
Zakazaną literaturę:
Gombrowicza, Bukowskiego, Sołżenicyna poznałam dopiero na studiach. „Inny
świat” Herlinga-Grudzińskiego czytałam pierwszy raz, robiąc „Człowieka z
marmuru”. I może dlatego, że odkrycie polskiej historii przyszło tak późno,
było to tak zachłanne. Tak świeże. Wajda spotkany na skrzyżowaniu życia okazał
się moim drogowskazem. Dalej poszłam już z nim.
Powiedział, dlaczego wybrał
akurat panią do tej roli?
- Zawsze odczuwałam na 120
procent. Moja babcia mówiła, że mam w sobie tzw. święte oburzenie: na kłamstwo,
na krzywdę ludzką, na krzywdę zwierzęcia. Takie odczuwanie aż z trzewi. Wajda
powiedział mi kiedyś: „Dałem ci tę rolę, bo nie kłamiesz, bo wszystko, co
mówisz przed kamerą, wychodzi z ciebie”. Taka prosta rzecz. Wewnętrzna prawda.
Ja wiem, że są role, których bym nie zagrała. Kiedyś francuska reżyserka
zaproponowała mi zagranie zakonnicy mordującej dzieci zakonnic pochodzące z
gwałtów. Scenariusz był ciekawy, ale kompletnie antypolski. Prosiłam o
dopisanie paru scen uzasadniających to, że morduję i zakopuję w lesie te
niewinne dzieci. Reżyserka się nie zgodziła, była zdumiona moją postawą i moją
odmową. A ze mnie po prostu taka rola by nie wyszła. To było ponad moją
możliwość bycia w zgodzie z samą sobą.
Andrzejowi Wajdzie nigdy pani
nie odmówiła?
- Więcej, pamiętam, gdy
wystawialiśmy „Wieczernik” Ernesta Brylla w kościele na Żytniej (to były
jeszcze takie czasy, gdy instytucja Kościoła była wspaniała, była z ludem), to
wzywano mnie na przesłuchania. Śledczy pytał z pogardą, czy zagram wszędzie,
gdzie Wajda mi każe, nawet w toalecie? Odpowiadałam: tak, bo najważniejsze, co
się gra. Spotkanie z Wajdą, z ludźmi kina moralnego niepokoju: Bugajskim,
Kijowskim, Łozińskim..., spotkanie z opozycjonistami w domu Jacka Kuronia
sprawiło, że mój świat stał się właśnie taki jak oni. To byli ludzie-płomienie.
Ryszard Bugajski, reżyser
zakazanego w PRL filmu „Przesłuchanie”, powiedział, że wykreowana przez panią w
tym filmie postać Antoniny to „obraz człowieka, który chce być wolny bez
względu na cenę, jaką musi zapłacić”.
- Dokładnie tak. Myśmy naprawdę
tak myśleli. I chyba myślimy.
Czy jako Polka jest pani z
czegoś dumna?
- Z ludzi. Z wielu ludzi.
Pisarzy, poetów, malarzy. Muzyków, artystów, lekarzy, naukowców, architektów,
prawników... To paradoksalne, bo mówiłam o małostkowości rodaków, ale jednocześnie
jest wielu takich, dla których ideały, wierność prawdzie i mądrość, choć są
dziś w tak dramatycznej przecenie, pozostały wciąż ważne. I to cudne esprit i poczucie humoru. Abstrakcyjne myślenie. Wystarczy
poczytać w internecie, jak inteligentne i lotne są komentarze wielu w
kontraście do wypocin troglodytów bez myśli i serc. Z tych wielu uczciwych,
rzetelnych, pracowitych, światłych ludzi, Polaków, do których trzeba wysoko podskoczyć,
aby złapać ich myśl, jestem bardzo dumna.
Myślała pani kiedyś o
emigracji?
- Nie. Chyba nie. Mieszkaliśmy
długo za granicą. Mąż robił filmy w Niemczech, ja sporo grałam. Mieliśmy piękne
mieszkanie w Berlinie. Wielu przyjaciół, współpracowników, którzy nie chcieli,
żebyśmy wracali i w czasie stanu wojennego to była doskonała oferta. Ale
wiedzieliśmy z mężem, że jesteśmy tam tylko gośćmi. Nasze zawody, szczególnie
mój, są nierozerwalnie związane z językiem, kulturą, wiedzieliśmy, że będziemy
tam cenieni, ale nigdy w naszych zawodach nie będziemy elitą. Pewnego dnia mąż
powiedział do mnie: „Zostawiłaś swoją publiczność, musisz do niej wracać”. I
miał rację.
Gdy stoję na scenie i mówię wiersz
Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „jestem jeszcze wraz z wiewiórką i pieskiem,
piszę, czytam i palę, wciąż mam oczy niebieskie, lecz to wszystko tylko siłą
rozpędu”, to czuję, jak ta siła rozpędu zapiera mi dech i to zupełnie z innego
dziś powodu. I wiem, że widownia czuje to samo. Takie momenty: współ-myślenia,
współ-odczuwania nadają temu, co się w życiu robi, sens.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz