środa, 7 listopada 2018

Jedna czwarta meczu



Ta walka została zakontraktowana na cztery rundy. Właśnie skończyła się pierwsza, rozpoznawcza - domknięta przez drugą turę wyborów samorządowych. Jaki jest ostateczny stan rywalizacji?

Druga tura dobitnie potwierdziła trend z pierw­szej. To nie przypadek, ale wyraźny komuni­kat wyborców w stronę władzy. W Krakowie, Gdańsku, Kielcach, Radomiu (na którym PiS szczególnie zależało), w Nowym Sączu (gdzie startowała żona posła Mularczyka), Białej Podlaskiej, Ostrołęce i wielu innych miastach wygrali politycy opozycyjni, a przynajmniej niepisowscy, i to z wyraź­ną, często miażdżącą, przewagą. PiS poległ w drugiej turze
jeszcze dotkliwiej niż w pierwszej. Rządząca partia przegrała nawet tam, gdzie w sejmikach jest hegemonem (Podkarpackie, Świętokrzyskie, Podlaskie) i w miastach, w których dotąd prezy­dentami byli ludzie z PiS lub przez to ugrupowanie popierani.
   A przecież chodzi tu o kandydatów, którzy nie wygrali w pierw­szej turze, a mimo to osiągnęli na finiszu taką przewagę nad przedstawicielami obozu władzy. Okazało się, jakie mieli rezer­wy, a raczej jak PiS dramatycznie rezerw nie ma. Widać, że ani Małgorzata Wassermann, ani Kacper Płażyński - dwie młode gwiazdy, z którymi PiS wiązał duże nadzieje - nie rozszerzyli swojego elektoratu od czasu pierwszej tury, że wyborcy przepłynęli do ich przeciwników (Patryk Jaki przepadł już wcześniej i jeszcze boleśniej). Nie powiększyli też puli posiadania ponad zwyczajo­wy, średni wynik PiS, choć wydawało się, że będą zgarniać część centrowego elektoratu. A partia rządząca raczej nie ma na razie nikogo młodszego, świeższego i jeszcze bardziej „atrakcyjnego”.
   Obóz rządzący dotknął tu swojej ściany. Mnogość kandydatów w pierwszej turze powodowała, jak się okazuje, rozdrobnienie elektoratu niepisowskiego, który w ponownej próbie potrafił się zmobilizować i zjednoczyć. PiS dostawał swoje od razu i już nic więcej. Nieprzekonująco brzmiały tłumaczenia Wassermann, że zderzyła się w Krakowie z „koalicją strachu”, że PiS wystąpił z otwartą przyłbicą, a reszta schowała się za Majchrowskim, zaś prezydent skorzystał z szerokiego poparcia kilku partii, zamiast - jak można zrozumieć - je odrzucić. Właśnie fakt, że zarówno Majchrowski, jak i kandydaci w innych miastach potrafili zebrać cały - różniący się przecież wewnętrznie - elektorat, do które­go nie dotarł z przekazem PiS, jest może najbardziej wyraźnym znakiem na polityczną przyszłość, i to znakiem dla rządzącego obozu niekorzystnym.
   Jak zauważył przegrany dotychczasowy prezydent Kielc, po­pierany przez PiS, zbliżone proporcje w wynikach w kilku mia­stach - około dwóch trzecich do jednej trzeciej - pokazują, że tu nie o personalia chodziło. W domyśle: ktokolwiek byłby z PiS, przegrałby podobnie. Ale właśnie to powinno zaniepokoić obóz władzy. Zwłaszcza że nie chodzi już tylko o „wielkie miasta”, ale także te mniejsze i całkiem małe, z których już blisko na prowin­cję, ten matecznik partii władzy. Tak więc „sukces PiS”, opowie­dziany w szczegółach i rozmaitych kontekstach, wygląda coraz bardziej problematycznie. Dostrzegli to od razu po drugiej turze prawicowi komentatorzy, przyznając, że opozycji udało się spro­wadzić wybory w miastach do plebiscytu i że to źle wróży PiS na przyszłość. Pora zatem na bilans zamknięcia całości wyborów.

Kto wygrał wybory i co udało mu się wywalczyć?
PiS cieszył się, że zdobył najwięcej głosów w historii wszyst­kich wyborów samorządowych, że poszerzył swoje teryto­rialne wpływy. Ta ekspansja stała się możliwa w dużej mie­rze dzięki obowiązującej w wyborach do sejmików metodzie d’Hondta, która premiuje szczodrze jednego lidera wyścigu wyborczego, a okrutnie traktuje słabszych, nawet jeśli w sumie mają więcej. To ten sposób przeliczania głosów na manda­ty powoduje, że partia z poparciem jednej trzeciej obywateli może rządzić krajem.
   Ale już tam, gdzie d’Hondta się nie stosuje, czyli w wyborach personalnych, gdzie 35 proc. znaczy 35 proc., a nie 45, z PiS wy­grać znacznie łatwiej. Zwłaszcza w drugiej turze, gdzie dokładnie widać podział na PiS i niePiS i jakie są tu - dość stałe - proporcje. PO i Nowoczesna, jako Koalicja Obywatelska, mogą się zatem ogłosić zwycięzcami w Polsce miejskiej. I to mimo istotnej nie­równowagi sił, jako że PiS wspomagał się mocą państwa i jego pieniędzmi, premierem i ministrami, mediami narodowymi.
   Z kolei PSL mimo wszystko obroniło - na poziomie wyniku dwucyfrowego - egzystencję (groziło mu ponoć „wyelimi­nowanie”). Poczucie klęski ludowców - wzmacniane przez rządową propagandę - wynika w sporej mierze z nadmucha­nego z powodu sławetnych książeczek do głosowania wyniku z 2014 r. To nie był realny stan posiadania. Wtedy nie było tak dobrze, dzisiaj nie jest tak źle. Przecież także PiS ma proble­my: nie otrzymał specjalnej premii wyborczej za 500 plus, za 300 na początek roku szkolnego, za tysiące obietnic, z któ­rymi jeździł po całej Polsce Mateusz Morawiecki, a które przed drugą turą przybrały już postać kuriozalnego han­dlu obwoźnego.
   Koalicja Obywatelska również ma swoje zmartwienia: że za­warcie wyborczego sojuszu nie wypłaciło się należycie, że PO i Nowoczesna mają nad sobą sufit, który w przyjętej formule wydaje się na razie nie do przebicia. Że są grupy wyborców emocjonalnie i psychologicznie niedostępne, i dotyczy to w dużej mierze pokoleń najmłodszych.

Co dalej z ludowcami, a co z lewicą?
Nasz redakcyjny kolega Rafał Kalukin, zastanawiając się nad tzw. trzecią siłą w polskiej polityce, poważnie rozważał koncept sojuszu SLD i PSL, utworzenia wspólnego bloku, który łączyłby słabszych, ale z pewną potencją i wpływami na polskiej prowincji. Odwoływałby się do historycznych, niesolidarnościowych sentymentów i wspólnych doświad­czeń. A co najważniejsze - mógłby wspólnie walczyć o pra­wie 20-procentowy elektorat, co dawałoby w efekcie całkiem silną pozycję.
   Tak czy inaczej nadchodzące wybory (jeszcze raz odwołaj­my się do metody d’Hondta) wystawią na próbę elastyczność i wyobraźnię polityczną liderów słabszych formacji, narażo­nych na niebezpieczeństwo wypadnięcia poza nawias polityki.
Co poniewczasie zrozumiało choćby środowisko Razem, które już teraz ogłosiło, że jest gotowe siąść do stołu z SLD, a więc z Czarzastym, a w perspektywie także z Biedroniem. Choć może im się to jeszcze kilka razy zmienić.
   Obydwa środowiska, lewicowe i „ludowe”, przejdą teraz dotkliwą próbę ograniczania ich wpływów, utraty stanowisk na poziomie samorządowym, gdzie straty na korzyść PiS mogą być dotkliwe. Już widać, jak na samym dole działacze PSL i SLD ulegają tej perswazji (w sejmikach jakoś jeszcze tej korozji się nie obserwuje, ale na poziomie gmin i powiatów będzie to zapewne powszechne zjawisko). Akurat w tego ro­dzaju trywialnym uprawianiu władzy PiS ma wielką wprawę. Samorządowcy stają przed wyborem między możliwą nagrodą a pewną karą.

Jak wybory samorządowe wróżą na wybory europejskie, a jak na parlamentarne?
Jeśli jakaś nowa konfiguracja polityczna (choćby zapowia­dający mocne wejście przed wyborami europejskimi Robert Biedroń) nie zmieni zasadniczo reguł dominujących w polskiej polityce, to kolejne wybory odtworzą dwubiegunowy układ sił. Wybory europejskie będą łatwiejsze dla opozycji, zwłaszcza że przy niższej frekwencji liczyć się będzie aktywność wielkich miast. I znowu, jak przy wyborach samorządowych, pojawi się pokusa dla mniejszych partii, by się zmierzyć i oszacować, a ewentualne grupowanie się w większe bloki przesunąć na wy­bory parlamentarne, w sumie przecież najważniejsze.
   Dla PiS, któremu widmo polexitu mocno zaszkodziło w wy­borach samorządowych, wybory europejskie będą wyzwa­niem, bo będą wymuszać taktykę i retorykę niby proeuropej­ską. Na co jednak coraz trudniej będzie nabrać publiczność, nauczoną już, że jakakolwiek łagodność Jarosława Kaczyń­skiego jest pozorna, taktyczna. Tę pułapkę, w jakiej znalazł się PiS, będzie chciała wykorzystać opozycja, która ma niezłe europejskie papiery i Donalda Tuska w odwodzie.
   Prawicowi komentatorzy już zatem twierdzą, że potrzebne będzie uruchomienie starej metody PiS: schładzania emocji, demobilizowania przeciwnika, aby obniżyć frekwencję w wy­borach europejskich i następnych. Pojawiła się świadomość, że niepotrzebnie obudzono miejskiego smoka, którego i tak nie da się przeciągnąć na swoją stronę. Dlatego trzeba zluzować z Europą, a nawet z sądownictwem, aby znowu smoka uśpić. Widać tu limity, o któ­rych wcześniej obóz władzy nie wspomi­nał, mając nadzieję na prorządową „wiel­ką wspólnotę”. Wybory samorządowe, a już dobitnie druga ich tura, pokazały, że to mrzonki, że PiS działa w warunkach ostrej konfrontacji, w której pewną część społeczeństwa musi po prostu złamać, ponieważ nie potrafi jej przekonać. I z ra­cji swej liczebności nie jest to grupa, którą łatwo byłoby zaklasyfikować jako zdrajców, wrogów, resortowe dzieci itp.
   Upada zatem jeden z założycielskich mitów „dobrej zmiany”, że to doktryna, która dotrze do każdego, a PiS ogarnie cały naród. Partia Kaczyńskiego okazała się tyl­ko jednym z ugrupowań rywalizujących na politycznej scenie, ograniczona terytorialnie i socjologicznie. Co prawda wybory samorządowe, biorąc pod uwagę historycz­ne doświadczenia, są dla PiS dobrą prognozą na parlamentarne - zwycięzca w lokalnych dostawał z reguły o ok. 10 pkt proc. wię­cej w tych drugich. Ale tym razem po drodze są jeszcze wybory europejskie, które mogą wytworzyć nową dynamikę.

Opozycja razem czy osobno?
Przed wyborami mówiło się, że ich wynik określi skłonność opozycji do ewentualnego jednoczenia się. Rzeczywiście, zwłasz­cza druga tura wyborów pokazała siłę zjednoczonego elektoratu antyPiS. Jednak to bardziej wyborcy się zjednoczyli niż ugrupo­wania, a w wyborach parlamentarnych drugiej tury nie ma - gdy­by była, PiS nie doszedłby do władzy ani w 2015, ani w 2019 r. Czy świadomość „zjednoczeniowej premii” coś zmieni?
   Krajobraz tego, co „razem”, można rysować na różne sposoby. Pierwszy to dołączanie kolejnych środowisk do istniejącej Koalicji Obywatelskiej na zasadzie szerokiej platformy opozycyjnej, ze z góry przyjętą zgodą na różnicowanie się po wyborach i na ukła­danie na nowo koalicji do rządzenia - już po jesiennej elekcji w 2019 r. Drugi scenariusz to pojawienie się ugrupowania Roberta Biedronia, które stworzyłoby konkurencję dla Koalicji Obywatel­skiej, zwłaszcza że on sam szuka dla siebie programu i elektoratu w opozycji wobec Platformy Obywatelskiej. To raczej wyklucza­łoby jakieś porozumienie Biedronia z Lubnauer i Schetyną, osła­biając szanse opozycji w walce z Jarosławem Kaczyńskim.
   Jest jednak bardziej optymistyczna wersja grupowania się opo­zycji w dwóch dużych blokach - bardziej prawicowym Schetyny i bardziej lewicowym wokół właśnie Biedronia. Obydwa te bloki gromadzące odmienne formacje, otwierając się też na wszel­ką drobnicę polityczną, mogłyby z dużym prawdopodobień­stwem - jak wynika z liczenia i prognozowania - pokonać PiS, zachowując przy tym zdolność do rządzenia. Bo dysponowałyby tzw. zdolnością koalicyjną, w odróżnieniu od partii Jarosława Kaczyńskiego. Ale to wszystko pod jednym warunkiem: że trzecia siła doszłaby do poziomu 15-20 proc. (to znowu wymóg ordynacji według d’Hondta). Stworzenie przez Biedronia (czy kogokolwiek innego) kolejnego politycznego start-upu na poziomie 7 proc. nie miałoby żadnego znaczenia dla układu władzy.

Kto na tych wyborach zbudował swoją pozycję, a kto osłabił?
Jarosław Kaczyński zachował pozycję lidera swojego obozu, niemniej sporo jego decyzji tego obozu nie umocniło. Pokazały się w nim pęknięcia, ujawniły się konflikty i ambicje. Udział i rolę Mateusza Morawieckiego w kampanii trudno ocenić pozytywnie, mimo urzędowego optymi­zmu prezesa Kaczyńskiego. Kampania PiS była często niezręczna, z kompromi­tującymi wpadkami, chaotyczna, pełna fałszów i niepohamowanej przesady, agre­sywna. Galopujący sezon polityczny nie daje Kaczyńskiemu szansy na dokonanie jakiegoś dużego manewru, na zasadniczą zmianę person. A też skąd ma je wziąć? Morawiecki dalej więc będzie ciągnął ten wózek, bo prezesowi nic innego nie pozostało, jak go nadal wspierać.
   Wielu komentatorów przy ocenie Grze­gorza Schetyny z upodobaniem buduje dwoisty obraz. Przyznaje, że utworze­nie KO było jego osobistym sukcesem, ale zawsze w tym miejscu pojawiała się znana melodia, że Schetyna nie ma cech wielkiego lidera, że brakuje mu charyzmy, że on sam odpy­cha od Koalicji wielu potencjalnych sojuszników, bo nie jest dla nich strawny itd. Znowu wraca marzenie o powrocie Do­nalda Tuska, o jakiejś zmianie na szczytach Platformy, gdyż inaczej wszystkie konfiguracje z jej udziałem nie przekroczą wyniku osiągniętego w wyborach samorządowych. Ale pro­blemy z przywództwem mają wszystkie formacje. Niejasna jest przyszłość lidera PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza. Chwieje się Paweł Kukiz, Włodzimierz Czarzasty też coś musi wkrótce wymyślić.

Czy coś drgnęło w polskiej polityce?
Mimo wszystko tak. Jest jednak inaczej niż przed wybora­mi. Pojawiło się przekonanie, że PiS jest jednak do pokonania, a przecież nadzieja opozycji powoli umierała. Że od opozycji, we wszystkich jej barwach i odmianach, naprawdę zależy roz­wój wypadków, że ma ona odkryte i jeszcze nieodkryte siły i spore szanse na zwycięstwo w walce z wydawałoby się coraz bardziej przemożnym obozem Jarosława Kaczyńskiego. Uru­chomione wielkie środki finansowe i propagandowe, trzy lata siłowej perswazji, cała retoryka moralnej rewolucji zaowoco­wały wzrostem o 7 pkt proc. w stosunku do 2014 r., kiedy PiS nie miał nic i niewiele znaczył. Oraz spadek o 3 pkt w stosunku do 2015 r., kiedy PiS pozostawał dopiero na etapie obietnic.
   Jednocześnie stało się równie jasne, że opozycja, idąc do wy­borów rozproszkowana, z góry skazuje się na zwycięstwo PiS, może nawet większościowe. Na wątpliwość, że powstanie Ko­alicji Obywatelskiej nie dało premii obu połączonym w niej partiom (w porównaniu z 2015 r.), odpowiedzieć można, że nie wiadomo, jakie wyniki by padły, gdyby sojuszu nie było? A do­bry w sumie wynik KO osiągnęła przecież pod naciskiem rzą­dzącego PiS, który dysponował tym razem siłą państwa i jego budżetem, obiecywał złote góry dla miast i gmin za głosowanie na swoich kandydatów, co było de facto rodzajem politycznej korupcji. Zresztą szef PKW Wojciech Hermeliński powiedział ostatnio, że „ta procedura jest nieakceptowalna” i że PKW w swoich rekomendacjach będzie zalecała ustawowy zakaz takich działań.
   Zmienił się także nastrój społeczny: przypomina się ożywienie polityczne z jesieni 2007 r. Wielkomiejskie elektoraty pokazały determinację i samodyscyplinę. Niby istniały wcześniej, nie za­wsze jednak były gotowe manifestować swoją wolę polityczną tak masowo i jednoznacznie. Teraz to zrobiły. W każdym razie wybory samorządowe pokazały, że znowu nic nie jest do końca przesądzone, mrożący efekt z 2015 r. słabnie, a opozycja odzy­skała sprawczość i nadzieję.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz