Odwilż
Wybory samorządowe były dla PiS przegraną
bitwą, ale oczywiście nie wojną. Przyniosły jednak dramatyczny przełom. PiS
wciąż rządzi, ale już nie panuje.
Tak, tak, PiS
przegrało, niezależnie od tego, że w wyborach do sejmików uzyskało najlepszy
wynik. Na pytanie, kto wygrał wybory, pada wiele odpowiedzi, ale ta prawdziwa
jest banalnie prosta. Wygrał je ten, kto ma poczucie, że wygrał. Przegrał ten,
kto ma poczucie porażki. A poczucie porażki ma właśnie PiS. Polityka jest
bowiem grą oczekiwań, w której psychologia jest często ważniejsza od arytmetyki
i cyferek.
W zeszłym tygodniu
miałem okazję pojeździć trochę po Polsce i spędzić sporo czasu na rozmowach z
wyborcami. Bezcenne doświadczenie. Szczególnie gdy najświeższe obserwacje
zestawia się z tymi sprzed, powiedzmy, dwóch lat. Wtedy dominowały desperacja,
bezradność, a nawet poczucie beznadziei. Najczęściej padało pytanie: „jak
długo to potrwa”, czasem w wersji „kiedy to się skończy”. Pytanie było w
gruncie rzeczy prośbą o dodanie otuchy i o zapewnienie, że kiedyś, może nawet
niedługo, „to” może się skończyć. Otóż dziś takie pytanie nie pada. Z prostego
powodu. Ludzie czują, że perspektywa końca „tego” jest całkiem realna. Pytają
więc, co zrobić, by ten koniec naprawdę nastąpił, a jeszcze częściej o to, jak
poukładać Polskę po ewentualnym zwycięstwie. Nikt, absolutnie nikt, nie uważa,
że zwycięstwo jest pewne. I jednocześnie wszyscy mają przekonanie, że jest
możliwe. To zupełnie fundamentalny przełom.
Autorytarna władza
potrzebuje mitu. Najważniejszym mitem jest to, że jest niezwyciężona.
Przeciwnik ma być sparaliżowany, jakby zahipnotyzowany przez gotową go ukąsić
kobrę. Gdy jednak widzi on, że kobra dalej strzela jadem, ale jad nie zabija,
odzyskuje poczucie mocy. Nie było większego pokazu niemocy PiS niż wystąpienie
prezesa Kaczyńskiego, w którym twierdził, że „zwycięstwo PiS nie podlega
żadnej dyskusji”. A już wymiar groteskowy miała sytuacja, gdy za chwilę okazało
się, że nie można mu zadawać pytań. Podobny sens miałaby konferencja w sprawie niepodlegającego
dyskusji fantastycznego sukcesu władzy w dziele organizacji obchodów Stulecia
Niepodległości. Jasne, prezes tradycyjnie nie mówi do wszystkich Polaków, tylko
do widzów TVP, którzy mają usłyszeć, że PiS wygrało. Skoro najważniejszy PKW
(Prezes Kaczyński Wygrywa) ogłasza, że PiS wygrywa, to znaczy, że wygrywa. To
zwycięstwo nie podlega jednak dyskusji tylko w tym sensie, że Kaczyński prawa
do dyskusji oponentom odmawia. W sumie dość poruszający wyraz bezradności
lidera PiS i jego podsycanej przez partyjnych współtowarzyszy wiary w magiczną
moc własnych słów, które to przekonanie społeczeństwo podziela w stopniu coraz
mniejszym. To słowo ciałem się nie stanie i między nami nie zamieszka.
Nastroje są w
polityce kluczowe. A dla polityka często największe znaczenie ma to, by te
demobilizujące, a często paraliżujące nastroje umieć zignorować. Rafał
Trzaskowski przez pół roku słyszał z prawej, z lewej i z okolic sobie bliskich,
że prowadzi beznadziejną kampanię, za to Patryka Jakiego stawiano za wzór
dynamizmu, ofensywnej postawy i nieposkromionej chęci zwycięstwa. Paniczyk z
Warszawy miał być totalnie zdominowany przez swojaka i twardziela z
blokowiska. I nagle okazało się, że paniczyk, zaliczając ciosy proste i prawe
sierpowe, stoi na nogach, a twardzielowi z blokowiska trzęsą się ręce, gdy
przychodzi decydująca rozgrywka. Jaki był w tych wyborach figurą symbolizującą
niezwyciężone, ofensywne PiS. Trzaskowski przez wiele miesięcy był obsadzany w
roli skazanego na porażkę przedstawiciela starych elit. I nagle wszystko
stanęło na głowie. Przełom. A potem fala. Fala, której wysokość zobaczyliśmy w
dniu drugiej tury.
Nie, nie jest wcale
tak dobrze, jak uważają i głoszą ultraentuzjaści. Deficyty i słabości opozycji
nie wyparowały. Ale też jest o niebo lepiej, niż było jeszcze przed chwilą. Z
kolei w PiS wcale nie jest tak źle, jak mogłyby sugerować realne, a nie
prezentowane w telewizji nastroje działaczy tych partii. Jest dużo gorzej niż
jeszcze przed chwilą. Polscy demokraci dowiedzieli się, że mogą wygrać. PiS
dowiedziało się, że może przegrać. Nie, jak rok temu sugerował Mateusz Morawiecki,
w roku 2033, ale za chwilę.
Polski samorząd
obroniony, wolne media trwają, wolne sądy się nie poddają. To olbrzymie sukcesy
obywateli.
PiS nie chce już
stworzyć nowego człowieka. Już nawet średnio udaje, że chce napisać historię od
nowa. PiS dostało lanie od mieszkańców polskich miast - od tej chwili nawet
gorliwi oportuniści będą tracić apetyt na flirt z tymi, którzy za 12 miesięcy
mogą być przeszłością. Gdy jedni czują zapach wygranej, inni czują, że może
nadejść klęska. To zmienia wszystko.
Tomasz Lis
Marsz na rozstajach
Można było sobie wyobrazić lepiej
zorganizowane, przemyślane i pogodniejsze obchody 100-lecia odzyskania
niepodległości, ale też mogło być o wiele gorzej. Kulminacyjny punkt obchodów,
czyli wielki warszawski marsz, był rzeczywiście masowy, imponujący rozmachem i
zdecydowanie bardziej spokojny niż którykolwiek z wcześniejszych Marszów
Niepodległości organizowanych przez tzw. środowiska narodowe. Nie obyło się bez
incydentów, defilady faszystowskich znaków, rac, petard, chamskich okrzyków,
ale większość uczestników sprawiała wrażenie, że przyszli i maszerują, by
osobiście wziąć udział w ważnym symbolicznym święcie, zademonstrować
patriotyczne uczucia, nie zmarnować dnia. Podobnie było zresztą na dziesiątkach
lokalnych pikników, festynów, parad organizowanych w całym kraju przez władze
samorządowe. Udały się nawet niektóre akcje międzynarodowe, jak podświetlenie
na biało-czerwono kilkudziesięciu słynnych światowych zabytków czy uroczyste
koncerty.
Jasne, nie
przyjechali na polskie obchody światowi liderzy, a jedyny, który przyjechał,
czyli przewodniczący Rady Europejskiej, został przez władze państwowe
bojaźliwie zignorowany. Nie otwarto żadnego spektakularnego obiektu, poza
obrażającym poczucie proporcji, megalomańskim pomnikiem Lecha Kaczyńskiego
-„największego przywódcy Polski od czasów Piłsudskiego”. Na szczęście też,
staraniami lewicy, postawiono skromny, godny pomnik Ignacego Daszyńskiego.
Opóźniona budowa muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku była na gwałt
podciągana do stanu surowego, padły za to kolejne zapowiedzi, tym razem
odbudowy Pałacu Saskiego oraz stworzenia, a jakże, muzeum-mauzoleum Lecha
Kaczyńskiego. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że na 100-lecie mieliśmy do
czynienia z „typowo polską” improwizacją, mieszaniną patosu i chaosu.
Względny
wizerunkowy sukces tych obchodów jest, zapewne niezamierzoną, zasługą Hanny
Gronkiewicz-Waltz. Jej wątpliwa prawnie (o czym od razu pisała w polityce.pl
Ewa Siedlecka) decyzja prewencyjnym zakazie demonstracji narodowców dała ekipie
rządzącej nieoczekiwaną szansę odzyskania inicjatywy. Wyglądało, że 11
listopada PiS nie będzie miał co ze sobą zrobić ani dokąd pójść i nagle HGW
popchnęła obie strony, „pisowców i narodowców”, do negocjacji. Jeśli był w tym
makiaweliczny plan kompromitującego sklejenia PiS ze skrajną prawicą, to chyba
przekombinowany. Wyszedł z tego co prawda na końcu jakiś nienaturalny dwu-, a
nawet trójmarsz - najpierw otoczeni kordonem oficjele PiS, a kilkaset metrów
dalej wyraźnie ugrzecznieni narodowcy i reszta pochodu - ale była prezydent
stolicy ułatwiła obu stronom zachowanie twarzy. Nie przypadkiem sam Joachim
Brudziński dziękował złośliwie pani prezydent za pomoc w organizacji
„biało-czerwonego marszu”.
To nie koniec politycznych paradoksów
Święta Stulecia: o ile, można powiedzieć, Hanna Gronkiewicz-Waltz w ostatniej
chwili uratowała te obchody dla PiS, o tyle opozycję, równie nieoczekiwanie,
uratował Donald Tusk. Było przykre, że opozycyjne partie, być może zmęczone
sukcesem w wyborach samorządowych, w zasadzie oddały Dzień Niepodległości
walkowerem, jakby zawczasu zakładając, że na patriotyczne popisy nie mają co
się ścigać z PiS. Kiedy zaczęło wychodzić na jaw, że władza prawie niczego
porządnie nie przygotowała, większość polityków opozycyjnych po wygłoszeniu
złośliwości deklarowała, że 11 listopada spędzą prywatnie lub w gronie przyjaciół.
Poza nielicznymi lokalnymi inicjatywami opozycja nie przygotowała żadnych
alternatywnych centralnych obchodów. Ale pojawił się Tusk, potwierdzając, że po
stronie antyPiSu wciąż jest jedynym politykiem wagi ciężkiej, zdolnym w
pojedynkę przeciwstawić obozowi władzy kompletnie odmienną i spójną wizję
polityczną.
Jubileuszowe
narracje PiS były zresztą wyjątkowo słabe. Powtarzane przez Dudę, Kaczyńskiego
i Morawieckiego wezwania do pojednania narodowego należały do kategorii „ubrał
się diabeł w ornat i ogonem na mszę dzwoni”. Także opowieści o tym, jak PiS
wypełnia nakazy Lecha Kaczyńskiego „budowy silnego i poważnego państwa”
brzmiały szczególnie groteskowo, bo obóz władzy zaliczył serię okrutnych
wizerunkowych wpadek, odsłaniających tekturowość państwa PiS (łącznie z pisaną
na kolanie ustawą o święcie 12 listopada czy panicznymi ustępstwami wobec
strajkujących policjantów, aż do oficjalnej akceptacji „lewych” zwolnień).
Na to wszystko próbowano narzucić interpretację, że niepodległość,
której 100-lecie czcimy, oznacza, iż władza państwowa jest swoiście sakralizowana,
a jej „suwerenność”, także wobec własnego narodu, nie podlega żadnym
kompromisom. Tusk tymczasem przywołał formułę „nie ma niepodległości bez
wolności”, podkreślając, że niepodległość państwa, które narusza wolność,
godność i prawa obywateli, jest niewiele warta, a bezkompromisowe rządy większości
łatwo przeistaczają się w „rządy bolszewików”. Rysując już linie podziału przed
wyborami do europarlamentu, Tusk mówił o niebezpieczeństwie niechcianego,
„lunatycznego” polexitu, do czego prowadzi kontestowanie przez rządzących
unijnych reguł i wartości, stawianie egoizmu nad solidarnością. „A kto jest
przeciw naszej obecności w Europie, ten jest przeciwko polskiej niepodległości”.
Ale bodaj najważniejszy przekaz Tuska był
taki (z wywiadu dla „GW”): „W Polsce zawsze byli antysemici i nacjonaliści,
socjaliści i liberałowie, ludzie mroku i oświecenia. Ale na końcu zawsze są
konkretne decyzje konkretnych polityków. I one przeważają.
Nie ma fatalizmu w polityce”. Mówiąc inaczej, społeczeństwo
może wyglądać jak pochody 11 listopada - „od faszystów po lewaków” - ale to
politycy w znacznej mierze odpowiadają za to, jakie cechy, zachowania i
psychologie wspierają, wzmacniają, organizują. Autorytarna, agresywna,
nieufna, megalomańska władza będzie sobą zarażała wspólnotę. Ciekawe, że niemal
to samo mówi w wywiadzie dla POLITYKI była sekretarz stanu USA Madeleine
Albright, autorka ukazującej się właśnie w Polsce bestsellerowej książki
„Faszyzm. Ostrzeżenie”. Ludzie nie rodzą się faszystami, ale poprzez intensywną
propagandę, szczucie przeciw mniejszościom, wzmacnianie myślenia plemiennego,
manipulowanie społecznymi lękami można z nich zrobić lojalnych wykonawców
poleceń, na ogół psychopatycznego, wodza. Pech, jeśli władza, nawet wybrana
demokratycznie, jest gorsza niż społeczeństwo, które reprezentuje.
Więc, wracając do
11 listopada, problemem Polski w Roku Stulecia nie są grupy nazioli, czy jakieś
postendeckie społeczne klimaty, ale „bolszewizująca” wodzowska władza. Jednak -
i to mogłaby być optymistyczna część przesłania - jak długo odbywają się wolne
wybory (następne już w maju), nie ma fatalizmu. A niepodległość może maszerować
pod rękę z wolnością i solidarnością.
Jerzy Baczyński
Gorzko
Myślałem, że się zaczęło. I to w taki
dzień! Wozy pancerne ministra Błaszczaka waliły Po- niatoszczakiem przez Wisłę
na wschód. A Putin w Paryżu, zanim wróci, będzie po balu. Na szczęście szybko
się wyjaśniło, że nasze wojsko jedzie w celach pokojowych i tylko na Saską
Kępę. Trwały obchody 100-lecia niepodległości. Czoło marszu przesuwało się z
powagą konduktu po asfalcie. Twarze ponure, usta - podkowa w dół, wzrok w
próżnię. Nikt z nikim nie rozmawiał. Jakby szli nie dlatego, że chcą, ale
dlatego, że muszą. Od ludzi odgradzał ich solidny płot żandarmerii i policji.
Dalej był kilometr pustki, a potem już tylko główni beneficjenci z czerwoną
łuną nad głowami. Niecierpliwie czekali na sygnał do startu. Niektórzy, jak
neofaszyści z Forza Nuova, przyjechali prosto z Włoch. Z ziemi włoskiej do
Polski.
Tego dnia w samo
południe na apel prezydenta mieliśmy wszyscy w całym kraju odśpiewać hymn
narodowy. On sam wszedł na zabrany warszawiakom pl. Piłsudskiego razem z
ułanami na koniach. Witał przybyłych dobre 10 minut. Nie zdążył tylko wymienić
stojących w piątym rzędzie - zgodnie z etykietą cesarstwa na Nowogrodzkiej -
Donalda Tuska i Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nie przeszkodziło mu to wywrzaskiwać
za chwilę dętych farmazonów o konieczności zjednoczenia całego narodu i
zapewniać, że pod biało-czerwonym sztandarem jest miejsce dla każdego. W swoim
przemówieniu tak wzniósł się na skrzydłach patriotyzmu, że wyrżnął głową o
strop piwnicy. Opowiedział o odzyskaniu ojczyzny w 1918, o jej utracie w 1939 i
tak mu jakoś wyszło, że dopiero od 2015 r., dzięki PiS, znów możemy cieszyć się
wolnością. Nawet nie zatrącił o 1989 r. Prawdopodobnie 4 czerwca cały dzień
reperował rower i o niczym nie wiedział. Plakaty z Garym Cooperem wziął za
reklamę filmu, który już dawno widział.
Byłoby
nieuczciwością nie wspomnieć, że poprzedniego dnia Andrzej Duda ogłosił krótką
listę najwybitniejszych Polaków ostatnich stu lat. Znaleźli się na niej
marszałek Józef Piłsudski i prezydent Lech Kaczyński. Nawet Jan Paweł II się
nie załapał. W przyszłość ojczyzny - „nigdy nie białej, nigdy nie czerwonej,
tylko biało-czerwonej” - Duda patrzy ufnie i twórczo. Ma jeden świetny pomysł i
nam go zdradził - odbuduje Pałac Saski, do którego, jak mówi, będzie mógł
wejść każdy Polak i załatwić swoją sprawę. I wystarczy. Więcej nie trzeba, by
być państwem na miarę XXI w.
Trudno mi pisać radośnie o tegorocznych
obchodach 11 listopada, bo takiej goryczy nie czułem od dawna. O pisowskiej
nonszalancji, drwinie i rozbebeszeniu święta stulecia niepodległości zapomnieć
się nie da. Jedynie Donald Tusk w swoim łódzkim przemówieniu potraktował nas,
Polaków, poważnie. Zamiast salcesonu z frazesów o dumnym państwie i
szczęśliwych obywatelach pod władzą „dobrej zmiany” przestrzegł przed możliwym
dalszym ciągiem. Przed miażdżeniem prawa, gospodarczym zastojem i sprowadzeniem
polityki zagranicznej do przyjaźni z Trumpem i Orbanem. Tusk wypomniał też
Dudzie „wyimaginowaną wspólnotę”, bo „kto dziś w Polsce występuje przeciwko
naszej silnej pozycji w zjednoczonej Europie, tak naprawdę występuje przeciwko
polskiej niepodległości”. Były brytyjski premier Cameron naprawdę nie chciał
wyjść z Unii, ale musiał. Jarosław Kaczyński w kółko się zaklina, że z Unii
wyjść nie chce, ale kłamie. Przecież jakiś czas temu ogłaszał: Polska może
zostać sama, a i tak będzie jedyną wyspą wolności i tolerancji w Europie, nikt
nam nie narzuci woli z zewnątrz. Kiedyś, w moich szkolnych czasach, się mówiło
- tylko głupek wali w słupek.
Stanisław Tym
Droga pani Małgorzato
Po przesławnym laniu, jakie PiS dostało w
miastach, Marcin Wikło tak napisał na wPolityce. pl: „Małgorzata Wassermann
mówiła Markowi Pyzie o wewnętrznych badaniach, które przeprowadzał przed
wyborami jej sztab. Okazuje się, że jedynym zarzutem, jaki pytani wyborcy
wysuwali wobec niej, było to, że startuje jako kandydatka Prawa i Sprawiedliwości.
Czy na taką rzeczywistość można się oburzać? Można. Czy warto? Nie warto.
Należy za to zastanowić się, co spowodowało, że mieszkańcy miast ten podział
przyjęli, że się nim w wyborze kierowali”.
Widać, że ani pani
Małgorzata, ani pan Marcin nie bardzo potrafią odpowiedzieć na to pytanie, więc
z tym większą przyjemnością postaram się podpowiedzieć to i owo. Zwłaszcza że
pan Marcin pisze również tak: „Wyniki w dużych miastach pokazują dobitnie, że
to nie były wybory samorządowe. Brak logiki jest zastanawiający”.
Nie, szanowny panie
Marcinie, tu nie ma braku logiki. W miastach wielkich, średnich i całkiem
niedużych to było referendum w sprawie trwających już trzy lata rządów partii
pani Małgorzaty. Po raz pierwszy od 2015 roku obywatele mogli wyrazić swoje
zdanie kartką wyborczą. Jesteście zajętymi ludźmi, więc pewnie nie zauważyliście,
że przez ostatnie trzy lata każdy, kto nie zgadzał się z radykalną linią
polityczną narzuconą przez PiS i Jarosława Kaczyńskiego, był nazywany zdrajcą,
komunistą, złodziejem, Targowicą, by użyć tylko kilku z dziesiątek i setek
wyzwisk, jakie władza i jej aparat propagandy kierowali wobec milionów
myślących inaczej ludzi. Wystarczyło obejrzeć raz „Wiadomości” TVP, by
człowiek chciał rwać kamień brukowy, ale że mieszczaństwo spokojne i leniwe
jest, to poczekało do wizyty przy urnach, by choć w ten sposób odwinąć się
nacjonalistycznym rewolucjonistom za demolkę instytucji demokratycznego
państwa.
Może to nie ma
specjalnego znaczenia, ale nie histeryzowałem, kiedy Andrzej Duda i PiS
wygrali trzy lata temu - za co wielu ma do mnie do dzisiaj pretensje. Dawałem
szansę nowej władzy, licząc, że wyciągnęła wnioski po ekscesach lat 2005-2007.
Jak się okazało - owszem, wyciągnęła. Ale takie, że tym razem przeciwnika na
ziemię i but na gardło. Amok zemsty, szczucia i odreagowywania frustracji za
urojone krzywdy osiągnął tak niezwykłe poziomy surrealizmu i obrzydliwości, że
wyciągnął z domów na wybory ludzi, którzy normalnie nie głosują.
Wracając do
zdziwienia pani Małgorzaty. Być może jest jak w pani badaniach i pod każdym
względem była pani lepszym kandydatem niż Jacek Majchrowski, na którego
wystarczy, że popatrzę półtorej minuty i już mi się chce spać. Być może w ogóle
jest pani świetną osobą, o czym akurat przesłuchanie Donalda Tuska jakoś
jaskrawo nie świadczy, ale wy tam w PiS, jak występujecie publicznie, to
wiadomo, że zwracacie się do jednego widza, więc nie jest to wydarzenie zbyt
miarodajne. Załóżmy, że tej komisji nie widziałem i jest pani obłędnie
profesjonalna, sprawna i szlachetna. Czy gdyby tak było naprawdę, to
zagłosowałbym na panią w Krakowie? Oczywiście, że nie. Dlatego, że jest pani z
PiS.
To proste jak
konstrukcja cepa. Nie mam swojej ulubionej partii, w ogóle za partiami nie
przepadam, ale poczucie odpowiedzialności za państwo, za mój kraj, mój
wewnętrzny, głęboko przemyślany patriotyzm mówi mi, że najlepiej przysłużę się
ojczyźnie, doprowadzając do odsunięcia od władzy (w tym przypadku nie dopuszczając
do niej) ludzi, którzy ją demolują - czyli partię Prawo i Sprawiedliwość z
Jarosławem Kaczyńskim na czele.
To trochę jak z
wyborami w 1989 roku. Czy wśród kandydatów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej
byli porządni i kompetentni ludzie? Ależ oczywiście i to wielu. Czy mając do
wyboru lepszego kandydata PZPR i gorszego Komitetu Obywatelskiego, wybrałbym
tego lepszego? Ależ skąd. Bo w PZPR było trochę w porządku ludzi, tylko partia
straszna. Tak samo jest z PiS. Więc wtedy głosowałem, żeby komunę szlag trafił.
Teraz, z całą sympatią dla pani - pani Małgorzato - kierowałem się podobnymi
przesłankami. I uczynił tak ogrom wyborców głosujących na anty-PiS, który mieli
po kokardę waszego zarządzania strachem i pogardą.
Ale pocieszę panią,
pani Małgorzato. Gdyby zdarzyło się, że w wyborach naprzeciw pani stanąłby
niesamowicie kompetentny kandydat ONR - zagłosuję na panią. Co więcej, nasze
drogi mogą się zejść, kiedy nie będzie już pani w PiS. Z różnych powodów: bo
PiS szlag trafi, rozpadnie się na ugrupowanie kompletnych szaleńców i jakąś
bardziej tradycyjną konserwatywną partię, a pani - mam nadzieję - znajdzie się
w tej drugiej. Albo uzna pani, że co za dużo, to niezdrowo, i odejdzie z partii.
Kto wie. Pozdrawiam serdecznie i sukcesów życzę.
Marcin Meller
Nie przejdziem odry
Razem ze wszystkimi Polakami przeżyłem
wielkie święto 100-lecia polskiej niepodległości. Jest to święto wszystkich,
więc w ramach wolności każdy przeżywał to święto indywidualnie. Państwo nic
spisało się w sprawie organizacji znaczących obchodów, pewnie dlatego, że
kwota w okolicach 200 milionów nawet dla tak sprawnych organizatorów jak pan
premier Gliński i minister Sellin nie dawała gwarancji, że można za te
pieniądze zrobić coś poważnego. Jeżeli to ministerstwo na jeden obraz, na
dodatek namalowany przez cudzoziemca, wydaje zawrotne sumy, za które można
kupić Neymara czy innego Messiego, to za 200 milionów nic się nie da zrobić,
poza przypominaniem w radiu i w telewizji, że o 12 mamy śpiewać hymn.
Hymn śpiewałem
wielokrotnie, ponieważ najpoważniej potraktowała obchody 100-lccia ekstraklasa
piłkarska. Wszystkie mecze niepodległościowej kolejki otrzymały okolicznościowe
szaliki, biało-czerwone opaski i pełną wersję hymnu. Na Legii we wzruszającej
oprawie obok sędziów stanął Marszałek Piłsudski, który nawet kopnął piłkę, a
potem udał się do kabiny VAR, żeby rozstrzygać kontrowersyjne sytuacje. Oprawa
na Legii była tak wzruszająca, że zapłakana żyleta zasłoniła swoje twarze pełne
patriotycznych łez 15-minutowym biało-czerwonym dymem.
Błędem głównych
organizatorów obchodów było zaproszenie do uczestnictwa męża stanu, który jako
Polak i Patriota przyjął zaszczytne zaproszenie i pojawił się w paru
miejscach, wzbudzając aplauz i szacunek, na jaki zasługiwał. Myślę o Donaldzie
Tusku, którego obecność podkreśliła dystans, jaki dzieli prawdziwego męża
stanu od naszej - przepraszam za wyrażenie - „klasy politycznej”. Teraz, kiedy
już wypoczywamy po święcie, hulając po galeriach handlowych, przychodzą nam
do głowy pomysły, które mogłyby godnie podkreślić obchody. Ja wymyśliłem -
zdaję sobie sprawę, że zbyt późno - że moglibyśmy jako dojrzali i mądrzy
Polacy z okazji tak wielkiego święta z własnej woli zaszczepić się na odrę.
Byłby to akt z jednej strony desperacki, z drugiej strony pożyteczny dla całego
społeczeństwa na nowe 100-lecie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Józek, co się dzieje?
Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami niecodziennych
wydarzeń, kto wie, czy nie rozpoczyna się nowy polski miesiąc, Listopad, na
wzór Marca, Czerwca lub Października. Coś się dzieje, ale co? Józef Hen,
wybitny pisarz i złoty człowiek, wydał w tych dniach kolejny tom swoich
dzienników (2016-18) pt. „Ja, deprawator”, które połykam prosto z pieca, a w
nim sakramentalne pytanie, „co się, k..., dzieje?”.
„To było po Marcu - wspomina Hen. - Co się do
cholery dzieje? Pójdę, postanowiłem, do POLITYKI (mieściła się wówczas w
jakimś starym budynku w Alejach Jerozolimskich), dowiem się nareszcie, co się
dzieje. Wchodzę, widzę Daniela, on podbiega do mnie i krzyczy: - Józek, kurwa
(a więc bardzo był podenerwowany, skoro użył nie tak wtedy częstego
przerywnika), powiedz, co się dzieje”.
Pytanie to powraca
dzisiaj, po pół wieku. Józek, co się dzieje? Władza kłamie jak najęta, sam
premier został przyłapany na tym przez sąd dwukrotnie. 9 listopada wygłosił
przemówienie, dobrze napisane i gładko odczytane (to już postęp), ale -
niestety - rażąco odbiegające od prawdy, zwłaszcza kiedy zaklinał się, jaki
jest proeuropejski i apelował o jedność Polaków. Czyżby „pierwszy sort z
drugim sortem dzielił się urodzinowym tortem?”.
Wystarczyło, że
przyjechał Tusk i powiedział kilka słów („Józef Piłsudski i Lech Wałęsa mieli o
wiele trudniejszą sytuację niż my dzisiaj. Ale dali radę. Dlaczego wy nie mielibyście
pokonać współczesnych bolszewików?”), i nożyce natychmiast się odezwały. Nowi
bolszewicy nie wspomnieli o Wałęsie ani o Tusku w swoich przemówieniach, nie
powitali przewodniczącego Rady Europejskiej, tylko ustawili go gdzieś w piątym
rzędzie. Tusk wlewał nadzieję w serca tych rodaków, którzy liczą na jego powrót
do polityki polskiej. Jest to coraz bardziej prawdopodobne. Już tylko
zobowiązania brukselskie, dobre wychowanie i dyskrecja powstrzymują go przed
rzuceniem rękawicy. Co pewien czas Tusk daje swoim zwolennikom zastrzyk
nadziei. „Gdy wieje wiatr historii (...) trzęsą się portki pętakom”.
Czyż nie było
oszustwem wyjęcie spod kompetencji miasta Warszawy i przejęcie przez rząd placu
Piłsudskiego w stolicy, pod pozorem ważności tego miejsca dla obronności
kraju? Kłamali w żywe oczy. Prowadzą politykę faktów dokonanych. Wszak każdy
rozumiał, że chodziło o budowę pomników i o zrównanie w wyobraźni następnych
pokoleń marszałka stulecia - Piłsudskiego, i prezydenta stulecia -
Kaczyńskiego.
Po wysypce
sygnalizującej odrę pojawiła się w rządzie wysoka gorączka: wybory samorządowe.
Dla opozycji, bez chwytliwego programu i bez porywającego przywódcy - ostatnia
szansa pozostania w grze. Dla władzy z kolei - sytuacja wymarzona, koniunktura
gospodarcza - świetna, pieniądze - rozdane, media publiczne owinięte dookoła
palca, szorstka powiatowa premier zastąpiona gładkim premierem wielkomiejskim.
A wynik wyborów nie taki znów dla władzy oszałamiający. Każdy rabin mówi coś
innego. Prezes oficjalnie zachwycony, nieoficjalnie słyszy się, że liczył na
więcej.
Kolejnym ratunkiem
miało być przesłuchanie Tuska przed komisją do spraw Amber Gold. I znów
porażka. Pierwsze skrzypce grała Małgorzata Wassermann, która jednocześnie
startowała w wyborach na prezydenta Krakowa. Bez wahania wykorzystywała komisję
do celów wyborczych. Zanim Tusk otworzył usta, już mu pogroziła paluszkiem, a
do posła Brejzy mówiła per „złotousty”, jak w maglu, a nie w parlamencie.
Posłanka Wassermann wysoko zajdzie.
Z odsieczą władzy
przyszła setna rocznica odzyskania niepodległości - wymarzona okazja dla
rządzących. Władza, dla której polityka historyczna jest oczkiem w głowie,
postanowiła uderzyć w kalendarz. Przeznaczyła na obchody ćwierć miliarda
złotych. Jak Polska długa i szeroka, mnóstwo przedsięwzięć rocznicowych, a ich
poprawność polityczną gwarantują najbieglejsi z przebiegłych - Piotr Gliński
oraz pełnomocnik do spraw obchodów stulecia Jarosław Sellin. Mają oni za sobą
takie osiągnięcia, jak ocalenie interesów Polski w Muzeum II Wojny Światowej w
Gdańsku („najlepszym na świecie” - jak mówi POLITYCE znany historyk amerykański
prof. Snyder), na czele którego postawili człowieka o raczej skromnym dorobku,
ale na tyle rozgarniętego, że wie, co jest grane: dostrojenie muzealnictwa do
oficjalnej pamięci historycznej. Prawda się nie liczy.
Gliński i Sellin to ci dwaj, którzy mieli
ukraść stulecie. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie. narodowcy, o których
władza zapewniała, że stanowią zaledwie margines pokojowych marszów złożonych
głównie z karmiących matek i ojczulków, którzy niosą swoje pociechy na barana.
Ryk setek gardeł („a na drzewach zamiast liści”, „raz sierpem, raz młotem”) to
było podobno kwilenie niemowląt, a dym rac i petard to tylko przelotne zachmurzenie.
Im bliżej 11 listopada, tym bardziej okazywało się, że rzekomo nieszkodliwy
margines zaczyna stawiać warunki, ogon kręci psem. Marsz Niepodległości stał
się centralnym punktem obchodów, przesłaniając oficjalną szopkę. Władza wpadła
we własne sidła i musiała negocjować z „marginesem”, czyli z organizatorami
marszu, żeby prezydent i premier mogli pójść na ich czele.
Bez ani jednej
delegacji zagranicznej, pod osłoną pojazdów opancerzonych i ani jednej flagi
europejskiej, Polska obchodziła stulecie odzyskania niepodległości. Największymi
beneficjentami jubileuszu okazali się narodowcy. Od tej chwili zaczęli się
liczyć nie tylko na ulicach, ale i przy zielonym stoliku - stali się partnerem
władzy, a być może nawet jej wspólnikami w nadchodzących wyborach. Przywódcy
partii i rządu szli w kapsule, oddzielonej od przechodniów i pozostałych
manifestantów kordonem sanitarnym żandarmerii, jak chorzy na odrę.
Obóz rządzący od
kilku lat powtarza, jakie słabe było państwo Tuska. Nie ściągnęło wraku, nie
wyjaśniło afery podsłuchowej, pozostawiło Polskę bezbronną. Za to teraz mamy
państwo uzbrojone po zęby, które nie potrafiło zorganizować jednego marszu na
sto lat.
Daniel Passent
Dojrzały patriota
Patriotyczna
retoryka bywa instrumentem polityki, która wcale nie służy narodowi i państwu.
Piszę ten tekst w szczególnym czasie.
Obchodzimy stulecie odzyskania niepodległości. To czas, który skłania do
refleksji nad stanem ojczyzny i do stawiania pytań o to, jaki typ patriotyzmu
jest nam teraz szczególnie potrzebny. Nie ulega przecież wątpliwości, że
istnieją różne koncepcje patriotyzmu (pisał o tym bardzo przekonująco prof.
Andrzej Walicki). Jest też oczywiste, że patriotyzm wyraża się w różnych
postawach i działaniach. Pozostają one w związku z wyzwaniami epoki. Jestem
przekonany, że obecny czas istotnie różni się od realiów, z jakimi mieliśmy do
czynienia jeszcze kilka lat temu. Patrząc z perspektywy Europejczyka i Polaka,
wiem, że żyjemy teraz w świecie wyraźnie mniej bezpiecznym i mniej
przewidywalnym.
Co się zmieniło?
Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa nie są już przyjacielem Unii
Europejskiej. Nie uważają jej za naturalnego sojusznika, ale za rywala, którego
warto osłabiać. Obecnie nie można przewidzieć, czy ten sposób postrzegania
Europy utrwali się w amerykańskiej polityce, czy też okaże się chwilowym
incydentem. Wyniki ostatnich wyborów do Kongresu USA nie przybliżyły nas do
odpowiedzi na to pytanie. Wiemy jednak, że druga kadencja prezydencka Trumpa
jest całkiem realna.
Coraz bardziej
oddalamy się od porządku światowego, w którym dominującą pozycję zajmuje
Zachód, a zwłaszcza USA. W kształtującym się nowym, wielobiegunowym porządku
globalnym co najmniej dwa wielkie mocarstwa: Chiny i Rosja, są bardzo odległe
od kanonu zachodnich wartości. Czy nam się to podoba, czy nie, Rosja Putina
jest znowu wielkim światowym graczem, który - z sukcesami - dąży do poszerzenia
swej strefy wpływów i zdecydowanie źle życzy Unii Europejskiej. W interesie
Rosji Putina jest izolacja Polski i skłócenie jej z Unią.
Demografia Afryki i
Bliskiego Wschodu, a z drugiej strony zamożność zachodniej Europy powodują, że
rośnie presja migracyjna na UE. Pobudza to konflikty cywilizacyjne na naszym
kontynencie i ruchy ksenofobiczne, które w niektórych państwach nabrały dużej
dynamiki.
W Polsce w ostatnich latach także dużo się
zmieniło. Wielu rodaków odczuwa satysfakcję z powodu sprzyjającej koniunktury
i wysokiego wzrostu gospodarczego. Jednak zdecydowanie przeważają zmiany na
gorsze. Trzy zjawiska uważam za szczególnie groźne dla naszego kraju pod
rządami Prawa i Sprawiedliwości.
Pierwsze to łamanie
konstytucji i prawa - w oczywistym celu. Chodzi o koncentrację możliwie
największej władzy w jednym ośrodku dyspozycji politycznej. Oznacza to zmianę
ustroju państwa na znacznie mniej bezpieczny dla wolności obywateli, ale także:
zagrożenie dla stabilności Rzeczpospolitej.
Drugim bardzo
groźnym zjawiskiem jest głęboki podział wspólnoty narodowej. Nie tylko PiS
ponosi winę za ten stan rzeczy, ale odpowiedzialność tego ugrupowania jest
największa ze względu na systematycznie stosowany przez nie zabieg dzielenia
narodu na „dobrych Polaków” i Polaków „gorszego sortu”, a także z uwagi na
fakt, że to ono od trzech lat sprawuje władzę w naszym kraju.
Trzecim niebezpiecznym
zjawiskiem jest konflikt z instytucjami Unii Europejskiej, spychający nas na
margines UE i redukujący pole manewru Polski w polityce europejskiej. Rządzący
posługują się patriotyczną retoryką w tym konflikcie. Odwołują się do narodowej
godności i stroją w szaty obrońców suwerenności Polski. Te argumenty trafiają
do niemałej części rodaków. Nie dostrzegają oni, iż istota tego konfliktu
polega na tym, że polskie władze, które dążą do złamania niezależności sądów i
niezawisłości sędziów, nie życzą sobie, aby instytucje unijne przeszkadzały w
tych działaniach.
Unia Europejska próbuje jednak bronić praworządności w
naszym kraju.
Co z tych rozważań wynika dla polskiego
patriotyzmu? Jakiego patriotyzmu obecnie szczególnie potrzebujemy? Wiem
dobrze, że patriotyzmu nie da się sprowadzić do jednej formuły, jednej
koncepcji. Jesteśmy przecież różnorodni.
Stawiam tezę, że
obecnie szczególnie potrzebujemy patriotyzmu dojrzałego i rozumnego, takiego,
który umie odróżniać to, co leży w naszym narodowym interesie, od tego, co mu
szkodzi. Umie rozpoznawać polską rację stanu i wie, jak jej służyć. Taki
patriotyzm nie odreagowuje narodowych kompleksów ani nie odczuwa potrzeby
okazywania wyższości wobec innych narodów. Umie rozróżniać słowa od czynów i
wie, że patriotyczna retoryka bywa czasami instrumentem polityki, która wcale
nie służy narodowi i państwu.
Dojrzały patriotyzm
to także poczucie odpowiedzialności za los wspólnoty narodowej i państwa. To
odmowa bezwarunkowego poparcia dla przywódcy, udzielanego bez względu na to, w
jakim kierunku prowadzi on kraj. To także nieustanny wysiłek odczytywania
rzeczywistości i szukania odpowiedzi na pytanie o to, co służy ojczyźnie, a co
jej szkodzi. To postawa aktywnego obywatela, który wie, że kartka wyborcza ma
wielką moc. Wie też, że trzeba działać na rzecz dobra wspólnego, zwłaszcza
wtedy, gdy w ojczyźnie źle się dzieje, a jej prawa są łamane.
Polski dojrzały
patriotyzm jest świadomy, że nie tylko położenie geograficzne, ale przede
wszystkim wspólna cywilizacja europejska powodują, iż mamy prawo widzieć w
Europie naszą szerszą ojczyznę. W obecnych czasach próbą nadania tej idei
instytucjonalnej formy jest Unia Europejska. Udział Polski w tej wspólnocie nie
wynika jedynie z cywilizacyjnych i ekonomicznych przesłanek, ale jest
przypieczętowaniem geopolitycznego i strategicznego wyboru dokonanego przez
nasz kraj na przełomie lat 80. i 90. XX w. Unia nie niweluje różnic interesów
narodowych. Można i trzeba spierać się ojej kształt oraz przyszłość. Przede
wszystkim jednak trzeba w niej być - i to nie na jej marginesie, bo takie
usytuowanie nie daje szans na wywieranie na nią realnego i znaczącego wpływu.
Dziś zaś na
życzenie polskiego rządu jesteśmy właśnie na obrzeżach Unii Europejskiej. Ta
sytuacja to poważne wyzwanie dla rozumnego polskiego patriotyzmu.
Aleksander Hall
W drodze do apteki
Jadę właśnie do apteki z plikiem recept w
ręku. Tak wygląda rachunek za niezdrowe prowadzenie się w przeszłości.
Rockandrollowiec w pewnym wieku - jeśli zbytnio się nie oszczędzał, pił, palił,
odżywiał byle jak - ląduje u lekarza parę razy w roku. Zwierza mu się przez
godzinę, potem kontroluje sobie krew, cukier, ciśnienie, wzrok, czasem zakłada
na szyję kołnierz ortopedyczny, w domu śpi na poduszce szwedzkiej, jeśli w
ogóle śpi. Jak ma predyspozycje - może być zmuszony do łyknięcia 10 tabletek
dziennie. W takich przypadkach świat muzyków zawsze zadaje sobie pytanie: jak
to możliwe, że Keith Richards, gitarzysta zespołu The Rolling Stones, jeszcze
żyje. Człowiek ma 74 lata, a całkiem niedawno dopisywał do kontraktu tira
whisky na trwającą rok trasę koncertową. A i tak ją przerwał, gdy pewnego dnia
spadł z palmy kokosowej.
Ale mój przypadek
jest inny. Nie będę go tutaj opisywał z detalami, grunt że odziedziczyłem po
rodzicach sporo skłonności i właściwie, cokolwiek mi się przytrafi, lekarz
pyta: „to po matce czy po ojcu”? Trudniejsze sprawy związane są z emocjami. W
twórczym ataku bezsenność trwa dwie-trzy doby, wtedy obiad je się o 3 rano,
śniadanie o 4 po południu, śpi się od 6 do 8 wieczorem. W nocy się pracuje. A
jeśli następuje kumulacja zdarzeń, które uderzają z zewnątrz, mamy małe życiowe
tsunami.
W ostatnich dniach
codziennie zdarzało się coś, co mnie wykolejało z rytmu. Kampania wyborcza
utwierdziła mnie w przekonaniu, że czas prawdy pośród ludzi się skończył.
Zniewagi i kłamstwa sięgnęły tak niskiego poziomu, że zaczęło mnie
zastanawiać, kim są ludzie, którzy tych polityków wybrali. Lubią, jak się nimi
pomiata, wali z dyńki, przewala na kasę?
Oglądam klaunów z
komisji Amber Gold, którzy próbują uprawiać woltyżerkę na śliskim koniu,
spadając z niego na twarz i nie ma w nich grama rozwagi, by jednak nie
wskakiwać ponownie na naoliwiony grzbiet. Bo zaraz znów będzie „bum” i
kompromitacja. I jest „bum”, a na ich twarzach uśmiech zachwytu. Jakby Gołota
po ciosie Kliczki zatańczył krakowiaka z radości. No, ale Duda też tańczy
regularnie, nawet o tym nie wie. Może dlatego Azazel zesłał mi zaćmę, bym mniej
widział.
Wszystkie
dotychczasowe recepty na świat uległy przedawnieniu. Brazylijczycy wybrali na
prezydenta człowieka, który mówi, że najlepiej będzie zabić kilkadziesiąt
tysięcy obywateli, kobiety to szmaty, homoseksualiści nie powinni żyć. Ludowi
podoba się to bardzo i teraz jest drugim (po filipińskim władcy Duterte) wybrańcem
mas, którym zaimponowała obietnica zbrodni. Duterte zabił już około 20 tysięcy
ludzi bez powodu, właściwie zabijali współobywatele i policja, a on zabójców
ułaskawiał. Wystarczyło, że ofiary były podejrzane o posiadanie narkotyków (nie
musiały ich mieć). Więc teraz Trump wyzywa idących w stronę granicy z USA
uciekinierów z Hondurasu i mieszkających po drodze Meksykanów słowami:
„Mordercy, gwałciciele, dilerzy, będziemy do was strzelać” i lud amerykański
klaszcze, jakby to było na rodeo, po czym daje mu mocne poparcie w tych
stanach, w których najwięcej głosujących to Meksykanie właśnie. Wyjaśni mi to
ktoś?
Biorę gitarę do
ręki, dopada mnie tweet o tragedii Ryszarda Szurkowskiego, jednego z moich
życiowych bohaterów. Niedawno go poznałem na premierze książki Tomka Zimocha.
Kapitalnie opowiadał, jak rolował kolarzy NRD przy wjeździe przez bramę
Stadionu Dziesięciolecia, gdzie rozgrywały się finisze wyścigów. I on,
największy kolarz świata, nie ma pieniędzy na rehabilitację po kraksie.
Wystarczyłoby, żeby Morawiecki dał o 100 milionów mniej na goebbelsowską
propagandę telewizyjną, i uratowaliby ze stu takich Szurkowskich. Ale kłamstwo
jest dziś cenniejsze od życia wielkiego sportowca. Zbiórkę na pomoc Mistrzowi
propaguję więc w try miga, na to ktoś w internecie pisze mi, że to fejk, na
pewno chcę wyłudzić kasę, więc go banuję i zaczynam grać.
Nocą oglądam
ciągiem polski serial, który u jednych wzbudził entuzjazm, u innych chłód, że jest
płytki jak teledysk. Rzeczywiście, scenariusz cienki, dialogi z pierwszej
lepszej kanciapy. Nieważne. Ktoś w sieci zwraca autorowi uwagę, ten dostaje
piany. Koniec. Próbuję komponować bluesa dla pewnej piosenkarki, nie mając
pewności, czy go polubi, ale chciała. Przez ramię Kaczyński mi mówi, że PiS
wygrało wybory. Narodowcy, że zorganizują swój marsz bez zgody władz. Policja,
że wtedy zastrajkuje. A ja, kurde, w swoim pliku recept nie mam nic na
uspokojenie.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz