Ta walka została
zakontraktowana na cztery rundy. Właśnie skończyła się pierwsza, rozpoznawcza -
domknięta przez drugą turę wyborów samorządowych. Jaki jest ostateczny stan
rywalizacji?
Druga tura
dobitnie potwierdziła trend z pierwszej. To nie przypadek, ale wyraźny komunikat
wyborców w stronę władzy. W Krakowie, Gdańsku, Kielcach, Radomiu (na którym PiS
szczególnie zależało), w Nowym Sączu (gdzie startowała żona posła Mularczyka),
Białej Podlaskiej, Ostrołęce i wielu innych miastach wygrali politycy
opozycyjni, a przynajmniej niepisowscy, i to z wyraźną, często miażdżącą,
przewagą. PiS poległ w drugiej turze
jeszcze dotkliwiej niż w
pierwszej. Rządząca partia przegrała nawet tam, gdzie w sejmikach jest
hegemonem (Podkarpackie, Świętokrzyskie, Podlaskie) i w miastach, w których
dotąd prezydentami byli ludzie z PiS lub przez to ugrupowanie popierani.
A przecież chodzi tu o kandydatów, którzy nie wygrali w
pierwszej turze, a mimo to osiągnęli na finiszu taką przewagę nad przedstawicielami
obozu władzy. Okazało się, jakie mieli rezerwy, a raczej jak PiS dramatycznie
rezerw nie ma. Widać, że ani Małgorzata Wassermann, ani Kacper Płażyński - dwie
młode gwiazdy, z którymi PiS wiązał duże nadzieje - nie rozszerzyli swojego
elektoratu od czasu pierwszej tury, że wyborcy przepłynęli do ich przeciwników
(Patryk Jaki przepadł już wcześniej i jeszcze boleśniej). Nie powiększyli też
puli posiadania ponad zwyczajowy, średni wynik PiS, choć wydawało się, że będą
zgarniać część centrowego elektoratu. A partia rządząca raczej nie ma na razie
nikogo młodszego, świeższego i jeszcze bardziej „atrakcyjnego”.
Obóz rządzący dotknął tu swojej ściany. Mnogość kandydatów
w pierwszej turze powodowała, jak się okazuje, rozdrobnienie elektoratu
niepisowskiego, który w ponownej próbie potrafił się zmobilizować i zjednoczyć.
PiS dostawał swoje od razu i już nic więcej. Nieprzekonująco brzmiały
tłumaczenia Wassermann, że zderzyła się w Krakowie z „koalicją strachu”, że PiS
wystąpił z otwartą przyłbicą, a reszta schowała się za Majchrowskim, zaś
prezydent skorzystał z szerokiego poparcia kilku partii, zamiast - jak można zrozumieć - je odrzucić. Właśnie fakt, że zarówno
Majchrowski, jak i kandydaci w innych miastach potrafili zebrać cały - różniący
się przecież wewnętrznie - elektorat, do którego nie dotarł z przekazem PiS,
jest może najbardziej wyraźnym znakiem na polityczną przyszłość, i to znakiem
dla rządzącego obozu niekorzystnym.
Jak zauważył przegrany dotychczasowy prezydent Kielc, popierany
przez PiS, zbliżone proporcje w wynikach w kilku miastach - około dwóch
trzecich do jednej trzeciej - pokazują, że tu nie o personalia chodziło. W
domyśle: ktokolwiek byłby z PiS, przegrałby podobnie. Ale właśnie to powinno
zaniepokoić obóz władzy. Zwłaszcza że nie chodzi już tylko o „wielkie miasta”,
ale także te mniejsze i całkiem małe, z których już blisko na prowincję, ten
matecznik partii władzy. Tak więc „sukces PiS”, opowiedziany w szczegółach i
rozmaitych kontekstach, wygląda coraz bardziej problematycznie. Dostrzegli to
od razu po drugiej turze prawicowi komentatorzy, przyznając, że opozycji udało
się sprowadzić wybory w miastach do plebiscytu i że to źle wróży PiS na
przyszłość. Pora zatem na bilans zamknięcia całości wyborów.
Kto wygrał wybory i co udało mu się wywalczyć?
PiS cieszył się, że zdobył
najwięcej głosów w historii wszystkich wyborów samorządowych, że poszerzył
swoje terytorialne wpływy. Ta ekspansja stała się możliwa w dużej mierze
dzięki obowiązującej w wyborach do sejmików metodzie d’Hondta, która premiuje szczodrze jednego lidera wyścigu wyborczego,
a okrutnie traktuje słabszych, nawet jeśli w sumie mają więcej. To ten sposób
przeliczania głosów na mandaty powoduje, że partia z poparciem jednej trzeciej
obywateli może rządzić krajem.
Ale już tam, gdzie d’Hondta się nie
stosuje, czyli w wyborach personalnych, gdzie 35 proc. znaczy 35 proc., a nie
45, z PiS wygrać znacznie łatwiej. Zwłaszcza w drugiej turze, gdzie dokładnie
widać podział na PiS i niePiS i jakie są tu - dość stałe - proporcje. PO i
Nowoczesna, jako Koalicja Obywatelska, mogą się zatem ogłosić zwycięzcami w
Polsce miejskiej. I to mimo istotnej nierównowagi sił, jako że PiS wspomagał
się mocą państwa i jego pieniędzmi, premierem i ministrami, mediami narodowymi.
Z kolei PSL mimo wszystko obroniło - na poziomie wyniku
dwucyfrowego - egzystencję (groziło mu ponoć „wyeliminowanie”). Poczucie
klęski ludowców - wzmacniane przez rządową propagandę - wynika w sporej mierze
z nadmuchanego z powodu sławetnych książeczek do głosowania wyniku z 2014 r.
To nie był realny stan posiadania. Wtedy nie było tak dobrze, dzisiaj nie jest
tak źle. Przecież także PiS ma problemy: nie otrzymał specjalnej premii
wyborczej za 500 plus, za 300 na początek roku szkolnego, za tysiące obietnic,
z którymi jeździł po całej Polsce Mateusz Morawiecki, a które przed drugą turą przybrały już postać kuriozalnego handlu
obwoźnego.
Koalicja Obywatelska również ma swoje zmartwienia: że zawarcie
wyborczego sojuszu nie wypłaciło się należycie, że PO i Nowoczesna mają nad
sobą sufit, który w przyjętej formule wydaje się na razie nie do przebicia. Że
są grupy wyborców emocjonalnie i psychologicznie niedostępne, i dotyczy to w
dużej mierze pokoleń najmłodszych.
Co dalej z ludowcami, a
co z lewicą?
Nasz redakcyjny kolega Rafał
Kalukin, zastanawiając się nad tzw. trzecią siłą w polskiej polityce, poważnie
rozważał koncept sojuszu SLD i PSL, utworzenia wspólnego bloku, który łączyłby
słabszych, ale z pewną potencją i wpływami na polskiej prowincji. Odwoływałby
się do historycznych, niesolidarnościowych sentymentów i wspólnych doświadczeń.
A co najważniejsze - mógłby wspólnie walczyć o prawie 20-procentowy elektorat,
co dawałoby w efekcie całkiem silną pozycję.
Tak czy inaczej nadchodzące wybory (jeszcze raz odwołajmy
się do metody d’Hondta)
wystawią na próbę elastyczność i wyobraźnię
polityczną liderów słabszych formacji, narażonych na niebezpieczeństwo
wypadnięcia poza nawias polityki.
Co poniewczasie zrozumiało choćby
środowisko Razem, które już teraz ogłosiło, że jest gotowe siąść do stołu z
SLD, a więc z Czarzastym, a w perspektywie także z Biedroniem. Choć może im się
to jeszcze kilka razy zmienić.
Obydwa środowiska, lewicowe i „ludowe”, przejdą teraz
dotkliwą próbę ograniczania ich wpływów, utraty stanowisk na poziomie
samorządowym, gdzie straty na korzyść PiS mogą być dotkliwe. Już widać, jak na
samym dole działacze PSL i SLD ulegają tej perswazji (w sejmikach jakoś jeszcze
tej korozji się nie obserwuje, ale na poziomie gmin i powiatów będzie to
zapewne powszechne zjawisko). Akurat w tego rodzaju trywialnym uprawianiu
władzy PiS ma wielką wprawę. Samorządowcy stają przed wyborem między możliwą
nagrodą a pewną karą.
Jak wybory samorządowe wróżą na wybory europejskie, a jak na parlamentarne?
Jeśli jakaś nowa konfiguracja
polityczna (choćby zapowiadający mocne wejście przed wyborami europejskimi
Robert Biedroń) nie zmieni zasadniczo reguł dominujących w polskiej polityce,
to kolejne wybory odtworzą dwubiegunowy układ sił. Wybory europejskie będą
łatwiejsze dla opozycji, zwłaszcza że przy niższej frekwencji liczyć się będzie
aktywność wielkich miast. I znowu, jak przy wyborach samorządowych, pojawi się
pokusa dla mniejszych partii, by się zmierzyć i oszacować, a ewentualne
grupowanie się w większe bloki przesunąć na wybory parlamentarne, w sumie
przecież najważniejsze.
Dla PiS, któremu widmo polexitu mocno
zaszkodziło w wyborach samorządowych, wybory europejskie będą wyzwaniem, bo
będą wymuszać taktykę i retorykę niby proeuropejską. Na co jednak coraz
trudniej będzie nabrać publiczność, nauczoną już, że jakakolwiek łagodność
Jarosława Kaczyńskiego jest pozorna, taktyczna. Tę pułapkę, w jakiej znalazł
się PiS, będzie chciała wykorzystać opozycja, która ma niezłe europejskie
papiery i Donalda Tuska w odwodzie.
Prawicowi komentatorzy już zatem twierdzą, że potrzebne
będzie uruchomienie starej metody PiS: schładzania emocji, demobilizowania przeciwnika,
aby obniżyć frekwencję w wyborach europejskich i następnych. Pojawiła się
świadomość, że niepotrzebnie obudzono miejskiego smoka, którego i tak nie da
się przeciągnąć na swoją stronę. Dlatego trzeba zluzować z Europą, a nawet z sądownictwem, aby znowu smoka uśpić.
Widać tu limity, o których wcześniej obóz władzy nie wspominał, mając
nadzieję na prorządową „wielką wspólnotę”. Wybory samorządowe, a już dobitnie
druga ich tura, pokazały, że to mrzonki, że PiS działa w warunkach ostrej
konfrontacji, w której pewną część społeczeństwa musi po prostu złamać,
ponieważ nie potrafi jej przekonać. I z racji swej liczebności nie jest to
grupa, którą łatwo byłoby zaklasyfikować jako zdrajców, wrogów, resortowe dzieci
itp.
Upada zatem jeden z założycielskich mitów „dobrej zmiany”,
że to doktryna, która dotrze do każdego, a PiS ogarnie cały naród. Partia
Kaczyńskiego okazała się tylko jednym z ugrupowań rywalizujących na
politycznej scenie, ograniczona terytorialnie i socjologicznie. Co prawda
wybory samorządowe, biorąc pod uwagę historyczne doświadczenia, są dla PiS
dobrą prognozą na parlamentarne - zwycięzca w
lokalnych dostawał z reguły o ok. 10 pkt proc. więcej w tych drugich. Ale tym
razem po drodze są jeszcze wybory europejskie, które mogą wytworzyć nową
dynamikę.
Opozycja razem czy osobno?
Przed wyborami mówiło się, że ich
wynik określi skłonność opozycji do ewentualnego jednoczenia się. Rzeczywiście,
zwłaszcza druga tura wyborów pokazała siłę zjednoczonego elektoratu antyPiS.
Jednak to bardziej wyborcy się zjednoczyli niż ugrupowania, a w wyborach
parlamentarnych drugiej tury nie ma - gdyby była, PiS nie doszedłby do władzy
ani w 2015, ani w 2019 r. Czy świadomość „zjednoczeniowej premii” coś zmieni?
Krajobraz tego, co „razem”, można rysować na różne sposoby.
Pierwszy to dołączanie kolejnych środowisk do istniejącej Koalicji
Obywatelskiej na zasadzie szerokiej platformy opozycyjnej, ze z góry przyjętą
zgodą na różnicowanie się po wyborach i na układanie na nowo koalicji do
rządzenia - już po jesiennej elekcji w 2019 r. Drugi scenariusz to pojawienie
się ugrupowania Roberta Biedronia, które stworzyłoby konkurencję dla Koalicji
Obywatelskiej, zwłaszcza że on sam szuka dla siebie programu i elektoratu w
opozycji wobec Platformy Obywatelskiej. To raczej wykluczałoby jakieś
porozumienie Biedronia z Lubnauer i Schetyną, osłabiając szanse opozycji w
walce z Jarosławem Kaczyńskim.
Jest jednak bardziej optymistyczna wersja grupowania się
opozycji w dwóch dużych blokach - bardziej prawicowym Schetyny i bardziej
lewicowym wokół właśnie Biedronia. Obydwa te bloki gromadzące odmienne
formacje, otwierając się też na wszelką drobnicę polityczną, mogłyby z dużym
prawdopodobieństwem - jak wynika z liczenia i prognozowania - pokonać PiS,
zachowując przy tym zdolność do rządzenia. Bo dysponowałyby tzw. zdolnością
koalicyjną, w odróżnieniu od partii Jarosława Kaczyńskiego. Ale to wszystko pod
jednym warunkiem: że trzecia siła doszłaby do poziomu 15-20 proc. (to znowu
wymóg ordynacji według d’Hondta). Stworzenie przez Biedronia
(czy kogokolwiek innego) kolejnego politycznego start-upu na poziomie 7 proc.
nie miałoby żadnego znaczenia dla układu władzy.
Kto na tych wyborach zbudował swoją pozycję, a kto osłabił?
Jarosław Kaczyński zachował
pozycję lidera swojego obozu, niemniej sporo jego decyzji tego obozu nie
umocniło. Pokazały się w nim pęknięcia, ujawniły się konflikty i ambicje.
Udział i rolę Mateusza Morawieckiego w kampanii trudno ocenić pozytywnie, mimo urzędowego optymizmu prezesa
Kaczyńskiego. Kampania PiS była często niezręczna, z kompromitującymi
wpadkami, chaotyczna, pełna fałszów i niepohamowanej przesady, agresywna.
Galopujący sezon polityczny nie daje Kaczyńskiemu szansy na dokonanie jakiegoś
dużego manewru, na zasadniczą zmianę person. A też skąd ma je wziąć? Morawiecki
dalej więc będzie ciągnął ten wózek, bo prezesowi nic innego nie pozostało, jak
go nadal wspierać.
Wielu komentatorów przy ocenie Grzegorza Schetyny z
upodobaniem buduje dwoisty obraz. Przyznaje, że utworzenie KO było jego
osobistym sukcesem, ale zawsze w tym miejscu pojawiała się znana melodia, że
Schetyna nie ma cech wielkiego lidera, że brakuje mu charyzmy, że on sam odpycha
od Koalicji wielu potencjalnych sojuszników, bo nie jest dla nich strawny itd.
Znowu wraca marzenie o powrocie Donalda Tuska, o jakiejś zmianie na szczytach
Platformy, gdyż inaczej wszystkie konfiguracje z jej udziałem nie przekroczą
wyniku osiągniętego w wyborach samorządowych. Ale problemy z przywództwem mają
wszystkie formacje. Niejasna jest przyszłość lidera PSL Władysława
Kosiniaka-Kamysza. Chwieje się Paweł Kukiz, Włodzimierz Czarzasty też coś musi
wkrótce wymyślić.
Czy coś drgnęło w polskiej polityce?
Mimo wszystko tak. Jest jednak
inaczej niż przed wyborami. Pojawiło się przekonanie, że PiS jest jednak do
pokonania, a przecież nadzieja opozycji powoli umierała. Że od opozycji, we
wszystkich jej barwach i odmianach, naprawdę zależy rozwój wypadków, że ma ona
odkryte i jeszcze nieodkryte siły i spore szanse na zwycięstwo w walce z
wydawałoby się coraz bardziej przemożnym obozem Jarosława Kaczyńskiego. Uruchomione
wielkie środki finansowe i propagandowe, trzy lata siłowej perswazji, cała
retoryka moralnej rewolucji zaowocowały wzrostem o 7 pkt proc. w stosunku do
2014 r., kiedy PiS nie miał nic i niewiele znaczył. Oraz spadek o 3 pkt w
stosunku do 2015 r., kiedy PiS pozostawał dopiero na etapie obietnic.
Jednocześnie stało się równie jasne, że opozycja, idąc do
wyborów rozproszkowana, z góry skazuje się na zwycięstwo PiS, może nawet
większościowe. Na wątpliwość, że powstanie Koalicji Obywatelskiej nie dało
premii obu połączonym w niej partiom (w porównaniu z 2015 r.), odpowiedzieć
można, że nie wiadomo, jakie wyniki by padły, gdyby sojuszu nie było? A dobry
w sumie wynik KO osiągnęła przecież pod naciskiem rządzącego PiS, który
dysponował tym razem siłą państwa i jego budżetem, obiecywał złote góry dla
miast i gmin za głosowanie na swoich kandydatów, co było de facto rodzajem
politycznej korupcji. Zresztą szef PKW Wojciech Hermeliński powiedział
ostatnio, że „ta procedura jest nieakceptowalna” i że PKW w swoich
rekomendacjach będzie zalecała ustawowy zakaz takich działań.
Zmienił się także nastrój społeczny: przypomina się
ożywienie polityczne z jesieni 2007 r. Wielkomiejskie elektoraty pokazały
determinację i samodyscyplinę. Niby istniały wcześniej, nie zawsze jednak były
gotowe manifestować swoją wolę polityczną tak masowo i jednoznacznie. Teraz to
zrobiły. W każdym razie wybory samorządowe pokazały, że znowu nic nie jest do
końca przesądzone, mrożący efekt z 2015 r. słabnie, a opozycja odzyskała
sprawczość i nadzieję.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz