Krajobraz przed bitwą
Wyborcza niedziela pokazała, jak
niebezpiecznie jest przewidywać nawet niedaleką przyszłość (także na
okładkach). Ale z ostrożnością trzeba ją jednak próbować przewidzieć. Po
wyborach samorządowych prawdopodobieństwo, że nad Wisłą będzie Budapeszt albo
Stambuł, dramatycznie spadło.
Myli się, kto
sądzi, że to niewiele. Dokładnie taka była w tych wyborach stawka. Wszyscy ci,
którzy uważają, że mogło być lepiej, powinni pamiętać, że mogło być zdecydowanie
gorzej. Więcej, nie tylko ostatnie sondaże, ale ostatnie trzy lata
podpowiadały, że gorzej będzie. A gdyby tak się stało, PiS już teraz z impetem
zmierzałoby po drugą kadencję, a po stronie opozycji zaczęłoby się szukanie
winnych. I Brutusa.
Wyborcy przywrócili
więc polskiej polityce elementarną równowagę. Nie ma już niezwyciężonego PiS i
rachitycznej opozycji. Jest, owszem, wciąż dominujące PiS, ale po drugiej
stronie są coraz bardziej zdyscyplinowane oddziały. Mało istotne jest to, co o
wynikach wyborów mówią oficjalnie przywódcy partii. Istotne jest, co mówią w
zaciszu gabinetów, oraz co czują - i oni, i wyborcy. A teraz, po samorządowej
przygrywce z 21 października, mówią mniej więcej to samo - za rok możliwe jest
wszystko. I to, Szanowni Państwo, jest w polskiej polityce zmiana absolutnie
fundamentalna.
O
roku nachodzący
Jest całkiem możliwe, że wynik przyszłorocznych wyborów
decyduje się w tych dniach. Kto szybciej wyciągnie wnioski, zbierze się do kupy
i zabierze do roboty, ten będzie miał większą szansę na zwycięstwo. Najgorszym
możliwym doradcą byłby triumfalizm, najgorszym stanem ducha - samozadowolenie.
Z tego punktu widzenia imponujący sukces Rafała Trzaskowskiego w Warszawie był
może nawet za duży, bo wielu może przyprawiać o zawrót głowy od sukcesu.
Opozycja zdobyła duże miasta i zbudowała swoistą zaporę ogniową. Ale w Polsce
powiatowej przegrała, i to solidnie. A PiS, mimo kilku poważnych ciosów, które
zaliczyło w ostatnich 17 dniach kampanii (od pierwszego nagrania
Morawieckiego poczynając), w dużym stopniu obroniło swoją pozycję i pokazało,
jak silny ma fundament, jak trwałą ma wyborczą bazę.
Po wyborach „Gazeta
Wyborcza” dała na czołówce tytuł „Pyrrusowe zwycięstwo niepokoi władzę”.
Całkiem uzasadniony. Byłbym jednak spokojniejszy, gdybym tuż obok przeczytał
tekst pod tytułem „Umiarkowanie dobry wynik niepokoi opozycję”. A chciałbym go
zobaczyć jeszcze chętniej, gdy słyszę Katarzynę Lubnauer, która mówi, że
„daliśmy PiS-owi łupnia”. Owszem, 27 procent poparcia w wyborach do sejmików to
lepiej niż w ogromnej większości sondaży w ciągu trzech lat. Ale do wygrania
wyborów 27 procent nie wystarczy. Wcale nie chcę tu zniechęcać opozycji.
Przeciwnie. Już zrobiła ona bardzo wiele, by scenariusz węgierski u nas się
nie powtórzył. Ale to dopiero początek.
Przesłanie o
obronie konstytucji, o Polsce praworządnej i europejskiej, sprzeciw wobec metod
i kłamstw władzy - to wszystko rezonuje dobrze w dużych ośrodkach. Ale w ośrodkach
mniejszych nie trafia najwyraźniej do adresata. Grzegorz Schetyna zwykł
powtarzać, że wybory wygrywa się nie w wielkich miastach, ale w Końskich.
Słusznie. Sprawdziłem wyniki w Końskich. Komitet samorządowców związany z
Koalicją Obywatelską przegrał tam z kretesem.
W wyborczą
niedzielę na medal spisali się obywatele. Jak na nasze standardy frekwencja na
poziomie 54 procent naprawdę imponuje. Ale to także potencjalnie zła informacja.
Jest dość prawdopodobne, że jeśli chodzi o frekwencję, te wybory zużyły ogromną
większość potencjału i że tutaj opozycja rezerw już nie ma. Tym bardziej warto
kombinować, gdzie te rezerwy są i jak z nich czerpać.
Nazajutrz
Po stronie opozycji może się pojawiać pokusa, by uznać, że
jest w sumie nieźle i wystarczy poczekać, by władza pokonała się sama. PiS
rzeczywiście może pokonać PiS, ale odradzałbym liczenie na to, że tak się
stanie. Niezależnie od tego, że wiele wskazuje, iż partia rządząca będzie miała
teraz bardziej pod górkę niż wcześniej. Lepiej zastanowić się nad tym, co po
stronie opozycji poszło nie tak. A najlepiej odwołać się do pomocy badaczy i
socjologów, a nie intuicji. A już absolutnie nie uciekać do zwalniających z
myślenia formułek typu: młodzież na nas nie głosuje, bo się nie interesuje
polityką i ma pstro w głowie; prowincja też nie, bo jej TVP robi wodę z mózgu,
a do tego została kupiona za 500+.
Potrzebna jest
dokładna wiedza na przykład o tym, dlaczego opozycja wypadła tak słabo na
Dolnym Śląsku. Dlaczego wciąż przegrywa młodych. Dlaczego zdaje się mieć nad
sobą szklany sufit. Potrzebne są też wnioski, jak go rozbić. Przydałaby się
analiza wewnątrzpartyjna, dlaczego, podobnie jak w 2015 r., cała Polska poza
wielkimi miastami była wytapetowana banerami i plakatami PiS, a opozycja jakby
tam wyparowała. Tak się wyborów parlamentarnych wygrać nie da.
Opozycja musi
wykonać gigantyczną pracę organizacyjną i intelektualną. Można powtarzać na
okrągło, że mieliśmy sześciopak, a teraz będziemy mieli jakiś inny „pak”, ale
dość powszechne jest poczucie, że opozycja nie ma pomysłu na Polskę po wyborach
poza, skądinąd bezdyskusyjnie niezbędną, depisizacją. Potrzebny jest, jak
sądzę, pomysł, co zrobić, by zwolennicy polskiej prawicy nie mieli poczucia, że
w wyborach będą walczyć o życie. By mieli pewność, że ich troski i wrażliwość
będą uszanowane. Więcej nawet. Że znajdzie się forma instytucjonalna, by je
zabezpieczyć. Mogłoby to na przykład oznaczać zwiększenie uprawnień władz
regionalnych i zakresu ich wpływu nie tylko na decyzje finansowe. Skoro Polska
jest podzielona jak siekierą, co widać na każdej powyborczej mapce, i skoro
widzimy, jak groźny i skazany na niepowodzenie jest realizowany właśnie wariant
wrogiego przejęcia jednej Polski przez drugą, musimy myśleć o tym, jak te dwie
Polski mają się odnaleźć i harmonijnie ze sobą współżyć. Bo nikt stąd nikogo
nie wyrzuci - jesteśmy na siebie skazani. Poza wszystkim dobre współżycie jest
kwestią komfortu nas wszystkich.
Tę przyszłą Polskę
trzeba opisać i namalować. Ten opis musi być wiarygodny, a jednocześnie mieć w
sobie moc uwodzicielską. Potrzebne jest hasło. Potrzebne są nuty. Potrzebna
jest melodia. I potrzebni są kolejni wykonawcy. I soliści, i chórzyści. Czyli
tak silna drużyna, jaką tylko da się w dzisiejszej Polsce stworzyć. Opozycja
bowiem, by wygrać, potrzebuje być czymś więcej niż składanką puzzli. Musi uruchomić
falę. Kalendarz jej sprzyja, bo wybory europejskie w sytuacji, gdy władza
wypowiedziała Europie wojnę, dają opozycji proste hasło i prosty napęd. Ale
wciąż - to kalendarz, sojusznik, nie siła sprawcza.
Na szachownicy
Cały czas będą oczywiście trwały manewry na politycznej
szachownicy. Kto, z kim, jak. Wyniki wyborów w sejmikach w oczywisty sposób
wskazują na zalety jednolitego opozycyjnego bloku. Polityka nie przez
przypadek nie jest jednak matematyką - za dużo w niej namiętności, ambicji i
sprzecznych interesów.
Jeden z najlepszych
w Polsce - z racji doświadczenia i intuicji - politycznych analityków, Aleksander
Kwaśniewski, twierdzi, że do wyborów po stronie opozycji oddzielnie pójdą
Koalicja Obywatelska, oddzielnie PSL, oddzielnie SLD, oddzielnie ruch Roberta
Biedronia. Być może. W takiej sytuacji jednak wykolejenie się choć jednego
wagonika może dać PiS drugą kadencję. Wybory samorządowe pokazały, że i PSL, i
SLD mogą się znaleźć pod progiem. Naprawdę muszą sobie więc odpowiedzieć na
pytanie, czy ryzykować zejście
ze sceny na amen, czy wziąć to, co jednak pewne. Ugrupowanie
Biedronia chce i pewnie powinno samo siebie sprawdzić w wyborach europejskich.
I prawdopodobnie wtedy wszyscy będą mieli jasność co dalej. Do tego czasu
warto zadbać o to, by antagonizm nie przekroczył pewnego progu, po którego
przekroczeniu dialog i kompromis będą już wykluczone. Jeśli słowa, to ostre,
ale nie obraźliwe. Jeśli już ciosy, to nie poniżej pasa.
Pozytywną
informacją dla opozycji jest praktyczne niepowodzenie „projektu Morawiecki”.
Zmiana na stanowisku premiera nie dała PiS nic. Ani sprawniejszego rządzenia,
ani lepszych instrumentów w relacjach z Europą, ani jakiegokolwiek otwarcia w
stronę centrum. A nagrania z Sowy i Przyjaciół niemal przetrąciły premierowi
kręgosłup. Bezwzględny bankier, całkowicie pozbawiony empatii, wciskający
ludziom kredyty, które mogą ich zrujnować, szydzący z ludzi, którym przypisuje
głupotę, i kpiący z dramatycznej kontuzji ich sportowego idola - ktoś taki
jako twarz ludowej rewolucji to po prostu kiepski żart. Opozycja powinna
jednak życzyć Morawieckiemu, by stanowisko zachował. Tego samego powinna życzyć
ministrowi Ziobrze. Na tym etapie oni i ich, powiedzmy, dynamiczna relacja to
zdecydowanie mocne atuty rywalizujących z władzą demokratów.
Ostatnia prosta
Patrzę na stojący na moim biurku, przysłany mi przez czytelnika,
specjalny zegar wskazujący czas do końca kadencji PiS. To teraz rok i
kilkanaście dni. Czyli mało. Bardzo mało. Będzie to rok nie tylko wyjątkowo
ważny, ale też - by tak rzec - wyjątkowo szybki. Za chwilę święta. Tuż po Nowym
Roku początek następnej kampanii. Zaraz po niej wakacje. Kilka tygodni po nich
wybory parlamentarne. A potem, jakby wciąż było mało, prezydenckie. Czeka nas
więc partia szachów z użyciem zegara - zarządzanie czasem będzie tak samo ważne
jak zarządzanie ludźmi i strukturami. A zegar tyka - od wyborów już minął
więcej niż tydzień. Praca domowa czeka.
Przed nami
najważniejszy rok od 30 lat. Stawką w kolejnych wyborach będzie dorobek Polski
po 1989 r., dorobek więcej niż pokolenia Polaków, będzie nią demokratyczny
europejski charakter Polski. Na co dzień lepiej wystrzegać
się patosu, ale mam przekonanie, że tym razem jest on nie tylko uprawniony, ale
i niezbędny. To nam bije dzwon. Patrzą na nas przeszłe pokolenia. Rozliczą nas
z tego, czy ocaliliśmy Polskę. To jest wielki, może największy egzamin w życiu
bardzo wielu z nas. W wyborczą niedzielę miliony Polaków stojących w kolejkach
w lokalach wyborczych pokazały, że stawkę tego, co się dzieje, doskonale
rozumieją. Muszą ją też rozumieć przywódcy opozycji. Już teraz potrzebne są
moralna wielkość i twardość, szlachetność i skuteczność, wiara i determinacja.
Gruba jest księga polskiej chwały, ale nie jest niestety cienka księga naszej
głupoty. W najbliższych kilkunastu miesiącach zapiszemy ważny rozdział. W
jednej albo drugiej.
Tomasz Lis
Rozliczanie z sukcesu
Pierwsze od trzech lat wybory już się
rozegrały; druga tura nic istotnie nie zmieni. Ruszyły więc spory o interpretacje
i, jak można się było spodziewać, opinie są od Sasa do Lasa. W zależności od
tego, jakie się przyłoży kryteria i z czym obecne wyniki porówna, zwycięstwa
zmieniają się w porażki, a wnioski są sprzeczne. Paradoksalnie, w przypadku tak
skomplikowanych wyborów o ich faktycznym wyniku więcej mówią polityczne emocje
i nastroje po głosowaniu niż same liczby i procenty. W PiS, jak słyszymy, już
rozpoczęło się „rozliczanie z sukcesu” i wzajemne podgryzanie frakcji, a we
wszystkich bodaj komentarzach polityków PiS oficjalny triumfalizm brzmi
zdecydowanie nieszczerze; dużo jest za to jawnej krytyki kampanii, przestróg
na przyszłość i w ogóle niedosytu. Może oczekiwania były nadmierne, ale,
prawdę mówiąc, żadne sondaże ani ich średnie wielotygodniowe nie wskazywały na
taki „mało zwycięski” sukces PiS. Warto zresztą wrócić do przepowiedni sprzed
kilkunastu dni: myślę, że opozycja brałaby wtedy w ciemno i z pocałowaniem ręki
ankietera wyniki, choćby zbliżone do rzeczywistych. Więc ostatecznie wygrał
PiS, ale poczucie wygranej jest bardziej po stronie przegranych.
I te emocje nie zwodzą.
Proponuję popatrzeć uważnie na jakąkolwiek
mapę przedstawiającą wyniki wyborów do sejmików wojewódzkich (np. taką, gdzie
„tereny PiS” zaznaczane są na niebiesko, a „kontrolowane” przez opozycję na
żółto). Na razie, przed ostatecznym domknięciem koalicji, proporcja jest 6,5 do
9,5 - te połówki to woj. dolnośląskie, gdzie wskutek lokalnych konfliktów wśród
obecnych i byłych polityków PO o przejęciu władzy decydować będzie 6 tzw.
bezpartyjnych samorządowców. Teraz, zgodnie z ogłoszoną przez Jarosława
Kaczyńskiego doktryną „miecza i mieszka”, ta szóstka zostanie pewnie kupiona
lub zastraszona, jednak układ obrotowy, „piwotalny”, ma to do siebie, że jeśli
zmieni się władza centralna, to i on się może przekręcić. Ale i tak dwie
trzecie terytorium kraju i aż 23 mln mieszkańców znalazło się w strefie
żółtej. Niebieska jest ściana wschodnia i część dawnej Galicji, z łódzkim
jęzorem, gdzie o przejęciu sejmiku przez PiS zadecydował jeden mandat (i
podobno niecałe 200 głosów). Podobne minimalne większości pozwoliły opozycji
obronić wielkie, najzamożniejsze regiony: mazowiecki i śląski, choć tam też
może się wytworzyć układ „piwotalny”.
Oczywiście, że PiS
zwielokrotnił swój obszar sejmikowej władzy, jednak to wcześniejsza sytuacja,
po wyborach 2014 r., była nienormalna, a nie obecna. Zaskakująca nadwyżka głosów
na PSL i niekoalicyjność PiS pozostawiła w rękach partii, która jednak wygrała
ówczesne wybory, tylko jedno z 16 województw (podkarpackie). Dziś wraca jaka
taka równowaga, tworzy się w Polsce rozkład przypominający polityczną mapę
Stanów Zjednoczonych: są stany demokratyczne, republikańskie i tzw. swinging
states, które mogą zmienić polityczne kolory. U nas według tej metafory
mielibyśmy 6 stanów wyraźnie
demokratycznych, 4 konserwatywne i 6 wahających (z których
teraz większość jest po stronie demokratów). Trudno tę mapę uznać za dowód na
przytłaczający sukces PiS.
A jeśli popatrzeć jeszcze bliżej, jest
jeszcze gorzej dla zwycięzców. Otóż na mapie niebieskich województw trzeba by
zakreślić spore regiony żółte: to stolice województw, bez wyjątku i z dużą
przewagą przejęte/obronione przez opozycję. Polskie duże miasta to tylko 15-20
proc. głosów wyborczych, ale - na co zwracaliśmy uwagę tuż po wyborach - to tam
skupia się ogromna większość potencjału gospodarczego, kulturalnego,
edukacyjnego, rozwojowego Polski. Osiem największych miast wytwarza 45 proc.
PKB, a sama Warszawa 18 proc. (dla porównania udział całego rolnictwa w PKB to
2,5 proc.).
Znany politolog
Benjamin Barber (orędownik globalnego sojuszu burmistrzów metropolii) mówił
POLITYCE: „Jedynym źródłem dochodów, jakie mają państwa, są podatki niemal w
całości zbierane w miastach”, rząd nigdy nie będzie miał pełni władzy, jeśli
politycznie nie kontroluje swych miast. Tymczasem w Polsce wytworzyła się
sytuacja bez precedensu: większościowy rząd centralny nie panuje nad żadnym (!)
dużym miastem (na 107 miast prezydenckich wygrał tylko w 10), a w stolicy
kraju, gdzie musi urzędować, poniósł spektakularną, wręcz upokarzającą,
porażkę. To nie odbiera PiS możliwości wygrania kolejnych ogólnopolskich
wyborów, ale dramatycznie uszczupla realny zakres władzy. Z tego punktu
widzenia nawet nowe zwycięstwa sejmikowe PiS stają się kłopotem, bo trudniej
będzie - co chyba planowano - osłabiać kompetencje także władz marszałkowskich.
PiS powyłączał rozmaite konstytucyjne bezpieczniki ograniczające samowolę
rządu, jednak samorządów połknąć nie zdołał; przeciwnie, wybory bardzo je
wzmocniły.
Względny sukces PiS - nie wchodząc już w
spór, czy partia dostała milion głosów więcej (w porównaniu z 2014 r.), czy
paręset tysięcy mniej (w porównaniu z 2015 r.) - pozostawił w rękach opozycji
solidny kawał władzy, w tym miliardowe lokalne budżety, dziesiątki tysięcy
stanowisk - i to aż na 5 lat, bo kadencje władz samorządowych zostały
przedłużone.
Nie ma żadnego normalnego sposobu, aby tak zakorzenioną
opozycję wyrugować z systemu władzy państwowej. Więc bez względu na wynik,
wybory w 2019 r. już zostały przez PiS częściowo przegrane. Dodatkowo opozycja
ujrzała z całą jaskrawością, na czym polega zabójcze działanie systemu
d'Hondta, premiującego duże bloki wyborcze. PiS, mając w wyborach sejmikowych
34 proc. głosów, wziął aż 46 proc. mandatów; bez tej premii z kretesem
przegrałby z rozproszoną dziś opozycją w kolejnych województwach. Opozycja ma
więc imperatyw, aby pilnie testować nowe sojusze i koalicje, do czego idealnie
nadają się nadchodzące wybory do europarlamentu, w których łatwo skupić się pod
jednym żółtogwiaździstym sztandarem. Zyskała też polityczny czas, by lepiej
przyszykować się na wybory sejmowe i na to, „co po PiS?”, bo jednak boleśnie
uderzyła głową w wyborczy sufit.
Ale i partia
rządząca ma ból głowy: zwycięstwo, zwłaszcza w Polsce wschodniej, wśród
wyborców gorzej wykształconych, wiejskich, starszych oraz druzgocąca porażka
wśród wyborców miejskich, mogą skłaniać do porzucenia „zabiegów o centrum”,
uproszczenia i zaostrzenia przekazu, gry na lękach, stereotypach, patriotycznym
patosie, obietnicach socjalnych. Czyli zwiększenia zawartości PiS-u w PiS-ie.
Z drugiej strony zwiększa to groźbę mobilizacji,
statystycznie liczniejszego, elektoratu opozycji, co zaprowadziło już PiS do
klęski w 2007 r. i popsuło wyniki 2018 r. Więc może jednak łagodniej? Obie
strategie odpędzania Złego (które na okładce ilustrujemy pięknymi
halloweenowymi dyniami) są ryzykowne - a po wyborach 21 października PiS już
chyba wie, że może przegrać, zaś opozycja wie, że przegrać nie musi.
Jerzy Baczyński
Szufla i słupek
Jeszcze tylko druga kura wyborów...
Przepraszam, oczywiście tura. Kura mi się skojarzyła ze Stadionem Narodowym,
gdzie parę dni temu odbywało się I Forum Wsparcia Polskiego Biznesu za Granicą.
Nieoczekiwanie obrady zaszczyciła performerka przebrana za polską patriotyczną
kurę - nioskę mam nadzieję. Na głowę włożyła pióropusz utkany kwiatami i
motylami z naszych pól, jej pierś zdobiło tekturowe biało-czerwone serce z
napisem „Polska”, a na spódnicy skrzydła rozwinął orzeł biały. Na wszelki
wypadek, gdyby ktoś się nie zorientował, o co chodzi, kura dzierżyła jeszcze w
ręce flagę narodową. Niech naszemu rządowi same złote jaja zniesie na stulecie.
Wspominam o tym, bo
partia rządząca szykuje nam uroczyste obchody Święta Niepodległości. Zaczną się
już 10 listopada, w 103. miesięcznicę, odsłonięciem pomnika Lecha Kaczyńskiego.
Ojca naszej współczesnej niepodległości, jak był łaskaw powiedzieć Jacek
Sasin. Pozwolę sobie wyrazić przekonanie, a nawet pewność, że ojcem naszej
współczesnej niepodległości jest, był i będzie Lech Wałęsa. Wie o tym zresztą
cały świat. Prezydent Kaczyński też to wiedział.
Jestem ciekaw, czy
podczas uroczystości byli polscy prezydenci i premierzy usiądą obok Andrzeja
Dudy. To trudna decyzja świętować z facetem, który zawodowo łamie konstytucję.
Jedno jest pewne: 11 listopada będzie pochód i wezmą w nim udział narodowcy
spod wiadomego znaku. I tu na pewno pojawią się zagraniczni goście z całej
Europy. Ojciec Rydzyk, najwspanialsza kielnia nasza, „niesamowicie się
buduje”, gdy myśli o tej „pięknej młodzieży i ich katolickiej oraz
patriotycznej postawie”. Jak to miło się złożyło, że europarlamentarzyści PiS
parę dni temu głosowali przeciwko rezolucji zakazującej działalności grup
neofaszystowskich w UE.
Słupek wkopany
przed wyborami samorządowymi łopatą prezesa Kaczyńskiego w Mierzeję Wiślaną
został następnego dnia wykopany. Będzie podobno stał na trybunie honorowej
obchodów 100-lecia jako symbol tego, że się nie damy odciąć od morza. Obok
słupka na trybunie pojawi się wyżej wspomniana łopata. Taką właśnie szuflą
premier Morawiecki będzie sypał swoją prawdę w głowy Polaków.
Na szczęście nie
każdy da sobie wsypać, choćby tę o podnoszeniu przez PiS „niezawisłości,
niezależności i obiektywności wymiaru sprawiedliwości”. A propos rządu. Słyszałem
wiceministra Sellina w TVN24. Zapytany o słówko komentarza do drugiego już
wypadku z Beatą Szydło w roli głównej, odpowiedział, że największa i nie do
końca wyjaśniona katastrofa miała miejsce za rządów Platformy i PSL. Chodziło,
rzecz jasna, o Smoleńsk. Przypomnienie Smoleńska przy okazji niegroźnej
stłuczki jest z pewnością nadużyciem, ale arogancki Sellin o takie drobiazgi
nie dba. Mnie w tych wypadkach zatrważa nonszalancja wożonych limuzynami, bądź
co bądź vipów. Czy pani premier, obecnie wicepremier, nie stać na trzy słowa:
„Jedźmy trochę wolniej”? Po pasach w Imielinie chciała przejść kobieta z
dziecięcym wózkiem. Szydło nie dba o własne bezpieczeństwo - powiedzmy, że jej
sprawa. Ale niech się liczy z innymi, bo na drodze nie jest sama.
Stoję przed moim domem nad Wigrami. Niby
jestem na swoim podwórku, ale to także część przesmyku suwalskiego.
Strategicznego terytorium między Białorusią a obwodem kaliningradzkim. Nie
boję się, bo wiem, że dba o mnie minister Błaszczak. Wprawdzie artylerię ma z
lat 60. ubiegłego wieku i z tym złomem musi zostać, ale tak Rosjanom się nie
da. Właśnie zapowiedział, że zwiększy suwalski garnizon o kilkaset etatów.
Zuch.
Stanisław Tym
Egzamin
Następny, proszę! Imię i nazwisko.
- Meller Marcin.
- Tu nie Węgry ani
polskie zacofanie.
Najpierw się mówi imię, potem nazwisko.
- Bardzo
przepraszam, to z nerwów. Zawsze tak mam przed egzaminem.
- No, już dobrze,
dobrze. Dlaczego chce pan wstąpić do opozycji?
- Taki powód
bezpośredni to przydałoby mi się trochę gotówki, na sylwestra chciałbym do
ciepłych krajów, gdzieś tam, gdzie ci protestujący lekarze rezydenci sobie
jeżdżą. Ale tak ogólnie to szczerze i bardzo nienawidzę Polski.
- Świetnie. Proszę
bez zastanawiania się wymienić ostatni antypolski czyn, jakiego się pan
dopuścił?
- Eee, zwróciłem
sąsiadowi uwagę, by nie palił śmieciami!
- Bardzo dobrze! Co
jeszcze?
- Posegregowałem
swoje śmieci. Pojechałem do pracy rowerem. Byłem w kinie na „Klerze” i „Zimnej
wojnie”. Czytałem Miłosza i Gombrowicza. Stanąłem w obronie kolorowej
dziewczyny zaczepianej przez pijanych wyrostków.
- Znakomicie. A jak
swoją nienawiść do Polski okazuje pan w czasie wolnym?
- Oglądam
niemieckie seriale. Ostatnio „Babylon Berlin” i „Dark”. Znakomite. Nie ma w
nich nic o Polsce, ale miałem takie poczucie, że jakby twórcy coś o Polsce
nakręcili, to by były bardzo antypolskie produkcje. I dużo słucham francuskiej
muzyki.
- Żydów pan czyta?
Ogląda?
- O tak! Ostatnio „Who is America?” Sachy
Barona Cohena. I „Last week tonight” Johna Olivera. On akurat nie Żyd,
ale poczucie humoru jak u najprawdziwszego Żyda. O Polsce jeszcze nie było,
ale jak się nią w końcu zajmie, to na pewno będzie wściekle antypolskie, bo z
twarzy mu tak antypolskością bije. Nie mogę się doczekać.
- Skąd u pana ta
antypolskość?
- Czy ja wiem? Od
dzieciństwa słyszałem, że jestem kanalią. Pierwszą oranżadę w proszku ukradłem
ze sklepu już we wczesnej podstawówce i tak mi to złodziejstwo w charakterze
zostało. Lubię kraść, kombinować, oszukiwać. Uczciwość mnie brzydzi.
mam taką lewacką słabość do konstytucji. No, poza tym proszę
na mnie spojrzeć - morda, nie twarz. Już choćby ona wykluczałaby mnie z obozu
patriotycznego, co i tak specjalnego znaczenia nie ma, bo ja lubię zdrajców. W
salonie mam nad telewizorem portrety wszystkich targowiczan i ostentacyjnie odwiedzam
restauracje wegetariańskie.
- Ma pan psa?
- Szwagier ma. To w
naszej rodzinie element najbardziej zdemoralizowany, podły, animalny.
- Co robicie z
kupami?
- Złośliwie
sprzątamy. Szwagier to nawet chodzi z torebkami i zmiotką. Mamy takie poczucie,
że każda sprzątnięta kupa to cios w tożsamość kulturową Polski, zamach na katolicyzm
i naturalny boski porządek. A już zupełny antypolski szczyt podłości uprawiam w
kawiarniach i restauracjach, bo jak wychodzę z toalety, to gaszę światło.
- A co ze
stosunkiem do gejów?
- No, tak osobiście
to ja zawsze wolałem panie, ale codziennie staram się namówić przynajmniej dwie
osoby na homoseksualizm. Dzieciom znajomych kupuję teletubisie i jak jestem na
Mazurach, to wrzucam zdjęcia tęczy na Insta.
- Jakbyśmy
wystawili w wyborach mopa albo wiadro, to zagłosuje pan na nie?
- Oczywiście.
Wolałbym oczywiście na świnię, skunksa, padalca, gada, ścierwo albo
przynajmniej na unijną szmatę, ale wiadro może być. Najchętniej wiadro pomyj.
- Pana ulubione
zboczenie?
- No wszystkie
lubię, dbanie o przyrodę jest fantastycznie wstrętne, niezgoda na bicie dzieci
trąci ostrą patologią, ale tak najbardziej to chyba przestrzeganie praw
mniejszości.
- Toś pan
konkretnie pojechał. Jesteś pan tak odrażający, że z brudnym sumieniem możemy
pana oficjalnie przyjąć do opozycji. Przy wyjściu dostanie pan kopertę z
gotówką, tom poezji Szymborskiej i „Kler” na DVD. Odmaszerować
Marcin Meller
Gratulujmy sobie
Na nasze głowy, a przede wszystkim na nasze
mózgi, raz po raz spadają ciosy Jesteśmy zadręczani pytaniami, na które nic
jest łatwo odpowiedzieć. Zacytuję tylko niektóre z nich. Czy można korzystać z
przejść dla pieszych w okolicach Oświęcimia? Gdzie kupić w podziemiu żarówki,
które nie oszczędzają prądu i psują atmosferę? Czy w porządku prawnym słowo
„natychmiast" oznacza to, co oznacza, czy też natychmiast znaczy np. za
miesiąc albo za pół roku? Czy sędzia, który spotyka się z młodzieżą ubrany w
togę, to sędzia, czy komediant naruszający sędziowską powagę? Czy premier
Szydło musi jeść obiady w Brzeszczach, czy też może, tak jak inni obywatele,
zjeść sobie hot doga na stacji namiestnika Obajtka? Czy będziemy mogli latać z
Radomia w innym kierunku niż na południc? Wszystkie te sprawy spadły na nas, a
my nic do końca mamy narzędzia, żeby je rozwiązać. Politycy mają sprawy
ważniejsze. Licytują się, kto wygrał? Jest paru wybitnych specjalistów od
przekuwania klęski w sukces. Występują z jednej i drugiej strony. Krzyczą na
siebie. Grają szczęśliwych. Udają, że piją szampana po zwycięstwie. Akurat na
to pytanie odpowiedź jest prosta. Po raz pierwszy wygrali wyborcy. Przekonali
się chyba drugi raz po słynnych czerwcowych wyborach, że każdy głos się liczy.
Pomijając miażdżące personalne sukcesy, takie jak Hanny Zdanowskiej w Łodzi czy
też Rafała Trzaskowskiego w Warszawie, okazało się, że polski wyborca
niechętnie analizuje przynależność partyjną, ale dokładnie wie, kto jest dobrym,
a kto złym gospodarzem. Przestrzegając przed triumfalizmem, zachęcam
wszystkich, a żeby już myśleć o wyborach w przyszłym roku. Niepokoi mnie
premier Beata Szydło, która wybiera się do Parlamentu Europejskiego. Powstanie
kolejne trudne pytanie. Jak tu wrócić z Brukseli na obiad do Brzeszcz?
Szanowni politycy, to my wygraliśmy, a w przyszłym roku wygramy jeszcze
bardziej. Gratulacje, drodzy wyborcy.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Jaśnie oświecony prezydent
Nie będzie Edison
pluł nam w twarz i dzieci nam oświecał! Mamy swojego Łukasiewicza i lampy
naftowe! Nasz polski smog powszedni, niech nas zatruwa, to nasza suwerenna wola
i decyzja.
Wizyta prezydenta Polski w Berlinie
zostawiła wyraźny ślad: niezliczoną liczbę dowcipów na temat Andrzeja Dudy i
jego żarówek. Humor w narodzie nie ginie, szczególnie w trudnych czasach. Na
szczęście - bo ta nieznikająca, zbawienna cecha Polaków wielu z nas utrzymuje
przy życiu i pomaga normalnie funkcjonować Pozytywnym śladem po berlińskiej
wizycie na Forum Polsko-Niemieckim był też zalew wyliczeń i informacji: ile to
energii oszczędzamy, używając żarówek nowej generacji i jak to wpływa na
zmniejszanie ilości produkowanego przez nas CO2. W sumie o 15 mln ton w ciągu
roku, już nie mówiąc o wielokrotnie niższych rachunkach za elektryczność.
Komisja Europejska
nie mogła wymarzyć sobie lepszej komunikacji społecznej niż tej sprowokowanej
wypowiedzią Dudy na temat - nie zawsze łatwej i zrozumiałej - legislacji
europejskiej! A ja z radością się dowiedziałam, że nie jest tak - jak twierdzi
wielu - że „zwykłemu obywatelowi” (nie lubię tego określenia i myślę, że
„zwykły obywatel” po prostu nie istnieje) instytucje europejskie kojarzą się
wyłącznie z bezduszną biurokracją i bezsensownymi przepisami. Prezydentowi Dudzie
tak się kojarzą, ale w przeciwieństwie do niego mnóstwo ludzi rozumie i
popiera np. zakaz używania azbestu czy wielokrotnie obśmiewane decyzje
dotyczące zmniejszenia pobierania energii przez odkurzacze.
Zapewne więc zachęcanie przez Unię do stosowania nowych ekologicznych
spłuczek klozetowych, które zużywają trzy razy mniej wody niż tradycyjne,
również dziwi pana prezydenta.
Przepraszam, że sprowadzam mój wywód do WC,
ale zbliża się szczyt klimatyczny w Katowicach, na który przygotowano wiele
bardzo ciekawych materiałów. Sporo z nich opisuje, mające nastąpić w
najbliższych dekadach w kilku regionach Polski, zestepowienie. Może warto więc
używać wody bardziej świadomie i oszczędnie? Komisja Europejska informowała
bowiem, że jeśli tylko 10 proc. gospodarstw w Unii wprowadziłoby to ekologiczne
rozwiązanie, zaoszczędzono by w sumie 390 min euro.
Jeżeli żarówki,
według pana prezydenta, sprowokowały brexit, to co dopiero cała pozostała
reszta przepisów i zaleceń? Bo to nie koniec! Na zeszłotygodniowej sesji w Strasburgu
przegłosowaliśmy zakaz produkcji jednorazowych plastikowych talerzy, sztućców
oraz plastikowych słomek do picia! Furda zatrute oceany, ryby, wody gruntowe,
furda plastik, który już jest w naszych organizmach! „Przeregulowanie i pewna
opresyjność” - powiedział pan prezydent w TVP Info. Jego wypowiedź dotyczyła
na razie tylko żarówek, zastanawiam się, co będzie, kiedy dowie się o całej
reszcie? Że dorzucę kilka innych tematów z ostatniej sesji: obowiązek
poprawienia jakości wody pitnej, ograniczenie emisji CO2 przez samochody i - co
pewnie najgorsze - żądanie zdelegalizowania organizacji o charakterze
neofaszystowskim i rasistowskim w całej UE.
Europosłowie PiS
głosowali wprawdzie za wprowadzeniem żarówek energooszczędnych, ale było to tak
dawno temu, że prezydent Duda już o tym nie pamięta. Za to przy rezolucji
żądającej od państw członkowskich Unii podjęcia zdecydowanych działań w celu
zatrzymania rosnącej fali przemocy neofaszystowskiej posłowie PiS twardo i
zgodnie zagłosowali: NIE! Niektórzy z nich poczuli się nawet tą rezolucją
obrażeni. Przeregulowanie i opresyjność?
Pana prezydenta zdenerwowało też pytanie,
dlaczego radiowa Trójka nie poinformowała o postanowieniu europejskiego Trybunału
Sprawiedliwości zawieszającym stosowanie przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym,
zmuszających do przejścia na emeryturę
sędziów SN, którzy ukończyli 65 lat. Zamiast odpowiedzi Andrzej
Duda dał dziennikarzowi do zrozumienia, iż wie o tym, że media w Niemczech nie
są wolne - w przeciwieństwie do polskich, które są wolne, bo poinformowałyby natychmiast
i ze szczegółami, gdyby jakaś kobieta została zgwałcona. Duda nawiązał tu do
wydarzeń sprzed dwóch lat, kiedy podczas sylwestrowej nocy na dworcu w Kolonii
napastowano kobiety - o czym niemieckie media przez kilka dni milczały,
natomiast polskie rozpętały histerię, donosząc o masowych gwałtach, w co wielu
odbiorców wtedy uwierzyło.
Zgadzam się z
Donaldem Tuskiem, że Andrzej Duda, kiedy jest pogubiony, potrzebuje naszego
wsparcia. Uprzejmie więc informuję pana prezydenta, że gdyby telewizja w Polsce
miała informować o gwałconych kobietach, toby musiała to robić co najmniej 3
razy dziennie!
Coraz wyraźniej słychać z ust
przedstawicieli polskich władz głęboką niechęć do Unii Europejskiej. Z jednej
strony zaklinają się, że absolutnie chcą pozostać w Unii, ale z drugiej
bajdurzą o żarówkach i przy każdej okazji straszą gwałtami dokonywanymi przez
imigrantów w Europie Zachodniej. Polacy jednak śpią (w miarę) spokojnie, bo
ciągle jeszcze są przekonani, że rząd nas z Unii tak łatwo wyprowadzić nie
może. Skoro wchodziliśmy do UE zgodnie z naszą decyzją wyrażoną w referendum,
to przy wyjściu z Unii też tak musi być - uważa wielu i podpiera się przykładem
Wielkiej Brytanii, gdzie referendum się odbyło.
A ja wieszczę: nic
z tych rzeczy! Mamy w ustawie o umowach międzynarodowych artykuł 22a, który
wyraźnie mówi, że wystarczy zwykła większość w Sejmie... Więc budzimy się rano
i dowiadujemy się, że Rada Europejska została poinformowana o naszym wyjściu z
Unii. Bo oczywiście pogubiony prezydent bladym świtem, w mrocznym świetle
starych żarówek w żyrandolu, wszystko podpisze.
Róża Thun
Mój Parlament
Don Vasyl - słynny cygański pieśniarz i animator
kultury romskiej, mieszkaniec Ciechocinka - nie dostał się do rady powiatu w
Aleksandrowie Kujawskim, zdobywając w wyborach zaledwie 43 głosy. Szkoda.
Liczyłem na to, że mieszkańcy zechcą kogoś takiego mieć w swojej radzie. Nie
znam go osobiście, nie ma w moim pisaniu żadnej protekcji ani kumpelstwa -
jest jedynie coś, co krąży po mojej głowie od wielu lat i czym co jakiś czas
dzielę się ze znajomymi (także politykami), a oni wtedy cmokają i mówią:
„ciekawe”, ale zaraz potem dodają: „ale niemożliwe”. Na pytanie, dlaczego
niemożliwe, mówią: „wiesz, jak jest”. Otóż nie wiem.
Poważne rozmyślania
naszły mnie w trakcie kampanii wyborczej Baracka Obamy na prezydenta USA ponad
dziesięć lat temu. Wtedy też mówiono „niemożliwe”, kultura amerykańska jeszcze
chwilę wcześniej traktowała czarnych jako coś żyjącego obok, poza legalnym
nurtem, w zadymionej atmosferze, gorszego, owszem, barwnego, ale lepiej niech
mają własne toalety, wagony w tramwajach, szkoły i kina. Pierwsze płyty Elvisa
Presleya niszczono, gdyż śpiewał „zbyt po murzyńsku”. I nagle zjawia się czarny
facet, który sposobem bycia zniewala białą Amerykę i zostaje wybrany na
prezydenta. Dziś, trzy lata po odejściu ze stanowiska, Obama budzi sympatię
67 procent Amerykanów.
Napisałem wtedy w
felietonie, że aby zdać sobie sprawę z przełomu kulturowego w USA, który
doprowadził do wygranej Obamy, trzeba sobie wyobrazić, że prezydentem Polski
zostaje Rom. Gdy rozmawiałem ze znajomymi - widziałem niejednokrotnie
zdumienie na ich twarzach i wtedy dopytywałem: „A dlaczego nie? A jeśli byliby
to najmądrzejsi ludzie, najwspanialsi politycy I wizjonerzy, to też nie?”. I
wtedy pojawiała się konsternacja. „A chirurg Rom, geniusz, by ci też
przeszkadzał?” - dopytywałem przekornie.
Chwilę później
premierem Kanady został młody i przystojny Justin Trudeau. Jako pierwszy
premier w historii Kanady postawił na parytet płci - w jego rządzie było 15
kobiet i 15 mężczyzn. Powiedział: „Mój nowy rząd jest różnorodny jak sama
Kanada”. Ministrem sprawiedliwości została prawniczka Jody Wilson-Raybould,
nazwisko cokolwiek mylące - to Indianka o imieniu Puglaas, co znaczy „kobieta
zrodzona ze szlachetnych ludzi”. Ministrem sportu i osób niepełnosprawnych - prawniczka
Carla Qualtrough, która w 90 proc. utraciła wzrok (formalnie jest niewidoma,
jest też medalistką igrzysk paraolimpijskich w pływaniu). Ministrem ds.
weteranów - prawnik Kent Hehr, który w wieku 21 lat został przypadkową ofiarą
strzelaniny gangów w Calgary - porusza się na wózku. Ministrem ds. instytucji
demokratycznych - Maryam Monsef, była uchodźczyni z Afganistanu. Ministrem
obrony - Sikh Harjit Sajjan, były żołnierz na misjach i policjant do walki z
gangami (z Indii przybył jako pięcioletnie dziecko z rodzicami). Sajjan urząd
sprawuje w czerwonym zawoju na głowie. W rządzie jest też oficjalna doradczyni
do spraw LGBT w randze członka gabinetu. I to jest coś, co mi się podoba.
Żyjemy w
przeświadczeniu, że tylko politycy mają uprawnienia do manipulowania przy
konstytucji, że tylko oni są władni taki dokument sprokurować. Nic bardziej
mylnego. Jest nas 38 milionów różnych ludzi. Nie istnieją „prawdziwi Polacy”,
monolit, o określonych obyczajach i powinnościach. Trzeba myśleć barwnie, obok
nurtu politycznego.
W mojej konstytucji
30 miejsc ze wszystkich 460 w parlamencie byłoby zarezerwowanych dla przedstawicieli
środowisk, które innym sposobem nigdy by tam nie weszły. Chciałbym, żeby w
naszym Sejmie miał konstytucyjnie zapewnione miejsce przedstawiciel każdej
liczącej się mniejszości. By byli w nim ludzie, których obecność odczuwamy na
co dzień - bezpartyjny weteran wojny, człowiek niewidomy, kapłani Kościołów katolickiego
i prawosławnego (dlaczego nie?), Białorusin, Litwin, Ślązak, Żyd, Rom,
muzułmanin, reprezentant środowiska LGBT, osoba niepełnosprawna, reprezentant
opozycji ulicznej, były prezydent, policjant ds. przestępczości zorganizowanej,
reprezentant starszyzny emeryckiej w wieku 80+ - lista do uzgodnienia. Tryb
ich wyboru również. Nie powinni być członkami partii i należeć do
parlamentarnych klubów - powinni reprezentować swoje środowiska, by ich opinie
mogły wybrzmieć. Być może ich głosy powinny stanowić 0,5 głosu zwykłego posła,
nie wiem. Ale naprawdę - nic się nie stanie złego, jeśli zamiast niektórych
polityków zjawią się na mównicy sejmowej weteran wojny, Rom albo np. biskup
Pieronek.
Zbigniew Hołdys
Żarówka w tunelu
Widać żarówkę w tunelu - odetchnąłem po I
turze wyborów, bo „dobra zmiana” panoszy się wszędzie. Nawet w Ziemi
Obiecanej. W tygodniku „Przegląd” ciekawa rozmowa Roberta Walenciaka z
Danielem Bar-Talem, profesorem psychologii społecznej uniwersytetu w Tel
Awiwie. Autor wielu książek mówi: „W Izraelu też władza twierdzi, że jej
przeciwnicy nie mają legitymacji społecznej, nie rozumieją interesu państwa,
ocierają się o zdradę, nie mają nic wspólnego z szeroką publicznością. Tak
samo dzieje się w Polsce i w Stanach. Wszędzie tam władza buduje podobną
narrację, że ci, którzy z nią się nie zgadzają, stają się wrogami narodu. Bo to
my jesteśmy jego reprezentacją. Ja nazywam to monopolizacją patriotyzmu - mówi
izraelski psycholog. - Ludzie kochają swój naród, kochają państwo, są
patriotami. Ale - to często się zdarza - nie zgadzają się z władzą. Dla władzy
nie są już patriotami, tylko wrogami. Patriotami są jedynie ci, którzy wierzą w
ideologię grupy rządzącej, w jej liderów. A inni - to zdrajcy. Niestety, to
jest droga do totalitaryzmu. A oni wszyscy nią idą”.
Czyżbyśmy w Polsce
budowali drugi Tel Awiw? Wiele na to wskazuje: „Prawica autorytarna, która
dochodzi do władzy, od razu chce zmienić system państwa i społeczeństwa. Tak,
żeby nie tylko odpowiadał jej ideologii, ale zapewniał jej władzę na długie
lata. Dlatego nie liczy się z zasadami demokracji i zmienia prawo, próbuje kontrolować
edukację młodego pokolenia, ogranicza wolność słowa, stara się kontrolować
media i uniwersytety i buduje system wyłącznie z ludźmi, którzy popierają jej
ideologię. W Izraelu wygląda to tak, że władza buduje inteligencję
alternatywną. Prawicową. Taką, która popiera rząd. I ma ją! Po pierwsze, tworzą
ją ci, którzy do prawicowej władzy są przekonani. Po drugie, ludzie w tym
wychowani. Po trzecie ci, których nazywam Mefistami.
- Bo przeszli na
stronę zła? - pyta Robert Walenciak. - Opłaca się im. Nie wierzą w to, ale w
takiej sytuacji? Co można robić? (...) Im dłużej będzie trwał ten rząd, tym
więcej ludzi, na uniwersytetach, w teatrze, będzie po jego stronie. I rządzący
to wiedzą. W Izraelu wpadli na jeszcze jeden pomysł - zbudowali prawicowy
uniwersytet. On daje doktoraty. Jego absolwenci znajdują dobrą pracę. W Izraelu
zaczynają się też zmiany w Sądzie Najwyższym. Minister sprawiedliwości
tłumaczy: żeby była sprawiedliwość, musimy zmienić Sąd Najwyższy. Bo musimy
mieć reprezentację narodu”. Wypisz, wymaluj Polska, włącznie z nowym
uniwersytetem, którego budowę rozważał kiedyś prezes.
Dlaczego ludzie
odwracają się od demokracji liberalnej? Co w niej nie działa? „Musimy
zaspokoić ludzkie potrzeby”, ale najpierw musimy je zrozumieć - kończy Daniel
Bat-Tal. Trochę mnie ta pointa rozczarowała, to raczej banał, więc szukam
gdzie indziej.
I znajduję w eseju
francuskiej intelektualistki, profesor Chantal Delsol, „Quo vadis, Europo?”, w
niszowym czasopiśmie „Wszystko co najważniejsze” (wyd. Instytut Nowych
Mediów). Autorka tłumaczy, dlaczego Orban, Kaczyński i spółka odwracają się
tyłem do Unii: Europa Zachodnia potępiła nie tylko nazizm, ale i nacjonalizm
oraz patriotyzm, a narody Europy Wschodniej, po latach komunizmu, bez tego nie
mogą żyć. Są złaknione swojej historii, kultury i pamięci. „Kultura była
jedynym schronieniem w czasie opresji” - czytamy. (O Kościele autorka nie
wspomina - Pass.). Nie ma społeczeństw bardziej przeciwnych wielokulturowości
niż społeczeństwa środkowoeuropejskie. Wielokulturowość traktują nie jako
szansę, ale jako zagrożenie. Jest ona źródłem lęku przed odrzuceniem, przed
rozpuszczeniem się narodu w Europie. (Złość wypływająca z lęku, zazdrości albo
braku kindersztuby pojawia się nawet w języku kogoś takiego, jak Andrzej Bryk,
profesor UJ, który pisze w „Rzeczpospolitej”, że Guy Verhofstadt to „cyniczny
biurokrata i strażnik ideologii liberalnej nienawidzący niewłaściwych wyborów
demokratycznych, (który) krzyczał w PE...” - Pass.).
Europa Zachodnia w procesie tworzenia
wspólnych instytucji europejskich była przekonana, że znajduje się na czele, w
awangardzie przemian, a gdy spotyka się z oporem, jest wściekła: „Przy
wszystkim, co dla was robimy, żeby polepszyć waszą sytuację, i przy wszystkich
pieniądzach, które wam dajemy, jesteście naprawdę niewdzięczni, odrzucając
nasze dyrektywy”. Społeczeństwa zachodnie - pisze Delsol - nigdy nie zaznały
całkowitej utraty kultury i nie są w stanie wyobrazić sobie, że może ona zostać
wykreślona z mapy świata.
Obie strony wyznają
odmienne wartości. Z jednej strony - wielokulturowość, uniwersalizm,
globalizm, prawa człowieka i społeczeństwo rynkowe, z drugiej - tożsamość
kulturowa, duchowość, Historia przez duże „H”, „solidarność zachwianych”
(także państwo socjalne, znaczny sektor państwowy - Pass.). Przepaść jest duża
- stwierdza Chantel Delsol. Zachód uważa, że Wschód jest opóźniony w rozwoju,
Wschód natomiast uważa, że Zachód oszalał. Węgrzy, Polacy, Czesi, Słowacy, są
przywiązani do swojej kultury bardziej niż inne narody, to ona pozwoliła im
przetrwać. Uważają, że ponowoczesna emancypacja po upadku muru berlińskiego
jest przesadna i szkodliwa. (Oczywiście - nie wszyscy - Pass.).
Zdaniem autorki
demokracje nieliberalne istnieją w wielu krajach - od Rosji do Afryki - które
historycznie nie korzystały z kultury wolności, a które przejęły system
demokratyczny albo przez naśladownictwo, albo ze względu na presję Zachodu.
Mają demokratycznie wybrane władze, ale ich kultura jest „kulturą podległości”.
„Parlament to gadanina o niczym” - jak mówi czeski premier Babisz. Częstym
błędem Zachodu było przekonanie, że narody można uczynić wolnymi, pożyczając
im demokrację, tak jak się pożycza sąsiadowi jakieś narzędzie - kończy
autorka.
Nie byliśmy głupi,
tylko straciliśmy pół wieku (1944-89) i zabrakło czasu, żeby umościć się w
Europie i w wolności jak w domu. Tego półwiecza nam brakuje, nie zdążyliśmy się
nacieszyć suwerennością i demokracją, którą już trzeba dzielić z Unią. I to
zanim zgaśnie żarówka w tunelu.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz