Kultywowanie rocznic
odzyskania niepodległości, zamiast skłaniać do historycznego realizmu i
odpowiedzialności, staje się rytuałem, w dodatku skradzionym przez prawicowych
radykałów.
Miało
być hucznie, wzniośle, z przytupem. Na stulecie niepodległości rządzący
ostrzyli sobie zęby od dawna. W końcu dostali w prezencie od losu niecodzienną
okazję poprowadzenia narodu w wielkim patriotycznym korowodzie. Scenariusz
obchodów jednak nie porywa. Nawet nie spróbowano wyjść poza sztampę
patriotycznej akademii. Nie ma tu nic, co by podkreślało wyjątkowość tej rocznicy.
Jedynie jeszcze więcej tego samego, co zwykle.
Akcję wspólnego śpiewania hymnu rządzący reklamują jako akt
konsolidacji wspólnoty o dziejowej niemal doniosłości. Dominuje bezpieczny
kult bohaterów. Swojski kicz marszałkowskich wąsów i maciejówek oraz
wystylizowanej na tysiąc sposobów „Pierwszej Brygady”. Oczywiście będą
niezliczone msze, uroczyste apele, ordery (także dla zmarłych), patriotyczne
pikniki, festyny. Jakby od przedwojnia nic się nie zmieniło. Taki sam przerost
formy nad treścią i emocji nad myśleniem.
„Urobienie duszy,
oto cel obchodów” - wskazywał w 1934 r.
sanacyjny Instytut Propagandy Państwowotwórczej. „(...) Chodzi o dusze
uczestników, więc o stworzenie takiej moralnej
atmosfery, która zmusiłaby słuchacza do wchłonięcia danej mu strawy duchowej
tak, by stała się ona cząstką jego jaźni. W pierwszym rzędzie obchody muszą
wpłynąć na stan uczuciowy i wyobraźnię. Do tego służą przemówienia, deklamacje,
śpiew”. Podobnymi środkami posługiwała się później w zarządzaniu własną
liturgią propaganda komunistyczna, teraz z kolei za tworzenie „moralnej
atmosfery” zabrał się PiS.
Uderza też prowincjonalizm obchodów, bez udziału istotnych
gości z zagranicy. Owszem, po części wymuszony okolicznościami; w tych dniach
wielkie kraje europejskie obchodzą rocznicę zakończenia pierwszej wojny
światowej. Niemniej potwierdzający marny status Polski. Jej osamotnienie w
skali już nie tylko kontynentu, ale nawet regionu, któremu chciałaby
przewodzić.
Do tego dochodzi rozsadzający
święto podział polityczny. Rząd przewidywał
dla opozycji rolę milczących uczestników obchodów, na co jej liderzy nie mogli
przystać. Pomysł prezydenta, aby obie strony spotkały się na Marszu Niepodległości,
pośród falang i mieczyków Chrobrego, był jeszcze bardziej kuriozalny.
Ostatecznie przypieczętowane zostało rozdzielenie obchodów na oficjalną część
rządową i nieoficjalną opozycyjną. Choć i tak
wszystko pewnie znów przyćmi Marsz Niepodległości. Kolejny raz kojarząc polską
niepodległość z tradycjami rodzimego nacjonalizmu, szowinizmu i ksenofobii.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują więc, że czeka nas smętne polskie
święto.
Polityczne rozgrywki wokół obchodów - kto z kim ma świętować i w jakiej formie - mogą budzić
niesmak. Choć nie są niczym osobliwym. Święta państwowe to istotny punkt
politycznego kalendarza, sprzyjający w pierwszej kolejności rządzącym. W końcu celebracja odbywa się na ich warunkach.
A opozycja może je co najwyżej przyjąć bądź odrzucić. Bojkot bywa jednak
ryzykowny, gdyż naraża bojkotującego na zarzut pieniactwa i rozbijania
patriotycznej jedności. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: ani rocznica stulecia
niepodległości, ani żadna inna nie jest w stanie zasypać podziałów. Jak pokazuje
nasze doświadczenie, tylko głębokie wstrząsy - śmierć Jana Pawła II, katastrofa
smoleńska - były w stanie odnowić wspólnotę. I to tylko na bardzo krótki czas.
Święta państwowe zwykle deformują nam perspektywę. Rozbudzają
wspólnotowe oczekiwania, których potem nie są w stanie zaspokoić. Leszek Kołakowski
pisał, iż „Jedność narodowa« nie istniała nigdy i - zdrowym rozsądkiem rzecz
sądząc - nigdy nie będzie istniała, chyba jako pozór groteskowy, wymuszany
przez despotyczny ustrój, albo jako ideologiczne zawołanie służące maskowaniu
konfliktów przez jedną ze stron konfliktu”. W realnym życiu wielkich
zbiorowości nie ma możliwości osiągnięcia stanu jedności. Zawsze będą nas
dzielić interesy, emocje, style życia, ideologie. Jedność narodowa jest jedynie
iluzją potomnych, którzy z bezpiecznego dystansu nabywają niekiedy przeświadczenia,
iż różne działania prowadziły do mniej więcej wspólnego celu.
Coś takiego przytrafiło się Polakom w związku z odzyskaniem
niepodległości. Dostaliśmy w spadku krzepiącą opowieść o Piłsudskim i Dmowskim
jako dwóch wielkich rywalach zdolnych w godzinie próby do współpracy. W niewielkim
jednak stopniu prawdziwą, gdyż w latach 1918-20 to sytuacja bardziej wymuszała
na obu mężach stanu harmonizowanie stanowisk niż uświadomiona intencja
wspólnego działania. I nie wiemy, jak potoczyłaby się „sprawa polska”, gdyby
jeden miał realną możliwość politycznej neutralizacji drugiego. Za to
z całą pewnością możemy
stwierdzić, że wzajemny antagonizm fatalnie zaciążył potem nad losem II
Rzeczpospolitej.
Ich spór dawno się zresztą zdezaktualizował. Po 1945 r.
zniknął dylemat „państwo czy naród”. Narzucona nam w Jałcie formuła państwa
narodowego ujednoliciła rywalizujące kategorie Polaka i obywatela. Choć
niektóre elementy rywalizujących kiedyś doktryn spotykają się teraz w
projekcie PiS. Od Piłsudskiego zapożyczono kult państwa, któremu przewodzi
moralna elita, arbitralnie wskazywana przez przywódcę. Z tej racji należny jej
jest powszechny szacunek. Miarą patriotyzmu jest praca na
rzecz państwa, a do preferowanych cnót obywatelskich należą posłuszeństwo,
spolegliwość, wyrzeczenie się prawa do buntu. Z kolei od Dmowskiego przejęto
koncepcję wspólnoty wyłączającej: aby precyzyjnie określić Polaka, endecy
wskazywali nie-Polaków. Jarosław Kaczyński konsekwentnie kopiuje tę metodę,
choć nie posługuje się kategoriami etnicznymi, co w „narodowo czystej” Polsce
byłoby trudne, lecz symbolicznymi. Osobiście rozstrzyga, kto zasługuje na
miano polskiego patrioty, a kto nie jest godny swej ojczyzny.
Współczesna liberalna
wrażliwość zakłada współistnienie różnych patriotyzmów. Sama jednak czuje się w tym świecie niezręcznie. Raczej
obce jest jej poczucie dumy narodowej, bo jakże być dumnym z czegoś, co zostało
odgórnie nadane bez pytania o zgodę? Polskość jest po prostu faktem. Ani
przywilejem, ani źródłem daleko idących zobowiązań. Toteż liberał nie lubi być
ogłuszany polskością. Przeciwnie, nacjonalistyczny rodzaj perswazji może
zniechęcać do wielu symboli. Tak było w PRL z obsesyjnie używaną w
antyniemieckiej propagandzie bitwą pod Grunwaldem. I tak jest teraz z żołnierzami wyklętymi.
Utrudnia też świętowanie deficyt wspólnej pamięci. Kwestia
zerwanej ciągłości wspólnoty od dawna zresztą nurtuje intelektualistów
reprezentujących rozmaite szkoły myślenia. Na prawicy przeważa ton
oskarżycielski, charakterystyczny w tekstach Ryszarda Legutki, Zdzisława
Krasnodębskiego bądź Bronisława Wildsteina. Ich zdaniem liberalna demokracja
jest łagodniejszą kontynuacją projektu komunistycznego. Obie ideologie mają
rzekomo wspólną ambicję: wychować uwolnionego od bagażu przeszłości „nowego
człowieka”.
Z kolei nieporównanie subtelniejszy w ocenach liberał
Marcin Król pozostaje pesymistą. Jego zdaniem rekonstrukcja dawnych
tożsamości już nie jest możliwa. Po cóż mamy angażować naszą pamięć - pyta Król
w najnowszej książce „Do nielicznego grona szczęśliwych” - skoro każdą
czynność naszego życia rejestrujemy, fotografujemy i umieszczamy w sieci?
Dawniej kilka pożółkłych fotografii na dnie szuflady mogło porządkować międzypokoleniową
pamięć. Niezmierzone cyfrowe zasoby zgromadzone na twardych dyskach nie dają
takiej szansy. Już nie ma selekcji, wszystko więc staje się mgławicą, pozbawioną
wewnętrznej hierarchii, niemożliwą do jednostkowego ogarnięcia.
Współczesna demokracja nie wymaga od nas pamiętania. Wręcz
zniechęca, czemu służą rozliczne techniki manipulacyjne umożliwiające
politykom kreowanie wyobrażonych światów. W dawnym porządku opartym na
ciągłości tradycji człowiek dążył do stabilizacji. Dziś jest ona synonimem
nudy, marazmu, znużenia. Pojęciem ekscytującym wielkie zbiorowości stała się za
to „zmiana”. Przeważnie zresztą nieskonkretyzowana, gdyż współczesny demos
już nie potrafi nazywać i określać swych pragnień. Tym podatniejszy staje się
na coraz dalej idące polityczne manipulacje. Możemy sobie dowolnie kompilować
symbole różnych tradycji, nie przejmując się ich spójnością. Choćby Marsz
Niepodległości, który stał się fenomenem wyjątkowo obfitym w paradoksy.
Marsz zrytualizował nacjonalistyczny żywioł i uczynił go
esencją święta państwowego wywodzącego się wprost z tradycji piłsudczykowskiej
(nieuznawanego przez dawnych endeków). Pomieszał tradycje niepodległościowe z
nurtami wrogimi polskiej niepodległości. Bywało, że nieświadomi pułapek
weterani Armii Krajowej mijali się na Marszu ze spadkobiercami ruchów
faszystowskich z Włoch i Węgier.
Tylko czy przymierzanie
tradycyjnych historycznych miar w ogóle ma sens?
Osławieni „dziarscy chłopcy” w
organizacyjnych uniformach stanowią stosunkowo nieliczną awangardę Marszu. A
kto choć raz przyglądał się z bliska tej imprezie, z pewnością dostrzegł
kruchość mobilizacji. Widok młodych ludzi, którzy dopiero co skandowali groźne
hasła o hegemonii białej rasy, a już po wszystkim onieśmieleni stali w kolejce
po kebab, skłania do rewizji alarmistycznych ocen. Dla większości
uczestników to tylko corocznie odtwarzana zabawa w polityczny radykalizm.
Niemniej prawica uwielbia takie przebieranki i historyczne rekonstrukcje.
Największe profity z zarządzania historią czerpią
oczywiście rządzący. I nie chodzi tylko o praktyczny skutek odświętnych
patriotycznych mobilizacji. Język PiS jest zanurzony w przeszłości, gdyż to się
temu obozowi przeważnie opłaca. O ileż szlachetniej
prezentowała się koncepcja Międzymorza jako wielki powrót do nigdy
niezrealizowanej koncepcji Piłsudskiego, choć w istocie była tylko zestawem
naiwnych mrzonek? Czy godzi się łasić na drobne korzyści wynikające z dopasowywania
się do unijnych reguł, skoro podstawowym dążeniem Polaków od wieków jest
„suwerenność”? Jakże tu spierać się o jakość usług publicznych bądź przyszłość
systemu emerytalnego, gdy idzie o ratowanie prawdziwej polskości?
Czasem oczywiście można przedobrzyć - co niedawno
przytrafiło się Patrykowi Jakiemu, który pomylił wybory warszawskie z
powstaniem. Przeważnie jednak metoda się sprawdza. Przeszłością (zwłaszcza
niepamiętaną) łatwiej jest manipulować niż teraźniejszością. Wspólnotowych
pożytków z tego jednak nie ma.
Napisano w minionym roku o odzyskaniu niepodległości
niemało. Publiczny system grantów zdecydowanie zresztą preferował tę tematykę.
Ze stosu książek i artykułów trudno jednak
wyłowić cokolwiek pobudzającego debatę. Dominowały prace popularyzatorskie i
przyczynkarskie. Co by potwierdzało, że wydarzenia sprzed stu lat są już
zamkniętym etapem historycznym, powracającym w formie nostalgii bądź doraźnej
politycznej mobilizacji. Na tym tle ciekawe wydają się rozważania o polskiej
historii alternatywnej zawarte w nowej książce prof. Witolda
Orłowskiego „Inna Polska” czy książkowy esej Jarosława Kuisza „Koniec pokoleń
podległości”.
Wyjściowa teza Kuisza jest następująca: w dorosłe życie
wkroczyło pierwsze od ponad dwustu lat pokolenie w pełni ukształtowane przez
wolną Polskę. A więc nieobciążone traumami poprzedników, zrodzonymi w czasach
„podległości”. Owe traumy, zdaniem autora, dotąd uniemożliwiały sensowne
zagospodarowanie wolności. Produkowały podświadomy lęk, że wolność jest
stanem tymczasowym. Straszliwe fatum, że wcześniej
czy później czeka nas kolejna klęska i utrata własnego państwa. Stąd neuroza
polskiej polityki, jej obsesyjne lawirowanie pomiędzy „bałwochwalczym
patriotyzmem” i „masochizmem narodowym”. A także moralny absolutyzm,
podejrzliwość, instrumentalny stosunek do prawa traktowanego jako źródło
opresji.
Pisze Kuisz: „Wielokrotny upadek państwowości sprawił, że
wielu rodaków ogląda normalne niedostatki III Rzeczpospolitej przez pryzmat
spraw ostatecznych. Nie stosuje taryf ulgowych, nie chce tracić czasu na
ucieranie stanowisk, a przypisuje sobie prawo do Prawdy. Roimy sobie zatem, że
państwo powinno wyglądać radykalnie inaczej niż w rzeczywistości. Gwałtownie
reagujemy na jego najmniejsze niedociągnięcia. Nie myślimy w kategoriach
kolejnych etapów, przechodzenia z jednej fazy wspólnego rozwoju do drugiej.
Ostatecznie nie ufamy ani państwu, ani sobie nawzajem”.
Pierwsze pokolenie niepodległości ma więc dawać nadzieję, że
Polacy wreszcie „zadomowią się" we własnym państwie, urządzając je wedle realnych potrzeb. Zdaniem autora szczególne
wyzwania stoją przed liberałami, którym z natury obce powinno być uleganie
dziejowym determinizmom.
„W XXI stuleciu prawdziwa normalność
polegać powinna na przekonaniu, że polskie państwo nie zniknie”. W tym miejscu
pojawiają się jednak wątpliwości. Jeszcze kilka lat temu - przywołajmy
chociażby Lecha Kaczyńskiego na wiecu w Tbilisi - to prawica przestrzegała, że
polska państwowość jest zagrożona. Ale to się skończyło.
Dziś znacznie gorsza koniunktura międzynarodowa jakoś już
nie spędza snu z powiek politykom i wyborcom PiS. Bałwan „suwerenności”
skutecznie zdusił realistyczne myślenie o naszym bezpieczeństwie. Zastąpiła
je powszechna heroizacja polskich dziejów - uniemożliwiająca poważne
przemyślenie naszych historycznych doświadczeń, na którą szczególnie podatne z
oczywistych przyczyn jest
pokolenie niepodległości.
Od przekonania, że „polskie
państwo nie zniknie”, bardzo jest blisko do „hulaj dusza, piekła nie ma”, do
politycznej nieodpowiedzialności, nonszalancji, za które wiele razy w historii
płaciliśmy wysoką cenę.
Uciekające od dojrzałej refleksji i zredukowane do roli
patriotycznych jasełek oficjalne obchody Święta Niepodległości są po prostu
zmarnowaną szansą.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz