sobota, 3 listopada 2018

Krajobraz przed bitwą,Rozliczanie z sukcesu,Szufla i słupek,Egzamin,Gratulujmy sobie,Jaśnie oświecony prezydent,Mój Parlament i Żarówka w tunelu



Krajobraz przed bitwą

Wyborcza niedziela pokazała, jak niebezpiecznie jest przewidywać nawet niedaleką przyszłość (także na okładkach). Ale z ostrożnością trzeba ją jednak próbować przewidzieć. Po wyborach samorządo­wych prawdopodobieństwo, że nad Wisłą będzie Budapeszt albo Stambuł, dramatycznie spadło.
   Myli się, kto sądzi, że to niewiele. Dokładnie taka była w tych wyborach stawka. Wszyscy ci, którzy uważają, że mogło być lepiej, powinni pamiętać, że mogło być zdecydo­wanie gorzej. Więcej, nie tylko ostatnie sondaże, ale ostat­nie trzy lata podpowiadały, że gorzej będzie. A gdyby tak się stało, PiS już teraz z impetem zmierzałoby po drugą ka­dencję, a po stronie opozycji zaczęłoby się szukanie win­nych. I Brutusa.
   Wyborcy przywrócili więc polskiej polityce elementar­ną równowagę. Nie ma już niezwyciężonego PiS i rachi­tycznej opozycji. Jest, owszem, wciąż dominujące PiS, ale po drugiej stronie są coraz bardziej zdyscyplinowane od­działy. Mało istotne jest to, co o wynikach wyborów mówią oficjalnie przywódcy partii. Istotne jest, co mówią w zaci­szu gabinetów, oraz co czują - i oni, i wyborcy. A teraz, po samorządowej przygrywce z 21 października, mówią mniej więcej to samo - za rok możliwe jest wszystko. I to, Sza­nowni Państwo, jest w polskiej polityce zmiana absolutnie fundamentalna.

O roku nachodzący
Jest całkiem możliwe, że wynik przyszłorocznych wybo­rów decyduje się w tych dniach. Kto szybciej wyciągnie wnioski, zbierze się do kupy i zabierze do roboty, ten bę­dzie miał większą szansę na zwycięstwo. Najgorszym możli­wym doradcą byłby triumfalizm, najgorszym stanem ducha - samozadowolenie. Z tego punktu widzenia imponujący sukces Rafała Trzaskowskiego w Warszawie był może na­wet za duży, bo wielu może przyprawiać o zawrót głowy od sukcesu. Opozycja zdobyła duże miasta i zbudowała swoi­stą zaporę ogniową. Ale w Polsce powiatowej przegrała, i to solidnie. A PiS, mimo kilku poważnych ciosów, które zali­czyło w ostatnich 17 dniach kampanii (od pierwszego nagra­nia Morawieckiego poczynając), w dużym stopniu obroniło swoją pozycję i pokazało, jak silny ma fundament, jak trwa­łą ma wyborczą bazę.
   Po wyborach „Gazeta Wyborcza” dała na czołówce tytuł „Pyrrusowe zwycięstwo niepokoi władzę”. Całkiem uza­sadniony. Byłbym jednak spokojniejszy, gdybym tuż obok przeczytał tekst pod tytułem „Umiarkowanie dobry wy­nik niepokoi opozycję”. A chciałbym go zobaczyć jeszcze chętniej, gdy słyszę Katarzynę Lubnauer, która mówi, że „daliśmy PiS-owi łupnia”. Owszem, 27 procent poparcia w wyborach do sejmików to lepiej niż w ogromnej większo­ści sondaży w ciągu trzech lat. Ale do wygrania wyborów 27 procent nie wystarczy. Wcale nie chcę tu zniechęcać opozycji. Przeciwnie. Już zrobiła ona bardzo wiele, by sce­nariusz węgierski u nas się nie powtórzył. Ale to dopiero początek.
   Przesłanie o obronie konstytucji, o Polsce praworządnej i europejskiej, sprzeciw wobec metod i kłamstw władzy - to wszystko rezonuje dobrze w dużych ośrodkach. Ale w ośrod­kach mniejszych nie trafia najwyraźniej do adresata. Grze­gorz Schetyna zwykł powtarzać, że wybory wygrywa się nie w wielkich miastach, ale w Końskich. Słusznie. Sprawdzi­łem wyniki w Końskich. Komitet samorządowców związany z Koalicją Obywatelską przegrał tam z kretesem.
   W wyborczą niedzielę na medal spisali się obywatele. Jak na nasze standardy frekwencja na poziomie 54 procent na­prawdę imponuje. Ale to także potencjalnie zła informacja. Jest dość prawdopodobne, że jeśli chodzi o frekwencję, te wybory zużyły ogromną większość potencjału i że tutaj opo­zycja rezerw już nie ma. Tym bardziej warto kombinować, gdzie te rezerwy są i jak z nich czerpać.

Nazajutrz
Po stronie opozycji może się pojawiać pokusa, by uznać, że jest w sumie nieźle i wystarczy poczekać, by władza poko­nała się sama. PiS rzeczywiście może pokonać PiS, ale odra­dzałbym liczenie na to, że tak się stanie. Niezależnie od tego, że wiele wskazuje, iż partia rządząca będzie miała teraz bar­dziej pod górkę niż wcześniej. Lepiej zastanowić się nad tym, co po stronie opozycji poszło nie tak. A najlepiej odwołać się do pomocy badaczy i socjologów, a nie intuicji. A już absolut­nie nie uciekać do zwalniających z myślenia formułek typu: młodzież na nas nie głosuje, bo się nie interesuje polityką i ma pstro w głowie; prowincja też nie, bo jej TVP robi wodę z mózgu, a do tego została kupiona za 500+.
   Potrzebna jest dokładna wiedza na przykład o tym, dlacze­go opozycja wypadła tak słabo na Dolnym Śląsku. Dlaczego wciąż przegrywa młodych. Dlaczego zdaje się mieć nad sobą szklany sufit. Potrzebne są też wnioski, jak go rozbić. Przy­dałaby się analiza wewnątrzpartyjna, dlaczego, podobnie jak w 2015 r., cała Polska poza wielkimi miastami była wytapetowana banerami i plakatami PiS, a opozycja jakby tam wy­parowała. Tak się wyborów parlamentarnych wygrać nie da.
   Opozycja musi wykonać gigantyczną pracę organizacyjną i intelektualną. Można powtarzać na okrągło, że mieliśmy sześciopak, a teraz będziemy mieli jakiś inny „pak”, ale dość powszechne jest poczucie, że opozycja nie ma pomysłu na Polskę po wyborach poza, skądinąd bezdyskusyjnie niezbęd­ną, depisizacją. Potrzebny jest, jak sądzę, pomysł, co zrobić, by zwolennicy polskiej prawicy nie mieli poczucia, że w wy­borach będą walczyć o życie. By mieli pewność, że ich troski i wrażliwość będą uszanowane. Więcej nawet. Że znajdzie się forma instytucjonalna, by je zabezpieczyć. Mogłoby to na przykład oznaczać zwiększenie uprawnień władz regional­nych i zakresu ich wpływu nie tylko na decyzje finansowe. Skoro Polska jest podzielona jak siekierą, co widać na każdej powyborczej mapce, i skoro widzimy, jak groźny i skazany na niepowodzenie jest realizowany właśnie wariant wrogiego przejęcia jednej Polski przez drugą, musimy myśleć o tym, jak te dwie Polski mają się odnaleźć i harmonijnie ze sobą współżyć. Bo nikt stąd nikogo nie wyrzuci - jesteśmy na sie­bie skazani. Poza wszystkim dobre współżycie jest kwestią komfortu nas wszystkich.
   Tę przyszłą Polskę trzeba opisać i namalować. Ten opis musi być wiarygodny, a jednocześnie mieć w sobie moc uwodzicielską. Potrzebne jest hasło. Potrzebne są nuty. Po­trzebna jest melodia. I potrzebni są kolejni wykonawcy. I so­liści, i chórzyści. Czyli tak silna drużyna, jaką tylko da się w dzisiejszej Polsce stworzyć. Opozycja bowiem, by wygrać, potrzebuje być czymś więcej niż składanką puzzli. Musi uruchomić falę. Kalendarz jej sprzyja, bo wybory europejskie w sytuacji, gdy władza wypowiedziała Europie wojnę, dają opozycji proste hasło i prosty napęd. Ale wciąż - to kalen­darz, sojusznik, nie siła sprawcza.

Na szachownicy
Cały czas będą oczywiście trwały manewry na politycznej szachownicy. Kto, z kim, jak. Wyniki wyborów w sejmikach w oczywisty sposób wskazują na zalety jednolitego opozy­cyjnego bloku. Polityka nie przez przypadek nie jest jednak matematyką - za dużo w niej namiętności, ambicji i sprzecz­nych interesów.
   Jeden z najlepszych w Polsce - z racji doświadczenia i in­tuicji - politycznych analityków, Aleksander Kwaśniewski, twierdzi, że do wyborów po stronie opozycji oddzielnie pój­dą Koalicja Obywatelska, oddzielnie PSL, oddzielnie SLD, oddzielnie ruch Roberta Biedronia. Być może. W takiej sy­tuacji jednak wykolejenie się choć jednego wagonika może dać PiS drugą kadencję. Wybory samorządowe pokazały, że i PSL, i SLD mogą się znaleźć pod progiem. Naprawdę muszą sobie więc odpowiedzieć na pytanie, czy ryzykować zejście
ze sceny na amen, czy wziąć to, co jednak pewne. Ugrupowa­nie Biedronia chce i pewnie powinno samo siebie sprawdzić w wyborach europejskich. I prawdopodobnie wtedy wszy­scy będą mieli jasność co dalej. Do tego czasu warto zadbać o to, by antagonizm nie przekroczył pewnego progu, po któ­rego przekroczeniu dialog i kompromis będą już wykluczo­ne. Jeśli słowa, to ostre, ale nie obraźliwe. Jeśli już ciosy, to nie poniżej pasa.
   Pozytywną informacją dla opozycji jest praktyczne niepowodzenie „projektu Morawiecki”. Zmiana na sta­nowisku premiera nie dała PiS nic. Ani sprawniejszego rzą­dzenia, ani lepszych instrumentów w relacjach z Europą, ani jakiegokolwiek otwarcia w stronę centrum. A nagrania z Sowy i Przyjaciół niemal przetrąciły premierowi kręgo­słup. Bezwzględny bankier, całkowicie pozbawiony empa­tii, wciskający ludziom kredyty, które mogą ich zrujnować, szydzący z ludzi, którym przypisuje głupotę, i kpiący z dra­matycznej kontuzji ich sportowego idola - ktoś taki jako twarz ludowej rewolucji to po prostu kiepski żart. Opozy­cja powinna jednak życzyć Morawieckiemu, by stanowisko zachował. Tego samego powinna życzyć ministrowi Ziobrze. Na tym etapie oni i ich, powiedzmy, dynamiczna rela­cja to zdecydowanie mocne atuty rywalizujących z władzą demokratów.

Ostatnia prosta
Patrzę na stojący na moim biurku, przysłany mi przez czy­telnika, specjalny zegar wskazujący czas do końca kadencji PiS. To teraz rok i kilkanaście dni. Czyli mało. Bardzo mało. Będzie to rok nie tylko wyjątkowo ważny, ale też - by tak rzec - wyjątkowo szybki. Za chwilę święta. Tuż po Nowym Roku początek następnej kampanii. Zaraz po niej wakacje. Kilka tygodni po nich wybory parlamentarne. A potem, jak­by wciąż było mało, prezydenckie. Czeka nas więc partia szachów z użyciem zegara - zarządzanie czasem będzie tak samo ważne jak zarządzanie ludźmi i strukturami. A zegar tyka - od wyborów już minął więcej niż tydzień. Praca do­mowa czeka.
   Przed nami najważniejszy rok od 30 lat. Stawką w kolej­nych wyborach będzie dorobek Polski po 1989 r., dorobek więcej niż pokolenia Polaków, będzie nią demokratyczny
europejski charakter Polski. Na co dzień lepiej wystrze­gać się patosu, ale mam przekonanie, że tym razem jest on nie tylko uprawniony, ale i niezbędny. To nam bije dzwon. Patrzą na nas przeszłe pokolenia. Rozliczą nas z tego, czy ocaliliśmy Polskę. To jest wielki, może największy egzamin w życiu bardzo wielu z nas. W wyborczą niedzielę miliony Polaków stojących w kolejkach w lokalach wyborczych po­kazały, że stawkę tego, co się dzieje, doskonale rozumieją. Muszą ją też rozumieć przywódcy opozycji. Już teraz po­trzebne są moralna wielkość i twardość, szlachetność i sku­teczność, wiara i determinacja. Gruba jest księga polskiej chwały, ale nie jest niestety cienka księga naszej głupoty. W najbliższych kilkunastu miesiącach zapiszemy ważny rozdział. W jednej albo drugiej.
Tomasz Lis

Rozliczanie z sukcesu

Pierwsze od trzech lat wybory już się rozegrały; dru­ga tura nic istotnie nie zmieni. Ruszyły więc spory o interpretacje i, jak można się było spodziewać, opinie są od Sasa do Lasa. W zależności od tego, jakie się przyłoży kryteria i z czym obecne wyniki porówna, zwycięstwa zmieniają się w porażki, a wnioski są sprzeczne. Paradoksalnie, w przypadku tak skomplikowanych wyborów o ich faktycznym wyniku więcej mówią polityczne emocje i nastroje po głosowaniu niż same liczby i procenty. W PiS, jak słyszymy, już rozpoczęło się „rozliczanie z sukcesu” i wzajem­ne podgryzanie frakcji, a we wszystkich bodaj komen­tarzach polityków PiS oficjalny triumfalizm brzmi zdecydo­wanie nieszczerze; dużo jest za to jawnej krytyki kampanii, przestróg na przyszłość i w ogóle niedosytu. Może oczekiwa­nia były nadmierne, ale, prawdę mówiąc, żadne sondaże ani ich średnie wielotygodniowe nie wskazywały na taki „mało zwycięski” sukces PiS. Warto zresztą wrócić do przepowied­ni sprzed kilkunastu dni: myślę, że opozycja brałaby wtedy w ciemno i z pocałowaniem ręki ankietera wyniki, choćby zbliżone do rzeczywistych. Więc ostatecznie wygrał PiS, ale poczucie wygranej jest bardziej po stronie przegranych.
I te emocje nie zwodzą.

Proponuję popatrzeć uważnie na jakąkolwiek mapę przedstawiającą wyniki wyborów do sejmików woje­wódzkich (np. taką, gdzie „tereny PiS” zaznaczane są na nie­biesko, a „kontrolowane” przez opozycję na żółto). Na razie, przed ostatecznym domknięciem koalicji, proporcja jest 6,5 do 9,5 - te połówki to woj. dolnośląskie, gdzie wskutek lokalnych konfliktów wśród obecnych i byłych polityków PO o przejęciu władzy decydować będzie 6 tzw. bezpartyjnych samorządowców. Teraz, zgodnie z ogłoszoną przez Jarosła­wa Kaczyńskiego doktryną „miecza i mieszka”, ta szóstka zostanie pewnie kupiona lub zastraszona, jednak układ obro­towy, „piwotalny”, ma to do siebie, że jeśli zmieni się władza centralna, to i on się może przekręcić. Ale i tak dwie trzecie terytorium kraju i aż 23 mln mieszkańców znalazło się w stre­fie żółtej. Niebieska jest ściana wschodnia i część dawnej Galicji, z łódzkim jęzorem, gdzie o przejęciu sejmiku przez PiS zadecydował jeden mandat (i podobno niecałe 200 głosów). Podobne minimalne większości pozwoliły opozycji obronić wielkie, najzamożniejsze regiony: mazowiecki i śląski, choć tam też może się wytworzyć układ „piwotalny”.
   Oczywiście, że PiS zwielokrotnił swój obszar sejmikowej władzy, jednak to wcześniejsza sytuacja, po wyborach 2014 r., była nienormalna, a nie obecna. Zaskakująca nadwyżka gło­sów na PSL i niekoalicyjność PiS pozostawiła w rękach partii, która jednak wygrała ówczesne wybory, tylko jedno z 16 wo­jewództw (podkarpackie). Dziś wraca jaka taka równowaga, tworzy się w Polsce rozkład przypominający polityczną mapę Stanów Zjednoczonych: są stany demokratyczne, republikań­skie i tzw. swinging states, które mogą zmienić polityczne ko­lory. U nas według tej metafory mielibyśmy 6 stanów wyraźnie
demokratycznych, 4 konserwatywne i 6 wahających (z których teraz większość jest po stronie demokratów). Trudno tę mapę uznać za dowód na przytłaczający sukces PiS.

A jeśli popatrzeć jeszcze bliżej, jest jeszcze gorzej dla zwy­cięzców. Otóż na mapie niebieskich województw trzeba by zakreślić spore regiony żółte: to stolice województw, bez wyjątku i z dużą przewagą przejęte/obronione przez opozycję. Polskie duże miasta to tylko 15-20 proc. głosów wyborczych, ale - na co zwracaliśmy uwagę tuż po wyborach - to tam skupia się ogromna większość potencjału gospodarczego, kulturalne­go, edukacyjnego, rozwojowego Polski. Osiem największych miast wytwarza 45 proc. PKB, a sama Warszawa 18 proc. (dla porównania udział całego rolnictwa w PKB to 2,5 proc.).
   Znany politolog Benjamin Barber (orędownik globalnego sojuszu burmistrzów metropolii) mówił POLITYCE: „Jedynym źródłem dochodów, jakie mają państwa, są podatki niemal w całości zbierane w miastach”, rząd nigdy nie będzie miał pełni władzy, jeśli politycznie nie kontroluje swych miast. Tymczasem w Polsce wytworzyła się sytuacja bez precedensu: większościowy rząd centralny nie panuje nad żadnym (!) dużym miastem (na 107 miast prezydenckich wygrał tylko w 10), a w stolicy kraju, gdzie musi urzędować, poniósł spektakularną, wręcz upokarzającą, porażkę. To nie odbiera PiS możliwości wygrania kolejnych ogólnopolskich wyborów, ale dramatycznie uszczupla realny zakres władzy. Z tego punktu widzenia nawet nowe zwycięstwa sejmikowe PiS stają się kłopotem, bo trudniej będzie - co chyba planowano - osłabiać kompetencje także władz marszałkowskich. PiS powyłączał rozmaite konstytucyjne bezpieczniki ograniczające samowolę rządu, jednak samorządów połknąć nie zdołał; przeciwnie, wybory bardzo je wzmocniły.

Względny sukces PiS - nie wchodząc już w spór, czy partia dostała milion głosów więcej (w porównaniu z 2014 r.), czy paręset tysięcy mniej (w porównaniu z 2015 r.) - pozostawił w rękach opozycji solidny kawał władzy, w tym miliardowe lokalne budżety, dziesiątki tysięcy stanowisk - i to aż na 5 lat, bo kadencje władz samorządowych zostały przedłużone.
Nie ma żadnego normalnego sposobu, aby tak zakorzenioną opozycję wyrugować z systemu władzy państwowej. Więc bez względu na wynik, wybory w 2019 r. już zostały przez PiS częściowo przegrane. Dodatkowo opozycja ujrzała z całą jaskra­wością, na czym polega zabójcze działanie systemu d'Hondta, premiującego duże bloki wyborcze. PiS, mając w wyborach sej­mikowych 34 proc. głosów, wziął aż 46 proc. mandatów; bez tej premii z kretesem przegrałby z rozproszoną dziś opozycją w ko­lejnych województwach. Opozycja ma więc imperatyw, aby pilnie testować nowe sojusze i koalicje, do czego idealnie nadają się nadchodzące wybory do europarlamentu, w których łatwo skupić się pod jednym żółtogwiaździstym sztandarem. Zyskała też polityczny czas, by lepiej przyszykować się na wy­bory sejmowe i na to, „co po PiS?”, bo jednak boleśnie uderzyła głową w wyborczy sufit.
   Ale i partia rządząca ma ból głowy: zwycięstwo, zwłaszcza w Polsce wschodniej, wśród wyborców gorzej wykształconych, wiejskich, starszych oraz druzgocąca porażka wśród wyborców miejskich, mogą skłaniać do porzucenia „zabiegów o centrum”, uproszczenia i zaostrzenia przekazu, gry na lękach, stereotypach, patriotycznym patosie, obietnicach socjalnych. Czyli zwiększenia zawartości PiS-u w PiS-ie.
Z drugiej strony zwiększa to groźbę mobilizacji, statystycznie liczniejszego, elektoratu opozycji, co zaprowadziło już PiS do klęski w 2007 r. i popsuło wyniki 2018 r. Więc może jednak łagodniej? Obie strategie odpędzania Złego (które na okładce ilustrujemy pięknymi halloweenowymi dyniami) są ryzykowne - a po wyborach 21 października PiS już chyba wie, że może przegrać, zaś opozycja wie, że przegrać nie musi.
Jerzy Baczyński

Szufla i słupek

Jeszcze tylko druga kura wyborów... Przepraszam, oczywiście tura. Kura mi się skojarzyła ze Stadionem Narodowym, gdzie parę dni temu odbywało się I Forum Wsparcia Polskiego Biznesu za Granicą. Nieoczekiwanie obrady zaszczyciła performerka przebrana za polską patriotyczną kurę - nioskę mam nadzieję. Na głowę włożyła pióropusz utkany kwia­tami i motylami z naszych pól, jej pierś zdobiło tekturowe biało-czerwone serce z napisem „Polska”, a na spódnicy skrzydła rozwinął orzeł biały. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się nie zorientował, o co chodzi, kura dzierżyła jesz­cze w ręce flagę narodową. Niech naszemu rządowi same złote jaja zniesie na stulecie.
   Wspominam o tym, bo partia rządząca szykuje nam uroczyste obchody Święta Niepodległości. Zaczną się już 10 listopada, w 103. miesięcznicę, odsłonięciem pomnika Lecha Kaczyńskiego. Ojca naszej współczesnej niepod­ległości, jak był łaskaw powiedzieć Jacek Sasin. Pozwolę sobie wyrazić przekonanie, a nawet pewność, że ojcem naszej współczesnej niepodległości jest, był i będzie Lech Wałęsa. Wie o tym zresztą cały świat. Prezydent Kaczyński też to wiedział.
   Jestem ciekaw, czy podczas uroczystości byli polscy prezydenci i premierzy usiądą obok Andrzeja Dudy. To trudna decyzja świętować z facetem, który zawodowo łamie konstytucję. Jedno jest pewne: 11 listopada będzie pochód i wezmą w nim udział narodowcy spod wiadome­go znaku. I tu na pewno pojawią się zagraniczni goście z całej Europy. Ojciec Rydzyk, najwspanialsza kielnia na­sza, „niesamowicie się buduje”, gdy myśli o tej „pięknej młodzieży i ich katolickiej oraz patriotycznej postawie”. Jak to miło się złożyło, że europarlamentarzyści PiS parę dni temu głosowali przeciwko rezolucji zakazującej dzia­łalności grup neofaszystowskich w UE.
   Słupek wkopany przed wybora­mi samorządowymi łopatą prezesa Kaczyńskiego w Mierzeję Wiślaną został następnego dnia wykopany. Będzie podobno stał na trybunie honorowej obchodów 100-lecia jako symbol tego, że się nie damy odciąć od morza. Obok słupka na trybunie pojawi się wyżej wspomniana łopata. Taką właśnie szuflą premier Morawiecki będzie sypał swoją prawdę w głowy Polaków.
   Na szczęście nie każdy da sobie wsypać, choćby tę o podnoszeniu przez PiS „niezawisłości, niezależności i obiektywności wymiaru sprawiedliwości”. A propos rzą­du. Słyszałem wiceministra Sellina w TVN24. Zapytany o słówko komentarza do drugiego już wypadku z Beatą Szydło w roli głównej, odpowiedział, że największa i nie do końca wyjaśniona katastrofa miała miejsce za rzą­dów Platformy i PSL. Chodziło, rzecz jasna, o Smoleńsk. Przypomnienie Smoleńska przy okazji niegroźnej stłuczki jest z pewnością nadużyciem, ale arogancki Sellin o ta­kie drobiazgi nie dba. Mnie w tych wypadkach zatrważa nonszalancja wożonych limuzynami, bądź co bądź vipów. Czy pani premier, obecnie wicepremier, nie stać na trzy słowa: „Jedźmy trochę wolniej”? Po pasach w Imielinie chciała przejść kobieta z dziecięcym wózkiem. Szydło nie dba o własne bezpieczeństwo - powiedzmy, że jej sprawa. Ale niech się liczy z innymi, bo na drodze nie jest sama.

Stoję przed moim domem nad Wigrami. Niby jestem na swoim podwórku, ale to także część przesmyku suwalskiego. Strategicznego terytorium między Białoru­sią a obwodem kaliningradzkim. Nie boję się, bo wiem, że dba o mnie minister Błaszczak. Wprawdzie artylerię ma z lat 60. ubiegłego wieku i z tym złomem musi zostać, ale tak Rosjanom się nie da. Właśnie zapowiedział, że zwięk­szy suwalski garnizon o kilkaset etatów. Zuch.
Stanisław Tym

Egzamin

Następny, proszę! Imię i nazwisko.
   - Meller Marcin.
   - Tu nie Węgry ani polskie zacofanie.
Najpierw się mówi imię, potem nazwisko.
   - Bardzo przepraszam, to z nerwów. Zawsze tak mam przed egzaminem.
   - No, już dobrze, dobrze. Dlaczego chce pan wstą­pić do opozycji?
   - Taki powód bezpośredni to przydałoby mi się trochę gotówki, na sylwestra chciałbym do ciepłych krajów, gdzieś tam, gdzie ci protestujący lekarze re­zydenci sobie jeżdżą. Ale tak ogólnie to szczerze i bardzo nienawidzę Polski.
   - Świetnie. Proszę bez zastanawiania się wy­mienić ostatni antypolski czyn, jakiego się pan dopuścił?
   - Eee, zwróciłem sąsiadowi uwagę, by nie palił śmieciami!
   - Bardzo dobrze! Co jeszcze?
   - Posegregowałem swoje śmieci. Pojechałem do pracy rowerem. Byłem w kinie na „Klerze” i „Zim­nej wojnie”. Czytałem Miłosza i Gombrowicza. Sta­nąłem w obronie kolorowej dziewczyny zaczepianej przez pijanych wyrostków.
   - Znakomicie. A jak swoją nienawiść do Polski okazuje pan w czasie wolnym?
   - Oglądam niemieckie seriale. Ostatnio „Baby­lon Berlin” i „Dark”. Znakomite. Nie ma w nich nic o Polsce, ale miałem takie poczucie, że jakby twór­cy coś o Polsce nakręcili, to by były bardzo antypol­skie produkcje. I dużo słucham francuskiej muzyki.
   - Żydów pan czyta? Ogląda?
   - O tak! Ostatnio „Who is America?” Sachy Baro­na Cohena. I „Last week tonight” Johna Olivera. On akurat nie Żyd, ale poczucie humoru jak u najpraw­dziwszego Żyda. O Polsce jeszcze nie było, ale jak się nią w końcu zajmie, to na pewno będzie wściekle an­typolskie, bo z twarzy mu tak antypolskością bije. Nie mogę się doczekać.
   - Skąd u pana ta antypolskość?
   - Czy ja wiem? Od dzieciństwa słyszałem, że je­stem kanalią. Pierwszą oranżadę w proszku ukrad­łem ze sklepu już we wczesnej podstawówce i tak mi to złodziejstwo w charakterze zostało. Lubię kraść, kombinować, oszukiwać. Uczciwość mnie brzydzi.
mam taką lewacką słabość do konstytucji. No, poza tym proszę na mnie spojrzeć - morda, nie twarz. Już choćby ona wykluczałaby mnie z obozu patrio­tycznego, co i tak specjalnego znaczenia nie ma, bo ja lubię zdrajców. W salonie mam nad telewizorem portrety wszystkich targowiczan i ostentacyjnie od­wiedzam restauracje wegetariańskie.
   - Ma pan psa?
   - Szwagier ma. To w naszej rodzinie element naj­bardziej zdemoralizowany, podły, animalny.
   - Co robicie z kupami?
   - Złośliwie sprzątamy. Szwagier to nawet chodzi z torebkami i zmiotką. Mamy takie poczucie, że każ­da sprzątnięta kupa to cios w tożsamość kulturo­wą Polski, zamach na katolicyzm i naturalny boski porządek. A już zupełny antypolski szczyt podłości uprawiam w kawiarniach i restauracjach, bo jak wy­chodzę z toalety, to gaszę światło.
   - A co ze stosunkiem do gejów?
   - No, tak osobiście to ja zawsze wolałem panie, ale codziennie staram się namówić przynajmniej dwie osoby na homoseksualizm. Dzieciom znajomych ku­puję teletubisie i jak jestem na Mazurach, to wrzu­cam zdjęcia tęczy na Insta.
   - Jakbyśmy wystawili w wyborach mopa albo wia­dro, to zagłosuje pan na nie?
   - Oczywiście. Wolałbym oczywiście na świnię, skunksa, padalca, gada, ścierwo albo przynajmniej na unijną szmatę, ale wiadro może być. Najchętniej wiadro pomyj.
   - Pana ulubione zboczenie?
   - No wszystkie lubię, dbanie o przyrodę jest fan­tastycznie wstrętne, niezgoda na bicie dzieci trąci ostrą patologią, ale tak najbardziej to chyba prze­strzeganie praw mniejszości.
   - Toś pan konkretnie pojechał. Jesteś pan tak od­rażający, że z brudnym sumieniem możemy pana oficjalnie przyjąć do opozycji. Przy wyjściu dosta­nie pan kopertę z gotówką, tom poezji Szymborskiej i „Kler” na DVD. Odmaszerować
Marcin Meller

Gratulujmy sobie

Na nasze głowy, a przede wszystkim na nasze mózgi, raz po raz spadają cio­sy Jesteśmy zadręczani pytaniami, na które nic jest łatwo odpowiedzieć. Zacytuję tyl­ko niektóre z nich. Czy można korzystać z przejść dla pieszych w okolicach Oświęcimia? Gdzie ku­pić w podziemiu żarówki, które nie oszczędzają prądu i psują atmosferę? Czy w porządku praw­nym słowo „natychmiast" oznacza to, co ozna­cza, czy też natychmiast znaczy np. za miesiąc albo za pół roku? Czy sędzia, który spotyka się z młodzieżą ubrany w togę, to sędzia, czy kome­diant naruszający sędziowską powagę? Czy pre­mier Szydło musi jeść obiady w Brzeszczach, czy też może, tak jak inni obywatele, zjeść sobie hot doga na stacji namiestnika Obajtka? Czy bę­dziemy mogli latać z Radomia w innym kierun­ku niż na południc? Wszystkie te sprawy spadły na nas, a my nic do końca mamy narzędzia, żeby je rozwiązać. Politycy mają sprawy ważniejsze. Licytują się, kto wygrał? Jest paru wybitnych specjalistów od przekuwania klęski w sukces. Występują z jednej i drugiej strony. Krzyczą na siebie. Grają szczęśliwych. Udają, że piją szam­pana po zwycięstwie. Akurat na to pytanie od­powiedź jest prosta. Po raz pierwszy wygrali wyborcy. Przekonali się chyba drugi raz po słyn­nych czerwcowych wyborach, że każdy głos się liczy. Pomijając miażdżące personalne sukcesy, takie jak Hanny Zdanowskiej w Łodzi czy też Ra­fała Trzaskowskiego w Warszawie, okazało się, że polski wyborca niechętnie analizuje przyna­leżność partyjną, ale dokładnie wie, kto jest do­brym, a kto złym gospodarzem. Przestrzegając przed triumfalizmem, zachęcam wszystkich, a żeby już myśleć o wyborach w przyszłym roku. Nie­pokoi mnie premier Beata Szydło, która wybiera się do Parlamentu Europejskiego. Powstanie ko­lejne trudne pytanie. Jak tu wrócić z Brukseli na obiad do Brzeszcz? Szanowni politycy, to my wy­graliśmy, a w przyszłym roku wygramy jeszcze bardziej. Gratulacje, drodzy wyborcy.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Jaśnie oświecony prezydent

Nie będzie Edison pluł nam w twarz i dzieci nam oświecał! Mamy swojego Łukasiewicza i lampy naftowe! Nasz polski smog powszedni, niech nas zatruwa, to nasza suwerenna wola i decyzja.

Wizyta prezydenta Polski w Berlinie zostawiła wyraźny ślad: niezliczoną liczbę dowcipów na temat Andrzeja Dudy i jego żarówek. Humor w narodzie nie ginie, szczególnie w trudnych czasach. Na szczęście - bo ta nieznikająca, zbawienna cecha Pola­ków wielu z nas utrzymuje przy życiu i pomaga normalnie funk­cjonować Pozytywnym śladem po berlińskiej wizycie na Forum Polsko-Niemieckim był też zalew wyliczeń i informacji: ile to energii oszczędzamy, używając żarówek nowej generacji i jak to wpływa na zmniejszanie ilości produkowanego przez nas CO2. W sumie o 15 mln ton w ciągu roku, już nie mówiąc o wielokrotnie niższych rachunkach za elektryczność.
   Komisja Europejska nie mogła wymarzyć sobie lepszej ko­munikacji społecznej niż tej sprowokowanej wypowiedzią Dudy na temat - nie zawsze łatwej i zrozumiałej - legislacji europejskiej! A ja z radością się dowie­działam, że nie jest tak - jak twierdzi wielu - że „zwykłemu obywatelowi” (nie lubię tego określenia i myślę, że „zwykły obywatel” po prostu nie istnie­je) instytucje europejskie koja­rzą się wyłącznie z bezduszną biurokracją i bezsensownymi przepisami. Prezydentowi Du­dzie tak się kojarzą, ale w prze­ciwieństwie do niego mnóstwo ludzi rozumie i popiera np. za­kaz używania azbestu czy wie­lokrotnie obśmiewane decyzje dotyczące zmniejszenia pobie­rania energii przez odkurzacze.
Zapewne więc zachęcanie przez Unię do stosowania nowych ekologicznych spłuczek klozeto­wych, które zużywają trzy razy mniej wody niż tradycyjne, również dziwi pana prezydenta.

Przepraszam, że sprowadzam mój wywód do WC, ale zbliża się szczyt klimatyczny w Katowicach, na który przygotowano wiele bardzo ciekawych materiałów. Sporo z nich opisuje, mające nastąpić w najbliższych dekadach w kilku regionach Polski, zestepowienie. Może warto więc używać wody bardziej świadomie i oszczędnie? Komisja Europejska informowała bowiem, że jeśli tylko 10 proc. gospodarstw w Unii wprowadziłoby to ekologiczne rozwiązanie, zaoszczędzono by w sumie 390 min euro.
   Jeżeli żarówki, według pana prezydenta, sprowokowały brexit, to co dopiero cała pozostała reszta przepisów i zaleceń? Bo to nie koniec! Na zeszłotygodniowej sesji w Strasburgu przegło­sowaliśmy zakaz produkcji jednorazowych plastikowych talerzy, sztućców oraz plastikowych słomek do picia! Furda zatrute oce­any, ryby, wody gruntowe, furda plastik, który już jest w naszych organizmach! „Przeregulowanie i pewna opresyjność” - powie­dział pan prezydent w TVP Info. Jego wypowiedź dotyczyła na razie tylko żarówek, zastanawiam się, co będzie, kiedy dowie się o całej reszcie? Że dorzucę kilka innych tematów z ostatniej sesji: obowiązek poprawienia jakości wody pitnej, ograniczenie emisji CO2 przez samochody i - co pewnie najgorsze - żądanie zdelegalizowania organizacji o charakterze neofaszystowskim i ra­sistowskim w całej UE.
   Europosłowie PiS głosowali wprawdzie za wprowadzeniem żarówek energooszczędnych, ale było to tak dawno temu, że prezy­dent Duda już o tym nie pamięta. Za to przy rezolucji żądającej od państw członkowskich Unii podjęcia zdecydowanych działań w celu zatrzymania rosnącej fali przemocy neofaszystowskiej posłowie PiS twardo i zgodnie zagłosowali: NIE! Niektórzy z nich poczuli się nawet tą rezolucją obrażeni. Przeregulowanie i opresyjność?

Pana prezydenta zdenerwowało też pytanie, dlaczego radiowa Trójka nie poinformowała o postanowieniu europejskiego Trybunału Sprawiedliwości zawieszającym stosowanie przepisów usta­wy o Sądzie Najwyższym, zmuszających do przejścia na emeryturę
sędziów SN, którzy ukończyli 65 lat. Zamiast odpowiedzi An­drzej Duda dał dziennikarzowi do zrozumienia, iż wie o tym, że media w Niemczech nie są wolne - w przeciwieństwie do polskich, które są wolne, bo poinformowałyby na­tychmiast i ze szczegółami, gdyby jakaś kobieta została zgwałcona. Duda nawiązał tu do wydarzeń sprzed dwóch lat, kiedy podczas sylwestrowej nocy na dworcu w Kolonii na­pastowano kobiety - o czym niemieckie media przez kilka dni milczały, natomiast polskie rozpętały histerię, donosząc o masowych gwałtach, w co wielu odbiorców wtedy uwierzyło.
   Zgadzam się z Donaldem Tuskiem, że Andrzej Duda, kiedy jest pogubiony, potrzebuje naszego wsparcia. Uprzejmie więc informuję pana prezydenta, że gdyby telewizja w Polsce miała infor­mować o gwałconych kobietach, toby musiała to robić co najmniej 3 razy dziennie!

Coraz wyraźniej słychać z ust przedstawicieli polskich władz głę­boką niechęć do Unii Europejskiej. Z jednej strony zaklinają się, że absolutnie chcą pozostać w Unii, ale z drugiej bajdurzą o żarów­kach i przy każdej okazji straszą gwałtami dokonywanymi przez imi­grantów w Europie Zachodniej. Polacy jednak śpią (w miarę) spo­kojnie, bo ciągle jeszcze są przekonani, że rząd nas z Unii tak łatwo wyprowadzić nie może. Skoro wchodziliśmy do UE zgodnie z naszą decyzją wyrażoną w referendum, to przy wyjściu z Unii też tak musi być - uważa wielu i podpiera się przykładem Wielkiej Brytanii, gdzie referendum się odbyło.
   A ja wieszczę: nic z tych rzeczy! Mamy w ustawie o umowach międzynarodowych artykuł 22a, który wyraźnie mówi, że wystarczy zwykła większość w Sejmie... Więc budzimy się rano i dowiadu­jemy się, że Rada Europejska została poinformowana o naszym wyjściu z Unii. Bo oczywiście pogubiony prezydent bladym świ­tem, w mrocznym świetle starych żarówek w żyrandolu, wszyst­ko podpisze.
Róża Thun

Mój Parlament

Don Vasyl - słynny cygański pieśniarz i ani­mator kultury romskiej, mieszkaniec Cie­chocinka - nie dostał się do rady powiatu w Aleksandrowie Kujawskim, zdobywając w wyborach zaledwie 43 głosy. Szkoda. Liczyłem na to, że miesz­kańcy zechcą kogoś takiego mieć w swojej radzie. Nie znam go osobiście, nie ma w moim pisaniu żadnej pro­tekcji ani kumpelstwa - jest jedynie coś, co krąży po mojej głowie od wielu lat i czym co jakiś czas dzielę się ze znajomymi (także politykami), a oni wtedy cmoka­ją i mówią: „ciekawe”, ale zaraz potem dodają: „ale nie­możliwe”. Na pytanie, dlaczego niemożliwe, mówią: „wiesz, jak jest”. Otóż nie wiem.
   Poważne rozmyślania naszły mnie w trakcie kampa­nii wyborczej Baracka Obamy na prezydenta USA ponad dziesięć lat temu. Wtedy też mówiono „niemożliwe”, kultura amerykańska jeszcze chwilę wcześniej trakto­wała czarnych jako coś żyjącego obok, poza legalnym nurtem, w zadymionej atmosferze, gorszego, owszem, barwnego, ale lepiej niech mają własne toalety, wago­ny w tramwajach, szkoły i kina. Pierwsze płyty Elvisa Presleya niszczono, gdyż śpiewał „zbyt po murzyńsku”. I nagle zjawia się czarny facet, który sposobem bycia zniewala białą Amerykę i zostaje wybrany na prezyden­ta. Dziś, trzy lata po odejściu ze stanowiska, Obama bu­dzi sympatię 67 procent Amerykanów.
   Napisałem wtedy w felietonie, że aby zdać sobie spra­wę z przełomu kulturowego w USA, który doprowadził do wygranej Obamy, trzeba sobie wyobrazić, że prezy­dentem Polski zostaje Rom. Gdy rozmawiałem ze zna­jomymi - widziałem niejednokrotnie zdumienie na ich twarzach i wtedy dopytywałem: „A dlaczego nie? A je­śli byliby to najmądrzejsi ludzie, najwspanialsi politycy I wizjonerzy, to też nie?”. I wtedy pojawiała się konster­nacja. „A chirurg Rom, geniusz, by ci też przeszkadzał?” - dopytywałem przekornie.
   Chwilę później premierem Kanady został młody i przystojny Justin Trudeau. Jako pierwszy premier w historii Kanady postawił na parytet płci - w jego rzą­dzie było 15 kobiet i 15 mężczyzn. Powiedział: „Mój nowy rząd jest różnorodny jak sama Kanada”. Ministrem spra­wiedliwości została prawniczka Jody Wilson-Raybould, nazwisko cokolwiek mylące - to Indianka o imieniu Puglaas, co znaczy „kobieta zrodzona ze szlachetnych ludzi”. Ministrem sportu i osób niepełnosprawnych - prawniczka Carla Qualtrough, która w 90 proc. utra­ciła wzrok (formalnie jest niewidoma, jest też medalist­ką igrzysk paraolimpijskich w pływaniu). Ministrem ds. weteranów - prawnik Kent Hehr, który w wieku 21 lat został przypadkową ofiarą strzelaniny gangów w Calgary - porusza się na wózku. Ministrem ds. instytucji demo­kratycznych - Maryam Monsef, była uchodźczyni z Af­ganistanu. Ministrem obrony - Sikh Harjit Sajjan, były żołnierz na misjach i policjant do walki z gangami (z In­dii przybył jako pięcioletnie dziecko z rodzicami). Sajjan urząd sprawuje w czerwonym zawoju na głowie. W rzą­dzie jest też oficjalna doradczyni do spraw LGBT w ran­dze członka gabinetu. I to jest coś, co mi się podoba.
   Żyjemy w przeświadczeniu, że tylko politycy mają uprawnienia do manipulowania przy konstytucji, że tyl­ko oni są władni taki dokument sprokurować. Nic bar­dziej mylnego. Jest nas 38 milionów różnych ludzi. Nie istnieją „prawdziwi Polacy”, monolit, o określonych oby­czajach i powinnościach. Trzeba myśleć barwnie, obok nurtu politycznego.
   W mojej konstytucji 30 miejsc ze wszystkich 460 w parlamencie byłoby zarezerwowanych dla przedsta­wicieli środowisk, które innym sposobem nigdy by tam nie weszły. Chciałbym, żeby w naszym Sejmie miał kon­stytucyjnie zapewnione miejsce przedstawiciel każdej liczącej się mniejszości. By byli w nim ludzie, których obecność odczuwamy na co dzień - bezpartyjny wete­ran wojny, człowiek niewidomy, kapłani Kościołów ka­tolickiego i prawosławnego (dlaczego nie?), Białorusin, Litwin, Ślązak, Żyd, Rom, muzułmanin, reprezentant środowiska LGBT, osoba niepełnosprawna, reprezen­tant opozycji ulicznej, były prezydent, policjant ds. przestępczości zorganizowanej, reprezentant starszy­zny emeryckiej w wieku 80+ - lista do uzgodnienia. Tryb ich wyboru również. Nie powinni być członkami partii i należeć do parlamentarnych klubów - powin­ni reprezentować swoje środowiska, by ich opinie mo­gły wybrzmieć. Być może ich głosy powinny stanowić 0,5 głosu zwykłego posła, nie wiem. Ale naprawdę - nic się nie stanie złego, jeśli zamiast niektórych polityków zjawią się na mównicy sejmowej weteran wojny, Rom albo np. biskup Pieronek.
Zbigniew Hołdys

Żarówka w tunelu

Widać żarówkę w tu­nelu - odetchnąłem po I turze wyborów, bo „dobra zmiana” panoszy się wszę­dzie. Nawet w Ziemi Obiecanej. W tygodniku „Prze­gląd” ciekawa rozmowa Roberta Walenciaka z Danielem Bar-Talem, profesorem psychologii społecznej uniwersy­tetu w Tel Awiwie. Autor wielu książek mówi: „W Izraelu też władza twierdzi, że jej przeciwnicy nie mają legityma­cji społecznej, nie rozumieją interesu państwa, ocierają się o zdradę, nie mają nic wspólnego z szeroką publiczno­ścią. Tak samo dzieje się w Polsce i w Stanach. Wszędzie tam władza buduje podobną narrację, że ci, którzy z nią się nie zgadzają, stają się wrogami narodu. Bo to my je­steśmy jego reprezentacją. Ja nazywam to monopolizacją patriotyzmu - mówi izraelski psycholog. - Ludzie kochają swój naród, kochają państwo, są patriotami. Ale - to czę­sto się zdarza - nie zgadzają się z władzą. Dla władzy nie są już patriotami, tylko wrogami. Patriotami są jedynie ci, którzy wierzą w ideologię grupy rządzącej, w jej liderów. A inni - to zdrajcy. Niestety, to jest droga do totalitaryzmu. A oni wszyscy nią idą”.
   Czyżbyśmy w Polsce budowali drugi Tel Awiw? Wiele na to wskazuje: „Prawica autorytarna, która dochodzi do władzy, od razu chce zmienić system państwa i spo­łeczeństwa. Tak, żeby nie tylko odpowiadał jej ideologii, ale zapewniał jej władzę na długie lata. Dlatego nie liczy się z zasadami demokracji i zmienia prawo, próbuje kon­trolować edukację młodego pokolenia, ogranicza wol­ność słowa, stara się kontrolować media i uniwersytety i buduje system wyłącznie z ludźmi, którzy popierają jej ideologię. W Izraelu wygląda to tak, że władza buduje in­teligencję alternatywną. Prawicową. Taką, która popiera rząd. I ma ją! Po pierwsze, tworzą ją ci, którzy do pra­wicowej władzy są przekonani. Po drugie, ludzie w tym wychowani. Po trzecie ci, których nazywam Mefistami.
   - Bo przeszli na stronę zła? - pyta Robert Walenciak. - Opłaca się im. Nie wierzą w to, ale w takiej sytuacji? Co można robić? (...) Im dłużej będzie trwał ten rząd, tym więcej ludzi, na uniwersytetach, w teatrze, będzie po jego stronie. I rządzący to wiedzą. W Izraelu wpadli na jeszcze jeden pomysł - zbudowali prawicowy uniwersytet. On daje doktoraty. Jego absolwenci znajdują dobrą pracę. W Izraelu zaczynają się też zmiany w Sądzie Najwyższym. Minister sprawiedliwości tłumaczy: żeby była sprawiedliwość, mu­simy zmienić Sąd Najwyższy. Bo musimy mieć reprezen­tację narodu”. Wypisz, wymaluj Polska, włącznie z nowym uniwersytetem, którego budowę rozważał kiedyś prezes.
   Dlaczego ludzie odwracają się od demokracji liberal­nej? Co w niej nie działa? „Musimy zaspokoić ludzkie potrzeby”, ale najpierw musimy je zrozumieć - kończy Daniel Bat-Tal. Trochę mnie ta pointa rozczarowała, to ra­czej banał, więc szukam gdzie indziej.
   I znajduję w eseju francuskiej intelektualistki, profe­sor Chantal Delsol, „Quo vadis, Europo?”, w niszowym czasopiśmie „Wszystko co najważniejsze” (wyd. Insty­tut Nowych Mediów). Autorka tłumaczy, dlaczego Orban, Kaczyński i spółka odwracają się tyłem do Unii: Europa Zachodnia potępiła nie tylko na­zizm, ale i nacjonalizm oraz patrio­tyzm, a narody Europy Wschodniej, po latach komunizmu, bez tego nie mogą żyć. Są złaknione swojej hi­storii, kultury i pamięci. „Kultura była jedynym schronie­niem w czasie opresji” - czytamy. (O Kościele autorka nie wspomina - Pass.). Nie ma społeczeństw bardziej prze­ciwnych wielokulturowości niż społeczeństwa środkowo­europejskie. Wielokulturowość traktują nie jako szansę, ale jako zagrożenie. Jest ona źródłem lęku przed odrzuce­niem, przed rozpuszczeniem się narodu w Europie. (Złość wypływająca z lęku, zazdrości albo braku kindersztuby pojawia się nawet w języku kogoś takiego, jak Andrzej Bryk, profesor UJ, który pisze w „Rzeczpospolitej”, że Guy Verhofstadt to „cyniczny biurokrata i strażnik ideologii liberalnej nienawidzący niewłaściwych wyborów demo­kratycznych, (który) krzyczał w PE...” - Pass.).

Europa Zachodnia w procesie tworzenia wspólnych instytucji europejskich była przekonana, że znajduje się na czele, w awangardzie przemian, a gdy spotyka się z oporem, jest wściekła: „Przy wszystkim, co dla was ro­bimy, żeby polepszyć waszą sytuację, i przy wszystkich pieniądzach, które wam dajemy, jesteście naprawdę niewdzięczni, odrzucając nasze dyrektywy”. Społe­czeństwa zachodnie - pisze Delsol - nigdy nie zaznały całkowitej utraty kultury i nie są w stanie wyobrazić sobie, że może ona zostać wykreślona z mapy świata.
   Obie strony wyznają odmienne wartości. Z jednej stro­ny - wielokulturowość, uniwersalizm, globalizm, prawa człowieka i społeczeństwo rynkowe, z drugiej - tożsamość kulturowa, duchowość, Historia przez duże „H”, „soli­darność zachwianych” (także państwo socjalne, znaczny sektor państwowy - Pass.). Przepaść jest duża - stwierdza Chantel Delsol. Zachód uważa, że Wschód jest opóźniony w rozwoju, Wschód natomiast uważa, że Zachód oszalał. Węgrzy, Polacy, Czesi, Słowacy, są przywiązani do swo­jej kultury bardziej niż inne narody, to ona pozwoliła im przetrwać. Uważają, że ponowoczesna emancypacja po upadku muru berlińskiego jest przesadna i szkodliwa. (Oczywiście - nie wszyscy - Pass.).
   Zdaniem autorki demokracje nieliberalne istnieją w wielu krajach - od Rosji do Afryki - które historycznie nie korzystały z kultury wolności, a które przejęły sys­tem demokratyczny albo przez naśladownictwo, albo ze względu na presję Zachodu. Mają demokratycznie wybrane władze, ale ich kultura jest „kulturą podległo­ści”. „Parlament to gadanina o niczym” - jak mówi czeski premier Babisz. Częstym błędem Zachodu było przeko­nanie, że narody można uczynić wolnymi, pożyczając im demokrację, tak jak się pożycza sąsiadowi jakieś narzę­dzie - kończy autorka.
   Nie byliśmy głupi, tylko straciliśmy pół wieku (1944-89) i zabrakło czasu, żeby umościć się w Europie i w wolności jak w domu. Tego półwiecza nam brakuje, nie zdążyliśmy się nacieszyć suwerennością i demokracją, którą już trze­ba dzielić z Unią. I to zanim zgaśnie żarówka w tunelu.
Daniel Passent


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz