niedziela, 25 listopada 2018

Wiktoria według Victora



Dziś już nie ma prostego podziału na PiS i PO. Jest rządzący monopol oraz wianuszek ugrupowań opozycyjnych, które w sumie mogą mieć więcej niż władza, a i tak jej nie pokonać. To metoda d'Hondta pokazuje swoje przewrotne oblicze.

Kto trzęsie polską polityką? Oczywiście naczelnik Jarosław Kaczyński. Ale spoglądając od strony opozycyjnej i kon­figurując rozmaite układanki z Tuskiem, Schetyną, Biedroniem, Czarzastym i Kosiniakiem-Kamyszem w roli głównej, przyjdzie nam wskazać dosyć nietypowego patrona koordynującego myślenie oraz działanie wyżej wymie­nionych. Nietypowego, gdyż nieżyjące­go już od ponad stu lat. Lecz mimo to, gdyby miało w niedalekiej przyszłości dojść do wyborczego porozumienia wszystkich opozycyjnych sił, meryto­rycznie wskazane byłoby nadać mu szyld Konwentu Victora d’Hondta.
   A chodzi rzecz jasna o twórcę obo­wiązującej w Polsce metody przelicza­nia głosów wyborczych na mandaty. Łaskawej dla wielkich i bezlitosnej dla maluczkich, a nawet tylko mniejszych. Nakazującej natychmiast pogonić tych, którzy chcieliby adaptować w warun­kach parlamentarnej demokracji daw­ną Havlowską ideę „siły bezsilnych”. Na ignorowanie wynalazku profeso­ra nauk prawnych i matematycznych z Gandawy przywódcy opozycji nie mogą sobie pozwolić. Bo choćby w wy­borach każdy z osobna nie wiadomo jak się wytężał, to nie pozbawią naczelni­ka władzy.
   I nie ma znaczenia, że ich z trudem ciu­łane głosy - w liberalnym centrum, na le­wicy progresywnej i postkomunistycznej, w mieście i na prowincji, i w ogóle gdzie­kolwiek - w powyborczym podsumowaniu mogą się przełożyć na procentowy wynik wyższy od poparcia dla PiS. Przewagi w parlamencie z tego nie będzie. Jedyna rada na d’Hondta, to myśleć o łączeniu wysiłków przed wyborczą weryfika­cją. Tego wymaga wymyślony przez nie­go algorytm.
   Z ogólną proporcjonalnością wyborów ta metoda obchodzi się w sposób libe­ralny. Adekwatnie do poparcia rozdziela partiom tylko tyle mandatów, aby nikt nie zarzucił wyborom, iż są niepropor­cjonalne. Po cóż ta oszczędność? Ano po to, aby wygospodarować do podziału dodatkową mandatową pulę. Tyle że już według nieco innych reguł, zdecydowanie bliższych logice większościowej. Czyli im partia silniejsza, tym więcej bierze z wy­generowanej przez algorytm nadwyżki. Średniacy obłowią się już tylko śladowo, a małym (choć wciąż ponadprogowym) d’Hondt tnie bez pardonu, czasem tylko zostawiając jakiś ochłap.
   Oczywiście dla przeciętnego wyborcy to kwestia abstrakcyjna. Jednak dylemat, jak rozdzielać parlamentarne mandaty, od dawna nurtuje metodologów polityki. Nie istnieje bowiem powszechnie apro­bowany sposób. I to zarówno z matema­tycznego, jak i politycznego punktu widze­nia. Każdy ma wady i zalety. Choć akurat w Polsce obowiązująca od 25 lat (z krótką przerwą) metoda d’Hondta raczej nie bu­dzi kontrowersji. Dlaczego więc dopiero teraz zaczęła wzniecać emocje i prowoko­wać liczne komentarze?
   Od mniej więcej połowy lat 90. większa część wyborców przeważnie odnajdy­wała się w jednym z dwóch dominują­cych bloków (dawniej AWS-SLD, potem PiS-PO). Jedynie mniejsze formacje, faktycznie cierpiące za sprawą metody d’Hondta, nieśmiało narzekały, że mają pod górę. Któż by jednak ich wtedy słu­chał? Ale po 2015 r. sytuacja się zmieniła, ogólna symetria sceny została zachwia­na. PiS otacza kilka ugrupowań opozy­cyjnych, spośród których Platforma ma najwyższe poparcie. Nie na tyle jednak wysokie, aby samodzielnie dogonić rzą­dzących. I dopiero w takich warunkach metoda d’Hondta uwypukliła swoje przewrotne oblicze.

Proporcjonalnie, ale bez przesady
Pora jednak na krótki rys historyczny. Wbrew pozorom oryginalnym twórcą metody d’Hondta nie był belgijski aka­demik, tylko Thomas Jefferson, jeden z ojców założycieli amerykańskiej nie­podległości, trzeci prezydent USA.
   System konstytucyjny dopiero się kształtował. Jednym z wielu proble­mów, które należało wtedy rozwiązać, był podział miejsc w Kongresie pomię­dzy poszczególne stany. Poczucie spra­wiedliwości podpowiadało, że skoro wprowadzono już zasadę naliczania podatków do budżetu federalnego pro­porcjonalnie do wielkości danego stanu, powinno się adekwatnie porozdzielać mandaty. Tak aby zobowiązania finanso­we były rekompensowane odpowiednią nagrodą w postaci udziału we władzy.
   Z wyliczeniem wysokości zrzutki bud­żetowej naturalnie nie było problemu. Co innego z mandatami. Matematycz­nym rezultatem dzielenia najczęściej są bowiem ułamki. Nawet pojedynczego dolara da się podzielić na mniejsze części, ale co zrobić z przysługującym fragmen­tem fotela w Kongresie? Było ich zresztą u zarania niepodległości raptem 65, tym bardziej rosła ich wartość. Poszukiwano więc sposobów na sprawiedliwy przydział Stanom mandatów, a autorską metodę opracował właśnie Thomas Jefferson.
   Z naszym problemem podziału man­datów pomiędzy partie Amerykanie akurat nie mieli problemu. Do dziś obowiązuje tam system większościowy. Czyli jeden mandat do zdobycia w każ­dym okręgu. Zwycięzca bierze wszyst­ko, przegrany obchodzi się smakiem. Rozwiązanie najprostsze z możliwych, które przeważnie utrwala polaryzację sceny politycznej na dwa wielkie obozy. Nie dając przestrzeni mniejszym ugru­powaniom, choćby reprezentowały in­teresy sporych grup obywateli.
   Jednak kontynentalna Europa dosyć wcześnie zaczynała szukać alternatyw­nych rozwiązań. W XIX w. nawarstwia­ły się nieznane dotąd napięcia. Z jednej strony kształtowała się nowoczesna świadomość narodowa, z drugiej - rósł konflikt klasowy. Przybywało stronnictw obsługujących nieprzystające do siebie hierarchie wartości, życie polityczne coraz bardziej się komplikowało, nie dawało się już określić dominujących osi podziału. Odpowiedzią na potrze­bę upchnięcia zróżnicowanych sporów we wspólnym politycznym schemacie był proporcjonalny system wyborczy. Czyli każdemu tyle udziału we władzy, ile poparcia społecznego. Niestety - coś za coś. Efektem ubocznym nowej ordy­nacji musiało być rozdrobnienie sceny politycznej, chwiejne rządy koalicyjne, obniżona skuteczność egzekutywy.
   A przy tym powrócił problem przelicze­nia poparcia wyborczego poszczególnych ugrupowań na liczbę mandatów w parla­mencie. Tak samo trzeba było zmierzyć się z kłopotliwymi ułamkami. Już nie tyl­ko po to, aby jak najprecyzyjniej odzwier­ciedlić polityczne preferencje obywateli. Równie istotnie, o ile nie bardziej, okazało się wynalezienie metody zapewniającej rządom odpowiednią sterowność w wa­runkach ogólnej proporcjonalności.
   Spore grono matematyków trudziło się nad tym problemem, czego efektem jest wielość stosowanych do dziś mode­li. Najpopularniejsza okazała się jednak metoda opracowana przez d’Hondta, który w 1878 r. twórczo wykorzystał sta­ry system Jeffersona. Efektem był nowy algorytm pozwalający teraz przeliczać głosy wyborców na mandaty.

Jak to się robi?
Należy zacząć od przypomnienia, że ogólnokrajowe procentowe wyniki wyborcze mają dla partii wymiar głów­nie wizerunkowy. Posłów wybiera się bowiem w okręgach. Na każdy z nich przypada przewidziana z góry liczba mandatów. Bierzemy więc liczbę gło­sów oddanych na każdą partię w okręgu i dzielimy ją przez kolejne liczby natu­ralne. Dzielników powinno być tyle, ile mandatów do wzięcia.
   Załóżmy więc, że mamy do czynie­nia z okręgiem siedmiomandatowym. Każdej z partii przyporządkowujemy po siedem malejących ilorazów. Wszyst­kie ilorazy wpisujemy do wspólnej siat­ki, po czym wyciągamy z niej siedem najwyższych. To będą mandaty. Jeśli np. partii zwycięskiej przypadają w puli biorącej cztery mandaty, trafiają one do kandydatów z czterema najwyższymi indywidualnymi wynikami.
   Z tego opisu wprost jednak nie wynika diaboliczna specyfika metody d’Hondta. Owszem, samodzielnie dokonując obli­czeń, za którymś razem pewnie zauwa­żymy, że jakoś tak się dziwnie składa, iż ostatni „biorący” iloraz najczęściej po­chodzi z listy zwycięskiej. Dlaczego tak się dzieje? Bardziej pomocne w zrozu­mieniu tego zjawiska będą analizy poli­tologów Jacka Hamana i Jarosława Flisa.
   Otóż proporcjonalność systemu wybor­czego bierze się stąd, że każdemu man­datowi musi odpowiadać pewna liczba głosów. Wyobraźmy sobie, że w naszym siedmiomandatowym okręgu zagłosowa­ło sto tysięcy wyborców. Na jeden mandat przypada więc nieco ponad 14 tys. głosów. Teraz przyjmijmy, że zwycięzca (A) dostał 45 tys. głosów. Ma więc już na wstępie zagwarantowane trzy mandaty (bo 3 razy 14 tys. wynosi 42 tys.). Druga w kolejności partia (B) dostaje 25 tys. głosów. Dosta­je więc jeden mandat. Na kolejne par­tie C, D i E oddano odpowiednio 13 tys., 9 tys. i 8 tys. głosów. W pierwotnym po­dziale mandatów zatem nie uczestniczą: choć każda przekroczyła ustawowy próg, żadna nie osiągnęła 14 tys. głosów.
   Zostają nam jednak jeszcze trzy man­daty do rozdzielenia. Odbywa się to w taki sposób, że stopniowo obniżamy naszą 14-tysięczną kwotę, przez którą dzielimy głosy oddane na poszczególne listy. Do momentu, aż któraś z nich „zmie­ści się” z dodatkowym pełnym manda­tem. Po obniżeniu kwoty do 13 tys. swój mandat zdobywa lista C. Przy kwocie 12 tys. tym razem pulę powiększa partia B (bo 25 tys. podzielone przez 12 to jest nie­co ponad 2, a jeden mandat już wcześniej był tej liście przyznany). Obniżamy dalej do 11 tys. - i tak oto z ostatniego manda­tu cieszy się zwycięska partia A (ma już trzy mandaty, teraz gdyby liczyć te man­daty po 11 tys. głosów miałaby 33 tys., więc mieści się z czwartym mandatem - 44 tys. - w swoim ogólnym bilansie zdobytych 45 tys. głosów).
   Ostateczny efekt? Zwycięzca dostaje cztery mandaty, czyli bezwzględną więk­szość w okręgu. Choć poparcie dla niego nie przekroczyło 50 proc. Dwa mandaty przyznane drugiej w kolejności partii mniej więcej odpowiadają jej 25-procentowemu poparciu. Z kolei jeden mandat trzeciego, 13-procentowego ugrupowa­nia, jest minimalnie poniżej jego czysto proporcjonalnego parytetu. Pozostałe li­sty - choć cieszące się realnym poparciem społecznym - odchodzą z kwitkiem.
   W języku politologii metoda d’Hondta określana jest mianem superaddytywnej. Znaczy to tyle, że duża partia nie ma prawa zdobyć mniej mandatów niż dwie mniejsze powstałe w wyniku jej ewen­tualnego rozpadu. Ma to zniechęcać do dzielenia się sceny politycznej na małe podmioty i tym samym zapewniać sta­bilność rządów. Dynamika polityczna sama w sobie bardziej bowiem sprzyja podziałom. Liderzy mają swoje ambi­cje, a do tego muszą dopieszczać swój najtwardszy, tożsamościowy elektorat. Wchodząc w wyborczą koalicję z inną partią, co zazwyczaj wiąże się z zawie­raniem kompromisów programowych, wystawiają się na ryzyko utraty poparcia najbardziej pryncypialnych zwolenni­ków. Metoda d’Hondta ma być więc swo­istą rekompensatą za poniesione straty. Bo koniec końców dobru wspólnemu z reguły lepiej służy współpraca niż ry­walizacja na twarde tożsamości.
   Jest jednak drugi istotny element sys­temu: wielkość okręgów wyborczych. Im mniej mandatów w okręgu do zdobycia, tym większa deformacja proporcjonal­ności. Nasz przykład okręgu siedmiomandatowego jest w polskich realiach skrajny, gdyż tak mały okręg występuje jedynie w Częstochowie. W najwięk­szym warszawskim jest z kolei do wzię­cia aż 20 mandatów, co zapewnia nie­mal idealną proporcjonalność. Każde ugrupowanie przekraczające ustawowy pięcioprocentowy próg może w stolicy liczyć na stosowną gratyfikację.
   Dominują jednak okręgi średniej wielkości, najczęściej 12-mandatowe (jest ich 12). Aby mieć tam gwarancję zdobycia choć jednego mandatu, nale­ży mieć co najmniej 7,5 proc. poparcia (a więc mocno ponad 5-proc. próg). Choć na zdobycze proporcjonalne do faktycz­nej siły mogą liczyć jedynie partie z wy­nikami dwucyfrowymi. Z kolei te wiel­kie, zwłaszcza dochodzące do 40 proc., cieszą się poważnymi nadwyżkami. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ponad progiem wyborczym tworzy się gąszcz ugrupo­wań niby to zadowolonych z rezultatu dającego iluzję znaczenia (a przy okazji - w skali kraju - uprawniającego do budżetowej subwencji). W intere­sie hegemona nie leży osłabianie tych graczy. Maluchy w pocie czoła pracują głównie na to, aby teoretycznie należ­ne średniakom mandaty odpłynęły do puli największego.
   Na poziomie pojedynczego okręgu deformacje proporcjonalności mogą się wydawać niewielkie. Ale okręgów mamy aż 41. Jeżeli w każdym z nich w wyniku rozdrobnienia konkurencji najsilniej­sza partia zyska choćby jeden dodat­kowy mandat, jej łączna nagroda staje się przesądzająca. Oczywiście kosztem konkurencji. To dlatego w 2015 r. PiS wy­starczyło niespełna 38 proc., aby wziąć w Sejmie bezwzględną większość.

Tylko jedna lista?
Kalkulatory metody d’Hondta można znaleźć w internecie, choć sporządzenie precyzyjnych symulacji podziału man­datów w rozmaitych wariantach nie jest proste. Należałoby szacować w każdym okręgu z osobna, przeliczając spodzie­wane lokalne poparcie przez liczbę mandatów. To wymaga bardzo precy­zyjnych narzędzi.
   Uproszczona analiza na podstawie uśrednionych wyników da nam jednak ogólny pogląd. Jeśli weźmiemy średnią z ostatnich sondaży (PiS - ok. 40 proc., KO - ok. 30, pozostali w przedziale 6-8 proc.), to niezależnie od wielkości okręgu PiS zdobywa co najmniej poło­wę mandatów i nie potrzebuje nawet ludzi Kukiza do osiągnięcia większości. Natomiast samodzielne wejście do gry ruchu Roberta Biedronia - przy zało­żeniu, że odbiera część głosów Koalicji Obywatelskiej oraz SLD - powoduje je­dynie przemieszczenie się mandatów w mniejszościowej opozycyjnej puli, ale nie pozbawia PiS władzy.
   Dopiero wspólna lista całej lewicy - zdolna pozyskać mniej więcej 10 proc. nieaktywnych dziś wyborców (łącznie dawałoby to 17-18 proc. poparcia) i tyl­ko w niewielkim stopniu odbierająca wyborców KO (na poziomie kilku pro­cent) - w małych i średnich okręgach doprowadziłaby do równego podziału mandatów pomiędzy rządzących i antypisowską opozycję. W nielicznych wielkich okręgach opozycja uzyskałaby nawet niewielką przewagę.
   Godnych rozpatrzenia kombinacji jest oczywiście wiele, każda jednak obarczona grzechem spekulatywności. Co zrobić z PSL, które w logice sejmikowego rozdania ma się nieźle, za to w sondażach nadal walczy jedynie o pokonanie progu wyborczego? W wy­borach do Parlamentu Europejskiego ludowcy być może zasilą listy KO, choć nie ma pewności, jak na to zareagują ich niezbyt liberalni wyborcy. A prze­cież na stole znajduje się jeszcze opcja (o czym niedawno pisaliśmy) wyborczej koalicji SLD-PSL. Partia Czarzastego ma zresztą największe pole manewru, gdyż może negocjować również ze Schetyną oraz Biedroniem.
   Metoda d’Hondta jest jednak bezlito­sna: jeśli opozycyjne kontredanse nie przyniosą istotnej wartości dodanej w postaci szerokiej koalicji, zmobili­zowanych nowych wyborców bądź nie dojdzie do załamania się poparcia dla PiS, ogólny układ sił pozostanie zacho­wany - nieco ponad jedna trzecia gło­sów wystarczy PiS, aby trząść krajem. Warunkiem zmiany trendu jest więc istotne przewartościowanie przynaj­mniej po jednej ze stron. A więc Biedroń musiałby wywołać ogromną falę entu­zjazmu. I to nie w dostatecznie już zmo­bilizowanych - co pokazały wybory sa­morządowe - wielkich miastach (wtedy w pierwszej kolejności odbierałby głosy KO), lecz na prowincji. Albo też na finiszu kadencji musiałby nastąpić wielki kry­zys obozu władzy. Czy afera KNF może się do tego przyczynić? Tego nie wiemy. W przeszłości na sondażowe konsekwen­cje podobnych zdarzeń czasem trzeba było czekać miesiącami. A bywało i tak, że nigdy nie nadchodziły.
   Rozwiązaniem dla opozycji stosunko­wo najbezpieczniejszym, choć oczywiście również niegwarantującym ostateczne­go sukcesu, jest zatem pełna integracja na wspólnych listach. Wejście na poziom 40 proc. poparcia, całkiem realne w wa­runkach skrajnej polaryzacji, wyrów­nałoby szanse w rywalizacji z PiS o ten ważny, ostatni mandat w każdym okręgu. A wtedy nawet ryzyko utraty najbardziej etosowych wyborców poszczególnych partii koalicyjnych - którzy powiadają „ni­gdy więcej PO” albo „z każdym, byle nie z Czarzastym” - nie będzie takie straszne. Pan d’Hondt już się o to postara.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz