środa, 6 lutego 2019

Biedny prezes



Spółka Srebrna, fundacja partia PiS to jeden organizm - co sam Kaczyński potwierdza na ujawnionych nagraniach. Bo dla Prezesa i jego ludzi robienie polityki i pieniędzy ma wspólny cel - przetrwanie politycznego środowiska.

Poseł PO Andrzej Halicki: - Pieniądze to była pierwsza rzecz, o której Jarosław Kaczyński mówił przy tworzeniu Porozumienia Centrum na początku lat 90. Był przy tym, reprezentował wtedy Niezależne Zrzeszenie Studentów, które wraz z liberałami z KLD, do których należał Adam Glapiński, miało wejść do ugrupowania Kaczyńskiego, stąd w na­zwie słowo porozumienie. – Kaczyński mówił otwarcie, że pierw­szym warunkiem, by zdobyć władzę i ją utrzymać, jest zaplecze finansowe, najlepiej bank, bo fundacja to za mało; drugim - zor­ganizowanie własnych mediów; trzecim - analityka, czyli sondaże i badania społeczne.
   Dzisiejszy majątek, nad którym Kaczyński sprawuje kon­trolę, szacowany jest na dziesiątki milionów złotych. To spory biurowiec przy Al. Jerozolimskich po redakcji „Expressu Wieczornego”, majątek po zakładach graficznych i drukarniach przy ul. Nowogrodz­kiej, Srebrnej (gdzie miały stanąć osławione wie­że) , a także przy ul. Ordona. Ów stan posiadania wywodzi się wprost z polityki. Rząd pierwszego solidarnościowego premiera Tadeusza Mazowiec­kiego w 1989 r. postanowił podzielić między ugru­powania polityczne popeerelowskie tytuły prasowe.
- Nie było mowy o przejmowaniu majątku, chodziło wyłącznie o tytuł jako środek komunikacji. Nikt z nas nie wiązał gazety z działką w Warszawie - tłumaczy Krzysztof Król, wtedy działacz KPN, której przypadł „Sztandar Młodych”. KPN dostała później prawo za­kupu tytułu. Wyłącznie tytułu, zaznacza Król. Transakcja nie doszła do skutku.
- Pomieszczenia redakcyjne były majątkiem miasta, tak samo jak te po „Życiu Warszawy”. Dopiero później wyszło na jaw, że do „Expressu Wieczor­nego” dołączono także budynki i - z tego, co wiem - to był jedyny taki przypadek - mówi Król.
Władza pomaga
Według pomysłu Jarosława Kaczyńskiego lewarem dla przeprowadzenia operacji przejęcia majątku „Expressu Wieczornego stała się założona w marcu 1990 r. Fundacja Prasowa Solidarność. Wnosząc wkłady po 30 zł (oczywiście w przeliczeniu na obecną wartość), jej fundatorami zostali Jarosław Kaczyński, dzisiejszy szef Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański, a także Maciej Zalewski i Sławomir Siwek. Doproszono do niej dwóch bi­skupów, a na czele stanął Siwek, dziennikarz prasy kato­lickiej, mający dobre kontakty z episkopatem. Kaczyński przyjął funkcję przewodniczącego Rady Fundacji.
   Chętnych w wyścigu po majątek „Expressu” było wielu, w tym mazowiecka Solidarność czy Pewex, ale Fundację Kaczyń­skiego wsparł w specjalnym liście do Komisji Likwidacyjnej RSW Lech Wałęsa. Wkrótce, w grudniu 1990 r., Kaczyński został też sze­fem jego Kancelarii. Fundacji przyznano „Express Wieczorny”, ale musiała za niego zapłacić 16 mld starych złotych (1,6 mln zł po denominacji). Pieniędzy nie miała. Pomogła władza. Sławomir Siwek, razem z Wałęsą, Kaczyńskim i Zalewskim, znalazł się w Pa­łacu Prezydenckim. Jako sekretarz stanu zawezwał do Kancelarii urzędników odpowiedzialnych za zarządzanie tą nieruchomością i polecił im spisać z Fundacją umowę dzierżawy budynku redakcji „Expressu”.
   Formalnie ogłoszenie możliwości dzierżawy powinno było zawisnąć w urzędzie na kilka tygodni, ale Fundacji Prasowej Solidar­ność się spieszyło. Musiała szybko zapłacić za gazetę. Ogłoszenie wylądowało u Siwka w Kancelarii Prezydenta RP a urzędnicy mu­sieli antydatować umowę, żeby wszystko się zgadzało. Wystarczy­ło już tylko podpisać umowę na wynajem powierzchni na 13 lat z państwowym Bankiem Przemysłowo-Handlowym w Krakowie, którego prezesem był dawny działacz PZPR Janusz Quandt. Dał 37 mld starych złotych gotówką. I już było czym płacić.
   Z tego 8 mld starych złotych Fundacja przekazała na parla­mentarną kampanię wyborczą PC w 1991 r. - co wykryła później NIK jako nielegalne finansowanie. Zarząd Fundacji: Kaczyński, Czabański, Siwek, trafili za to na ławę oskarżonych, ale po latach sprawa umarła.
   Kłopoty spadły za to na urzędników, gdy wyszło na jaw, że wpi­sali do umowy nieprawdziwą datę. Sprawa doszła do sądu, ale umorzono ją z powodu „niskiej szkodliwości społecznej czynu”. Jak podała „Gazeta Wyborcza”, która przed laty dotarła do uzasad­nienia tego wyroku, sąd stwierdził, że „swą gorliwością znacznie przekroczyli zakres obowiązków”, ale że należy to oceniać „przez pryzmat nacisków, które były na nich wywierane, pochodzących również ze strony najwyższych urzędników państwowych”.
   Zarabianie na podnajmie w dzierżawionych nieruchomościach to był początek. Prawdziwe ich posiadanie stało się możliwe dzięki nowelizacji ustawy o gospodarce gruntami, nazywanej uwłasz­czeniową. Jej inicjatorem był Adam Glapiński, gdy w 1991 r. został ministrem budownictwa z ramienia PC w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Nowela wprowadzała zapis, że wszystkie osoby praw­ne i fizyczne, które do 5 grudnia 1990 r. miały decyzje lokalizacyjne na danym terenie, stają się bez przetargu ich użytkownikami wie­czystymi. I na tej podstawie urzędnicy wojewody przekazali Fun­dacji wszystkie nieruchomości w użytkowanie wieczyste na 99 lat. Po czym Fundacja Prasowa Solidarność rozparcelowała nierucho­mości po różnych powiązanych ze sobą spółkach, jak Srebrna, Geranium, Celsa, Forum, oraz po fundacjach, jak Nowe Państwo (która po katastrofie smoleńskiej przemianowała się na Instytut im. Lecha Kaczyńskiego) czy też Solidarna Wieś, w której do dziś rządzi Sławomir Siwek.
   W2008 r. warszawski ratusz chciał unieważnić umowy wieczy­stego użytkowania, uważając, że Fundacja Prasowa Solidarność nie była przecież następcą prawnym RSW Prasa Książka Ruch, by móc korzystać z dobrodziejstw ustawy uwłaszczeniowej. Po­proszono nawet o pomoc Prokuratorię Generalną, do której za­dań należy występowanie w sprawach o majątek Skarbu Państwa. Tam usłyszeli, by ratusz złożył pozew przeciwko Fundacji o zwrot nieruchomości. Sąd pozew odrzucił, wskazując, że należało wno­sić o unieważnienie umowy. A ta droga prawna została pozwem zamknięta - kwitują dziś urzędnicy.

W telegraficznym skrócie
Wspomniany były działacz PZPR Janusz Quandt z Banku Prze­mysłowo-Handlowego dał pieniądze nie tylko na zakup nierucho­mości przez działaczy PC. Włożył też w tym samym czasie sporo pieniędzy w kolejne przedsięwzięcie - osobliwe partnerstwo publiczno-prywatne. Jego bank wyłożył 11 mld starych złotych (1,1 mln PLN) na spółkę Telegraf, założoną przez Macieja Za­lewskiego razem z Jarosławem Kaczyńskim, która miała na celu wydawanie nowej gazety. Odbywało się to w tym, samym czasie co walka o „Express Wieczorny”. Przypomnijmy też: od 1989 r. aż do wygranej Wałęsy w wyborach prezydenckich Kaczyński był (też z politycznego nadania) redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność”, a Maciej Zalewski jednym z redaktorów pisma.
   Do rady nadzorczej Telegrafu weszli Jarosław Kaczyński, Lech Kaczyński, Krzysztof Czabański, również ważny redaktor „Tysola”. Pierwsza liga PC. (Na marginesie: do zebrań partyjnych służyły pomieszczenia redakcyjne „Tygodnika Solidarność”, a uwaga re­daktorów skupiała się na działalności politycznej, toteż legendarny niegdyś tygodnik bezpowrotnie podupadał).
   Akcje Telegrafu szły jak świeże bułeczki. Co ciekawe, szczególnie wśród tzw. nomenklatury PZPR. Centrala Handlu Zagranicznego Budimexz większościowym kapitałem państwowym kupiła akcje Telegrafu za 5,5 mld starych złotych. Wszedł w ten interes Metal- export i wspomniany bank Janusza Quandta. Nawet firemka, która chciała tylko wybudować centrum handlowe, wykupiła akcje Te­legrafu za ponad 3 mld starych złotych. W kilka miesięcy Telegraf powiększył swój kapitał z 250 mln zł do 21 mld zł (2,1 mln PLN). Wtedy, na gorąco, Grzegorz Tuderek, prezes Budimexu, w rozmo­wie z Anną Bikont Z „Gazety Wyborczej ” tłumaczył, że jego wejście do Telegrafu było oparte wyłącznie na „wykalkulowanym na zimno interesie”. Mówił wprost: „Co by pani zrobiła, gdyby ktoś przyszedł do pani z poważnym klientem włoskim, do którego nie mogła pani przedtem dotrzeć?”.
   W 1992 r. dziennikarz „Nowej Europy” zdobył i opublikował fragmenty wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego na zamkniętym spotkaniu kierownictwa PC z działaczami wojewódzkimi. O spółce Telegraf Kaczyński mówił tak: „Rzeczywiście, była sprzedaż akcji firmom, które były czerwone. Czy to jest sojusz, czy zdrada? Otóż w Polsce pieniądze są tylko w jednym ręku, kiedy chcieliśmy stworzyć z Telegrafu wielki tygodnik, to trzeba było sięgać po te pieniądze, które realnie istnieją. Gdyby to się udało, mielibyśmy tygo­dnik. To się jednak nie udało. Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, to byśmy nigdy niczego nie mieli. Spotykalibyśmy się jak dawniej na Puławskiej w 50 osób, Centrum by dawno nie było (...)”. Tym samym głosem mówił dziennikarzom Maciej Zalewski: „Patrz, co robią czerwoni. Uwłaszczyli się, mają spółki, pieniądze, me­dia. Jeżeli nie będziemy robić tak samo, to za kilka lat znikniemy a oni przetrwają”.
   Pieniądze ściągano, skąd się dało. Maciej Zalewski zgłosił się do najbogatszej wtedy spółki Art-B z kapitałem zakładowym rzędu 300 mld starych złotych. Zaprosił do Biura Bezpieczeństwa Naro­dowego (gdzie trafił prosto z fotela prezesa Telegrafu) Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego. Najpierw wypytywał o zasadę działania oscylatora, który dał im legendarne zyski, prosił o prze­syłanie dokumentacji, a później zaczął przekonywać, by włożyli w Telegraf 57 mld zł i umówili się, że część interesów Art-B będzie przeprowadzana przez Telegraf. W zamian Zalewski miał im za­pewnić bezpieczeństwo. I gdy obaj uciekli tuż przed aresztowa­niem, oskarżono Zalewskiego, że ich uprzedził. Został z tego zarzutu uniewinniony, ale skazany za co innego. Bagsik i Gąsiorowski twierdzili, że Zalewski żądał od nich 40 mld zł pożyczki dla Telegrafu i proponował kupno akcji tej spółki za 17 mld zł. Twier­dzili, że miał od tego uzależniać bieg śledztwa przeciw Art-B; oni uznali to za „propozycję nie do odrzucenia”. Ostatecznie Maciej Zalewski został prawomocnie skazany na dwa i pół roku więzienia i 10 tys. zł grzywny za wyłudzenie pieniędzy od Art-B.

Prywatny podpis ministra
O stworzeniu gazety wydawanej przez Telegraf już nie było mowy; pojawiały się pomysły na inne interesy. Glapiński, będąc ministrem budownictwa, podpisał list intencyjny Telegrafu i wło­skiej spółki w sprawie uruchomienia ogólnopolskiej sieci telewi­zyjnej. Umowa przewidywała, że strona włoska daje pieniądze, a Telegraf otrzyma przydział częstotliwości. Włosi potrzebowali takiego dokumentu, żeby dostać kredyt na 8 mln dol. Gdy prasa zaczęła pytać o rolę ministra Glapińskiego w tych biznesach, odpo­wiadał jego wiceminister Eugeniusz Krawczyk. Przyznał, że podpis może jest „niefortunny”, ale „stronie włoskiej zależało na podpisie ministra, natomiast nikt z naszej strony nie przywiązywał do tego wagi”. Ponadto stwierdził, że był to prywatny podpis Glapińskiego, tyle że złożony w gabinecie ministra: „Jedność jest tylko czasu i miejsca, a minister ma prawo do życia prywatnego”.
   Ostatecznie wszystkie pieniądze Telegrafu zniknęły nie wia­domo gdzie. Ostatni prezes Krzysztof Tołłoczko opowiadał, jak w 1993 r. w torbie przyniósł do siedziby firmy 450 akcji imiennych i 1600 na okaziciela. I że dokonano napadu: „Wpadło trzech facetów, z nożem, gazem. Byłem sam. Siedziało na mnie dwóch, a je­den szukał, aż znalazł. Ale ja poszedłem na policję, akcje zostały unieważnione i oni zostali z kupą bezwartościowych papierów”. Tak skończył karierę Telegraf.
   Z następnym urzędem Glapińskiego - ministra współpracuj gospodarczej z zagranicą w rządzie Jana Olszewskiego - wiąże się kolejne głośne przedsięwzięcie „publiczno-prywatne. Tym razem związane z wprowadzeniem przez Glapińskiego koncesji na import paliw. Chodzi o Korporację Przemysłowo-Handlową Korp, którą założył dyrektor Biura Klubu Parlamentarnego Poro­zumienia Centrum Wojciech D. Za udziały w niej płaciły firmy, które starały się o taką koncesję. Pomysł wygląda na wspierany przez ministerstwo. „W moim odczuciu udziału korporacji dawał nam większe szanse uzyskania koncesji na import paliw” - mówił otwarcie prezes jednej ze spółek.
   Prezesi spółek zobowiązali się do przekazywania 2,5 proc. z ob­rotów paliwami i wręczyli Wojciechowi D. 1,5 mld zł za jedną spółkę jako zapłatę za udziały Korpu. Następnego dnia dostali koncesję. Gdy przyszło do jej przedłużenia, Wojciech D. miał zażądać 2,5 mld zł. Nie dali - koncesji nie dostali. Poszli z tym do UOP, twierdząc ponadto, że pieniądze miały iść na partię. Wojciech D. został aresztowany. Według prokuratury „część zysków wypracowanych przez zrzeszone firmy i korporację miała być przekazywana na rzecz Porozumienia Centrum”. Ostatecznie prokuratura wycofała akt oskarżenia. Jarosław Kaczyński powie­dział, że o niczym takim nie wiedział.


Wszystko wiadomo
Ujawnione ostatnio nagrania z rozmów Kaczyńskiego z austriac­kim deweloperem sprawiły, że taktyka „nic mi nie wiadomo ” traci skuteczność. Prezes ujawnił, że nieobca jest mu biznesowa apara­tura pojęciowa i prawnicze cwaniactwo. Jego elektorat będzie pew­nie trwał w przekonaniu, że szef PiS jest biedny jak mysz kościelna i nawet nie ma karty kredytowej. A jeśli od 30 lat próbuje zarobić, to przecież nie dla siebie. Fakt. Wszystkie te interesy są dla zdoby­cia i utrzymania władzy. A gdy się posiądzie prawdziwą władzę, właściwie nic już prywatnie nie potrzeba. Nawet karty kredytowej.
Violetta Krasnowska
  
* * *


Granice biznesu Prof. Ryszard Piotrowski,
prawnik konstytucjonalista, z Instytutu Nauk o Lwie i Prawie UW, o interesach i politykach.

Czym grozi tak bliski styk biznesu z polityką, jak zaangażowanie prezesa partii rządzącej w „rodzinne" rozmowy o przedsięwzięciu deweloperskim?
Jeżeli istnieje powiązanie mniej lub bardziej oficjalne między po­litykami a gospodarka., zakłóca to zasadę swobody działalności gospodarczej wskutek nierówności uczestników gry rynkowej. Wtedy interesy gospodarcze podmiotów powiązanych z polityką są przekształcane w korzystne dla nich reguły prawa.
Wprowadza to do przestrzeni społecznej specyficzny rodzaj własności, która nie jest do końca ani prywatna, ani państwowa - jest własnością polityczną. Jej rzeczywisty dysponent pozo­staje w ukryciu.
Dlatego to aż tak ważne?
Chodzi tu o rzetelność wyborów, o to, żeby w kampanii wybor­czej nie było uprzywilejowanych uczestników wyścigu. Mamy prawo, które nie pozwala na niekontrolowany i nadmierny do­pływ środków do partii. Nasza konstytucja wymaga jawności finansowania partii politycznych i to jest element definiujący demokrację. Po to właśnie, żeby wyeliminować tzw. crony capitalism - ułomny, bo kolesiowski kapitalizm, który polega na osiąganiu przewagi w gospodarce dzięki polityce i osiąganiu przewagi w polityce dzięki gospodarce, zwłaszcza dzięki wyko­rzystywaniu zasobów państwowych. Takie powiązania trzeba stanowczo eliminować.
W jaki sposób?
Konstytucja mówi, że parlamentarzysta nie może prowadzić działalności gospodarczej, osiągać korzyści z majątku Skarbu Państwa lub majątku samorządu terytorialnego ani też naby­wać tego majątku. Ustrój Rzeczpospolitej uniemożliwia tego rodzaju prywatyzację państwa. Za naruszenie tego zakazu przewidziana jest odpowiedzialność przed Trybunałem Stanu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz