środa, 13 lutego 2019

Donald Tusk - Ostatnie starcie



Jest bliżej decyzji o powrocie niż kiedykolwiek wcześniej podczas czterech lat spędzonych w Brukseli. To będzie jego rok - bez względu na to, jakie decyzje podejmie.

Nie dopadła go żadna komisja śledcza, prokuratura mimo serii postępo­wań nie zdołała postawić zarzutów, a spo­ra część elektoratu antypisowskiego z roz­rzewnieniem wspomina jego rządy.
   Dla Donalda Tuska nadchodzi czas decy­zji. Pod koniec roku kończy się jego kaden­cja na fotelu szefa Rady Europejskiej. Kan­dydować kolejny raz nie może, jego na­stępca zostanie wybrany latem lub wcze­sną jesienią.
   Przed Tuskiem stoi zatem wybór: powrót do krajowej polityki, inna zagraniczna po­sada lub emerytura politycznego komiwo­jażera w stylu Lecha Wałęsy czy Aleksan­dra  Kwaśniewskiego - tu wykład, tam im­preza dużej korporacji. Na pewno wraz ze zbliżającym się końcem brukselskiej mi­sji coraz wyraźniej sonduje możliwość po­wrotu do Polski. I kalkuluje swoje szanse w boju z Jarosławem Kaczyńskim. Za­pewnie ostatnim.

Czas próby
Rok 2018 był dla Tuska czasem próby. Po raz pierwszy od wyjazdu do Brukseli publicznie pojawiał się w Polsce z dużą intensywnością. I pokazał, że jest gotów walczyć z PiS. Zaczął ponad rok temu, głośnym wpisem na Twitterze: „Alarm! Ostry spór z Ukrainą, izolacja w Unii Europejskiej, odejście od rządów prawa i niezawisłości sądów, atak na sektor po­zarządowy i wolne media - strategia PiS czy plan Kremla? Zbyt podobne, by spać
spokojnie”. Swój efekt osiągnął - liderzy PiS wpadli w furię.
   Atakował więc dalej. Równo rok temu udzielił mocnego wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu”. Wypowiedziane wów­czas przez niego słowa nadawały ton de­bacie politycznej przez okrągły rok: „Rzą­dzący nie są entuzjastami, delikatnie mó­wiąc, naszej obecności w UE”.
   Z każdym miesiącem było Tuska w pol­skiej polityce coraz więcej. Wypowiadał się praktycznie w każdej kwestii kłopotli­wej dla PiS. Krytykował rząd za przyjęcie kontrowersyjnej ustawy o IPN, piętnował konflikty z Unią i bronił sądów.
   Ze szczególną lubością podśmiewał się z Andrzeja Dudy - co nadawało wiarygod­ności plotkom o prezydenckich apetytach Tuska. Gdy Duda narzekał, że Unia decy­duje za niego, jakich ma używać żarówek, Tusk odparował: „Czasami trzeba pomy­śleć z taką większą cierpliwością o pre­zydencie. Wtedy, kiedy wydaje się pogu­biony w argumentacji, wtedy potrzebuje raczej naszego wsparcia”.
   Starał się wyróżnić na tle Dudy pod­czas międzynarodowych wydarzeń, na których prezydent reprezentował Polskę, a on Unię. Założył konto na Instagramie i pokazywał w intemecie zdjęcia z najważ­niejszymi figurami tego świata. Nie tylko z liderami państw. Furorę zrobiła jego se­sja z Bono, liderem zespołu U2, gdy razem wskazują na charakterystyczny plakat z napisem „Konstytucja”. Na profilach in­ternetowych Dudy dominują tymczasem capstrzyki i oficjałki.
   Tusk pojawił się także w kampanii wy­borczej, wspierając kilku kandydatów, w tym Rafała Trzaskowskiego w Warsza­wie oraz Jarosława Makowskiego w Ka­towicach. Świadomie zakładając chłodne przyjęcie, a nawet ostracyzm obozu wła­dzy, przyjechał na oficjalne obchody setnej rocznicy odzyskania niepodle­głości. Został ustawiony w dalszych rzędach, a prezydent go nie przywi­tał. Jednak swój cel osiągnął i tym razem - wszystko to było szeroko komentowane.
   Tak, w 2018 r. Tusk pokazał, że bierze na poważnie powrót do pol­skiej polityki.

Dał od siebie odpocząć
Dziś widać, że Tusk realizował konsekwentny i logiczny pro­gram polityczny. Przez pierw­szą, dwuletnią część swej kadencji w Brukseli rzadko an­gażował się w krajowe roz­grywki.
   Z jednej strony, musiał się wdrożyć w obowiązki unijne, a faktem jest, że w pierwszym okresie szło mu to z dużym tru­dem i był źle ocenianym szefem Rady Europejskiej. Z drugiej strony, przez ten czas dał wyborcom od siebie odpocząć. Pa­miętać bowiem należy, że odchodził z krajowej polityki przy spadających sondażach i utracie osobistej popularności. Utorował PiS drogę do władzy, bo nie wyczuł coraz bardziej prosocjalnych nastrojów elek­toratu i zlekceważył skandale w swym obozie - choćby aferę kelnerów z knajpy u Sowy. Zdecydował się na wyjazd wie­dząc, że wyborcy są nim zmęczeni i że prze­gra kolejne wybory z Kaczyńskim.
   Osobistej porażki uniknął, ale zostawił Platformę wypaloną i pozbawioną indy­widualności, bo zwalczał je latami trak­tując jak konkurentów. Partia okazała się bezbronna, gdy opuścił ją człowiek, który ją pod siebie zbudował.

Kaczyński szuka puczu
W owym pierwszym okresie emigracji Tusk ostro zaatakował PiS raz - w grud­niu 2016 r., gdy ruszała pamiętna okupacja przez opozycję sali sejmowej, a pod parla­mentem zgromadzili się przeciwnicy PiS. Był wówczas we Wrocławiu.
   - Mając też w osobistej pamięci, co zna­czą grudnie w naszej historii, apeluję do tych, którzy realnie sprawują władzę w na­szym kraju, o respekt i szacunek wobec ludzi, zasad i wartości konstytucyjnych, ustalonych procedur i dobrych obyczajów - stwierdził. Porównanie do stanu wojen­nego czy Grudnia ’70 było kompletnie nie­uzasadnione.
   Tusk przesadził i w dodatku przypo­mniał o sobie za wcześnie. Nie zdobył wielkiego poklasku dla swych słów. Inna rzecz, że zadziałało to na Kaczyńskiego jak płachta na byka - uznał, że sejmowe wydarzenia i Tuskowa wizyta to zorga­nizowane działania zmierzające do „pu­czu”, czyli obalenia władzy PiS siłą. Media publiczne lansowały tę tezę tygodniami, a prokuratura wszczęła śledztwo przeciw puczystom. Sprawdziłem - szuka ich do dziś, czyli ponad dwa lata.
   Czas grał jednak na korzyść Tuska. Po pierwsze, temperatura rządów PiS znacz­nie przekroczyła odporność elektoratu liberalnego. Wobec wojny o Trybunał Konstytucyjny oraz sądy, wobec przejmowania wszystkich instytucji w państwie przez najbardziej twardogłowych ludzi  PiS, dawne przewiny Tuska straciły na aktualności.
   Dodatkowo wobec chaosu po stronie opozycji - wojenek wewnątrz przegranej Platformy i jej starć oraz Nowoczesną i powstałym oddolnie KOD-em - Tusk szybko zaczął odzyskiwać utracone pod koniec swego premierostwa poparcie. Jawił się jako jedyny, który może - jak to robił wcześniej przez wiele lat - zepchnąć PiS do opozycji.
   To przypadkowy prezent od Kaczyń­skiego. Tusk nie musiał walczyć z PiS, to PiS ściągnął sobie na głowę całą masę prze­ciwników. I zmobilizował elektorat libe­ralny wokół marzenia o powrocie Tuska z Brukseli.

Na czterech frontach
To zresztą element szerszego zjawiska. Stosunek Kaczyńskiego do Tuska po Smo­leńsku nie jest polityczny i chłodny. Jest osobisty i gorący. Dlatego jednym z pierw­szych haseł rewolucji PiS po dojściu do władzy w 2015 r. było dopadnięcie Tuska.
   PiS polowało nań w co najmniej czte­rech obszarach. Nade wszystko w sprawi e Smoleńska, gdzie prokuratura wciąż do­szukuje się „zdrady dyplomatycznej”, czyli rzekomego współdziałania Tuska z Rosja­nami przeciw prezydentowi Lechowi Ka­czyńskiemu.
   Druga sprawa to potencjalne niedopeł­nienie obowiązków przez Tuska w sprawie afery Amber Gold. Trzeci wątek to poten­cjalna korupcja przy sprzedaży chemicz­nego giganta Ciech firmie Jana Kulczyka. I wreszcie kwestia umowy między Służbą Kontrwywiadu Wojskowego a rosyjską Fe­deralną Służbą Bezpieczeństwa, następczy­nią KGB. Chodzi o to, że Tusk jako premier wyraził zgodę na zawarcie tej umowy bez formalnej opinii swego ministra obrony.
Szkopuł w tym, że wzywanie Tuska przed prokuraturę czy komisje śledcze dodatkowo budowało jego mit w elekto­racie antypisowskim. Liberalny lud witał go na dworcach i koczował godzinami pod oknami przesłuchujących Tuska prokura­tur. Dla tych ludzi wiece wsparcia dla daw­nego lidera PO były deklaracją poparcia dla III RP - państwa, które PiS zaczął roz­montowywać.
   Przez niemal trzy lata śledztw prokuratorzy Zbigniewa Ziobry nic na Tuska nie znaleźli. Najnowszy akt tej rozgrywki to próba przesłuchania tłumaczki pracującej przy spotkaniu Tuska i Putina w Smoleńsku. Skoro po trzech latach prokuratura de­cyduje się na ryzykowną próbę zwolnienia z tajemnicy tłumaczki najważniejszych lu­dzi w państwie, to znaczy, że niewiele na Tuska ma i szuka rozpaczliwie. Może tylko puszczać oko - wszak tłumaczka jest żoną gen. Marka Dukaczewskiego, byłego szefa WSI, którego PiS prezentuje swemu elek­toratowi jako wcielenie zła.

Prezent od Kaczyńskiego
Kaczyński w chęci dopadnięcia Tuska zabrnął tak daleko, że przestał zwracać uwagę, że ta wojna od pewnego momentu obraca się przeciwko PiS. Tak naprawdę najpierw podtrzymywał żywotność po­lityczną Tuska swymi kontrowersyjnym stylem rządów.
   A wiosną 2017 r. go reaktywował - decy­zją, że rząd Polski jako jedyny w całej UE sprzeciwi się wyborowi Tuska na drugą kadencję szefa Rady Europejskiej. Od po­czątku rządów PiS w 2015 r. to była za­gadka: jak Kaczyński zachowa się w spra­wie przedłużenia jego brukselskiej misji. Jeszcze na przełomie 2015 i 2016 r. - gdy zajęty był szybkim przejmowaniem in­stytucji państwa, wojną o Trybunał Kon­stytucyjny i protestami KOD - zdawał się uznawać, że Tuska lepiej trzymać z dala od Polski, bo w razie powrotu mógłby się stać katalizatorem antypisowskiej opozycji.
   Dlatego 8 maja 2016 r. w „Rzeczpospo­litej” ukazał się tekst, który był ważnym sygnałem. Napisał go europoseł Ryszard Czarnecki, będący oczami i uszami Ka­czyńskiego w unijnych instytucjach. Klu­czowy, ostatni akapit został zatwierdzony osobiście przez lidera PiS. Brzmiał on tak: „Kaczyński ma swoje zasady. Jedną z nich jest popieranie Polaków na stanowiska międzynarodowe, niezależnie od opcji politycznej, jaką reprezentują. Kaczyński nie poświęci zasad w imię rewanżu. Tusk nasze poparcie będzie miał”.
   Między majem a lipcem do Kaczyń­skiego zaczął jednak intensywnie pielgrzy­mować Antoni Macierewicz, przedsta­wiając dokumenty rzekomo obciążające Tuska odpowiedzialnością za katastrofę smoleńską. Macierewicz przekonał Ka­czyńskiego, że Tusk spiskował z Putinem przeciw prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu już od września 2009 r., gdy rosyj­ski premier przyleciał na Westerplatte w rocznicę wybuchu II wojny światowej.
   Od jesieni 2016 r. Jarosław Kaczyński mówił jasno nie tylko o sprzeciwie wobec
dalszej europejskiej misji Tuska, ale wręcz o jego możliwej odpowiedzialności karnej.
   W tym sensie głosowanie przeciwko przedłużeniu kadencji w Radzie Europej­skiej było logiczne. Tyle że zachowanie PiS stało się punktem zwrotnym w krajo­wej karierze Tuska - sondaże pokazały, że społeczeństwo źle ocenia tę decyzję. W ten sposób Tusk zyskał drugie polityczne ży­cie. „Oceniam wynik tej operacji jako ob­ciążający na rynku wewnętrznym. Ale sondażowe straty szybko odrobimy” - mó­wił mi wówczas Kaczyński.
   To dzięki działaniom PiS wobec pań­stwa i Tuska dziś ten transfer z Brukseli jest tak prawdopodobny.


Bardzo dużo do stracenia
Ale wszystko to nie znaczy, że powrót jest sprawą przesądzoną. Widać to wyraźnie już dziś, gdy powoli rusza kampania ’wy­borcza przed majowymi wyborami do Par­lamentu Europejskiego.
   Jeszcze niedawno spekulowano, że Tusk może zjednoczyć antypisowską opozycję i patronować wystawieniu tzw. listy pre­mierów i ministrów, na której mieliby się znaleźć byli szefowie rządu (Ewa Ko­pacz, Leszek Miller, Włodzimierz Cimo­szewicz, Marek Belka i Jerzy Buzek) czy liczni członkowie rządów z PO, PSL i SLD. Moje źródła we wszystkich partiach wska­zują na to, że nie trwają żadne rozmowy o takiej liście. Co więcej - wciąż nie wia­domo, w jakiej konfiguracji przeciwnicy PiS pójdą do eurowyborów. Ewidentnie ręki Tuska tu nie widać.
   Tak naprawdę Tusk przy swym do­świadczeniu politycznym - dwie kaden­cje na fotelu premiera, niezliczona liczba wygranych wyborów, pięć lat na presti­żowym stanowisku w Brukseli - ma nie­łatwą sytuację. Musi stanąć do gry o wy­soką stawkę, a ma bardzo dużo do strace­nia. Start w wyborach parlamentarnych jesienią nie wchodzi w grę, to nie ta liga, zresztą wtedy będzie jeszcze przewodni­czył Radzie. Realna rozgrywka to tylko prezydentura w 2020 r.
   Problem w tym, że porażka z - wciąż jed­nak - politycznym młokosem, takim jak Andrzej Duda, oznaczałaby definitywny koniec Tuska w polityce.
   Dlatego też - opowiadają jego znajomi - Tusk kalkuluje. W tych rozmowach po­wtarza się kilka warunków, które muszą zostać spełnione, by wrócił nad Wisłę. A zatem, po pierwsze, musi mieć realne szanse na wygraną. Widać, że upływający czas i ostry styl rządów PiS mu pomagają. Według najnowszych badań Duda i Tusk mają wyrównane szanse, choć wciąż z lek­kim wskazaniem na urzędującego prezy­denta (50 do 45 proc. dla Dudy w sondażu „Faktów” TVN, a w badaniu „Rzeczpo­spolitej” 46 proc. do 44 proc. - oba wyniki z końca listopada). Ale, po pierwsze, Tusk zanotował w ciągu ostatniego roku duże wzrosty, a w dodatku w niektórych bada­niach zaufania do polityków już Dudę wy­przedził.

Efekt kuli śniegowej
Po wtóre, ważna jest sekwencja wyborów. Wybory europejskie wiosną tego roku, parlamentarne jesienią, a po nich w po­łowie 2020 r. wybory prezydenckie - taki układ jest dobry i dla Tuska, i dla opozycji.
   Wybory europejskie mobilizują elekto­rat liberalny i łatwiej w nich pokonać PiS. W dodatku trzyletnią politykę Kaczyń­skiego łatwo przyjdzie ubrać opozycji w hasło polexitu - wyprowadzania Polski z Unii. Od początku PiS będzie w defensy­wie, bo musi udowadniać, że jest - by za­cytować hasło z niedawnej konwencji tej partii - „sercem Europy”. Nie może jednak przesadzić, by nie zrazić eurosceptycznej części swego elektoratu. Ponadto będzie mieć kłopot z wiarygodnością. Trudno mu będzie pozostać sercem Europy, je­śli do rządu wchodzą tacy wrogowie UE jak najnowszy nabytek z obozu narodow­ców - Adam Andruszkiewicz, którego antyunijne i probiałoruskie wypowie­dzi można wyciągać z intemetu całymi terabajtami. W dodatku wciąż trwa kon­flikt rządu z Brukselą, choćby w sprawie sądownictwa. A podczas eurokampanii unijny Trybunał Sprawiedliwości może podjąć decyzje niekorzystne dla PiS w tym obszarze.
   Liderzy opozycji wierzą, że dobry wynik ich partii w eurowyborach wpłynie na gło­sowanie do Sejmu jesienią - majowe zwycięstwo miałoby zmienić nastroje spo­łeczne.
   - Tusk skłania się do startu w wyborach prezydenckich w razie wygranej opozy­cji w wyborach do Sejmu - opowiada jego wieloletni znajomy. - Wtedy mógłby za­działać efekt kuli śnieżnej: zwycięzcy sej­mowi zawsze przez kilka miesięcy po wy­borach zwiększają poparcie. W tej sytuacji miałby większe szanse w wyborach prezy­denckich.
   Prezydent Duda się na to przygotowuje. „Powrót Tuska nie byłby zaskakujący. Cieszyłby mnie jako ktoś z długą historią poli­tyczną. Można będzie zestawić jego słowa z tym, co miał okazję zrobić, a raczej nie zrobić. Jego siłą byłoby jednak doświad­czenie” - stwierdził w „Super Expressie”.
   A jeśli opozycja przegra wybory do Sejmu?
   - Moim zdaniem nie wystartuje - mówi jego znajomy. - Po pierwsze, za duże ry­zyko przegranej, bo to PiS będzie zyskiwał poparcie jako wygrane ugrupowanie, na czym skorzysta Duda. A po drugie, w ra­zie porażki w wyborach do parlamentu, w Platformie i na całej opozycji antypisowskiej zaczną się brutalne rozliczenia. Kto miałby poprowadzić wygraną kam­panię prezydencką?
   Choć lata płyną, to nie zmienia się jedno: Donald Tusk nie trawi Grzegorza Schetyny. Uważa, że obecny przewodniczący PO - który ma bardzo złe oceny w rankin­gach zaufania - nie jest liderem mogącym wygrać z PiS. Stąd wiarygodne pogłoski, że Tusk widziałby w roli lidera zjednoczonej opozycji raczej szefa ludowców Włady­sława Kosiniaka-Kamysza, swego byłego ministra pracy. Konserwatysta, lekarz, polityk młodego pokolenia, lepiej pasuje do profilu pogromcy PiS, jaki stworzył Tusk. Jak nietrudno zgadnąć, w niedaw­nym sondażu „Rzeczpospolitej” Kosiniak-Kamysz wypadł wyraźnie lepiej od Schetyny jako potencjalny kandydat opozycji na premiera.
   Kosiniak-Kamysz już zaczął porządko­wać swoją sytuację osobistą - do niedawna rozwiedziony, poprzez ustawione sesje w tabloidach zaprezentował swą nową kandydatkę na żonę, też lekarkę.

Sprawa rodzinna
Jest jeszcze jeden, ważny czynnik, który - jak słychać - Tusk bierze pod uwagę: ro­dzina. W klanie Tusków nie ma entuzja­zmu dla powrotu seniora do gorącej, co­dziennej wojny z PiS.
   Tusk niedługo zostanie po raz kolejny dziadkiem, w ciąży jest jego ukochana córka Katarzyna. To ona wraz z żoną Tu­ska mają być zdecydowanymi przeciw­niczkami powrotu do przeszłości.
   Z drugiej jednak strony w prywatnych rozmowach Tusk nie kryje, że chciałby po­bić PiS także ze względu na osobiste pora­chunki. Kontrolowana przez władzę ko­misja śledcza ds. Amber Gold próbowała (a może jeszcze spróbuje) obarczyć Mi­chała Tuska współodpowiedzialnością za tę aferę. Tusk jest przeczulony na punk­cie mieszania rodziny do politycznej roz­grywki przeciw niemu. I ma alergię na próby łączenia jego syna z aferą Amber Gold. Za swych rządów usunął wielolet­niego szefa ABW gen. Krzysztofa Bondaryka za to, że ujawnił kalendarium dzia­łań swej formacji w sprawie Amber Gold. Wnikliwa lektura dat mogła sugerować, że przestrzegając syna przed pracą dla li­nii lotniczych należących do Amber Gold, Tusk miał już wiedzę z ABW, że to pira­mida finansowa.
   Michał Tusk był przesłuchiwany przez komisję śledczą PiS jeszcze przed przesłu­chaniem ojca.
   Zeznając junior popełnił parę gaf, na które liczyli posłowie z PiS („Razem z oj­cem wiedzieliśmy, że - mówiąc kolo­kwialnie - to lipa”). Ale podczas swego przesłuchania senior ich zdeklasował, przekreślając nadzieje Kaczyńskiego, że ta komisja śledcza będzie jednym z gwoź­dzi do jego trumny.
   Kariery polityków z Brukseli po powro­cie do kraju się zdarzają. Czasem są udane - jak była unijna komisarz ds. budżetu Dalia Grybauskaite, która została prezy­dentem Litwy. Czasem średnio fortunne - były szef Komisji Europejskiej Romano Prodi został co prawda premierem Włoch, ale jego rząd był chwiejny i upadł. A cza­sem to kompletne pomyłki - były szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz w 20T 7 r. poprowadził niemieckich so­cjaldemokratów z SPD do największej po­rażki wyborczej w ich historii.
   Nie ma się więc co dziwić, że rozważając decyzję o powrocie, Tusk jest niebywale ostrożny. Nikogo nie informuje o swoich planach, raczej - w swym stylu sonduje, wysłuchuje i stara się robić dobre wraże­nie. Bo ostateczna decyzja jest jak bilet w jedną stronę.
Andrzej Stankiewicz
Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz