sobota, 17 listopada 2018

Odwilż,Marsz na rozstajach,Gorzko,Droga pani Małgorzato,Nie przejdziem odry,Józek, co się dzieje?,Dojrzały patriota i W drodze do apteki



Odwilż

Wybory samorządowe były dla PiS przegraną bi­twą, ale oczywiście nie wojną. Przyniosły jednak dramatyczny przełom. PiS wciąż rządzi, ale już nie panuje.
   Tak, tak, PiS przegrało, niezależnie od tego, że w wybo­rach do sejmików uzyskało najlepszy wynik. Na pytanie, kto wygrał wybory, pada wiele odpowiedzi, ale ta prawdziwa jest banalnie prosta. Wygrał je ten, kto ma poczucie, że wy­grał. Przegrał ten, kto ma poczucie porażki. A poczucie po­rażki ma właśnie PiS. Polityka jest bowiem grą oczekiwań, w której psychologia jest często ważniejsza od arytmetyki i cyferek.
   W zeszłym tygodniu miałem okazję pojeździć trochę po Polsce i spędzić sporo czasu na rozmowach z wyborcami. Bezcenne doświadczenie. Szczególnie gdy najświeższe ob­serwacje zestawia się z tymi sprzed, powiedzmy, dwóch lat. Wtedy dominowały desperacja, bezradność, a nawet po­czucie beznadziei. Najczęściej padało pytanie: „jak długo to potrwa”, czasem w wersji „kiedy to się skończy”. Pyta­nie było w gruncie rzeczy prośbą o dodanie otuchy i o za­pewnienie, że kiedyś, może nawet niedługo, „to” może się skończyć. Otóż dziś takie pytanie nie pada. Z prostego po­wodu. Ludzie czują, że perspektywa końca „tego” jest cał­kiem realna. Pytają więc, co zrobić, by ten koniec naprawdę nastąpił, a jeszcze częściej o to, jak poukładać Polskę po ewentualnym zwycięstwie. Nikt, absolutnie nikt, nie uwa­ża, że zwycięstwo jest pewne. I jednocześnie wszyscy mają przekonanie, że jest możliwe. To zupełnie fundamentalny przełom.
   Autorytarna władza potrzebuje mitu. Najważniejszym mitem jest to, że jest niezwyciężona. Przeciwnik ma być spa­raliżowany, jakby zahipnotyzowany przez gotową go ukąsić kobrę. Gdy jednak widzi on, że kobra dalej strzela jadem, ale jad nie zabija, odzyskuje poczucie mocy. Nie było więk­szego pokazu niemocy PiS niż wystąpienie prezesa Kaczyń­skiego, w którym twierdził, że „zwycięstwo PiS nie podlega żadnej dyskusji”. A już wymiar groteskowy miała sytuacja, gdy za chwilę okazało się, że nie można mu zadawać pytań. Podobny sens miałaby konferencja w sprawie niepodlegającego dyskusji fantastycznego sukcesu władzy w dziele or­ganizacji obchodów Stulecia Niepodległości. Jasne, prezes tradycyjnie nie mówi do wszystkich Polaków, tylko do wi­dzów TVP, którzy mają usłyszeć, że PiS wygrało. Skoro naj­ważniejszy PKW (Prezes Kaczyński Wygrywa) ogłasza, że PiS wygrywa, to znaczy, że wygrywa. To zwycięstwo nie pod­lega jednak dyskusji tylko w tym sensie, że Kaczyński prawa do dyskusji oponentom odmawia. W sumie dość poruszają­cy wyraz bezradności lidera PiS i jego podsycanej przez par­tyjnych współtowarzyszy wiary w magiczną moc własnych słów, które to przekonanie społeczeństwo podziela w stop­niu coraz mniejszym. To słowo ciałem się nie stanie i mię­dzy nami nie zamieszka.
   Nastroje są w polityce kluczowe. A dla polityka często naj­większe znaczenie ma to, by te demobilizujące, a często pa­raliżujące nastroje umieć zignorować. Rafał Trzaskowski przez pół roku słyszał z prawej, z lewej i z okolic sobie bli­skich, że prowadzi beznadziejną kampanię, za to Patryka Ja­kiego stawiano za wzór dynamizmu, ofensywnej postawy i nieposkromionej chęci zwycięstwa. Paniczyk z Warszawy miał być totalnie zdominowany przez swojaka i twardzie­la z blokowiska. I nagle okazało się, że paniczyk, zaliczając ciosy proste i prawe sierpowe, stoi na nogach, a twardzielo­wi z blokowiska trzęsą się ręce, gdy przychodzi decydująca rozgrywka. Jaki był w tych wyborach figurą symbolizują­cą niezwyciężone, ofensywne PiS. Trzaskowski przez wiele miesięcy był obsadzany w roli skazanego na porażkę przed­stawiciela starych elit. I nagle wszystko stanęło na głowie. Przełom. A potem fala. Fala, której wysokość zobaczyliśmy w dniu drugiej tury.
   Nie, nie jest wcale tak dobrze, jak uważają i głoszą ultraentuzjaści. Deficyty i słabości opozycji nie wyparowały. Ale też jest o niebo lepiej, niż było jeszcze przed chwilą. Z kolei w PiS wcale nie jest tak źle, jak mogłyby sugerować realne, a nie prezentowane w telewizji nastroje działaczy tych par­tii. Jest dużo gorzej niż jeszcze przed chwilą. Polscy demo­kraci dowiedzieli się, że mogą wygrać. PiS dowiedziało się, że może przegrać. Nie, jak rok temu sugerował Mateusz Morawiecki, w roku 2033, ale za chwilę.
   Polski samorząd obroniony, wolne media trwają, wolne sądy się nie poddają. To olbrzymie sukcesy obywateli.
   PiS nie chce już stworzyć nowego człowieka. Już nawet średnio udaje, że chce napisać historię od nowa. PiS dosta­ło lanie od mieszkańców polskich miast - od tej chwili nawet gorliwi oportuniści będą tracić apetyt na flirt z tymi, którzy za 12 miesięcy mogą być przeszłością. Gdy jedni czują za­pach wygranej, inni czują, że może nadejść klęska. To zmie­nia wszystko.
Tomasz Lis

Marsz na rozstajach

Można było sobie wyobrazić lepiej zorganizowane, przemyślane i pogodniejsze obchody 100-lecia od­zyskania niepodległości, ale też mogło być o wiele gorzej. Kulminacyjny punkt obchodów, czyli wielki warszawski marsz, był rzeczywiście masowy, imponujący rozmachem i zdecydowanie bardziej spokojny niż którykolwiek z wcześniejszych Marszów Niepodległości organizowanych przez tzw. środowiska narodowe. Nie obyło się bez incydentów, defilady faszystowskich znaków, rac, petard, chamskich okrzyków, ale większość uczestników sprawiała wrażenie, że przyszli i maszerują, by osobiście wziąć udział w ważnym symbolicznym święcie, zademonstrować patriotyczne uczucia, nie zmarnować dnia. Podobnie było zresztą na dziesiątkach lokalnych pikników, festynów, parad organizowanych w całym kraju przez władze samorządowe. Udały się nawet niektóre akcje międzynarodowe, jak podświetlenie na biało-czerwono kilku­dziesięciu słynnych światowych zabytków czy uroczyste koncerty.
   Jasne, nie przyjechali na polskie obchody światowi liderzy, a jedyny, który przyjechał, czyli przewodniczący Rady Europejskiej, został przez władze państwowe bojaźliwie zignorowany. Nie otwar­to żadnego spektakularnego obiektu, poza obrażającym poczucie proporcji, megalomańskim pomnikiem Lecha Kaczyńskiego -„naj­większego przywódcy Polski od czasów Piłsudskiego”. Na szczęście też, staraniami lewicy, postawiono skromny, godny pomnik Ignace­go Daszyńskiego. Opóźniona budowa muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku była na gwałt podciągana do stanu surowego, padły za to kolejne zapowiedzi, tym razem odbudowy Pałacu Saskiego oraz stworzenia, a jakże, muzeum-mauzoleum Lecha Kaczyńskiego. Trud­no było się oprzeć wrażeniu, że na 100-lecie mieliśmy do czynienia z „typowo polską” improwizacją, mieszaniną patosu i chaosu.
   Względny wizerunkowy sukces tych obchodów jest, zapewne niezamierzoną, zasługą Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jej wątpliwa prawnie (o czym od razu pisała w polityce.pl Ewa Siedlecka) decyzja prewencyjnym zakazie demonstracji narodowców dała ekipie rządzącej nieoczekiwaną szansę odzyskania inicjatywy. Wyglądało, że 11 listopada PiS nie będzie miał co ze sobą zrobić ani dokąd pójść i nagle HGW popchnęła obie strony, „pisowców i narodowców”, do negocjacji. Jeśli był w tym makiaweliczny plan kompromitują­cego sklejenia PiS ze skrajną prawicą, to chyba przekombinowany. Wyszedł z tego co prawda na końcu jakiś nienaturalny dwu-, a nawet trójmarsz - najpierw otoczeni kordonem oficjele PiS, a kilkaset me­trów dalej wyraźnie ugrzecznieni narodowcy i reszta pochodu - ale była prezydent stolicy ułatwiła obu stronom zachowanie twarzy. Nie przypadkiem sam Joachim Brudziński dziękował złośliwie pani pre­zydent za pomoc w organizacji „biało-czerwonego marszu”.

To nie koniec politycznych paradoksów Święta Stulecia: o ile, moż­na powiedzieć, Hanna Gronkiewicz-Waltz w ostatniej chwili ura­towała te obchody dla PiS, o tyle opozycję, równie nieoczekiwanie, uratował Donald Tusk. Było przykre, że opozycyjne partie, być może zmęczone sukcesem w wyborach samorządowych, w zasadzie od­dały Dzień Niepodległości walkowerem, jakby zawczasu zakładając, że na patriotyczne popisy nie mają co się ścigać z PiS. Kiedy zaczęło wychodzić na jaw, że władza prawie niczego porządnie nie przygo­towała, większość polityków opozycyjnych po wygłoszeniu złośli­wości deklarowała, że 11 listopada spędzą prywatnie lub w gronie przyjaciół. Poza nielicznymi lokalnymi inicjatywami opozycja nie przygotowała żadnych alternatywnych centralnych obchodów. Ale pojawił się Tusk, potwierdzając, że po stronie antyPiSu wciąż jest jedynym politykiem wagi ciężkiej, zdolnym w pojedynkę przeciwsta­wić obozowi władzy kompletnie odmienną i spójną wizję polityczną.
   Jubileuszowe narracje PiS były zresztą wyjątkowo słabe. Po­wtarzane przez Dudę, Kaczyńskiego i Morawieckiego wezwania do pojednania narodowego należały do kategorii „ubrał się diabeł w ornat i ogonem na mszę dzwoni”. Także opowieści o tym, jak PiS wypełnia nakazy Lecha Kaczyńskiego „budowy silnego i poważ­nego państwa” brzmiały szczególnie groteskowo, bo obóz władzy zaliczył serię okrutnych wizerunkowych wpadek, odsłaniających tekturowość państwa PiS (łącznie z pisaną na kolanie ustawą o święcie 12 listopada czy panicznymi ustępstwami wobec strajku­jących policjantów, aż do oficjalnej akceptacji „lewych” zwolnień).
Na to wszystko próbowano narzucić interpretację, że niepodle­głość, której 100-lecie czcimy, oznacza, iż władza państwowa jest swoiście sakralizowana, a jej „suwerenność”, także wobec własnego narodu, nie podlega żadnym kompromisom. Tusk tymczasem przy­wołał formułę „nie ma niepodległości bez wolności”, podkreślając, że niepodległość państwa, które narusza wolność, godność i prawa obywateli, jest niewiele warta, a bezkompromisowe rządy większo­ści łatwo przeistaczają się w „rządy bolszewików”. Rysując już linie podziału przed wyborami do europarlamentu, Tusk mówił o nie­bezpieczeństwie niechcianego, „lunatycznego” polexitu, do czego prowadzi kontestowanie przez rządzących unijnych reguł i wartości, stawianie egoizmu nad solidarnością. „A kto jest przeciw naszej obecności w Europie, ten jest przeciwko polskiej niepodległości”.

Ale bodaj najważniejszy przekaz Tuska był taki (z wywiadu dla „GW”): „W Polsce zawsze byli antysemici i nacjonaliści, socja­liści i liberałowie, ludzie mroku i oświecenia. Ale na końcu zawsze są konkretne decyzje konkretnych polityków. I one przeważają.
Nie ma fatalizmu w polityce”. Mówiąc inaczej, społeczeństwo może wyglądać jak pochody 11 listopada - „od faszystów po lewaków” - ale to politycy w znacznej mierze odpowiadają za to, jakie cechy, zachowania i psychologie wspierają, wzmacniają, organizują. Au­torytarna, agresywna, nieufna, megalomańska władza będzie sobą zarażała wspólnotę. Ciekawe, że niemal to samo mówi w wywiadzie dla POLITYKI była sekretarz stanu USA Madeleine Albright, autorka ukazującej się właśnie w Polsce bestsellerowej książki „Faszyzm. Ostrzeżenie”. Ludzie nie rodzą się faszystami, ale poprzez intensywną propagandę, szczucie przeciw mniejszościom, wzmac­nianie myślenia plemiennego, manipulowanie społecznymi lękami można z nich zrobić lojalnych wykonawców poleceń, na ogół psy­chopatycznego, wodza. Pech, jeśli władza, nawet wybrana demo­kratycznie, jest gorsza niż społeczeństwo, które reprezentuje.
   Więc, wracając do 11 listopada, problemem Polski w Roku Stulecia nie są grupy nazioli, czy jakieś postendeckie społeczne klimaty, ale „bolszewizująca” wodzowska władza. Jednak - i to mogłaby być optymistyczna część przesłania - jak długo odbywają się wolne wybory (następne już w maju), nie ma fatalizmu. A niepodległość może maszerować pod rękę z wolnością i solidarnością.
Jerzy Baczyński

Gorzko

Myślałem, że się zaczęło. I to w taki dzień! Wozy pancerne ministra Błaszczaka waliły Po- niatoszczakiem przez Wisłę na wschód. A Putin w Paryżu, zanim wróci, będzie po balu. Na szczęście szybko się wyjaśniło, że nasze wojsko jedzie w celach pokojowych i tylko na Saską Kępę. Trwały obchody 100-lecia niepodległości. Czoło marszu przesu­wało się z powagą konduktu po asfalcie. Twarze ponure, usta - podkowa w dół, wzrok w próżnię. Nikt z nikim nie rozmawiał. Jakby szli nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że muszą. Od ludzi odgradzał ich solidny płot żandarmerii i policji. Dalej był kilometr pustki, a potem już tylko główni beneficjenci z czerwoną łuną nad głowami. Niecierpliwie czekali na sygnał do startu. Niektórzy, jak neofaszyści z Forza Nuova, przyjechali prosto z Włoch. Z ziemi włoskiej do Polski.
   Tego dnia w samo południe na apel prezydenta mieli­śmy wszyscy w całym kraju odśpiewać hymn narodowy. On sam wszedł na zabrany warszawiakom pl. Piłsudskie­go razem z ułanami na koniach. Witał przybyłych dobre 10 minut. Nie zdążył tylko wymienić stojących w piątym rzędzie - zgodnie z etykietą cesarstwa na Nowogrodz­kiej - Donalda Tuska i Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nie przeszkodziło mu to wywrzaskiwać za chwilę dętych farmazonów o konieczności zjednoczenia całego narodu i zapewniać, że pod biało-czerwonym sztandarem jest miejsce dla każdego. W swoim przemówieniu tak wzniósł się na skrzydłach patriotyzmu, że wyrżnął głową o strop piwnicy. Opowiedział o odzyskaniu ojczyzny w 1918, o jej utracie w 1939 i tak mu jakoś wyszło, że dopiero od 2015 r., dzięki PiS, znów możemy cieszyć się wolnością. Nawet nie zatrącił o 1989 r. Prawdopodobnie 4 czerwca cały dzień reperował rower i o niczym nie wiedział. Plakaty z Garym Cooperem wziął za reklamę filmu, który już dawno widział.
   Byłoby nieuczciwością nie wspomnieć, że poprzedniego dnia An­drzej Duda ogłosił krótką listę naj­wybitniejszych Polaków ostatnich stu lat. Znaleźli się na niej marszałek Józef Piłsudski i prezydent Lech Kaczyński. Nawet Jan Pa­weł II się nie załapał. W przyszłość ojczyzny - „nigdy nie białej, nigdy nie czerwonej, tylko biało-czerwonej” - Duda patrzy ufnie i twórczo. Ma jeden świetny pomysł i nam go zdradził - odbuduje Pałac Saski, do którego, jak mówi, bę­dzie mógł wejść każdy Polak i załatwić swoją sprawę. I wy­starczy. Więcej nie trzeba, by być państwem na miarę XXI w.

Trudno mi pisać radośnie o tegorocznych obchodach 11 listopada, bo takiej goryczy nie czułem od daw­na. O pisowskiej nonszalancji, drwinie i rozbebeszeniu święta stulecia niepodległości zapomnieć się nie da. Jedynie Donald Tusk w swoim łódzkim przemówieniu potraktował nas, Polaków, poważnie. Zamiast salceso­nu z frazesów o dumnym państwie i szczęśliwych oby­watelach pod władzą „dobrej zmiany” przestrzegł przed możliwym dalszym ciągiem. Przed miażdżeniem pra­wa, gospodarczym zastojem i sprowadzeniem polityki zagranicznej do przyjaźni z Trumpem i Orbanem. Tusk wypomniał też Dudzie „wyimaginowaną wspólnotę”, bo „kto dziś w Polsce występuje przeciwko naszej silnej pozycji w zjednoczonej Europie, tak naprawdę wystę­puje przeciwko polskiej niepodległości”. Były brytyj­ski premier Cameron naprawdę nie chciał wyjść z Unii, ale musiał. Jarosław Kaczyński w kółko się zaklina, że z Unii wyjść nie chce, ale kłamie. Przecież jakiś czas temu ogłaszał: Polska może zostać sama, a i tak będzie jedyną wyspą wolności i tolerancji w Europie, nikt nam nie narzuci woli z zewnątrz. Kiedyś, w moich szkolnych czasach, się mówiło - tylko głupek wali w słupek.
Stanisław Tym

Droga pani Małgorzato

Po przesławnym laniu, jakie PiS dostało w mia­stach, Marcin Wikło tak napisał na wPolityce. pl: „Małgorzata Wassermann mówiła Marko­wi Pyzie o wewnętrznych badaniach, które przeprowa­dzał przed wyborami jej sztab. Okazuje się, że jedynym zarzutem, jaki pytani wyborcy wysuwali wobec niej, było to, że startuje jako kandydatka Prawa i Sprawiedliwo­ści. Czy na taką rzeczywistość można się oburzać? Moż­na. Czy warto? Nie warto. Należy za to zastanowić się, co spowodowało, że mieszkańcy miast ten podział przy­jęli, że się nim w wyborze kierowali”.
   Widać, że ani pani Małgorzata, ani pan Marcin nie bardzo potrafią odpowiedzieć na to pytanie, więc z tym większą przyjemnością postaram się podpowiedzieć to i owo. Zwłaszcza że pan Marcin pisze również tak: „Wy­niki w dużych miastach pokazują dobitnie, że to nie były wybory samorządowe. Brak logiki jest zastanawiający”.
   Nie, szanowny panie Marcinie, tu nie ma braku logi­ki. W miastach wielkich, średnich i całkiem niedużych to było referendum w sprawie trwających już trzy lata rzą­dów partii pani Małgorzaty. Po raz pierwszy od 2015 roku obywatele mogli wyrazić swoje zdanie kartką wyborczą. Jesteście zajętymi ludźmi, więc pewnie nie zauważyli­ście, że przez ostatnie trzy lata każdy, kto nie zgadzał się z radykalną linią polityczną narzuconą przez PiS i Jaro­sława Kaczyńskiego, był nazywany zdrajcą, komunistą, złodziejem, Targowicą, by użyć tylko kilku z dziesiątek i setek wyzwisk, jakie władza i jej aparat propagandy kie­rowali wobec milionów myślących inaczej ludzi. Wystar­czyło obejrzeć raz „Wiadomości” TVP, by człowiek chciał rwać kamień brukowy, ale że mieszczaństwo spokojne i leniwe jest, to poczekało do wizyty przy urnach, by choć w ten sposób odwinąć się nacjonalistycznym rewolucjo­nistom za demolkę instytucji demokratycznego państwa.
   Może to nie ma specjalnego znaczenia, ale nie histery­zowałem, kiedy Andrzej Duda i PiS wygrali trzy lata temu - za co wielu ma do mnie do dzisiaj pretensje. Dawałem szansę nowej władzy, licząc, że wyciągnęła wnioski po ekscesach lat 2005-2007. Jak się okazało - owszem, wy­ciągnęła. Ale takie, że tym razem przeciwnika na ziemię i but na gardło. Amok zemsty, szczucia i odreagowywa­nia frustracji za urojone krzywdy osiągnął tak niezwykłe poziomy surrealizmu i obrzydliwości, że wyciągnął z do­mów na wybory ludzi, którzy normalnie nie głosują.
   Wracając do zdziwienia pani Małgorzaty. Być może jest jak w pani badaniach i pod każdym względem była pani lepszym kandydatem niż Jacek Majchrowski, na którego wystarczy, że popatrzę półtorej minuty i już mi się chce spać. Być może w ogóle jest pani świetną oso­bą, o czym akurat przesłuchanie Donalda Tuska jakoś jaskrawo nie świadczy, ale wy tam w PiS, jak występu­jecie publicznie, to wiadomo, że zwracacie się do jedne­go widza, więc nie jest to wydarzenie zbyt miarodajne. Załóżmy, że tej komisji nie widziałem i jest pani obłę­dnie profesjonalna, sprawna i szlachetna. Czy gdyby tak było naprawdę, to zagłosowałbym na panią w Krakowie? Oczywiście, że nie. Dlatego, że jest pani z PiS.
   To proste jak konstrukcja cepa. Nie mam swojej ulu­bionej partii, w ogóle za partiami nie przepadam, ale po­czucie odpowiedzialności za państwo, za mój kraj, mój wewnętrzny, głęboko przemyślany patriotyzm mówi mi, że najlepiej przysłużę się ojczyźnie, doprowadzając do odsunięcia od władzy (w tym przypadku nie dopuszcza­jąc do niej) ludzi, którzy ją demolują - czyli partię Pra­wo i Sprawiedliwość z Jarosławem Kaczyńskim na czele.
   To trochę jak z wyborami w 1989 roku. Czy wśród kandydatów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotni­czej byli porządni i kompetentni ludzie? Ależ oczywi­ście i to wielu. Czy mając do wyboru lepszego kandydata PZPR i gorszego Komitetu Obywatelskiego, wybrałbym tego lepszego? Ależ skąd. Bo w PZPR było trochę w po­rządku ludzi, tylko partia straszna. Tak samo jest z PiS. Więc wtedy głosowałem, żeby komunę szlag trafił. Te­raz, z całą sympatią dla pani - pani Małgorzato - kiero­wałem się podobnymi przesłankami. I uczynił tak ogrom wyborców głosujących na anty-PiS, który mieli po kokar­dę waszego zarządzania strachem i pogardą.
   Ale pocieszę panią, pani Małgorzato. Gdyby zdarzy­ło się, że w wyborach naprzeciw pani stanąłby niesamo­wicie kompetentny kandydat ONR - zagłosuję na panią. Co więcej, nasze drogi mogą się zejść, kiedy nie będzie już pani w PiS. Z różnych powodów: bo PiS szlag trafi, rozpadnie się na ugrupowanie kompletnych szaleńców i jakąś bardziej tradycyjną konserwatywną partię, a pani - mam nadzieję - znajdzie się w tej drugiej. Albo uzna pani, że co za dużo, to niezdrowo, i odejdzie z partii. Kto wie. Pozdrawiam serdecznie i sukcesów życzę.
Marcin Meller

Nie przejdziem odry

Razem ze wszystkimi Polakami przeżyłem wielkie święto 100-lecia polskiej niepod­ległości. Jest to święto wszystkich, więc w ramach wolności każdy przeżywał to święto indy­widualnie. Państwo nic spisało się w sprawie organi­zacji znaczących obchodów, pewnie dlatego, że kwota w okolicach 200 milionów nawet dla tak sprawnych or­ganizatorów jak pan premier Gliński i minister Sellin nie dawała gwarancji, że można za te pieniądze zrobić coś poważnego. Jeżeli to ministerstwo na jeden obraz, na dodatek namalowany przez cudzoziemca, wydaje zawrotne sumy, za które można kupić Neymara czy in­nego Messiego, to za 200 milionów nic się nie da zro­bić, poza przypominaniem w radiu i w telewizji, że o 12 mamy śpiewać hymn.
   Hymn śpiewałem wielokrotnie, ponieważ najpo­ważniej potraktowała obchody 100-lccia ekstraklasa piłkarska. Wszystkie mecze niepodległościowej kolej­ki otrzymały okolicznościowe szaliki, biało-czerwone opaski i pełną wersję hymnu. Na Legii we wzruszającej oprawie obok sędziów stanął Marszałek Piłsudski, któ­ry nawet kopnął piłkę, a potem udał się do kabiny VAR, żeby rozstrzygać kontrowersyjne sytuacje. Oprawa na Legii była tak wzruszająca, że zapłakana żyleta zasło­niła swoje twarze pełne patriotycznych łez 15-minutowym biało-czerwonym dymem.
   Błędem głównych organizatorów obchodów było za­proszenie do uczestnictwa męża stanu, który jako Po­lak i Patriota przyjął zaszczytne zaproszenie i pojawił się w paru miejscach, wzbudzając aplauz i szacunek, na jaki zasługiwał. Myślę o Donaldzie Tusku, którego obecność podkreśliła dystans, jaki dzieli prawdziwe­go męża stanu od naszej - przepraszam za wyrażenie - „klasy politycznej”. Teraz, kiedy już wypoczywa­my po święcie, hulając po galeriach handlowych, przy­chodzą nam do głowy pomysły, które mogłyby godnie podkreślić obchody. Ja wymyśliłem - zdaję sobie spra­wę, że zbyt późno - że moglibyśmy jako dojrzali i mą­drzy Polacy z okazji tak wielkiego święta z własnej woli zaszczepić się na odrę. Byłby to akt z jednej strony desperacki, z drugiej strony pożyteczny dla całego spo­łeczeństwa na nowe 100-lecie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Józek, co się dzieje?


Mam wrażenie, że jeste­śmy świadkami nie­codziennych wyda­rzeń, kto wie, czy nie rozpoczyna się nowy polski miesiąc, Listopad, na wzór Marca, Czerwca lub Października. Coś się dzieje, ale co? Józef Hen, wybitny pisarz i złoty człowiek, wydał w tych dniach kolejny tom swoich dzienników (2016-18) pt. „Ja, deprawator”, które połykam prosto z pieca, a w nim sakramentalne pytanie, „co się, k..., dzieje?”.
    „To było po Marcu - wspomina Hen. - Co się do chole­ry dzieje? Pójdę, postanowiłem, do POLITYKI (mieściła się wówczas w jakimś starym budynku w Alejach Jerozo­limskich), dowiem się nareszcie, co się dzieje. Wchodzę, widzę Daniela, on podbiega do mnie i krzyczy: - Józek, kurwa (a więc bardzo był podenerwowany, skoro użył nie tak wtedy częstego przerywnika), powiedz, co się dzieje”.
   Pytanie to powraca dzisiaj, po pół wieku. Józek, co się dzieje? Władza kłamie jak najęta, sam premier został przyłapany na tym przez sąd dwukrotnie. 9 listopada wygłosił przemówienie, dobrze napisane i gładko odczy­tane (to już postęp), ale - niestety - rażąco odbiegające od prawdy, zwłaszcza kiedy zaklinał się, jaki jest proeu­ropejski i apelował o jedność Polaków. Czyżby „pierwszy sort z drugim sortem dzielił się urodzinowym tortem?”.
   Wystarczyło, że przyjechał Tusk i powiedział kilka słów („Józef Piłsudski i Lech Wałęsa mieli o wiele trudniejszą sytuację niż my dzisiaj. Ale dali radę. Dlaczego wy nie mie­libyście pokonać współczesnych bolszewików?”), i noży­ce natychmiast się odezwały. Nowi bolszewicy nie wspo­mnieli o Wałęsie ani o Tusku w swoich przemówieniach, nie powitali przewodniczącego Rady Europejskiej, tylko ustawili go gdzieś w piątym rzędzie. Tusk wlewał nadzieję w serca tych rodaków, którzy liczą na jego powrót do polity­ki polskiej. Jest to coraz bardziej prawdopodobne. Już tylko zobowiązania brukselskie, dobre wychowanie i dyskrecja powstrzymują go przed rzuceniem rękawicy. Co pewien czas Tusk daje swoim zwolennikom zastrzyk nadziei. „Gdy wieje wiatr historii (...) trzęsą się portki pętakom”.
   Czyż nie było oszustwem wyjęcie spod kompetencji miasta Warszawy i przejęcie przez rząd placu Piłsud­skiego w stolicy, pod pozorem ważności tego miejsca dla obronności kraju? Kłamali w żywe oczy. Prowadzą poli­tykę faktów dokonanych. Wszak każdy rozumiał, że cho­dziło o budowę pomników i o zrównanie w wyobraźni następnych pokoleń marszałka stulecia - Piłsudskiego, i prezydenta stulecia - Kaczyńskiego.
   Po wysypce sygnalizującej odrę pojawiła się w rządzie wysoka gorączka: wybory samorządowe. Dla opozycji, bez chwytliwego programu i bez porywającego przy­wódcy - ostatnia szansa pozostania w grze. Dla władzy z kolei - sytuacja wymarzona, koniunktura gospodarcza - świetna, pieniądze - rozdane, media publiczne owinięte dookoła palca, szorstka powiatowa premier zastąpiona gładkim premierem wielkomiejskim. A wynik wyborów nie taki znów dla władzy oszałamiający. Każdy rabin mówi coś innego. Prezes oficjalnie zachwycony, nieofi­cjalnie słyszy się, że liczył na więcej.
   Kolejnym ratunkiem miało być przesłuchanie Tuska przed komi­sją do spraw Amber Gold. I znów porażka. Pierwsze skrzypce grała Małgorzata Wassermann, która jednocześnie startowała w wyborach na prezydenta Krakowa. Bez wahania wykorzystywała komisję do celów wyborczych. Zanim Tusk otworzył usta, już mu pogrozi­ła paluszkiem, a do posła Brejzy mówiła per „złotousty”, jak w maglu, a nie w parlamencie. Posłanka Wassermann wysoko zajdzie.
   Z odsieczą władzy przyszła setna rocznica odzyskania niepodległości - wymarzona okazja dla rządzących. Wła­dza, dla której polityka historyczna jest oczkiem w głowie, postanowiła uderzyć w kalendarz. Przeznaczyła na ob­chody ćwierć miliarda złotych. Jak Polska długa i szeroka, mnóstwo przedsięwzięć rocznicowych, a ich poprawność polityczną gwarantują najbieglejsi z przebiegłych - Piotr Gliński oraz pełnomocnik do spraw obchodów stulecia Jarosław Sellin. Mają oni za sobą takie osiągnięcia, jak ocalenie interesów Polski w Muzeum II Wojny Świato­wej w Gdańsku („najlepszym na świecie” - jak mówi POLITYCE znany historyk amerykański prof. Snyder), na czele którego postawili człowieka o raczej skromnym dorobku, ale na tyle rozgarniętego, że wie, co jest grane: dostrojenie muzealnictwa do oficjalnej pamięci histo­rycznej. Prawda się nie liczy.

Gliński i Sellin to ci dwaj, którzy mieli ukraść stulecie. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie. narodowcy, o któ­rych władza zapewniała, że stanowią zaledwie margines pokojowych marszów złożonych głównie z karmiących matek i ojczulków, którzy niosą swoje pociechy na bara­na. Ryk setek gardeł („a na drzewach zamiast liści”, „raz sierpem, raz młotem”) to było podobno kwilenie nie­mowląt, a dym rac i petard to tylko przelotne zachmu­rzenie. Im bliżej 11 listopada, tym bardziej okazywało się, że rzekomo nieszkodliwy margines zaczyna stawiać warunki, ogon kręci psem. Marsz Niepodległości stał się centralnym punktem obchodów, przesłaniając oficjalną szopkę. Władza wpadła we własne sidła i musiała nego­cjować z „marginesem”, czyli z organizatorami marszu, żeby prezydent i premier mogli pójść na ich czele.
   Bez ani jednej delegacji zagranicznej, pod osłoną pojaz­dów opancerzonych i ani jednej flagi europejskiej, Polska obchodziła stulecie odzyskania niepodległości. Najwięk­szymi beneficjentami jubileuszu okazali się narodowcy. Od tej chwili zaczęli się liczyć nie tylko na ulicach, ale i przy zielonym stoliku - stali się partnerem władzy, a być może nawet jej wspólnikami w nadchodzących wybo­rach. Przywódcy partii i rządu szli w kapsule, oddzielonej od przechodniów i pozostałych manifestantów kordo­nem sanitarnym żandarmerii, jak chorzy na odrę.
   Obóz rządzący od kilku lat powtarza, jakie słabe było państwo Tuska. Nie ściągnęło wraku, nie wyjaśniło afery podsłuchowej, pozostawiło Polskę bezbronną. Za to te­raz mamy państwo uzbrojone po zęby, które nie potrafiło zorganizować jednego marszu na sto lat.
Daniel Passent

Dojrzały patriota

Patriotyczna retoryka bywa instrumentem polityki, która wcale nie służy narodowi i państwu.

Piszę ten tekst w szczególnym czasie. Obchodzimy stulecie odzyskania niepodległości. To czas, który skłania do refleksji nad stanem ojczyzny i do stawiania pytań o to, jaki typ patriotyzmu jest nam teraz szczególnie potrzebny. Nie ulega przecież wątpliwości, że istnieją różne koncepcje patriotyzmu (pisał o tym bardzo przekonująco prof. Andrzej Walicki). Jest też oczywiste, że patriotyzm wyraża się w różnych postawach i działaniach. Pozostają one w związku z wyzwaniami epoki. Jestem przekonany, że obecny czas istotnie różni się od realiów, z jakimi mieliśmy do czynienia jeszcze kilka lat temu. Patrząc z perspektywy Europejczyka i Polaka, wiem, że żyjemy teraz w świecie wyraźnie mniej bezpiecznym i mniej przewidywalnym.
   Co się zmieniło? Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa nie są już przyjacielem Unii Europejskiej. Nie uważają jej za naturalnego sojusznika, ale za rywala, którego warto osłabiać. Obecnie nie można przewidzieć, czy ten sposób postrzegania Europy utrwali się w amerykańskiej polityce, czy też okaże się chwilowym incydentem. Wyniki ostatnich wyborów do Kongresu USA nie przybliżyły nas do odpowiedzi na to pytanie. Wiemy jednak, że druga kadencja prezydencka Trumpa jest całkiem realna.
   Coraz bardziej oddalamy się od porządku światowego, w którym dominującą pozycję zajmuje Zachód, a zwłaszcza USA. W kształtującym się nowym, wielobiegunowym porządku globalnym co najmniej dwa wielkie mocarstwa: Chiny i Rosja, są bardzo odległe od kanonu zachodnich wartości. Czy nam się to podoba, czy nie, Rosja Putina jest znowu wielkim światowym graczem, który - z sukcesami - dąży do poszerzenia swej strefy wpływów i zdecydowanie źle życzy Unii Europejskiej. W interesie Rosji Putina jest izolacja Polski i skłócenie jej z Unią.
   Demografia Afryki i Bliskiego Wschodu, a z drugiej strony zamożność zachodniej Europy powodują, że rośnie presja migracyjna na UE. Pobudza to konflikty cywilizacyjne na naszym kontynencie i ruchy ksenofobiczne, które w niektórych państwach nabrały dużej dynamiki.

W Polsce w ostatnich latach także dużo się zmieniło. Wielu ro­daków odczuwa satysfakcję z powodu sprzyjającej koniunk­tury i wysokiego wzrostu gospodarczego. Jednak zdecydowanie przeważają zmiany na gorsze. Trzy zjawiska uważam za szczególnie groźne dla naszego kraju pod rządami Prawa i Sprawiedliwości.
   Pierwsze to łamanie konstytucji i prawa - w oczywistym celu. Chodzi o koncentrację możliwie największej władzy w jednym ośrodku dyspozycji politycznej. Oznacza to zmianę ustroju państwa na znacznie mniej bezpieczny dla wolności obywateli, ale także: zagrożenie dla stabilności Rzeczpospolitej.
   Drugim bardzo groźnym zjawiskiem jest głęboki podział wspólnoty narodowej. Nie tylko PiS ponosi winę za ten stan rzeczy, ale odpowiedzialność tego ugrupowania jest największa ze względu na systematycznie stosowany przez nie zabieg dzielenia narodu na „dobrych Polaków” i Polaków „gorszego sortu”, a także z uwagi na fakt, że to ono od trzech lat sprawuje władzę w naszym kraju.
   Trzecim niebezpiecznym zjawiskiem jest konflikt z instytucjami Unii Europejskiej, spychający nas na margines UE i redukujący pole manewru Polski w polityce europejskiej. Rządzący posługują się patriotyczną retoryką w tym konflikcie. Odwołują się do narodowej godności i stroją w szaty obrońców suwerenności Polski. Te argumenty trafiają do niemałej części rodaków. Nie dostrzegają oni, iż istota tego konfliktu polega na tym, że polskie władze, które dążą do złamania niezależności sądów i niezawisłości sędziów, nie życzą sobie, aby instytucje unijne przeszkadzały w tych działaniach.
Unia Europejska próbuje jednak bronić praworządności w naszym kraju.

Co z tych rozważań wynika dla polskiego patriotyzmu? Jakie­go patriotyzmu obecnie szczególnie potrzebujemy? Wiem dobrze, że patriotyzmu nie da się sprowadzić do jednej formu­ły, jednej koncepcji. Jesteśmy przecież różnorodni.
   Stawiam tezę, że obecnie szczególnie potrzebujemy patriotyzmu dojrzałego i rozumnego, takiego, który umie odróżniać to, co leży w naszym narodowym interesie, od tego, co mu szkodzi. Umie rozpoznawać polską rację stanu i wie, jak jej służyć. Taki patriotyzm nie odreagowuje narodowych kompleksów ani nie odczuwa potrzeby okazywania wyższości wobec innych narodów. Umie rozróżniać słowa od czynów i wie, że patriotyczna retoryka bywa czasami instrumentem polityki, która wcale nie służy narodowi i państwu.
   Dojrzały patriotyzm to także poczucie odpowiedzialności za los wspólnoty narodowej i państwa. To odmowa bezwarunkowego poparcia dla przywódcy, udzielanego bez względu na to, w jakim kierunku prowadzi on kraj. To także nieustanny wysiłek odczytywania rzeczywistości i szukania odpowiedzi na pytanie o to, co służy ojczyźnie, a co jej szkodzi. To postawa aktywnego obywatela, który wie, że kartka wyborcza ma wielką moc. Wie też, że trzeba działać na rzecz dobra wspólnego, zwłaszcza wtedy, gdy w ojczyźnie źle się dzieje, a jej prawa są łamane.
   Polski dojrzały patriotyzm jest świadomy, że nie tylko położenie geograficzne, ale przede wszystkim wspólna cywilizacja europejska powodują, iż mamy prawo widzieć w Europie naszą szerszą ojczyznę. W obecnych czasach próbą nadania tej idei instytucjonalnej formy jest Unia Europejska. Udział Polski w tej wspólnocie nie wynika jedynie z cywilizacyjnych i ekonomicznych przesłanek, ale jest przypieczętowaniem geopolitycznego i strategicznego wyboru dokonanego przez nasz kraj na przełomie lat 80. i 90. XX w. Unia nie niweluje różnic interesów narodowych. Można i trzeba spierać się ojej kształt oraz przyszłość. Przede wszystkim jednak trzeba w niej być - i to nie na jej marginesie, bo takie usytuowanie nie daje szans na wywieranie na nią realnego i znaczącego wpływu.
   Dziś zaś na życzenie polskiego rządu jesteśmy właśnie na obrzeżach Unii Europejskiej. Ta sytuacja to poważne wyzwanie dla rozumnego polskiego patriotyzmu.
Aleksander Hall

W drodze do apteki

Jadę właśnie do apteki z plikiem recept w ręku. Tak wygląda rachunek za niezdrowe pro­wadzenie się w przeszłości. Rockandrollowiec w pewnym wieku - jeśli zbytnio się nie oszczędzał, pił, palił, odżywiał byle jak - ląduje u lekarza parę razy w roku. Zwierza mu się przez godzinę, potem kontrolu­je sobie krew, cukier, ciśnienie, wzrok, czasem zakłada na szyję kołnierz ortopedyczny, w domu śpi na podusz­ce szwedzkiej, jeśli w ogóle śpi. Jak ma predyspozycje - może być zmuszony do łyknięcia 10 tabletek dziennie. W takich przypadkach świat muzyków zawsze zadaje so­bie pytanie: jak to możliwe, że Keith Richards, gitarzysta zespołu The Rolling Stones, jeszcze żyje. Człowiek ma 74 lata, a całkiem niedawno dopisywał do kontraktu tira whisky na trwającą rok trasę koncertową. A i tak ją prze­rwał, gdy pewnego dnia spadł z palmy kokosowej.
   Ale mój przypadek jest inny. Nie będę go tutaj opisy­wał z detalami, grunt że odziedziczyłem po rodzicach sporo skłonności i właściwie, cokolwiek mi się przytra­fi, lekarz pyta: „to po matce czy po ojcu”? Trudniejsze sprawy związane są z emocjami. W twórczym ataku bez­senność trwa dwie-trzy doby, wtedy obiad je się o 3 rano, śniadanie o 4 po południu, śpi się od 6 do 8 wieczorem. W nocy się pracuje. A jeśli następuje kumulacja zdarzeń, które uderzają z zewnątrz, mamy małe życiowe tsunami.
   W ostatnich dniach codziennie zdarzało się coś, co mnie wykolejało z rytmu. Kampania wyborcza utwier­dziła mnie w przekonaniu, że czas prawdy pośród ludzi się skończył. Zniewagi i kłamstwa sięgnęły tak niskie­go poziomu, że zaczęło mnie zastanawiać, kim są ludzie, którzy tych polityków wybrali. Lubią, jak się nimi pomia­ta, wali z dyńki, przewala na kasę?
   Oglądam klaunów z komisji Amber Gold, którzy pró­bują uprawiać woltyżerkę na śliskim koniu, spadając z niego na twarz i nie ma w nich grama rozwagi, by jed­nak nie wskakiwać ponownie na naoliwiony grzbiet. Bo zaraz znów będzie „bum” i kompromitacja. I jest „bum”, a na ich twarzach uśmiech zachwytu. Jakby Gołota po ciosie Kliczki zatańczył krakowiaka z radości. No, ale Duda też tańczy regularnie, nawet o tym nie wie. Może dlatego Azazel zesłał mi zaćmę, bym mniej widział.
   Wszystkie dotychczasowe recepty na świat uległy przedawnieniu. Brazylijczycy wybrali na prezydenta człowieka, który mówi, że najlepiej będzie zabić kilka­dziesiąt tysięcy obywateli, kobiety to szmaty, homosek­sualiści nie powinni żyć. Ludowi podoba się to bardzo i teraz jest drugim (po filipińskim władcy Duterte) wy­brańcem mas, którym zaimponowała obietnica zbrod­ni. Duterte zabił już około 20 tysięcy ludzi bez powodu, właściwie zabijali współobywatele i policja, a on zabój­ców ułaskawiał. Wystarczyło, że ofiary były podejrzane o posiadanie narkotyków (nie musiały ich mieć). Więc teraz Trump wyzywa idących w stronę granicy z USA uciekinierów z Hondurasu i mieszkających po drodze Meksykanów słowami: „Mordercy, gwałciciele, dilerzy, będziemy do was strzelać” i lud amerykański klaszcze, jakby to było na rodeo, po czym daje mu mocne poparcie w tych stanach, w których najwięcej głosujących to Mek­sykanie właśnie. Wyjaśni mi to ktoś?
   Biorę gitarę do ręki, dopada mnie tweet o tragedii Ry­szarda Szurkowskiego, jednego z moich życiowych bo­haterów. Niedawno go poznałem na premierze książki Tomka Zimocha. Kapitalnie opowiadał, jak rolował ko­larzy NRD przy wjeździe przez bramę Stadionu Dzie­sięciolecia, gdzie rozgrywały się finisze wyścigów. I on, największy kolarz świata, nie ma pieniędzy na rehabi­litację po kraksie. Wystarczyłoby, żeby Morawiecki dał o 100 milionów mniej na goebbelsowską propagandę telewizyjną, i uratowaliby ze stu takich Szurkowskich. Ale kłamstwo jest dziś cenniejsze od życia wielkie­go sportowca. Zbiórkę na pomoc Mistrzowi propaguję więc w try miga, na to ktoś w internecie pisze mi, że to fejk, na pewno chcę wyłudzić kasę, więc go banuję i za­czynam grać.
   Nocą oglądam ciągiem polski serial, który u jednych wzbudził entuzjazm, u innych chłód, że jest płytki jak te­ledysk. Rzeczywiście, scenariusz cienki, dialogi z pierw­szej lepszej kanciapy. Nieważne. Ktoś w sieci zwraca autorowi uwagę, ten dostaje piany. Koniec. Próbuję komponować bluesa dla pewnej piosenkarki, nie mając pewności, czy go polubi, ale chciała. Przez ramię Kaczyń­ski mi mówi, że PiS wygrało wybory. Narodowcy, że zor­ganizują swój marsz bez zgody władz. Policja, że wtedy zastrajkuje. A ja, kurde, w swoim pliku recept nie mam nic na uspokojenie.
Zbigniew Hołdys


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz