piątek, 9 listopada 2018

Wielkie słowa mają moc



Role-manifesty wyfruwają ze mnie jak niekontrolowany ptak. One po prostu muszą się w moim życiu wydarzyć - Krystyna Janda o wolności, odmawianiu i ludziach-płomieniach

Newsweek: Czy słowo „niepodległość” zużyło się politycznie?
Krystyna Janda: Ja jestem z teatru, z literatury i wielkie słowa nie mogłyby wiarygodnie wybrzmieć na scenie, gdy­bym w nie nie wierzyła. Nawet jeśli ktoś uważa, że to naiwne lub idealistyczne, one wciąż mają dla mnie moc i głęboki sens.
Jednym z takich słów jest „niepodległość”. Innym - „wol­ność”, niezależnie od tego, co się z tą wolnością po 1989 r. nawyrabiało.
Wierzyła pani, że wolność uzyskana w 1989 r. została nam dana raz na zawsze?
- A kto nie wierzył? Oczywiście, wiedziałam, że będzie trud­no, że koszty społeczne będą bolesne, nagraliśmy od razu taki spot, który był emitowany w telewizji na okrągło: „Je­steśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Byłam święcie przekonana, że po takich jak nasze doświadczeniach historycznych tylko idiota może dać sobie odebrać wolność. Tak długo o nią walczyliśmy, tak dłu­go o niej marzyliśmy, tak wiele było w naszej historii okresów zniewolenia, że nie tylko nie pozwolimy jej sobie zabrać, ale już dawno nie zepsujemy jej sobie sami.
No i co?
- No i jestem rozczarowana. Rozczarowana... trudno mi nawet nazwać czym... (długa chwila zamyślenia).
Chyba najbardziej brakiem ideałów, bo zawsze wydawało mi się, że są wartości nie do podważenia, a dziś wygrywają podłość, kłamstwo, małość, interesowność, koniunkturalizm. Jestem rozczarowana tak infantylną nieumiejętnością docenienia tego, cośmy od losu dostali. Czy naprawdę nigdy nie zaczniemy uczyć się na własnych błędach? No i co się porobiło z ludźmi!
Pracując za granicą, zawsze się cieszyłam, kiedy spotykałam Po­laka. Wiedziałam, że będziemy mieli o czym rozmawiać, bo my­ślimy podobnie, bo czytaliśmy te same książki, dźwigamy ten sam bagaż doświadczeń. A dziś? Dziś mam 66 lat i poczucie, że więcej mnie z moim rodakiem może dzielić, niż łączyć. Wolę więc nie rozmawiać. Coraz częściej milczę. I się nie uśmiecham.
Napisała pani ostatnio w swoim internetowym dzienniku: „Dostałam tytuł Człowieka Wolności i Medal Karola Wielkiego za wkład w zjednoczenie Europy na polu sztuki.
Pilna uczennica wielkiej zmiany. Anyway, 29 lat minęło od zmiany. I po co ja to piszę? Ja, zasłużona dla Polski Ludowej i III RP, a teraz opluwana. Po co piszę?
Z bezsilności”.
- Nie chodzi o mnie. Gdy obserwuję, jak poniżani się ludzie wybitni, z niekwestio­nowanym dorobkiem i jak nie potrafią się bronić przed chamstwem i prymitywi­zmem, bo w życiu nie zakładali, że przyj­dzie im się z czymś takim konfrontować, to czuję bezsilność. Gdy ktoś do mnie pisze: „Wypier... k... z tego kraju, jak ci się nie podoba”, to zastanawiam się, czy ten ktoś zrobił więcej dla Polski niż ja? Założyłam fundację, dwa teatry, którymi mogłaby się po­chwalić każda europejska stolica, daję pracę wielu ludziom, 400 aktorom. Gramy 880 razy w roku. Z minimalną pomocą państwa. I co? Tylko wypier...?
Gorycz?
- Gdy wchodzę do miejsc publicznych, takich jak szpital czy kino, nie czuję się najlepiej. Nigdy wcześniej tego nie miałam. Zawsze byłam bardzo towarzyską osobą, takim zwierzęciem za­chłannym na żarty, na radość, na śmiech, na życie, a teraz wolę być sama. Zakopałam się w teatrze, w książkach. Od prawie trzech lat jestem praktycznie na emigracji wewnętrznej. Roz­mowy bolą, te oczywistości, gdy trzeba na nowo tłumaczyć i uza­sadniać, że białe jest białe. Dlaczego? Co się stało? Przecież to było oczywiste?
Bo żyjemy w zalewie kłamstwa i jeśli nie będziemy dawać odporu, kłamstwo stanie się rzeczywistością.
- Jestem tym przerażona. Wie pani, że jeśli kłamstwo stanie się rzeczywistością i my się na to zgodzimy, to sztuka też przesta­nie istnieć?
Nawet jako rodzaj sprzeciwu?
- Sztuka wymaga prawdy. Zakłamana do nikogo nie przemó­wi, nikogo nie poruszy. Atakujące nas zewsząd kłamstwo ma wpływ na wszystko. Na miłość, na macierzyństwo, na przy­jaźń, na zaufanie, od którego zależą nasze relacje. To tak, jakby ktoś odbierał nam możliwość harmonijnej egzystencji. A jed­nocześnie myślę: „Boże, jaka ty jesteś naiwna! Przecież zawsze widziałaś, że człowiek generalnie nie jest całkiem dobry. I tak dałaś się zaskoczyć?”. No dałam. Żyłam w nadziei, że zmierza­my w dobrym kierunku, wiadomo - z błędami, ale do przodu. A teraz świadomość tego, dokąd zmierzamy, napawa mnie doj­mującym smutkiem.
A dokąd, pani zdaniem, zmierzamy?
- Do komunizmu. To ma być kraj katolicko-narodowy! Nikt nic lepszego niż liberalna demokracja nie wymyślił. Miała być dyk­tatura demokracji, a jest zdobyta podstępem dyktatura jednej partii. Zresztą nie chcę się mądrzyć, polityka to nie moja dome­na, ja tylko czuję każdą komórką swojego ciała, serca i umysłu, że nie chcę tego, co się w moim kraju wyrabia.
Mój ojciec, inżynier, zbrojeniowiec, przez całe życie martwił się tym, czy Polska zdo­ła oddać dług narodowy. Śmiałam się z nie­go i mówiłam: „Tato, przestań wreszcie liczyć ten dług narodowy!”. A dziś sama się martwię czy zdołamy naprawić to, co zo­stało zepsute w ostatnim czasie. Wszystko tak nagle się cofnęło.
Ma pani poczucie straconej szansy?
- Straszne. Urodziłam się w1952 r., w moim pokoleniu wciąż żywa była spuścizna wo­jenna, a tym samym pokój był traktowany jako największy skarb. Dorastałam w ko­munizmie, w którym dominowało przeko­nanie, że skarb pokoju trzeba słono opłacić sowiecką niewolą. Dlatego gdy nagle dostaliśmy i skarb pokoju, i skarb wolności, to wydawało mi się, że większego szczęścia już być nie może. Tylko trzeba pracować, mądrze to urządzić i zdać się na światłych, rozsądnych, mądrych ludzi. I nie ludzi, którzy będą mi mówili, jak mam żyć, myśleć, czuć i postępować, bo to wiem. Teraz czuję się, jakbym była chora. Jakbym miała raka, którego nie mam. Takiego mentalnego raka. Czuję, jakby coś się dla mnie skończyło. Jakbym straciła nadzieję, że nawet jeśli uda się wy­zdrowieć, to nigdy już nie wrócę do stanu, w którym byłam jesz­cze niedawno. Byłam taka dumna z tej nowej Polski.
Odebrano pani tę dumę?
- Zawsze myślałam: dopóki żyję, muszę gardę trzymać wyso­ko. Nawet w tych najcięższych chwilach, gdy umierały bliskie mi osoby, gdy przeżywałam ból i żałobę, ostatecznie zwyciężało ży­cie, bo żyłam w perspektywie jasności. I nagle tę jasność zaczął pochłaniać mrok.
Jak się temu przeciwstawić?
- Moja 90-letnia mama siedzi przed telewizorem i patrzy, i li­czy, i sumuje kłamstwa, niegodziwości, hańbę i ciągle powtarza: „Żebym ja tylko zdążyła dożyć znów innej Polski”. Pamiętam, jak Danusia Szaflarska żaliła się, że nie pozwolą jej umrzeć w wol­nym kraju, w poczuciu, że wszystko ma ład i sens. Przecież to jest okropne - zabierać ludziom nadzieję.
Stasiek Tym dowcipnie, jak to on, napisał, że musi teraz bardzo o siebie dbać, pilnować brania leków, bo trzeba dożyć prawdzi­wie dobrej zmiany.
Otrzymała pani ostatnio nagrodę na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy za spektakl „Zapiski z wygnania” i za kreację, która „przywraca sens i powagę obywatelskiemu zaangażowaniu artysty w sprawy publiczne”.
- Myślałam, że powie pani o nagrodzie im. Mordechaja Anielewicza, którą dostałam też za tę rolę i z której to nagrody jestem bardzo dumna. Nagroda za umiejętność współodczuwania. Czy może być piękniejszy tytuł?
Spektakl opowiada o Marcu ’68, ale kończy się siedmiominutowym filmem z marszów 11 listopada urządzanych w ostatnich la­tach przez środowiska prawicowe, narodowe. I nagle to, o czym opowiadam ze szczegółami przez półtorej godziny, ożywa we współczesności. To zestawienie jest przerażające. Gdy kończy­my, widownia milczy. Nie powinniśmy się chyba nawet kłaniać, bo jak się kłaniać po czymś takim?
Nie ma pani wrażenia, że została naznaczona rolą Agnieszki z „Człowieka z marmuru” na wieczną bojowniczkę nigdy nieschodzącą z barykady?
- Nie daj Boże! Ja tego nie planuję. Role-manifesty wyfruwa­ją ze mnie jak niekontrolowany ptak. One po prostu muszą się w moim życiu wydarzyć. Inna rzecz, że doskonale orientuję się w tym, co dzieje się w Polsce. Codziennie siedzę po parę godzin w internecie, czytam jedną i drugą stronę. Aż czasami przycho­dzi opamiętanie i wtedy pytam samą siebie: „Czy ty nie zwario­wałaś?”. Ostatnio załatwiłam się na cały tydzień wspomnieniami Nadii Sawczenko opisującej swoją głodówkę w rosyjskim więzie­niu. Przed oczyma od razu stanął mi Ołeh Sencow. „Boże -  myślę - czy nie mogłabyś poczytać Stendhala albo ukochanego Prou­sta, którego na nowo właśnie przetłumaczono?”. No nie mogę. Żyję w kraju zagrożenia, podskórnie sączonego niepokoju, w kraju będącym w stanie emocjonalnej wojny i podświadomie wybieram treści opisujące taki stan. Gdy idę na demonstrację, to widzę ludzi, których trzepie wewnętrznie, tak samo jak mnie.
Te emocje wyczuwa pani także w teatrze w czasie przedstawień?
- Wciąż gram opowieść Danuty Wałęsowej, spektakl, który zro­biliśmy sześć lat temu, ale ostatnio nabrał nowego znaczenia. Kończę kwestią: „A czego bym chciała? Chciałabym, żeby Polska była szczęśliwa”. Wypowiadając te słowa, uświadamiam sobie za każdym razem, że ta puenta brzmi dziś zupełnie inaczej. W pier­wotnym zamierzeniu była szczęśliwym finałem historii kobiety na tle historii Polski. Wybór tekstów z książki Danuty Wałęso­wej wygłaszam, stojąc twarzą do widowni, a za moimi plecami wyświetlany jest film Janusza Zaorskiego, zmontowany z do­kumentów opowiadających o polskiej drodze do wolności. Dziś wszyscy, ja na scenie i publiczność na widowni, mamy poczucie już nie dumy, ale straty i wielkiego żalu. Zdarzyło się, że ludzie przynieśli do teatru flagi i transparenty. Rozwinęli je na koniec przedstawienia, w ciszy.
Powiedziała pani, że wciąż wierzy w wielkie słowa. Co ukształtowało w pani taką postawę?
- Zaczęło się w liceum plastycznym, które było kompletnie apo­lityczną szkołą w czasach, gdy wszystko wokół było polityczne. Mieściło się w Podchorążówce, w Łazienkach. Zajmowaliśmy się malowaniem, rzeźbą, upiększaniem świata, żadnej akademii ku czci. Chcieliśmy obłożyć Pałac Kultury ligniną, polać wodą i posadzić rzeżuchę, żeby zamienił się w wielką zieloną górę. To była egzemplifikacja tego, co mieliśmy w głowie. Potem, z tym wewnętrznym imperatywem upiększania otaczającej nas sier­mięgi, trafiłam do szkoły teatralnej. I tam zaczęłam uczyć się wielkich słów. Zaczęłam wkładać w swój organizm takie uczu­cia, jak przyjaźń, miłość, złość, bo przecież nikt nie myśli o tym, jak to wygląda, kochając, a student szkoły teatralnej musi sobie to uświadomić, aby móc taki stan zagrać.
I gdy nauczyłam się gry, a jednocześnie byłam pełna młodzień­czej wiary w możliwość zmieniania świata, zjawił się na mojej drodze Andrzej Wajda. Zaproponował rolę Agnieszki w „Czło­wieku z marmuru”. Emocjonalnie byłam do tego debiutu gotowa, ale okazało się, że nie znam historii własnego kraju. Zaczęłam się jej uczyć wraz z filmową Agnieszką. I strasznie się wtedy obu­rzyłam. (śmiech)
Oburzyłam?
- Moja rodzina pochodzi z Kieleckie­go, rodzice studiowali dzięki socjalizmo­wi, ja jestem dzieckiem socjalizmu. Gdy przyszedł Marzec ’68, zamykano nas w li­ceum i nie pozwalano iść na Krakowskie Przedmieście pod uniwersytet. Ze szko­ły musieli odbierać nas rodzice. Długo nie wiedziałam, o co w tym Marcu chodzi.
Wielu ludzi nie wie do dziś. Gdy obserwu­ję wychodzących ze spektaklu „Zapiski z wygnania”, często słyszę: „Nie wiedzia­łem... nie miałem świadomości...”.
Zakazaną literaturę: Gombrowicza, Bu­kowskiego, Sołżenicyna poznałam dopiero na studiach. „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego czytałam pierwszy raz, robiąc „Człowieka z marmuru”. I może dlatego, że odkrycie polskiej historii przy­szło tak późno, było to tak zachłanne. Tak świeże. Wajda spotka­ny na skrzyżowaniu życia okazał się moim drogowskazem. Dalej poszłam już z nim.
Powiedział, dlaczego wybrał akurat panią do tej roli?
- Zawsze odczuwałam na 120 procent. Moja babcia mówiła, że mam w sobie tzw. święte oburzenie: na kłamstwo, na krzywdę ludzką, na krzywdę zwierzęcia. Takie odczuwanie aż z trzewi. Wajda powiedział mi kiedyś: „Dałem ci tę rolę, bo nie kłamiesz, bo wszystko, co mówisz przed kamerą, wychodzi z ciebie”. Taka prosta rzecz. Wewnętrzna prawda. Ja wiem, że są role, których bym nie zagrała. Kiedyś francuska reżyserka zaproponowała mi zagranie zakonnicy mordującej dzieci zakonnic pochodzą­ce z gwałtów. Scenariusz był ciekawy, ale kompletnie antypolski. Prosiłam o dopisanie paru scen uzasadniających to, że morduję i zakopuję w lesie te niewinne dzieci. Reżyserka się nie zgodziła, była zdumiona moją postawą i moją odmową. A ze mnie po pro­stu taka rola by nie wyszła. To było ponad moją możliwość bycia w zgodzie z samą sobą.
Andrzejowi Wajdzie nigdy pani nie odmówiła?
- Więcej, pamiętam, gdy wystawialiśmy „Wieczernik” Ernesta Brylla w kościele na Żytniej (to były jeszcze takie czasy, gdy insty­tucja Kościoła była wspaniała, była z ludem), to wzywano mnie na przesłuchania. Śledczy pytał z pogardą, czy zagram wszędzie, gdzie Wajda mi każe, nawet w toalecie? Odpowiadałam: tak, bo najważniejsze, co się gra. Spotkanie z Wajdą, z ludźmi kina moral­nego niepokoju: Bugajskim, Kijowskim, Łozińskim..., spotkanie z opozycjonistami w domu Jacka Kuronia sprawiło, że mój świat stał się właśnie taki jak oni. To byli ludzie-płomienie.
Ryszard Bugajski, reżyser zakazanego w PRL filmu „Przesłuchanie”, powiedział, że wykreowana przez panią w tym filmie postać Antoniny to „obraz człowieka, który chce być wolny bez względu na cenę, jaką musi zapłacić”.
- Dokładnie tak. Myśmy naprawdę tak myśleli. I chyba myślimy.
Czy jako Polka jest pani z czegoś dumna?
- Z ludzi. Z wielu ludzi. Pisarzy, poetów, malarzy. Muzyków, ar­tystów, lekarzy, naukowców, architektów, prawników... To paradoksalne, bo mówi­łam o małostkowości rodaków, ale jed­nocześnie jest wielu takich, dla których ideały, wierność prawdzie i mądrość, choć są dziś w tak dramatycznej przecenie, po­zostały wciąż ważne. I to cudne esprit i poczucie humoru. Abstrakcyjne myśle­nie. Wystarczy poczytać w internecie, jak inteligentne i lotne są komentarze wie­lu w kontraście do wypocin troglodytów bez myśli i serc. Z tych wielu uczciwych, rzetelnych, pracowitych, światłych ludzi, Polaków, do których trzeba wysoko pod­skoczyć, aby złapać ich myśl, jestem bar­dzo dumna.
Myślała pani kiedyś o emigracji?
- Nie. Chyba nie. Mieszkaliśmy długo za granicą. Mąż robił filmy w Niemczech, ja sporo grałam. Mieliśmy piękne mieszkanie w Berlinie. Wie­lu przyjaciół, współpracowników, którzy nie chcieli, żebyśmy wracali i w czasie stanu wojennego to była doskonała oferta. Ale wiedzieliśmy z mężem, że jesteśmy tam tylko gośćmi. Nasze za­wody, szczególnie mój, są nierozerwalnie związane z językiem, kulturą, wiedzieliśmy, że będziemy tam cenieni, ale nigdy w na­szych zawodach nie będziemy elitą. Pewnego dnia mąż powie­dział do mnie: „Zostawiłaś swoją publiczność, musisz do niej wracać”. I miał rację.
Gdy stoję na scenie i mówię wiersz Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „jestem jeszcze wraz z wiewiórką i pieskiem, piszę, czytam i palę, wciąż mam oczy niebieskie, lecz to wszystko tylko siłą roz­pędu”, to czuję, jak ta siła rozpędu zapiera mi dech i to zupełnie z innego dziś powodu. I wiem, że widownia czuje to samo. Takie momenty: współ-myślenia, współ-odczuwania nadają temu, co się w życiu robi, sens.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz