Między Wiosną a zlodowaceniem
Używając terminologii bokserskiej, Jarosław
Kaczyński po kolejnych ciosach jest już na linach. Jesienią może go uratować
tylko Wiosna.
Nie, absolutnie nie twierdzę, że jest to intencją Wiosny.
Taki po prostu może być skutek wiosennych priorytetów, wśród których osłabienie
Platformy Obywatelskiej wydaje się być znacznie wyżej niż pokonanie PiS.
Model sprawowania
władzy przez PiS w ogromnym stopniu przekreśla modele opozycyjności
funkcjonujące w normalnych demokratycznych państwach. Jedyna realna opozycja w
systemie a la PiS
to opozycja totalna, czyli radykalny sprzeciw wobec istoty tej władzy i
budowanego przez nią systemu. Brak owego radykalnego sprzeciwu czyni
opozycyjność pozorną. W takim modelu krytyka władzy ma charakter co najwyżej
rytualny i służy zachowaniu własnej wiarygodności, a nie realnej zmianie.
Ponieważ system
tworzony przez Kaczyńskiego i PiS jest w swej istocie systemem wschodnim, coraz
bardziej putinowskim, w praktyce możliwe są dwa modele opozycyjności. Opozycja
może być autentyczna, czyli ostra, albo - jak w Rosji - systemowa. Wiosna,
zwalczając opozycję demokratyczną o niebo ostrzej niż władzę, zaczyna
realizować ten drugi model. Jego fundamentem jest niepisany układ między władzą
a pseudoopozycją. Władza udaje, że taką opozycję zwalcza, taka opozycja zaś
udaje, że jej celem jest walka z władzą. W gruncie rzeczy zaś władza taką
opozycją wyłącznie gardzi, czasem pompując ją w swych mediach, by zaszkodzić
opozycji realnej. Władza wie doskonale, że opozycja systemowa chce mieć swój
kawałeczek politycznego tortu, ale w żadnym razie nie pretenduje do sprawowania
realnej władzy. Jest więc wyłącznie pionkiem i pomagierem władzy.
Jesienne wybory
zdecydują też o tym, czy przetrwa stabilizujące państwo polityczne centrum. A
wcale nie jest to oczywiste, bo osłabienie centrum jest w epoce napędzającego
radykalizmy internetu tendencją światową. W USA nadal rządzą dwie wielkie
partie, ale obie są już zakładniczkami swych radykalnych skrzydeł. W Niemczech
odsetek głosów oddawanych na CDU i SPD dramatycznie spada. We Francji dwie największe
partie uległy destrukcji, robiąc miejsce Macronowi, ale tylko po to, by zderzył
się on z panią Le Pen z jednej strony a z żółtymi kamizelkami z drugiej. W
Wielkiej Brytanii konserwatyści ulegają konserwatywnym radykałom, a liderem
konkurencyjnego Labour jest miłośnik Chaveza i Hamasu.
W Polsce przy
sfanatyzowanej władzy siedzibą centrum może być tylko opozycja. Ale po
pojawieniu się Wiosny może się ono znaleźć w imadle między populizmem
prawicowym a lewicowym. Dla PiS polityczne centrum jest największym wrogiem.
Dla Wiosny, dla której jest ono naturalnym terenem łowów, też. PiS próbuje więc
zepchnąć PO na pozycje lewicowe, a lewicowa Wiosna na pozycje konserwatywne.
Zniszczenie politycznego centrum jest więc we wspólnym interesie PiS i Wiosny.
Stąd tworzony przez nie prawdziwy i jedyny duopol. Stąd też niepisany pakt o
nieagresji między nimi. Prawica czasem atakuje Wiosnę za lewicowy radykalizm,
Wiosna czasem atakuje PiS za łamanie prawa, ale obie formacje nie zamierzają
sobie robić krzywdy. Najważniejsze jest dla nich pokonanie wspólnego wroga, na
którego razem mogą pomstować w TVP, wybitnie dla Wiosny łaskawej.
Wiosna potępia PO
za bycie antypisem, choć sama sprawia wrażenie, że jest tylko antyplatformą i
antyklerem. To ostatnie jednak ani PiS, ani Kościołowi nie przeszkadza. PiS i
Kościół wiedzą bowiem, że sama Wiosna żadnej rewolucji antyklerykalnej w Polsce
nie przeprowadzi. Więcej, osłabiając PO i polityczne centrum, co najwyżej ją
uniemożliwi albo opóźni, co w ich oczach czyni Wiosnę realnym aliantem.
Ataki Wiosny na PO
są poniekąd naturalne. Pytanie, czy Wiosna zdaje sobie sprawę, że po
przekroczeniu pewnego progu agresji będzie już w praktyce działać na rzecz
PiS.
W efekcie przy zrozumiałym pragnieniu autonomii i ekskluzywności
Wiosny ceną za jej antykoalicyjność i antyopozycyjność może być koniec
demokracji w Polsce.
Na końcu więc
Wiosna może być albo lewicą w niepodległościowo-państwowym duchu PPS, albo
opozycją celebrycko-błyszczącą w formie i systemową w treści.
Robert Biedroń może
dziś unosić się na fali euforii, ale jedno powinien wiedzieć. Jeśli poda PiS
na tacy kolejne cztery lata rządów, Wiosna zostanie naznaczona piętnem zdrady i
dożywotniej odpowiedzialności za pogrążenie Polski. A wtedy przegra na
starcie, nawet jeśli za wojnę z opozycją demokratyczną zyska trochę mandatów.
Odniesie złudny sukces, będący wstępem do klęski. Niestety, nie tylko swojej,
lecz także Polski.
Tomasz Lis
Wyznaję: chciałem zagłosować na PiS
Nie, to nie żart. Gdy
usłyszałem nazwiska, jakie znalazły się na liście Prawa i Sprawiedliwości do
Parlamentu Europejskiego, pomyślałem, że wreszcie jakaś partia ma dla mnie
ofertę.
Wreszcie, zgodnie ze słowami prezesa Jarosława Kaczyńskiego
z kampanii wyborczej – cytując dosłownie: „suchać i sużyć” - jakaś siła
polityczna mnie wysłuchała i ktoś chce spełnić moje marzenia.
Jak większość rodziców, szczególnie tych mających dzieci w
ostatnich klasach gimnazjów i podstawówek, oraz podobnie jak większość
nauczycieli, marzę o tym, aby minister Anna Zalewska po raz ostatni omiotła
swoim uśmiechem gmach ministerstwa edukacji przy ulicy Szucha i rozpromieniła
Parlament Europejski. Gdy dowiedziałem się, że minister Krzysztof Jurgiel
wzmocni swoim niewątpliwym potencjałem intelektualnym politykę rolną unii, aż
zapiałem z zachwytu. Temu przedsięwzięciu kibicują miliony polskich rolników,
którzy pamiętają jego dzielną walkę z ASF (z trzech ognisk zrobiło się 280),
bałagan we wszelkich agencjach, paraliż instytucji kontrolnych. Skoro minister
spał w polskim Sejmie, równie dobrze, a nawet lepiej, może spać w parlamencie w
Strasburgu.
Wysłanie do Brukseli całego „gangu tapirów” - czyli
wicepremier Beaty Szydło, Beaty Kempy, Elżbiety Witek – to nasz sposób na
zadziwienie Europy naszą sztuką fryzjerską. Przyznam, że od pewnego czasu, po
ustąpieniu tych pań ze stanowisk służących do łamania konstytucji RP, odczuwam
dziwny dyskomfort jako podatnik. Bo nie wiadomo, za co się tym paniom płaci. To
prawda, wszyscy składamy się również na budżet Parlamentu Europejskiego, ale to
jednak płatność rozproszona.
Kandydatura człowieka sukcesu Patryka Jakiego (tym razem
ponoć z Małopolski) być może pozwoli naszemu krajowi w przyszłości uniknąć
takich osiągnięć jak ustawa o IPN jego autorstwa, po której udało się pokłócić
z Izraelem, Ukrainą, Stanami Zjednoczonymi i Kanadą na dokładkę. Spokojnie, w
Parlamencie Europejskim nie dopuszczą go do żadnego atomowego guzika, bo go tam
nie mają.
Jacek Saryusz-Wolski, który zmienił barwy z PO na PiS po to,
by kandydować na przewodniczącego Rady Europejskiej przeciwko Donaldowi Tuskowi
i osiągnął wynik 1 do 27, nada Europie nowego dynamizmu i nauczy ją
realistycznego spojrzenia na politykę.
W przypadku rzeczniczki Beaty Mazurek miotają mną sprzeczne
uczucia. Bo przyznam – będzie mi brakować unikalnej poetyki jej prasowych
komunikatów. Z marszałkiem Ryszardem Terleckim stanowili też niepowtarzalną
parę polskiej polityki. Aż żal ich rozdzielać.
Wbrew obawom innych nie uważam, aby ci deputowani
zaszkodzili pozycji Polski w Parlamencie Europejskim. Jej nie da się już
zaszkodzić bardziej, niż uczyniła to poprzednia delegacja PiS. W końcu pierwszy
przypadek wyrzucenia kogoś ze stanowiska wiceprzewodniczącego europarlamentu dotyczył
właśnie działacza PiS - Ryszarda Czarneckiego.
To prawda, większość z nich nie zna języków, nie ma pojęcia
o świecie. Tyle, że politycy PiS swoją postawą mają dawać świadectwo. Cóż z
tego, że nikt ich nie będzie rozumiał? Właśnie fakt, że nikt ich nie rozumie,
jest przykładem na to, jak skandalicznie traktuje nas Europa.
I rozmarzyłem się. Ach, jest jeszcze tylu polityków, których
należałoby wysłać gdziekolwiek i nawet do tego dopłacić.
Przed demonstracyjnym i radosnym poparciem tych kandydatur
powstrzymała mnie tylko jedna myśl, która przyszła znienacka. Wszystko
wskazuje, że tak jak w przypadku ministra Joachima Brudzińskiego będą spełniać
rolę zająca – wejdą do Parlamentu Europejskiego, naściągają głosów, ale gdy
tylko prezes Jarosław Kaczyński nakaże, ustąpią miejsca jakiemuś partyjnemu
funkcjonariuszowi.
I cały mój entuzjazm znikł niczym ksiądz Sawicz ze spółki
Srebrna. Zaraz zaraz, ale jak to? Oni chcą mnie oszukać? Oni? Prawi i
Sprawiedliwi? Chcą mnie zrobić w balona?
No i patrzcie, chwila nieuwagi, zagłosowałbym na PiS i
zostałbym niczym Himilsbach z angielskim.
Paweł Wroński
Dwie legendy
Będziemy mieli w tym roku mnóstwo okazji do
porachunków z przeszłością. Obchodząc kolejne 30. rocznice, przejdziemy
symbolicznie cały rok 1989: od Okrągłego Stołu, przez wybory 4 czerwca, powołanie
rządu Tadeusza Mazowieckiego, aż po plan Balcerowicza. Już się zresztą te
rocznice zaczęły, i to dokładnie tak, jak można było przewidywać: skromne
państwowe obchody upamiętniające początek obrad Okrągłego Stołu zostały
podsumowane przez doradcę prezydenta prof. Andrzeja Zybertowicza cytatem z
Andrzeja Gwiazdy, że właśnie wtedy „ubecy podzielili się władzą ze swoimi
agentami”. Podobny będzie zapewne ton następnych oficjalnych jubileuszy, bo dla
obozu władzy specyficzna interpretacja wydarzeń 1989 r. jest ideowym i
politycznym fundamentem; stamtąd wywodzone są historyczne i moralne racje
obecnych rządów. Więc tu nie może być kompromisów ani światłocieni. W 2019 r.
biała legenda „bezkrwawej rewolucji Solidarności” i „dziejowego sukcesu
polskiej transformacji” zderzy się z czarną: spisku elit, uwłaszczenia
nomenklatury, złodziejskiego kapitalizmu, kraju w ruinie. W październiku,
oprócz nowego Sejmu, wybierzemy jedną z tych wersji. Bo nasza historia rozpadła
się tak samo jak polityka.
Następna okazja do frontalnego zderzenia
obu narracji szykuje się 4 czerwca. Tym razem opozycja nie zamierza ustępować:
planowane, przy udziale samorządów, centralne obchody w Gdańsku będą miały
niespotykany dotąd rozmach. Przez 30 lat państwo polskie nie potrafiło nadać
tej dacie, nazywanej trochę na wyrost Świtem Wolności, odpowiedniej oprawy ani
rangi; teraz ma o zrobić formujący się „ruch społeczny 4 czerwca”. Dla opozycji
będzie to jednocześnie faktyczny początek parlamentarnej kampanii wyborczej.
PiS i jego maszyny propagandowe spróbują zapewne, po raz kolejny, pamięci „pierwszych
częściowo wolnych wyborów” przeciwstawić datę 4 czerwca 1992 r., dzień upadku
rządu Jana Olszewskiego. Śmierć Jana Olszewskiego i wielkie państwowe
uroczystości pogrzebowe zostały już wykorzystane dla wzmocnienia opowieści o „pierwszym
rządzie Niepodległej Polski” i skierowanym przeciw niemu „puczu agentury”.
Biografię Jama Olszewskiego, człowieka niezwykle zasłużonego dla polskiej
demokratycznej opozycji, postaci nietuzinkowej, pełnej sprzeczności,
wielobarwnej, zredukowano do kilku zdań i naciąganych interpretacji. W
wielogodzinnych „wspomnieniowych” programach TVP, nie oglądając się na oficjalną
żałobę, jawnie już atakowano opozycję jako „przeciwników niepodległości Polski”.
To jeszcze wróci, wybije przed 4 czerwca 2019 r. A potem kolejna stacja: czyli „gruba
kreska Mazowieckiego". Nie twierdzę, że pielęgnowana przez obecną władzę
czarna legenda
grzesznych narodzinach i podłym życiu III RP jest tylko
cyniczną, propagandową konstrukcją. Przeciwnie, dla znacznej części tzw. obozu
prawicy to sfera silnych przekonań i emocji. Sam Jarosław Kaczyński, uczestnik
i współautor historii minionego 30-lecia (w swoim czasie także bardzo krytyczny
wobec premiera Olszewskiego), zna prawdziwy przebieg różnych wydarzeń i własnej
w nich roli, czemu w różnych wcześniejszych wywiadach dawał wyraz. Ale po serii
wyborczych porażek prawicy w latach 90. przejął od Jana Olszewskiego (nigdy
przez niego niezrealizowaną) koncepcję masowej partii ludowej, nawiązującą do
wciąż żywotnych, choć wytłumionych w PRL, tradycji endeckich. To wymagało
stworzenia alternatywy dla dominującej u progu III RP liberalnej,
prozachodniej doktryny państwowej. Nie można Kaczyńskiemu odmówić konsekwencji:
wizja „ukradzionej Rzeczpospolitej”, omotanej układami, spiskami i agenturą,
przez lata traktowana jako oszołomska, długo przebijała się z marginesu do centrum,
aż się przebiła. Teraz to ona oficjalnie triumfuje. Dla opozycji obecny rok
rocznic stwarza jednak wyjątkową okazję, aby przywrócić utraconą cześć III RP.
Mimo rozmaitych historycznych zygzaków
polskiej transformacji żadna z tez Kaczyńskiego nie znajdowała potwierdzenia w
rzeczywistości. Nie idealizując III RP, na tle wszystkich państw pokomunistycznych
akurat w Polsce korupcja była najmniej dotkliwa; praktycznie nie wytworzyła
się miejscowa oligarchia polityczno-biznesowa; uwłaszczała się i kapitalizowała
nie tyle „partyjna nomenklatura”, ile - jak wykazywały badania socjologiczne -
raczej klasa inżynierska i ludzie wolnych i zawodów; nie wykryto agenturalnych
spisków ani spektakularnych szantażów lustracyjnych. Paradoksalnie najwięcej
tego typu przypadków i podejrzeń dotyczyło środowiska politycznego Jarosława
Kaczyńskiego. A jednak walka z rzekomym „brudem i moralną nicością III RP”
wciąż ma rozgrzeszać hipokryzję, interesowność, niekompetencję ludzi władzy,
uzasadniać prowadzoną przez PiS politykę „stanu nadzwyczajnego”. To dlatego
spór o historię 30-lecia tkwi w centrum polskiej polityki i nie może zostać
porzucony.
Jan Olszewski, ogłoszony prekursorem PiS i
patronem „dobrej zmiany”, bywał w ostatnich latach krytyczny wobec działań
władzy, zwłaszcza w najbliższym mu obszarze wymiaru sprawiedliwości.
Dramatyczne raporty o represjach i szykanach wobec sędziów oraz walczących
jeszcze o zawodową niezależność prokuratorów bardzo przypominają czasy młodości
mec. Olszewskiego. Równie źle kojarzą się przypadki pokazowych aresztowań,
jakie pod naciąganymi zarzutami dotknęły ostatnio wielu byłych szefów spółek
Skarbu Państwa. Wszyscy się domyślają, że prokuratorzy Zbigniewa Ziobry wykonują
tu zlecenia „przykrywkowe”, mające na celu odwrócenie uwagi od demonstracyjnej
bezczynności prokuratury w sprawie „taśm Kaczyńskiego”. Pomawianym i
zatrzymywanym przydałby się dziś obrońca polityczny klasy mec. Olszewskiego. Bo
system, który PiS stworzył także w jego imieniu, zasługuje na publiczny akt
oskarżenia.
Jerzy Baczyński
Zapachy z kuchni
Kto wyjedzie - kto zostanie? Nie mogę się doczekać
wyborów do Parlamentu Europejskiego. Sama myśl, że indywidualności, jak panie
Szydło i Kempa, dalej: Witold Waszczykowski, Ryszard Czarnecki, minister Suski,
Jacek Saryusz-Wolski (1:27), minister Zalewska, przeniosą się do Brukseli lub
tam pozostaną, przywraca nadzieję, że życie w Warszawie stanie się bogatsze i
radośniejsze. Jeśli wolno jeszcze zgłaszać kandydatury, to proszę dopisać
ministra Błaszczaka, prof. Piotra Glińskiego, posłankę Pawłowicz i
(koniecznie, błagam, panie prezesie!) ministra Sasina jako wisienkę na torcie.
Niektórzy moi znajomi na widok ministra Sasina dostają takiego wzmożenia, że
warto podzielić się tym skarbem z Europą. W Brukseli na pewno mniej Polsce
zaszkodzą niż w kraju.
Polityka personalna
prezesa łatwa jest do rozszyfrowania. Najbliższych przyjaciół i przyjaciółki,
takich na całe życie, jakich mieliśmy jeszcze w szkole, trzyma jak najbliżej
siebie: spółka, fundacja, rada nadzorcza. Mam na myśli sekretarkę, kierowcę,
księdza, kuzyna - oni mają drugą Brukselę w Warszawie. Do Unii wysyłamy
dobrych, sprawdzonych znajomych. Albo za zasługi, jak senatora Bielana, albo
na otarcie łez, jak panią minister do spraw dzieci w Jordanii, z którą dziatwa
w Ammanie nie chce się bawić.
Pozostaje trzeci sort,
piechota, a konkretnie saperzy tych kieruje się do... spółek Skarbu Państwa.
Tam można się szybko dorobić, ale fotel jest podminowany. Ze spółki rzadko
przechodzi się do innej pracy (chyba że do innej spółki), często natomiast
czeka delikwenta zatrzymanie, przesłuchanie, oskarżenie i galery. Żaden
człowiek przy zdrowych zmysłach nie przyjmie dziś wysokiego stanowiska w
Orlenie, Polskiej Grupy Zbrojeniowej czy w KGHM.
Lepiej być portierem
na Nowogrodzkiej niż prezesem PZU. Co z tego, że zarobi miliony, skoro sklepik
więzienny jest słabo zaopatrzony? Ile pasztetów podlaskich można w końcu
zjeść? Spółka Skarbu Państwa czy sektor finansów? to jest ów złudny szczyt
kariery, ale potem pozostaje już tylko prokuratura. Najzdolniejsi trafiają
przed oblicze prokuratora zaspani, o 6.00, prosto z łóżka. Inni, bardziej
przewidujący, noszą szczoteczkę do zębów zawsze przy sobie. Znajomy prezes
banku został „zdjęty” w trakcie „realizacji” na Dworcu Centralnym. Jeszcze
inni, jak pewien były minister, są latami ciągani po sądach. Przyjąć dzisiaj
stanowisko w spółce Skarbu Państwa to jak zacząć pracę w państwowej telewizji.
Wiadomo, że kiedyś człowiek będzie żałował.
Wbrew krzywdzącym
stereotypom (polnische Wirtschaft czy „pijany jak Polak”) państwo PiS jest
dobrze zorganizowane i tylko czasami zdarza się awaria a la prezes Kujda.
Wtedy uruchamiany jest przekaz dnia: „Trafiła się czarna owca, jest nie do
uniknięcia w dużych zbiorowościach, ale różnica pomiędzy nami a naszymi
poprzednikami polega na tym, że my działamy natychmiast i radykalnie, podczas
gdy za rządów Platformy/PSL... itd.”. W kuchni prezesa gotuje się na kilku
fajerkach. Służby marynują lub peklują mięso armatnie nieraz latami, a kiedy
pojawia się afera a la
Srebrna, kuchnia podaje na przykład Stefana Niesiołowskiego,
na którego były materiały od lat, ale tak się zbiegło, że zostały ujawnione
akurat teraz. Afera w Komisji Nadzoru Finansowego? Kuchnia zawsze może podać
na drugą nóżkę byłego prezesa Lotosu plus garni z dwóch dyrektorów „Wszystko to
przy graniczącej z cudem zbieżności czasowej z niewygodnymi wydarzeniami,
które trzeba przykryć” - pisze Krzysztof Adam Kowalczyk w swoim blogu na
stronach „Rzeczpospolitej”. „Seria ostatnich zatrzymań, inspirowane doraźnymi
interesami politycznymi zatrzymania byłych prezesów i dyrektorów dużych spółek,
prezesi jak rękawiczki, na łasce polityków” - tak dzisiaj mówi się i pisze o
tym, co dzieje się w spółkach SP. „To nie prezes, ale telefon z ministerstwa
czy z Nowogrodzkiej decyduje, że państwowy bank udzieli kredytu jakiejś
firmie, zainwestuje, a duża spółka Skarbu Państwa zasili rządową fundację,
która zrobi dla kilku osób imprezę w Miami” - mówi Andrzej Nartowski,
emerytowany prezes Polskiego Instytutu Dyrektorów.
Zarzuty są na ogół podobne:
niegospodarność, rozrzutność, brak nadzoru, lekceważenie procedur. Każde
dziecko wie, że w firmach, które zatrudniają tysiące ludzi i mają miliardowe
obroty, zawsze można się do czegoś przyczepić, i wtedy niezależny (?)
prokurator bierze sprawę w swoje ręce. „Jest zapotrzebowanie polityczne i to
jest gra polityczna” - mówi Wiesław Rozłucki, wieloletni prezes warszawskiej
giełdy. Menedżer wielkiej firmy nie jest w stanie przeczytać wszystkich dokumentów,
które musi podpisać, opiera się na zaufaniu, to jest ryzyko, a im wyższa stawka,
tym wyższe wynagrodzenie. Sfera gospodarcza jest „bezlitośnie wciągana w
politykę” - mówi Rozłucki. Widać to zresztą przy takich decyzjach politycznych,
jak przeznaczanie milionowych subwencji dla wątpliwych i ekstrawaganckich
wydatków propagandowych, jachtu, rejsu, billboardów, na media publiczne i
zaprzyjaźnione media prywatne. Mając w ręku służby, których pewni szefowie
pracowali nawet na Srebrnej, policję, prokuraturę, ośmiornica może dobrać się
do każdego, z lekarzami włącznie.
Ponieważ władza trzyma
wszystkie sznurki i kontroluje awanse w kluczowych dziedzinach, wobec tego
urządza tam swoje dzieci i innych krewnych. Kacper Kamiński jest klasycznym
przykładem - syn wszechmocnego ministra, z rekomendacją prezesa NBP trafia na
intratne stanowisko w Banku Światowym w Waszyngtonie, co otwiera drogę do
międzynarodowej kariery. Córka szefa MSZ Czaputowicza zostaje asystentką
Gabriela Beszłeja, zastępcy sekretarza generalnego Europejskich Konserwatystów
i Reformatorów. Były kierowca PiS zaczął pracować w Agencji Mienia Wojskowego,
aż został jej wiceprezesem. Syn państwa Przyłębskich został dyrektorem w Banku
Pekao. Bartosz Czarnecki, syn europosła PiS, trafił do Polskiej Grupy
Zbrojeniowej. Wszyscy w sektorze publicznym. Lista pisiewicze.pl zawiera już
ponad tysiąc nazwisk osób wyniesionych na stanowiska przez „dobrą zmianę”. To
dzieci rewolucji, która ich kiedyś zje.
Daniel Passent
Nokaut
Zdmuchnęło mnie z roweru. Na szczęście ze
stacjonarnego. Podniosłem się z podłogi dumny, że dożyłem tej historycznej
chwili.
15 lutego Polska stała się najmocniejszym sojusznikiem
Stanów Zjednoczonych w Europie. Biały Dom i Nowogrodzka, te dwa giganty
dźwigają teraz solidarnie odpowiedzialność za losy świata. Za Chiny i Putina
też. My sami nie mamy już się czego obawiać. Wszystkie nasze cztery helikoptery
rozstawimy w strategicznych narożnikach ojczyzny - na przykład w Puńsku, Lesku,
Karpaczu i Świnoujściu. W ten sposób uzyskamy przewagę obserwacyjną i to nam
wystarczy, bo dostęp do najnowocześniejszej amerykańskiej broni mamy gwarantowany.
Zresztą oni do naszej też.
Tak pięknie
opowiadali w telewizji o sukcesie warszawskiej konferencji bliskowschodniej
dwaj rzetelni świadkowie - Patryk Jaki, wiceminister sprawiedliwości, i Paweł
Mucha z Kancelarii Prezydenta. Wrogowie PiS na świecie i w Polsce uważają
jednak, że cały nasz rząd powinien się czuć po tej konferencji jak bokser po
nokaucie. Pozwolili Trump owi i jego sojusznikowi premierowi Izraela Netanjahu
zbudować antyirańską trybunę w Polsce i rozgrywać własne interesy. Przy okazji
nieźle nas opluli. Wrócił temat o współpracy Polaków z hitlerowcami przy
zabijaniu Żydów, upomniano się o zwrot pożydowskiego mienia. Trudno też nie
zauważyć, że PiS kolejny raz zdradził Unię Europejską i ustalenia jej (czyli
naszej też) dyplomacji, która nie chce zrywać stosunków z Iranem.
A co mi tam.
Wsiadam na rower jeszcze raz. Zawzięcie kręcę, słuchając postulatów Roberta
Biedronia i jego Wiosny. Rozdzielenie Kościoła od państwa, likwidacja Funduszu
Kościelnego, prawne zrównanie związków partnerskich (w tym homoseksualnych) z
małżeńskimi, dostęp do nowoczesnej antykoncepcji i in vitro, zniesienie
klauzuli sumienia. Rozmyślnie koncentruję się przede wszystkim na tych
nazywanych chętnie „radykalnymi”. I nagle ogarnia mnie smutek, że oto w Polsce
mamy nie wiek XXI, tylko jądro ciemności średniowiecza. Przecież te wszystkie
wolności i ludzkie, obywatelskie prawa do życia, jakie nam się marzy, są już od
dawna w europejskich (i nie tylko) krajach gwarantowane i oczywiste. Niechże
ta nasza ciemność chwyci trochę racjonalnego promienia. O edukacji między
innymi mówię. Ale nie o tej ze szkolnych lekcji religii. Korci mnie, więc
zacytuję dwa fragmenciki Z podręcznika do katechezy: „Postaraj się zaoszczędzić
pieniądze, nie kupując sobie ulubionych słodyczy. Złóż je jako ofiarę na tacę
w czasie najbliższej Mszy Świętej” lub „Obchodzenie urodzin to grzech. Dzieci
mogą obchodzić tylko rocznicę komunii świętej”. Zasiać w młodym człowieku
strach, poczucie zniewolenia, jest łatwo. Jak się zakorzenią, jak się
rozrosną, to ani wyrwać. Dlatego jestem pełen szacunku dla młodzieży z
warszawskiej szkoły Bednarska, którzy na studniówce zatańczyli Poloneza
Równości. I dla ich wychowawców też. Ktoś powie, że to naiwne? Ja
powiedziałbym, że kształcące. Niech się arcybiskupi Jędraszewski i Gądecki
uczą, jakie wygłaszać w święta kazania, by człowiek czuł się pokrzepiony na
duchu, a nie napiętnowany i oskarżany o brak wiary.
Francuski filozof Voltaire namawiał nas do
krytycznego traktowania wszelkich ideologii i religii, do „uprawiania własnego
ogródka”. Nie nadawałby się do żadnej pracy u wicepremiera Glińskiego, któremu
marzy się jeden wielki muzealno-literacko-teatralno-muzyczno-plastyczny
kołchoz. A kto się z pisowskiego realizmu wychyli, ten wypada z okna.
Stanisław Tym
Wybory małe i duże
Może się wydawać, że
stawka wyborów do Parlamentu jest jakby mniejsza. Nic bardziej mylnego.
Na początek teoria: inicjatywę ustawodawczą
w UE ma Komisja Europejska. To ona przedstawia Parlamentowi Europejskiemu
projekt rozporządzenia lub dyrektywy, nad którym my, europosłowie, procedujemy
i którego ostateczną wersję negocjujemy z Radą - czyli z przedstawicielami
rządów państw członkowskich.
A teraz praktyka. W
ubiegłym tygodniu, podczas sesji plenarnej w Strasburgu, debatowaliśmy nad
takim właśnie dokumentem - tym razem dotyczącym walki z nadużyciami
finansowymi. I tak: europoseł PiS tłumaczył nam, dlaczego jego grupa - czy też
jego partia (słowo honoru, nie lada wyzwaniem jest zrozumieć, co ten poseł
głosi, a mój podziw dla tłumaczy każdorazowo wręcz szybuje) - nie zagłosuje za
omawianymi propozycjami. Mówił, że jest przeciw prokuraturze europejskiej i nie
chce, aby budżet europejski był związany z przestrzeganiem prawa w krajach
członkowskich Unii Europejskiej.
Słuchałam tego wystąpienia i zastanawiałam się, co też może nas czekać w
następnej kadencji PE i co w ogóle może się stać w Unii, jeśli obywatele
Wspólnej Europy wpuszczą na salę plenarną więcej polityków głosujących przy
każdej okazji przeciwko wzmacnianiu wspólnych ram prawnych, przeciwko wspólnym
standardom oraz przeciwko kontroli praworządności w państwach członkowskich.
Eurosceptyków można
spotkać w każdym z 28 krajów Wspólnoty. Na szczęście niemal wszędzie są w
opozycji.
Do niechlubnych wyjątków od niedawna należą Włochy - ale
tam, jak na razie, rząd nie zabiera się za niszczenie prawa ani nie podnosi
ręki na własną konstytucję - oraz Polska i Węgry, przeciwko którym toczą się
już postępowania w sprawie łamania praworządności. O Brytyjczykach nie wspominam,
bo tam sytuacja jest tyle zagmatwana, ile dramatyczna.
Eurosceptycy zasiadają też w Parlamencie
Europejskim - głośno słychać ich krzyki z prawej strony sali plenarnej. Ciągle
jednak są jeszcze mniejszością, więc bez problemu przegłosowujemy ich przy
ważnych decyzjach. Tylko co by się działo, gdyby było ich więcej? Kto np.
nakładałby sankcje na Rosję? Już teraz, przykładowo, Włosi się skarżą, że przez
takie działania tracą finansowo, a w sumie przecież to nie ich sprawa - i ich
głos nie jest odosobniony. Na razie prowadzimy politykę wspólnotową i większość
zdecydowała, że z Rosją, która napadła na Ukrainę, interesów prowadzić nie
będziemy. Jednak większość może się zmienić. W planie Europy Ojczyzn - czy
Europy Narodów - nie jest przewidziane dzielenie się suwerennością i
podejmowanie decyzji przez wspólne instytucje. Co byłoby więc np. z umową
stowarzyszeniową z Ukrainą, skoro jest tak ostro krytykowana przez Putina (a
partie eurosceptyczne są przez niego mocno wspierane, niektóre również
finansowo)? Mam bardzo poważne wątpliwości, czy umowa stowarzyszeniowa jeszcze
by istniała - ale i wątpię, czy przy eurosceptycznej większości w instytucjach
europejskich umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą w ogóle zostałaby zawarta.
Z innej działki: mnóstwo pracy i żmudnych
negocjacji wymagało zniesienie dodatkowych opłat za osławiony roaming. Szczerze
wątpię, żeby eurosceptyczny parlament z takim uporem dążył do załatwienia tej
sprawy. Temat w ogóle nie jest ideologiczny, ale czysto pragmatyczny - w
dodatku osłabia znaczenie granic na kontynencie. Była już polska minister
cyfryzacji Anna Streżyńska stwierdziła przecież, że korzysta z tego z ledwie
garstka ludzi, i nie dość, że w zasadzie nie brała udziału w pracach nad nowym
rozporządzeniem, to na zakończenie skrytykowała rozwiązanie, które dziś
obowiązuje.
W polityce
ukierunkowanej na Europę Ojczyzn (czyli de facto każdy kraj sobie) dbanie o
zarobki firm rodzimych, w tym operatorów telekomunikacji, z natury rzeczy
byłoby ważniejsze niż dbanie o Konsumenta europejskiego i rozwój cyfryzacji w
całej Unii.
A skoro już jesteśmy
przy protekcjonizmie: z przykrością muszę przyznać, że temat innej jakości
produktów sprzedawanych pod tym samym szyldem dotyczy głównie państw, które
później dołączyły do UE. Wyobraźmy sobie teraz Parlament Europejski, w którym
każdy broni tylko swoich obywateli. Nie uzyskalibyśmy solidarnie większości,
która wsparłaby nas w walce z koncernami oferującymi niby te same produkty, ale
jednak gorsze - takie, w których np. zamiast masła jest olej palmowy, a żelki,
zamiast kwaskowate, są słodkie i przyzwyczajają dzieci do cukru.
To rządy proponują
kandydatów na członków Komisji Europejskiej. Europosłowie w odpowiednich
komisjach wysłuchują ich prezentacji, po czym długo zadają pytania. Nie na
wszystkich kandydatów się zgadzają. Wówczas rząd musi zaproponować innego
kandydata. Z niepokojem myślę o tym, jak wyglądałoby prowadzenie tego typu
procedur, jeśli większość europosłów byłaby wrogo nastawiona do Wspólnej
Europy. Jaką Komisję Europejską wybrałoby takie gremium?
Prowadzimy już
prace nad budżetem europejskim na lata 2021-27. Ideą budżetu europejskiego
zawsze było wyrównywanie szans między krajami bogatszymi i biedniejszymi,
między tymi, które mają lepiej rozwiniętą infrastrukturę, i tymi, które do
rozwoju dróg, kolei oraz łączy telekomunikacyjnych potrzebują wsparcia. Stąd
takie wielkie sumy otrzymywała Polska. Znane u nas jako „pieniądze z Europy”, a
w instytucjach europejskich noszące nazwę: fundusze spójności, są
najoczywistszym wyrazem solidarności europejskiej - jedni płacą do wspólnego
budżetu znacznie więcej niż inni, po to żeby ci słabsi mogli nadgonić.
Nie łudźmy się jednak, że jeśli Le Pen uda
się wprowadzić wielu posłów do PE i sukces odniesie np. AfD, Alternatywa dla
Niemiec, to planowaniu budżetu dalej przyświecać będzie zasada wspólnoty i
solidarności. Do tego dołóżmy kilku komisarzy, którzy nie widzą sensu
wzmacniania Unii jako dobrze funkcjonującej całości, oraz kilku
eurosceptycznych członków Rady - czyli przedstawicieli państw, w których
wygrały partie przeciwne mocnej Unii, a także przeciwne łożeniu na biedniejsze
kraje z własnego budżetu - i możemy się pożegnać z wielkimi projektami
rozwijającymi nasz kraj i nasz kontynent.
Róża Thun
Usta mówią
Kibice piłki nożnej doskonale wiedzą, że
jeżeli Messi czy inny Ramos w czasie meczu zasłania sobie usta ręką, to nie
dlatego, że mu spierzchły i chce sobie poślinić, tylko po to, żeby żaden szpieg
nie wyczytał z jego ust, co za chwilę zrobi przeciwnikowi. Czytanie z ust jest
przedmiotem w szkołach szpiegowskich i każdy szanujący się wywiadowca powinien
ten przedmiot zaliczyć. Spróbowałem wyczytać coś z ust premiera Kaczyńskiego,
który w Sejmie mówił do słuchawki. Miałem na widoku tylko połowę ust, w związku
z tym mój odczyt może być mało precyzyjny, ale sens chyba złapałem. Oto treść
rozmowy:
- Czy to Zbyszek?
Tu Jarosław. Jadę do ciebie do ministerstwa, bo w Sejmie harmider, a u mnie na
Nowogrodzkiej nawet Austriacy podsłuchują.
Przypominam sobie
fragment sensacyjnej książki pana Miłoszewskiego, w której autor barwnie i
detalicznie opisuje specjalne pomieszczenie dla rządzących do prowadzenia
poufnych rozmów. Do takiego pomieszczenia wchodzi się w bieliźnie i w skarpetach,
a poprzedza je rewizja osobista, która przypomina badanie prostaty. Tylko w
takich warunkach można powiedzieć coś co jest ściśle tajne. KSR, czyli kabiny
swobodnej rozmowy, powinny być w naszym kraju produkowane masowo. Jeżeli urządzenia
podsłuchowe znalazło nawet PSL, jeżeli minister środowiska nie mógł ukryć
swojej chęci do zabicia wszystkich dzików, jeżeli premier Kaczyński musi
opuszczać swoje gniazdo, żeby swobodnie porozmawiać z ministrem Ziobrą, to co
ma powiedzieć szary obywatel, który mówi „kocham Cię” do żony, a nie chce, żeby
ktokolwiek się o tej miłości dowiedział?
Już niedługo
zamiast audiobooków otrzymamy zapisy taśm od Sowy, taśm z Nowogrodzkiej i z PSL.
Stojąc w korku, który jest symbolem walki o pokój w Iranie, będziemy sobie
słuchać, co, kto, do kogo powiedział.
Pani Szydło z panią
Kempą wybierają się do Parlamentu Europejskiego. Im się te stanowiska po prostu
należą.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Szaleństwo
Jest taka scena w filmie „E.T.”, kiedy mały
chłopiec otwiera drzwi do pokoju, a tam wszystko fruwa w powietrzu: książki,
szklanki, wazony, flamastry, kwiatki, telefon. Otóż dokładnie tak wygląda
Polska, gdy się przycupnie w kącie i zacznie jej przyglądać z boku. Nie ma już
w moim kraju żadnych zasad, nie obowiązują żadne prawa, a te, które ocalały,
można w sekundę zmienić i stworzyć nowe, wygodne dla władzy. Można skłamać na oczach
całego społeczeństwa, zmienić wyniki głosowania, a głosowanie nielegalne
obwieścić jako legalne, sfałszowane za prawomocne, nie mrugnąwszy przy tym
okiem i bez śladu rumieńca wstydu, bo przede wszystkim w moim kraju nie ma już
żadnej moralności.
Z kąta to lepiej widać. Dramat, który się tu
rozgrywa, zdaje się nie mieć szans na szczęśliwy finał, w grę zostali uwikłani
wszyscy, wszyscy są wściekli, czasem na obcych ludzi, czasem na niedawnych
przyjaciół, wszyscy mają grube zeszyty z nazwiskami śmiertelnych wrogów.
Rozsądni wczoraj ludzie dziś nie mają żadnego racjonalnego zdania w żadnej
sprawie, jedynie reagują na codzienne bodźce, bo teraz rządzą wyłącznie emocje
i bezprawie, więc szamoczemy się jak w escape roomie, do którego klucz ktoś
zabrał i wyrzucił.
Jeden człowiek
zaoferował nam piekło. Zawsze - pamiętajmy o tym - na szczycie wszystkiego
stoi jeden człowiek. To on rzuca hasło, daje cynk, wymyśla koncepcję zbawienia
metodą gwałtu, dobiera sobie pomocników i wyznawców, gromadzi armię wiernych
czynowników, porywa za sobą tłumy, uczy je pogardy, którą sam przejawia bez
żadnego limitu, i tym sposobem budzi w ludziach najpotężniejsze narzędzie w
walce - nienawiść. W swoich przemowach narzucił język, w którym wszystko jest
dozwolone, także nazwanie kogoś mordercą i zdrajcą, a potem słowa te zaczynają
wędrować z ust do ust jako określenia zwykłych ludzi w rozmowach przy stole.
Czasem z błyskiem nienawiści w oku, czasem z błyskiem ostrza noża w ręku.
Trzy lata
wystarczyły, by Polska wpadła w oszalałe wibracje, które udzieliły się
praktycznie wszystkim. Ćwiczony przez lata miesiąc w miesiąc na Krakowskim
Przedmieściu megahejt zainfekował Polaków na pokolenia. Demoralizacja sięgnęła
stratosfery. Najpierw zaryzykowano spalenie kukły Wałęsy, potem kukły Żyda,
potem powieszono na szubienicach portrety ludzi „godnych powieszenia”, a
wieszających gloryfikowano i uznano za niewinnych. Dziś antysemita stoi u wrót
obozu Auschwitz i tam wykrzykuje, że Żydów należy z Polski wygonić. Trzeba
strasznych nacisków, by się ktoś tym zajął, bo przecież na zdjęciu stał obok
ministra. Trzeba odwołania do sądu, by skopane przez faszystów dziewczyny
miały cień szansy na uniewinnienie - zostały skazane za to, że nadstawiły
twarze i plecy oraz dostały parę kopów, bo nas broniły przed najgorszym,
trzymając transparent z napisem „Faszyzm stop’’.
Rządzą nami
komuniści i złodzieje, i tym razem to już nie jest zniewaga. To w świetle
faktów proste stwierdzenie faktu. Szemrane interesy wypłynęły niczym szumowiny
na wierzch gotowanego wywaru, agenci SB już nie są złymi agentami, przewalacze
uwłaszczeni na majątku państwowym już nie są złymi ludźmi - są teraz zbawcami
narodu. Prokuratorzy nagle dostają zaćmy, nie widzą, nie słyszą, śledztwa
umarzają, odbierają akta, jak w sprawie faszysty i fałszerza wyborczego. Teraz
już wiadomo, że cudem udało się zatrzymać proces likwidacji wolnych mediów,
dzięki czemu nie musimy przytulać uszu do radioodbiorników, by słuchać Radia
Wolna Europa, które właściwie powinno wskrzesić swoje działanie.
Przygnębiające jest
jedno. Na tym koślawym boisku, na którym władca każe nam rozgrywać mecz,
zmieniając co chwila rozmiary bramek, przepisy, by były korzystne dla jednej
tylko drużyny, i liczbę zawodników, likwidując decyzje sędziego i strasząc go
procesami, nadto nie uznając prawidłowo strzelonych goli; gdzie bezkarnie
grasują różne Mularczyki, wyzywające wysłanych przez nas do parlamentu posłów
od morderców, i Piotrowicze, odbierające tym naszym wysłannikom głos w ważnych
sprawach - na tym boisku jesteśmy wszyscy, ludzie oporu, w chaosie, w szalonym
tańcu podzielenia. A kiedy pojawiają się na nim nowi gracze - są zarażeni
chorobą szaleństwa, używają tych samych inwektyw wobec krytyków, identycznie
degradują w dyskusjach oponentów i szermują pogardą, tyle że ubraną w uśmiech i
elegancki garnitur. Nie wierzę, że jako plemię mamy złe geny, ale chwilowo to
one doszły do głosu.
Zbigniew Hołdys
Kto wypina
Ich twarze w tym momencie - bezcenne. Tak
merdali ze szczęścia ogonkami, że oto sam wice-Trump otworzy konferencję, która
- choć bezsensowna i zapewne szkodliwa dla Polski - miała być potwierdzeniem
ich absolutnej, bezrefleksyjnej służebności wobec wielkiego pana zza oceanu. A
tu Mike Pence na poprzedzającej szczyt wspólnej konferencji prasowej z
Andrzejem Dudą przywołał postać Lecha Wałęsy, nazywając go „wielkim polskim
bohaterem”. Ups.
No jakże to tak?
„Dobra zmiana” serwuje ekipie Trumpa łaskę za łaską, wdzięczy się w wiernopoddańczym
uśmiechu, a w podzięce dostaje w pysk wyniesieniem na pomniki najbardziej przez
siebie znienawidzonego gościa? Dlaczego Pence im to zrobił? Najpewniej nie
miał żadnych złośliwych intencji. Po prostu dobrozmianowa ekipka podlizujących
się amatorów, gotowa skakać przez płonące koło na każde skinienie, jest tak
nieistotna, że nawet nie trzeba się fatygować sprawdzaniem, jak połechtać ich
ego.
Przecież o
organizacji w Warszawie konferencji bliskowschodniej, z czego starali się
potem czynić tytuł do swej chwały, dowiedzieli się (tak jak reszta świata) z
mowy sekretarza Pompeo wygłoszonej w Kairze. Zostali postawieni przed faktem,
w żenującej dla nich sytuacji europejscy partnerzy kręcili głową, a im co
pozostało? No merdać ogonkiem ze szczęścia. Że znowu konfliktujemy się z resztą
Unii Europejskiej? Że dajemy się wciągać w ryzykowną grę Trumpa i Netanjahu? Że
pokazujemy kompletny brak samodzielności działań i myślenia? Że niszczymy
całkiem niezłe stosunki z Iranem? A co tam!
Jakby tego było
mało, na dzień dobry sekretarz Pompeo wzywa polskie władze do zwrotu mienia
ofiar Holokaustu, a premier Netanjahu, dla którego konferencja jest częścią
izraelskiej kampanii wyborczej (i - jak twierdzi część ekspertów -
przedwyborczym prezentem od Trumpa), mówi izraelskim dziennikarzom, że Polacy
kolaborowali z nazistami w mordowaniu Żydów w czasie Holokaustu. Tu
rozbrzmiewa pisk oburzenia dobro- zmianowych mistrzów dyplomacji, prezydent
Duda się odgraża, ambasador Izraela zostaje wezwana na dywanik i wszystkiemu
zaprzecza, co nie ma specjalnego znaczenia. Netanjahu mówi takie rzeczy w
Warszawie, bo wie, że może sobie na to pozwolić. To on jest dużym chłopcem w
relacjach z Amerykanami i wie dobrze, że ekipa z Warszawy mogłaby startować w
konkursie na frajera roku. W podstawówce, jak się trzaskało z liścia kogoś w
wypięty tyłek, to się mówiło: „Kto wypina, tego wina”. No to kto może, ma humor
i ochotę - trzaska.
Bo wszyscy wiedzą,
że załoga „dobrej zmiany” nie ma wyjścia, gdyż sama wpędziła się w ślepą uliczkę
braku znaczenia i upokorzeń. Ktoś mógłby zapytać, po co tak bez- alternatywnie
wieszać się na Amerykanach, gorzej, na Trumpie. Czemu nie wyważać relacji -
owszem, kochać wujaszka Sama, ale grać i współpracować z europejskimi
partnerami. Przecież antyirańska ofensywa nie jest ani w interesie Unii, ani
Polski. Więcej, godzi w nasze interesy. Już ugodziła. No tak, ale żeby być
równorzędnym i poważanym graczem w Europie, nie można niszczyć u siebie
filarów demokracji, w tym trójpodziału władz. A tu jak w bajce o żabie i
skorpionie na wierzch wychodzi kwestia charakteru i tożsamości. Gdyby PiS nie
demolował podstaw państwa demokratycznego i nie wprowadzało autorytarnych
rządów na wzór rosyjsko-turecki, nie byłoby PiS-em. Ich chata z kraja,
najważniejsze, by mieć TVP
zaszczuwać kolejnych ludzi, a co tam panie w świecie, to
insza inszość, co to kogo obchodzi, nie będzie Norweg pluł nam w twarz. Więc w
tym szaleństwie jest ta logika, że pozostaje tylko wdzięczenie się do Trumpa i
żyrowanie jego nieprzewidywalnych posunięć.
Władysław
Bartoszewski nazwał kiedyś realizatorów PiS-owskiej polityki zagranicznej
„dyplomatołkami”. W sumie dość pieszczotliwe określenie jak na skalę czynionej
dewastacji. Bardziej przypominają naspidowanego boksera, który próbuje obciąć
dziecku paznokcie. Najlepszym przykładem rujnująca opinię Polski za granicą
nieszczęsna nowelizacja ustawy o IPN. Gigantyczna międzynarodowa afera
wywołana na własne życzenie i ku własnemu wstydowi. Nawet z drobnej sprawy, którą
można było załatwić ku pożytkowi wszystkich w ciszy gabinetów, czyli sporu o
polskiego konsula w Oslo, zrobili wojnę dyplomatyczną z Norwegią. Kiedyś
widziałem w MTV świrów, którzy pędząc pikapem po wyboistej drodze, próbowali
się tatuować. To chyba było wyjazdowe posiedzenie rządu „dobrej zmiany”
poświęcone polityce zagranicznej.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz