O tym, czy dla
prezesa PiS ktoś jest agentem, komunistą, czy złodziejem, decyduje on sam, a
nie współpraca z SB, lata spędzone w PZPR czy wyrok sądu
Ujawnienie
współpracy wieloletniego prezesa Srebrnej Kazimierza Kujdy z komunistyczną
Służbą Bezpieczeństwa nie dziwi. Co prawda, lustracja i dekomunizacja to
oficjalnie fundamenty Prawa i Sprawiedliwości, wręcz przepustka tej partii do
władzy, ale przypadek Kujdy nie jest żadnym wyjątkiem w polityce personalnej
lidera PiS. Jarosław Kaczyński od początku budował najbardziej zaufaną ekipę z
ludzi mających biografie kompromitujące z punktu widzenia prawicy - agentów,
komunistów, a nawet złodziei.
Należy tu jednak dokonać ważnego językowego uściślenia. W propagandowym
żargonie PiS agentami nie są ludzie, którzy faktycznie współpracowali z SB czy
zostali uznani przez niezawisłe sądy za kłamców lustracyjnych. Agentem mogła
być każda osoba, której nazwisko pojawiło się albo na liście Macierewicza z
1992 roku (na której byli zarówno faktyczni współpracownicy SB, jak i ludzie,
których Olszewski i Macierewicz chcieli politycznie zaszantażować lub
zniszczyć), albo na liście Wildsteina (z ponad 120 000 widniejących tam
nazwisk tylko część była faktycznymi współpracownikami komunistycznych służb).
Także komuniści nie oznaczają ludzi naprawdę wyznających totalitarną
ideologię, a złodzieje nie są wcale ludźmi skazanymi prawomocnym wyrokiem za
kryminalne przestępstwa. Zostaje się nimi wówczas, kiedy - niezależnie od
własnych ideowych czy moralnych wyborów - Kaczyński uzna kogoś za konkurenta
lub wroga.
AGENCI
Kiedy w 2006 roku prezes PiS przejął z Platformy Obywatelskiej Zytę
Gilowską i zrobił ją wicepremierem oraz ministrem finansów, konsekwentnie
bronił jej (także we własnym obozie) przed zarzutami agenturalności. Sąd
rozpatrujący oskarżenie Gilowskiej o kłamstwo lustracyjne stwierdził, że
istnieją mocne ślady jej kontaktów z SB. Ale ponieważ zawartość teczek (również
tych w zbiorze zastrzeżonym IPN) została zniszczona, nie było dowodów procesowych wystarczających, by uznać ją za kłamcę.
Ten sam argument - teczek wyczyszczonych przez SB - który miał kompromitować
polityków, intelektualistów, dziennikarzy czy ludzi biznesu uznawanych przez
Kaczyńskiego za wrogów, w tym wypadku został przez niego uznany za absolutnie
oczyszczający Gilowską. Podobnie było wiele lat później z PiS-owskim
ambasadorem w Berlinie Andrzejem Przyłębskim, kiedy ujawniono jego kontakty z
SB. O ustaleniu jego niewinności przesądziła osobista decyzja Jarosława
Kaczyńskiego.
Pomiędzy rokiem 2006, kiedy toczyła się sprawa Gilowskiej, a 2016
rokiem, kiedy wybuchł lustracyjny skandal wokół Przyłębskiego, nawet prawicowi
zwolennicy lustracji zostali totalnie zdemoralizowani przez Kaczyńskiego i
jego praktykę rządzenia. Wyjaśnienie sprawy Gilowskiej było jeszcze dla
lustratorów sprawą ideową, podczas gdy w 2016 roku sprawa Przyłębskiego była
tylko niepotrzebną przeszkodą w konsumowaniu fruktów wynikających ze sprawowania
władzy przez PiS. Dlatego w 2006 roku rzecznik interesu publicznego Włodzimierz
Olszewski wymusił postępowanie sprawdzające wobec Gilowskiej przed niezawisłym sądem, choć oznaczało to kłopot dla
Kaczyńskiego. W 2017 roku Andrzeja Przyłębskiego oczyściło z zarzutów Biuro
Lustracyjne IPN, które jest dziś posłuszną przybudówką rządzącej partii. Zbyt
ryzykowne dla PiS było bowiem skierowanie tej sprawy do niezawisłego sądu.
KOMUNIŚCI I ZŁODZIEJE
Wojciech Jasiński, członek PZPR i przez całą epokę
Gierka szef Wydziału Spraw
Wewnętrznych Urzędu Miejskiego w Płocku; Karol Karski, w czasie stanu
wojennego i w latach 80. działacz władz centralnych Socjalistycznego Związku
Studentów Polskich, startujący w wyborach samorządowych z poparciem PRON, a
także dyspozycyjni prokuratorzy czy sędziowie z lat 80.: Andrzej Kryże czy
Stanisław Piotrowicz - wszyscy oni byli w elitarnej kadrówce Kaczyńskiego albo
też zlecano im najważniejsze misje przy atakowaniu opozycji czy niszczeniu ładu
konstytucyjnego III RP.
Przez wiele lat, po Marcu ’68, Grudniu ’70 i Czerwcu ’76, członkiem
PZPR był Krzysztof Czabański, co nie przeszkodziło Kaczyńskiemu używać go do
organizowania PiS-owskich mediów. Nawet Andrzej Zybertowicz był w młodości radykalnym
marksistą. Skończył z komunizmem w okresie pierwszej Solidarności.
W przypadku ludzi uważanych przez Kaczyńskiego za wrogów („komandosów”,
redaktorów „Gazety Wyborczej” itp.) nawet krótsze czy wcześniejsze epizody w
oficjalnych organizacjach z czasów PRL były pretekstem do atakowania ich jako komunistów
czy kontynuatorów KPP.
Ani dla prezesa PiS, ani dla większości jego prawicowych zwolenników
nigdy nie ulegała wątpliwości „aferalność liberałów z KLD”, mimo że żaden sąd
nigdy nie skazał Janusza Lewandowskiego za prywatyzację, która była dla niego
kwestią ideową, a nie drogą do pomnożenia osobistego majątku. Złodziejska
prywatyzacja, nomenklaturowy kapitalizm - były oskarżeniem powracającym we
wszystkich wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego, zawsze formułowanym pod
adresem innych. Jednak nie było już złodziejską prywatyzacją przejęcie przez
związaną z Kaczyńskim fundację tytułów prasowych, nieruchomości, publicznego
majątku. Maciej Zalewski, jeden z liderów Porozumienia Centrum, skazany został
prawomocnym wyrokiem na 2,5 roku za ostrzeżenie twórców Art-B przed
aresztowaniem i wyciągnięcie od nich 17 miliardów złotych na rzecz spółki
Telegraf. Nazwisko obecnego prezesa NBP Adama Glapińskiego pojawia się
parokrotnie w aktach procesu FOZZ, a wątek śledztwa dotyczący ewentualnego
finansowania Porozumienia Centrum ze środków Funduszu nie został uwzględniony
przez prowadzącego tę sprawę sędziego Kryżego, który później - mimo
komunistycznej przeszłości - został
wiceministrem sprawiedliwości w rządzie PiS.
Prezes Kaczyński nie powiedział też nigdy złego słowa o złotym dziecku
PiS-owskich rządów Danielu Obajtku, który od 2015 roku zdążył już pełnić
funkcje prezesa państwowej Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, prezesa
państwowej spółki Energa i Orlenu. Zwycięstwo PiS w 2015 roku Obajtek witał na
ławie oskarżonych, mając zarzuty o okradzenie firmy własnego wuja oraz o
korupcję w czasie pełnienia funkcji samorządowych.
Prawdziwości żadnego z tych zarzutów nie mógł rozstrzygnąć niezawisły
sąd, ponieważ wycofali je prokuratorzy podlegający Zbigniewowi Ziobrze.
LUSTRACYJNY CYNIZM
To, co wciąż jeszcze rozpala Andrzeja Zybertowicza i co rozpalało Sławomira
Cenckiewicza (dopóki w Polsce rządzonej przez PiS nie dostał od Kaczyńskiego i
Macierewicza sporej władzy), prezesa PiS zawsze pozostawiało totalnie
obojętnym.
Jakie były jego motywacje w trzymaniu blisko siebie, używaniu do najbardziej
zaufanych działań ludzi, którzy według PiS-owskich kryteriów byli komunistami
i agentami? Po pierwsze, uważał ich za bardziej profesjonalnych, lepiej
znających się na państwie od dawnych opozycjonistów, solidarnościowców czy
antykomunistycznej młodzieży z lat 80. Po drugie, Jarosław Kaczyński zawsze
szukał ludzi absolutnie posłusznych. A człowiek, którego tylko osobista
decyzja prezesa chroni przed skompromitowaniem za pomocą przeszłości, jest
człowiekiem lojalnym.
Z prawdziwymi antykomunistami i lustratorami Kaczyński miał tylko kłopoty.
Olszewski i Macierewicz przeprowadzili w 1992 roku lustrację wbrew jego woli.
Wywalili rząd, który żmudnie sklecił, i założyli własną partię (ROP), która
miała zabrać mu aparat i wyborców Porozumienia Centrum. Kaczyński miał też
kłopot ze zbyt niezależnym i gadającym za dużo Ludwikiem Dornem, który nigdy
nie był agentem, więc się go nie bał.
Niewiedza i zaskoczenie to na razie główna strategia Jarosława Kaczyńskiego
w reakcji na kłopoty najbliższych mu ludzi z lustracją czy z prawem. Czy
rzeczywiście lider PiS mógł podstawowych rzeczy o
swoich współpracownikach nie wiedzieć? Dostęp do archiwów SB czy WSI, a
później do materiałów znajdujących się w zbiorze zastrzeżonym IPN on i jego
ludzie mieli jeszcze od czasu, gdy bracia Kaczyńscy i Maciej Zalewski zajmowali
najwyższe funkcje w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy. Później Kaczyński był
premierem, a jego brat prezydentem. Mieli nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek
sprawdzać przeszłość ludzi, których uczynili swoimi najbliższymi
współpracownikami albo wysokimi urzędnikami polskiego państwa.
Bardzo wątpliwe, że Kaczyński, Macierewicz czy Mariusz Kamiński nie
wykorzystali posiadanych przez siebie uprawnień. Jednak - jak mówi „Newsweekowi”
profesor Andrzej Friszke, były członek kolegium IPN - nie jest łatwo to sprawdzić. - Archiwa służb, a później zbiór
zastrzeżony IPN, podlegały regułom podobnym jak każde inne archiwum, każda
wizyta, każde sprawdzenie teczki powinno pozostawić ślad, jednak te ślady -
wpisy urzędników państwowych zaglądających do teczek po 1990 roku - są
utajnione.
Krzysztof Bondaryk, wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego
Buzka, a później szef ABW w czasie rządów PO -PSL, mówi „Newsweekowi”, że
sprawdzanie wszystkich nominacji w państwie, łącznie z ambasadorami czy szefami
instytucji centralnych w rodzaju NFOŚ, jest po prostu obowiązkiem rządu. - W
okresie rządów PO-PSL procedura sprawdzająca kandydatów na ważniejsze
stanowiska państwowe, niezależna od procedury lustracyjnej, została
przeprowadzona ponad 400 razy. Nazywaliśmy to „wirówką”. Przed każdą nominacją
premier lub konstytucyjny minister wysyłali zapytanie do szefa ABW, który w
porozumieniu z szefami innych służb i policji, w oparciu o informacje ze
zbiorów niejawnych, w tym także zbioru zastrzeżonego IPN, sprawdzał kandydata
pod względem bezpieczeństwa państwa. Z tego, co wiem, także inne rządy miały
taką procedurę. Lub powinny mieć.
Jarosław Kaczyński mija się z prawdą, mówiąc, że nie wiedział o Kujdzie
współpracującym z SB czy rząd PiS nie dopilnował procedur. Przyłębskiego też
nie sprawdził? Ani pierwszego za rządów PiS komendanta głównego policji
Zbigniewa Maja - dopiero po nominacji wyszło na jaw, że zarówno CBA, jak i prokuratura
w Łodzi prowadzą przeciwko niemu poważne postępowania w sprawach korupcyjnych.
Wszystkie te sprawy pokazują, że niezależnie od tego, czy winna jest
krótka ławka PiS-owskich profesjonalistów, czy skłonność Kaczyńskiego do
budowania sobie zespołu z ludzi zahaczonych, państwo PiS jest jeszcze słabsze
i jeszcze gorzej chronione niż III RP, którą prawicowa propaganda uważała za
państwo w ruinie.
Cezary Michalski
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz