poniedziałek, 18 lutego 2019

Komuniści i agenci Kaczyńskiego



O tym, czy dla prezesa PiS ktoś jest agentem, komunistą, czy złodziejem, decyduje on sam, a nie współpraca z SB, lata spędzone w PZPR czy wyrok sądu

Ujawnienie współpra­cy wieloletniego preze­sa Srebrnej Kazimierza Kujdy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa nie dziwi. Co prawda, lustracja i deko­munizacja to oficjalnie fundamenty Pra­wa i Sprawiedliwości, wręcz przepustka tej partii do władzy, ale przypadek Kuj­dy nie jest żadnym wyjątkiem w poli­tyce personalnej lidera PiS. Jarosław Kaczyński od początku budował naj­bardziej zaufaną ekipę z ludzi mających biografie kompromitujące z punktu wi­dzenia prawicy - agentów, komunistów, a nawet złodziei.
   Należy tu jednak dokonać ważnego ję­zykowego uściślenia. W propagandowym żargonie PiS agentami nie są ludzie, któ­rzy faktycznie współpracowali z SB czy zostali uznani przez niezawisłe sądy za kłamców lustracyjnych. Agentem mogła być każda osoba, której nazwisko pojawi­ło się albo na liście Macierewicza z 1992 roku (na której byli zarówno faktyczni współpracownicy SB, jak i ludzie, których Olszewski i Macierewicz chcieli politycz­nie zaszantażować lub zniszczyć), albo na liście Wildsteina (z ponad 120 000 wid­niejących tam nazwisk tylko część była faktycznymi współpracownikami komu­nistycznych służb).
   Także komuniści nie oznaczają ludzi naprawdę wyznających totalitarną ideologię, a złodzieje nie są wcale ludź­mi skazanymi prawomocnym wyrokiem za kryminalne przestępstwa. Zostaje się nimi wówczas, kiedy - niezależnie od własnych ideowych czy moralnych wybo­rów - Kaczyński uzna kogoś za konkuren­ta lub wroga.

AGENCI
Kiedy w 2006 roku prezes PiS przejął z Platformy Obywatelskiej Zytę Gilowską i zrobił ją wicepremierem oraz ministrem finansów, konsekwentnie bronił jej (tak­że we własnym obozie) przed zarzutami agenturalności. Sąd rozpatrujący oskar­żenie Gilowskiej o kłamstwo lustracyj­ne stwierdził, że istnieją mocne ślady jej kontaktów z SB. Ale ponieważ zawartość teczek (również tych w zbiorze zastrzeżo­nym IPN) została zniszczona, nie było do­wodów procesowych wystarczających, by uznać ją za kłamcę.
   Ten sam argument - teczek wyczysz­czonych przez SB - który miał kompro­mitować polityków, intelektualistów, dziennikarzy czy ludzi biznesu uzna­wanych przez Kaczyńskiego za wrogów, w tym wypadku został przez niego uzna­ny za absolutnie oczyszczający Gilowską. Podobnie było wiele lat później z PiS-owskim ambasadorem w Berlinie Andrze­jem Przyłębskim, kiedy ujawniono jego kontakty z SB. O ustaleniu jego niewin­ności przesądziła osobista decyzja Jaro­sława Kaczyńskiego.
   Pomiędzy rokiem 2006, kiedy toczy­ła się sprawa Gilowskiej, a 2016 rokiem, kiedy wybuchł lustracyjny skandal wo­kół Przyłębskiego, nawet prawicowi zwolennicy lustracji zostali totalnie zde­moralizowani przez Kaczyńskiego i jego praktykę rządzenia. Wyjaśnienie spra­wy Gilowskiej było jeszcze dla lustrato­rów sprawą ideową, podczas gdy w 2016 roku sprawa Przyłębskiego była tylko niepotrzebną przeszkodą w konsumo­waniu fruktów wynikających ze sprawo­wania władzy przez PiS. Dlatego w 2006 roku rzecznik interesu publicznego Wło­dzimierz Olszewski wymusił postępowa­nie sprawdzające wobec Gilowskiej przed niezawisłym sądem, choć oznaczało to kłopot dla Kaczyńskiego. W 2017 roku Andrzeja Przyłębskiego oczyściło z zarzu­tów Biuro Lustracyjne IPN, które jest dziś posłuszną przybudówką rządzącej partii. Zbyt ryzykowne dla PiS było bowiem skie­rowanie tej sprawy do niezawisłego sądu.

KOMUNIŚCI I ZŁODZIEJE
Wojciech Jasiński, członek PZPR i przez całą epokę Gierka szef Wydzia­łu Spraw Wewnętrznych Urzędu Miej­skiego w Płocku; Karol Karski, w czasie stanu wojennego i w latach 80. dzia­łacz władz centralnych Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, startujący w wyborach samorządowych z poparciem PRON, a także dyspozycyjni prokurato­rzy czy sędziowie z lat 80.: Andrzej Kryże czy Stanisław Piotrowicz - wszyscy oni byli w elitarnej kadrówce Kaczyńskiego albo też zlecano im najważniejsze misje przy atakowaniu opozycji czy niszczeniu ładu konstytucyjnego III RP.
   Przez wiele lat, po Marcu ’68, Grud­niu ’70 i Czerwcu ’76, członkiem PZPR był Krzysztof Czabański, co nie przeszko­dziło Kaczyńskiemu używać go do orga­nizowania PiS-owskich mediów. Nawet Andrzej Zybertowicz był w młodości ra­dykalnym marksistą. Skończył z komuni­zmem w okresie pierwszej Solidarności.
   W przypadku ludzi uważanych przez Kaczyńskiego za wrogów („komando­sów”, redaktorów „Gazety Wyborczej” itp.) nawet krótsze czy wcześniejsze epi­zody w oficjalnych organizacjach z cza­sów PRL były pretekstem do atakowania ich jako komunistów czy kontynuatorów KPP.
   Ani dla prezesa PiS, ani dla większości jego prawicowych zwolenników nigdy nie ulegała wątpliwości „aferalność liberałów z KLD”, mimo że żaden sąd nigdy nie ska­zał Janusza Lewandowskiego za prywatyzację, która była dla niego kwestią ideową, a nie drogą do pomnożenia osobistego majątku. Złodziejska prywatyzacja, no­menklaturowy kapitalizm - były oskar­żeniem powracającym we wszystkich wypowiedziach Jarosława Kaczyńskie­go, zawsze formułowanym pod adresem innych. Jednak nie było już złodziejską prywatyzacją przejęcie przez związaną z Kaczyńskim fundację tytułów praso­wych, nieruchomości, publicznego ma­jątku. Maciej Zalewski, jeden z liderów Porozumienia Centrum, skazany został prawomocnym wyrokiem na 2,5 roku za ostrzeżenie twórców Art-B przed aresztowaniem i wyciągnięcie od nich 17 miliardów złotych na rzecz spółki Telegraf. Nazwisko obecnego prezesa NBP Adama Glapińskiego pojawia się parokrotnie w aktach procesu FOZZ, a wątek śledztwa dotyczący ewentual­nego finansowania Porozumienia Cen­trum ze środków Funduszu nie został uwzględniony przez prowadzącego tę sprawę sędziego Kryżego, który później - mimo komunistycznej przeszłości - został wiceministrem sprawiedliwo­ści w rządzie PiS.
   Prezes Kaczyński nie powiedział też nigdy złego słowa o złotym dziecku PiS-owskich rządów Danielu Obajtku, który od 2015 roku zdążył już pełnić funkcje prezesa państwowej Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolni­ctwa, prezesa państwowej spółki Energa i Orlenu. Zwycięstwo PiS w 2015 roku Obajtek witał na ławie oskarżo­nych, mając zarzuty o okradzenie firmy własnego wuja oraz o korupcję w czasie pełnienia funkcji samorządowych.
   Prawdziwości żadnego z tych zarzutów nie mógł rozstrzygnąć niezawisły sąd, po­nieważ wycofali je prokuratorzy podlega­jący Zbigniewowi Ziobrze.

LUSTRACYJNY CYNIZM
To, co wciąż jeszcze rozpala Andrze­ja Zybertowicza i co rozpalało Sławomira Cenckiewicza (dopóki w Polsce rządzonej przez PiS nie dostał od Kaczyńskiego i Ma­cierewicza sporej władzy), prezesa PiS za­wsze pozostawiało totalnie obojętnym.
   Jakie były jego motywacje w trzyma­niu blisko siebie, używaniu do najbar­dziej zaufanych działań ludzi, którzy według PiS-owskich kryteriów byli ko­munistami i agentami? Po pierwsze, uważał ich za bardziej profesjonalnych, lepiej znających się na państwie od daw­nych opozycjonistów, solidarnościow­ców czy antykomunistycznej młodzieży z lat 80. Po drugie, Jarosław Kaczyński zawsze szukał ludzi absolutnie posłusz­nych. A człowiek, którego tylko osobista decyzja prezesa chroni przed skompro­mitowaniem za pomocą przeszłości, jest człowiekiem lojalnym.
   Z prawdziwymi antykomunistami i lustratorami Kaczyński miał tylko kło­poty. Olszewski i Macierewicz przepro­wadzili w 1992 roku lustrację wbrew jego woli. Wywalili rząd, który żmudnie sklecił, i założyli własną partię (ROP), która miała zabrać mu aparat i wybor­ców Porozumienia Centrum. Kaczyński miał też kłopot ze zbyt niezależnym i ga­dającym za dużo Ludwikiem Dornem, który nigdy nie był agentem, więc się go nie bał.
   Niewiedza i zaskoczenie to na razie główna strategia Jarosława Kaczyń­skiego w reakcji na kłopoty najbliższych mu ludzi z lustracją czy z prawem. Czy rzeczywiście lider PiS mógł podstawo­wych rzeczy o swoich współpracowni­kach nie wiedzieć? Dostęp do archiwów SB czy WSI, a później do materiałów znajdujących się w zbiorze zastrzeżo­nym IPN on i jego ludzie mieli jeszcze od czasu, gdy bracia Kaczyńscy i Maciej Zalewski zajmowali najwyższe funk­cje w kancelarii prezydenta Lecha Wa­łęsy. Później Kaczyński był premierem, a jego brat prezydentem. Mieli nie tyl­ko prawo, ale wręcz obowiązek spraw­dzać przeszłość ludzi, których uczynili swoimi najbliższymi współpracownika­mi albo wysokimi urzędnikami polskie­go państwa.
   Bardzo wątpliwe, że Kaczyński, Ma­cierewicz czy Mariusz Kamiński nie wykorzystali posiadanych przez sie­bie uprawnień. Jednak - jak mówi „Newsweekowi” profesor Andrzej Friszke, były członek kolegium IPN - nie jest łatwo to sprawdzić. - Archiwa służb, a później zbiór zastrzeżony IPN, podle­gały regułom podobnym jak każde inne archiwum, każda wizyta, każde spraw­dzenie teczki powinno pozostawić ślad, jednak te ślady - wpisy urzędników pań­stwowych zaglądających do teczek po 1990 roku - są utajnione.
   Krzysztof Bondaryk, wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie Jerze­go Buzka, a później szef ABW w czasie rządów PO -PSL, mówi „Newsweekowi”, że sprawdzanie wszystkich nominacji w państwie, łącznie z ambasadorami czy szefami instytucji centralnych w rodzaju NFOŚ, jest po prostu obowiązkiem rządu. - W okresie rządów PO-PSL pro­cedura sprawdzająca kandydatów na ważniejsze stanowiska państwowe, nie­zależna od procedury lustracyjnej, zo­stała przeprowadzona ponad 400 razy. Nazywaliśmy to „wirówką”. Przed każ­dą nominacją premier lub konstytucyj­ny minister wysyłali zapytanie do szefa ABW, który w porozumieniu z szefami innych służb i policji, w oparciu o in­formacje ze zbiorów niejawnych, w tym także zbioru zastrzeżonego IPN, spraw­dzał kandydata pod względem bezpie­czeństwa państwa. Z tego, co wiem, także inne rządy miały taką procedurę. Lub powinny mieć.
   Jarosław Kaczyński mija się z praw­dą, mówiąc, że nie wiedział o Kujdzie współpracującym z SB czy rząd PiS nie dopilnował procedur. Przyłębskiego też nie sprawdził? Ani pierwszego za rzą­dów PiS komendanta głównego policji Zbigniewa Maja - dopiero po nominacji wyszło na jaw, że zarówno CBA, jak i pro­kuratura w Łodzi prowadzą przeciwko niemu poważne postępowania w spra­wach korupcyjnych.
   Wszystkie te sprawy pokazują, że nie­zależnie od tego, czy winna jest krót­ka ławka PiS-owskich profesjonalistów, czy skłonność Kaczyńskiego do budowa­nia sobie zespołu z ludzi zahaczonych, państwo PiS jest jeszcze słabsze i jeszcze gorzej chronione niż III RP, którą pra­wicowa propaganda uważała za państwo w ruinie.
Cezary Michalski
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz