sobota, 23 lutego 2019

Między Wiosną a zlodowaceniem,Wyznaję: chciałem zagłosować na PiS,Dwie legendy,Zapachy z kuchni,Nokaut,Wybory małe i duże,Usta mówią,Szaleństwo i Kto wypina



Między Wiosną a zlodowaceniem

Używając terminologii bokserskiej, Jarosław Ka­czyński po kolejnych ciosach jest już na linach. Jesienią może go uratować tylko Wiosna.
Nie, absolutnie nie twierdzę, że jest to intencją Wiosny. Taki po prostu może być skutek wiosennych priorytetów, wśród których osłabienie Platformy Obywatelskiej wydaje się być znacznie wyżej niż pokonanie PiS.
   Model sprawowania władzy przez PiS w ogromnym stopniu przekreśla modele opozycyjności funkcjonujące w normal­nych demokratycznych państwach. Jedyna realna opozycja w systemie a la PiS to opozycja totalna, czyli radykalny sprze­ciw wobec istoty tej władzy i budowanego przez nią systemu. Brak owego radykalnego sprzeciwu czyni opozycyjność po­zorną. W takim modelu krytyka władzy ma charakter co naj­wyżej rytualny i służy zachowaniu własnej wiarygodności, a nie realnej zmianie.
   Ponieważ system tworzony przez Kaczyńskiego i PiS jest w swej istocie systemem wschodnim, coraz bardziej putinowskim, w praktyce możliwe są dwa modele opozycyjności. Opozycja może być autentyczna, czyli ostra, albo - jak w Ro­sji - systemowa. Wiosna, zwalczając opozycję demokratycz­ną o niebo ostrzej niż władzę, zaczyna realizować ten drugi model. Jego fundamentem jest niepisany układ między wła­dzą a pseudoopozycją. Władza udaje, że taką opozycję zwal­cza, taka opozycja zaś udaje, że jej celem jest walka z władzą. W gruncie rzeczy zaś władza taką opozycją wyłącznie gardzi, czasem pompując ją w swych mediach, by zaszkodzić opozycji realnej. Władza wie doskonale, że opozycja systemowa chce mieć swój kawałeczek politycznego tortu, ale w żadnym razie nie pretenduje do sprawowania realnej władzy. Jest więc wy­łącznie pionkiem i pomagierem władzy.
   Jesienne wybory zdecydują też o tym, czy przetrwa stabili­zujące państwo polityczne centrum. A wcale nie jest to oczy­wiste, bo osłabienie centrum jest w epoce napędzającego radykalizmy internetu tendencją światową. W USA nadal rzą­dzą dwie wielkie partie, ale obie są już zakładniczkami swych radykalnych skrzydeł. W Niemczech odsetek głosów oddawa­nych na CDU i SPD dramatycznie spada. We Francji dwie naj­większe partie uległy destrukcji, robiąc miejsce Macronowi, ale tylko po to, by zderzył się on z panią Le Pen z jednej strony a z żółtymi kamizelkami z drugiej. W Wielkiej Brytanii kon­serwatyści ulegają konserwatywnym radykałom, a liderem konkurencyjnego Labour jest miłośnik Chaveza i Hamasu.
   W Polsce przy sfanatyzowanej władzy siedzibą centrum może być tylko opozycja. Ale po pojawieniu się Wiosny może się ono znaleźć w imadle między populizmem prawicowym a lewicowym. Dla PiS polityczne centrum jest największym wrogiem. Dla Wiosny, dla której jest ono naturalnym terenem łowów, też. PiS próbuje więc zepchnąć PO na pozycje lewicowe, a lewicowa Wiosna na pozycje konserwatywne. Zniszcze­nie politycznego centrum jest więc we wspólnym interesie PiS i Wiosny. Stąd tworzony przez nie prawdziwy i jedyny duopol. Stąd też niepisany pakt o nieagresji między nimi. Pra­wica czasem atakuje Wiosnę za lewicowy radykalizm, Wiosna czasem atakuje PiS za łamanie prawa, ale obie for­macje nie zamierzają sobie robić krzywdy. Najważniejsze jest dla nich pokonanie wspólnego wroga, na którego razem mogą pomstować w TVP, wybitnie dla Wiosny łaskawej.
   Wiosna potępia PO za bycie antypisem, choć sama spra­wia wrażenie, że jest tylko antyplatformą i antyklerem. To ostatnie jednak ani PiS, ani Kościołowi nie przeszkadza. PiS i Kościół wiedzą bowiem, że sama Wiosna żadnej rewolucji antyklerykalnej w Polsce nie przeprowadzi. Więcej, osłabia­jąc PO i polityczne centrum, co najwyżej ją uniemożliwi albo opóźni, co w ich oczach czyni Wiosnę realnym aliantem.
   Ataki Wiosny na PO są poniekąd naturalne. Pytanie, czy Wiosna zdaje sobie sprawę, że po przekroczeniu pewne­go progu agresji będzie już w praktyce działać na rzecz PiS.
W efekcie przy zrozumiałym pragnieniu autonomii i ekskluzywności Wiosny ceną za jej antykoalicyjność i antyopozycyjność może być koniec demokracji w Polsce.
   Na końcu więc Wiosna może być albo lewicą w niepodległościowo-państwowym duchu PPS, albo opozycją celebrycko-błyszczącą w formie i systemową w treści.
   Robert Biedroń może dziś unosić się na fali euforii, ale jed­no powinien wiedzieć. Jeśli poda PiS na tacy kolejne cztery lata rządów, Wiosna zostanie naznaczona piętnem zdrady i doży­wotniej odpowiedzialności za pogrążenie Polski. A wtedy prze­gra na starcie, nawet jeśli za wojnę z opozycją demokratyczną zyska trochę mandatów. Odniesie złudny sukces, będący wstę­pem do klęski. Niestety, nie tylko swojej, lecz także Polski.
Tomasz Lis


Wyznaję: chciałem zagłosować na PiS

Nie, to nie żart. Gdy usłyszałem nazwiska, jakie znalazły się na liście Prawa i Sprawiedliwości do Parlamentu Europejskiego, pomyślałem, że wreszcie jakaś partia ma dla mnie ofertę.

Wreszcie, zgodnie ze słowami prezesa Jarosława Kaczyńskiego z kampanii wyborczej – cytując dosłownie: „suchać i sużyć” - jakaś siła polityczna mnie wysłuchała i ktoś chce spełnić moje marzenia.

Jak większość rodziców, szczególnie tych mających dzieci w ostatnich klasach gimnazjów i podstawówek, oraz podobnie jak większość nauczycieli, marzę o tym, aby minister Anna Zalewska po raz ostatni omiotła swoim uśmiechem gmach ministerstwa edukacji przy ulicy Szucha i rozpromieniła Parlament Europejski. Gdy dowiedziałem się, że minister Krzysztof Jurgiel wzmocni swoim niewątpliwym potencjałem intelektualnym politykę rolną unii, aż zapiałem z zachwytu. Temu przedsięwzięciu kibicują miliony polskich rolników, którzy pamiętają jego dzielną walkę z ASF (z trzech ognisk zrobiło się 280), bałagan we wszelkich agencjach, paraliż instytucji kontrolnych. Skoro minister spał w polskim Sejmie, równie dobrze, a nawet lepiej, może spać w parlamencie w Strasburgu.

Wysłanie do Brukseli całego „gangu tapirów” - czyli wicepremier Beaty Szydło, Beaty Kempy, Elżbiety Witek – to nasz sposób na zadziwienie Europy naszą sztuką fryzjerską. Przyznam, że od pewnego czasu, po ustąpieniu tych pań ze stanowisk służących do łamania konstytucji RP, odczuwam dziwny dyskomfort jako podatnik. Bo nie wiadomo, za co się tym paniom płaci. To prawda, wszyscy składamy się również na budżet Parlamentu Europejskiego, ale to jednak płatność rozproszona.

Kandydatura człowieka sukcesu Patryka Jakiego (tym razem ponoć z Małopolski) być może pozwoli naszemu krajowi w przyszłości uniknąć takich osiągnięć jak ustawa o IPN jego autorstwa, po której udało się pokłócić z Izraelem, Ukrainą, Stanami Zjednoczonymi i Kanadą na dokładkę. Spokojnie, w Parlamencie Europejskim nie dopuszczą go do żadnego atomowego guzika, bo go tam nie mają.

Jacek Saryusz-Wolski, który zmienił barwy z PO na PiS po to, by kandydować na przewodniczącego Rady Europejskiej przeciwko Donaldowi Tuskowi i osiągnął wynik 1 do 27, nada Europie nowego dynamizmu i nauczy ją realistycznego spojrzenia na politykę.
W przypadku rzeczniczki Beaty Mazurek miotają mną sprzeczne uczucia. Bo przyznam – będzie mi brakować unikalnej poetyki jej prasowych komunikatów. Z marszałkiem Ryszardem Terleckim stanowili też niepowtarzalną parę polskiej polityki. Aż żal ich rozdzielać.

Wbrew obawom innych nie uważam, aby ci deputowani zaszkodzili pozycji Polski w Parlamencie Europejskim. Jej nie da się już zaszkodzić bardziej, niż uczyniła to poprzednia delegacja PiS. W końcu pierwszy przypadek wyrzucenia kogoś ze stanowiska wiceprzewodniczącego europarlamentu dotyczył właśnie działacza PiS - Ryszarda Czarneckiego.

To prawda, większość z nich nie zna języków, nie ma pojęcia o świecie. Tyle, że politycy PiS swoją postawą mają dawać świadectwo. Cóż z tego, że nikt ich nie będzie rozumiał? Właśnie fakt, że nikt ich nie rozumie, jest przykładem na to, jak skandalicznie traktuje nas Europa.

I rozmarzyłem się. Ach, jest jeszcze tylu polityków, których należałoby wysłać gdziekolwiek i nawet do tego dopłacić.

Przed demonstracyjnym i radosnym poparciem tych kandydatur powstrzymała mnie tylko jedna myśl, która przyszła znienacka. Wszystko wskazuje, że tak jak w przypadku ministra Joachima Brudzińskiego będą spełniać rolę zająca – wejdą do Parlamentu Europejskiego, naściągają głosów, ale gdy tylko prezes Jarosław Kaczyński nakaże, ustąpią miejsca jakiemuś partyjnemu funkcjonariuszowi.

I cały mój entuzjazm znikł niczym ksiądz Sawicz ze spółki Srebrna. Zaraz zaraz, ale jak to? Oni chcą mnie oszukać? Oni? Prawi i Sprawiedliwi? Chcą mnie zrobić w balona?

No i patrzcie, chwila nieuwagi, zagłosowałbym na PiS i zostałbym niczym Himilsbach z angielskim.
Paweł Wroński

Dwie legendy

Będziemy mieli w tym roku mnóstwo okazji do porachun­ków z przeszłością. Obchodząc kolejne 30. rocznice, przejdziemy symbolicznie cały rok 1989: od Okrągłego Stołu, przez wybory 4 czerwca, powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego, aż po plan Balcerowicza. Już się zresztą te rocznice zaczęły, i to dokładnie tak, jak można było przewidywać: skromne państwowe obchody upamiętniające początek obrad Okrągłego Stołu zostały podsumowane przez doradcę prezydenta prof. Andrzeja Zybertowicza cytatem z Andrzeja Gwiazdy, że właśnie wtedy „ubecy podzielili się władzą ze swoimi agentami”. Podobny będzie zapewne ton następnych oficjalnych jubileuszy, bo dla obozu władzy specy­ficzna interpretacja wydarzeń 1989 r. jest ideowym i politycznym fundamentem; stamtąd wywodzone są historyczne i moralne racje obecnych rządów. Więc tu nie może być kompromisów ani światłocie­ni. W 2019 r. biała legenda „bezkrwawej rewolucji Solidarności” i „dziejowego sukcesu polskiej transformacji” zderzy się z czarną: spisku elit, uwłaszczenia nomenklatury, złodziejskiego kapitalizmu, kraju w ru­inie. W październiku, oprócz nowego Sejmu, wybierzemy jedną z tych wersji. Bo nasza historia rozpadła się tak samo jak polityka.

Następna okazja do frontalnego zderzenia obu narracji szykuje się 4 czerwca. Tym razem opozycja nie zamierza ustępować: pla­nowane, przy udziale samorządów, centralne obchody w Gdańsku będą miały niespotykany dotąd rozmach. Przez 30 lat państwo pol­skie nie potrafiło nadać tej dacie, nazywanej trochę na wyrost Świtem Wolności, odpowiedniej oprawy ani rangi; teraz ma o zrobić formujący się „ruch społeczny 4 czerwca”. Dla opozycji będzie to jed­nocześnie faktyczny początek parlamentarnej kampanii wybor­czej. PiS i jego maszyny propagandowe spróbują zapewne, po raz kolejny, pamięci „pierwszych częściowo wolnych wyborów” prze­ciwstawić datę 4 czerwca 1992 r., dzień upadku rządu Jana Olszew­skiego. Śmierć Jana Olszewskiego i wielkie państwowe uroczystości pogrzebowe zostały już wykorzystane dla wzmocnienia opowieści o „pierwszym rządzie Niepodległej Polski” i skierowanym przeciw niemu „puczu agentury”. Biografię Jama Olszewskiego, człowieka niezwykle zasłużonego dla polskiej demokratycznej opozycji, postaci nietuzinkowej, pełnej sprzeczności, wielobarwnej, zredu­kowano do kilku zdań i naciąganych interpretacji. W wielogodzinnych „wspomnieniowych” programach TVP, nie oglądając się na ofi­cjalną żałobę, jawnie już atakowano opozycję jako „przeciwników niepodległości Polski”. To jeszcze wróci, wybije przed 4 czerwca 2019 r. A potem kolejna stacja: czyli „gruba kreska Mazowieckiego". Nie twierdzę, że pielęgnowana przez obecną władzę czarna legenda
grzesznych narodzinach i podłym życiu III RP jest tylko cyniczną, propagandową konstrukcją. Przeciwnie, dla znacznej części tzw. obo­zu prawicy to sfera silnych przekonań i emocji. Sam Jarosław Ka­czyński, uczestnik i współautor historii minionego 30-lecia (w swoim czasie także bardzo krytyczny wobec premiera Olszewskiego), zna prawdziwy przebieg różnych wydarzeń i własnej w nich roli, czemu w różnych wcześniejszych wywiadach dawał wyraz. Ale po serii wy­borczych porażek prawicy w latach 90. przejął od Jana Olszewskiego (nigdy przez niego niezrealizowaną) koncepcję masowej partii ludo­wej, nawiązującą do wciąż żywotnych, choć wytłumionych w PRL, tradycji endeckich. To wymagało stworzenia alternatywy dla domi­nującej u progu III RP liberalnej, prozachodniej doktryny państwowej. Nie można Kaczyńskiemu odmówić konsekwencji: wizja „ukradzionej Rzeczpospolitej”, omotanej układami, spiskami i agenturą, przez lata traktowana jako oszołomska, długo przebijała się z marginesu do cen­trum, aż się przebiła. Teraz to ona oficjalnie triumfuje. Dla opozycji obecny rok rocznic stwarza jednak wyjątkową okazję, aby przywrócić utraconą cześć III RP.

Mimo rozmaitych historycznych zygzaków polskiej transformacji żadna z tez Kaczyńskiego nie znajdowała potwierdzenia w rze­czywistości. Nie idealizując III RP, na tle wszystkich państw pokomu­nistycznych akurat w Polsce korupcja była najmniej dotkliwa; prak­tycznie nie wytworzyła się miejscowa oligarchia polityczno-biznesowa; uwłaszczała się i kapitalizowała nie tyle „partyjna nomenklatura”, ile - jak wykazywały badania socjologiczne - raczej klasa inżynierska i ludzie wolnych i zawodów; nie wykryto agenturalnych spisków ani spektakularnych szantażów lustracyjnych. Paradoksalnie najwięcej tego typu przypadków i podejrzeń dotyczyło środowiska politycznego Jarosława Kaczyńskiego. A jednak walka z rzekomym „brudem i moralną nicością III RP” wciąż ma rozgrzeszać hipokryzję, interesow­ność, niekompetencję ludzi władzy, uzasadniać prowadzoną przez PiS politykę „stanu nadzwyczajnego”. To dlatego spór o historię 30-lecia tkwi w centrum polskiej polityki i nie może zostać porzucony.

Jan Olszewski, ogłoszony prekursorem PiS i patronem „dobrej zmia­ny”, bywał w ostatnich latach krytyczny wobec działań władzy, zwłaszcza w najbliższym mu obszarze wymiaru sprawiedliwości. Dramatyczne raporty o represjach i szykanach wobec sędziów oraz walczących jeszcze o zawodową niezależność prokuratorów bardzo przypominają czasy młodości mec. Olszewskiego. Równie źle kojarzą się przypadki pokazowych aresztowań, jakie pod naciąganymi zarzutami dotknęły ostatnio wielu byłych szefów spółek Skarbu Państwa. Wszyscy się domyślają, że prokuratorzy Zbigniewa Ziobry wykonują tu zlecenia „przykrywkowe”, mające na celu odwró­cenie uwagi od demonstracyjnej bezczynności prokuratury w sprawie „taśm Kaczyńskiego”. Pomawianym i zatrzymywanym przydałby się dziś obrońca polityczny klasy mec. Olszewskiego. Bo system, który PiS stworzył także w jego imieniu, zasługuje na publiczny akt oskarżenia.
Jerzy Baczyński

Zapachy z kuchni

Kto wyjedzie - kto zostanie? Nie mogę się doczekać wyborów do Parlamentu Europejskiego. Sama myśl, że indywidualności, jak pa­nie Szydło i Kempa, dalej: Witold Waszczykowski, Ryszard Czarnecki, minister Suski, Jacek Saryusz-Wolski (1:27), mi­nister Zalewska, przeniosą się do Brukseli lub tam pozo­staną, przywraca nadzieję, że życie w Warszawie stanie się bogatsze i radośniejsze. Jeśli wolno jeszcze zgłaszać kan­dydatury, to proszę dopisać ministra Błaszczaka, prof. Pio­tra Glińskiego, posłankę Pawłowicz i (koniecznie, błagam, panie prezesie!) ministra Sasina jako wisienkę na torcie. Niektórzy moi znajomi na widok ministra Sasina dostają takiego wzmożenia, że warto podzielić się tym skarbem z Europą. W Brukseli na pewno mniej Polsce zaszkodzą niż w kraju.
   Polityka personalna prezesa łatwa jest do rozszyfrowa­nia. Najbliższych przyjaciół i przyjaciółki, takich na całe życie, jakich mieliśmy jeszcze w szkole, trzyma jak najbliżej siebie: spółka, fundacja, rada nadzorcza. Mam na myśli sekretarkę, kierowcę, księdza, kuzyna - oni mają drugą Brukselę w Warszawie. Do Unii wysyłamy dobrych, spraw­dzonych znajomych. Albo za zasługi, jak senatora Bielana, albo na otarcie łez, jak panią minister do spraw dzieci w Jordanii, z którą dziatwa w Ammanie nie chce się bawić.
   Pozostaje trzeci sort, piechota, a konkretnie saperzy tych kieruje się do... spółek Skarbu Państwa. Tam można się szybko dorobić, ale fotel jest podminowany. Ze spółki rzadko przechodzi się do innej pracy (chyba że do innej spółki), często natomiast czeka delikwenta zatrzymanie, przesłuchanie, oskarżenie i galery. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie przyjmie dziś wysokiego stanowi­ska w Orlenie, Polskiej Grupy Zbrojeniowej czy w KGHM.
   Lepiej być portierem na Nowogrodzkiej niż preze­sem PZU. Co z tego, że zarobi miliony, skoro sklepik wię­zienny jest słabo zaopatrzony? Ile pasztetów podlaskich można w końcu zjeść? Spółka Skarbu Państwa czy sektor finansów? to jest ów złudny szczyt kariery, ale potem po­zostaje już tylko prokuratura. Najzdolniejsi trafiają przed oblicze prokuratora zaspani, o 6.00, prosto z łóżka. Inni, bardziej przewidujący, noszą szczoteczkę do zębów zawsze przy sobie. Znajomy prezes banku został „zdjęty” w trak­cie „realizacji” na Dworcu Centralnym. Jeszcze inni, jak pewien były minister, są latami ciągani po sądach. Przyjąć dzisiaj stanowisko w spółce Skarbu Państwa to jak zacząć pracę w państwowej telewizji. Wiadomo, że kiedyś czło­wiek będzie żałował.
   Wbrew krzywdzącym stereotypom (polnische Wirtschaft czy „pijany jak Polak”) państwo PiS jest dobrze zorganizo­wane i tylko czasami zdarza się awaria a la prezes Kujda. Wtedy uruchamiany jest przekaz dnia: „Trafiła się czarna owca, jest nie do uniknięcia w dużych zbiorowościach, ale różnica pomiędzy nami a naszymi poprzednikami polega na tym, że my działamy natychmiast i radykalnie, podczas gdy za rządów Platformy/PSL... itd.”. W kuchni prezesa gotuje się na kilku fajerkach. Służby marynują lub peklują mięso armatnie nieraz latami, a kiedy poja­wia się afera a la Srebrna, kuchnia podaje na przykład Stefana Niesiołowskiego, na które­go były materiały od lat, ale tak się zbiegło, że zostały ujawnione akurat teraz. Afera w Komisji Nadzoru Fi­nansowego? Kuchnia zawsze może podać na drugą nóżkę byłego prezesa Lotosu plus garni z dwóch dyrektorów „Wszystko to przy graniczącej z cu­dem zbieżności czasowej z niewygodnymi wydarzeniami, które trzeba przykryć” - pisze Krzysztof Adam Kowalczyk w swoim blogu na stronach „Rzeczpospolitej”. „Seria ostatnich zatrzymań, inspirowane doraźnymi interesami politycznymi zatrzymania byłych prezesów i dyrektorów dużych spółek, prezesi jak rękawiczki, na łasce polityków” - tak dzisiaj mówi się i pisze o tym, co dzieje się w spółkach SP. „To nie prezes, ale telefon z ministerstwa czy z Nowo­grodzkiej decyduje, że państwowy bank udzieli kredytu jakiejś firmie, zainwestuje, a duża spółka Skarbu Państwa zasili rządową fundację, która zrobi dla kilku osób imprezę w Miami” - mówi Andrzej Nartowski, emerytowany prezes Polskiego Instytutu Dyrektorów.

Zarzuty są na ogół podobne: niegospodarność, rozrzut­ność, brak nadzoru, lekceważenie procedur. Każde dziecko wie, że w firmach, które zatrudniają tysiące lu­dzi i mają miliardowe obroty, zawsze można się do cze­goś przyczepić, i wtedy niezależny (?) prokurator bierze sprawę w swoje ręce. „Jest zapotrzebowanie polityczne i to jest gra polityczna” - mówi Wiesław Rozłucki, wie­loletni prezes warszawskiej giełdy. Menedżer wielkiej firmy nie jest w stanie przeczytać wszystkich dokumen­tów, które musi podpisać, opiera się na zaufaniu, to jest ryzyko, a im wyższa stawka, tym wyższe wynagrodzenie. Sfera gospodarcza jest „bezlitośnie wciągana w politykę” - mówi Rozłucki. Widać to zresztą przy takich decyzjach politycznych, jak przeznaczanie milionowych subwencji dla wątpliwych i ekstrawaganckich wydatków propagan­dowych, jachtu, rejsu, billboardów, na media publiczne i zaprzyjaźnione media prywatne. Mając w ręku służby, których pewni szefowie pracowali nawet na Srebrnej, po­licję, prokuraturę, ośmiornica może dobrać się do każde­go, z lekarzami włącznie.
   Ponieważ władza trzyma wszystkie sznurki i kontroluje awanse w kluczowych dziedzinach, wobec tego urządza tam swoje dzieci i innych krewnych. Kacper Kamiński jest klasycznym przykładem - syn wszechmocnego ministra, z rekomendacją prezesa NBP trafia na intratne stanowi­sko w Banku Światowym w Waszyngtonie, co otwiera drogę do międzynarodowej kariery. Córka szefa MSZ Czaputowicza zostaje asystentką Gabriela Beszłeja, za­stępcy sekretarza generalnego Europejskich Konserwaty­stów i Reformatorów. Były kierowca PiS zaczął pracować w Agencji Mienia Wojskowego, aż został jej wiceprezesem. Syn państwa Przyłębskich został dyrektorem w Banku Pekao. Bartosz Czarnecki, syn europosła PiS, trafił do Pol­skiej Grupy Zbrojeniowej. Wszyscy w sektorze publicz­nym. Lista pisiewicze.pl zawiera już ponad tysiąc nazwisk osób wyniesionych na stanowiska przez „dobrą zmianę”. To dzieci rewolucji, która ich kiedyś zje.
Daniel Passent

Nokaut

Zdmuchnęło mnie z rowe­ru. Na szczęście ze stacjo­narnego. Podniosłem się z podłogi dumny, że doży­łem tej historycznej chwili.
15 lutego Polska stała się najmocniejszym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w Europie. Biały Dom i Nowo­grodzka, te dwa giganty dźwigają teraz solidarnie odpowie­dzialność za losy świata. Za Chiny i Putina też. My sami nie mamy już się czego obawiać. Wszystkie nasze cztery heli­koptery rozstawimy w strategicznych narożnikach ojczyzny - na przykład w Puńsku, Lesku, Karpaczu i Świnouj­ściu. W ten sposób uzyskamy przewa­gę obserwacyjną i to nam wystarczy, bo dostęp do najnowocześniejszej amerykańskiej broni mamy gwaran­towany. Zresztą oni do naszej też.
   Tak pięknie opowiadali w telewizji o sukcesie warszawskiej konferencji bliskowschodniej dwaj rzetelni świad­kowie - Patryk Jaki, wiceminister spra­wiedliwości, i Paweł Mucha z Kancela­rii Prezydenta. Wrogowie PiS na świecie i w Polsce uważają jednak, że cały nasz rząd powinien się czuć po tej konferen­cji jak bokser po nokaucie. Pozwolili Trump owi i jego sojusznikowi premie­rowi Izraela Netanjahu zbudować antyirańską trybunę w Polsce i rozgrywać własne interesy. Przy okazji nieźle nas opluli. Wrócił temat o współpracy Polaków z hitlerowcami przy zabijaniu Żydów, upomniano się o zwrot pożydow­skiego mienia. Trudno też nie zauważyć, że PiS kolejny raz zdradził Unię Europejską i ustalenia jej (czyli naszej też) dyplomacji, która nie chce zrywać stosunków z Iranem.
   A co mi tam. Wsiadam na rower jeszcze raz. Zawzięcie kręcę, słuchając postulatów Roberta Biedronia i jego Wio­sny. Rozdzielenie Kościoła od państwa, likwidacja Fundu­szu Kościelnego, prawne zrównanie związków partner­skich (w tym homoseksualnych) z małżeńskimi, dostęp do nowoczesnej antykoncepcji i in vitro, zniesienie klauzuli sumienia. Rozmyślnie koncentru­ję się przede wszystkim na tych nazywanych chętnie „radykalny­mi”. I nagle ogarnia mnie smutek, że oto w Polsce mamy nie wiek XXI, tylko jądro ciemności średniowiecza. Przecież te wszyst­kie wolności i ludzkie, obywatelskie prawa do życia, jakie nam się marzy, są już od dawna w europejskich (i nie tyl­ko) krajach gwarantowane i oczywiste. Niechże ta nasza ciemność chwyci trochę racjonalnego promienia. O edu­kacji między innymi mówię. Ale nie o tej ze szkolnych lekcji religii. Korci mnie, więc zacytuję dwa fragmenciki Z podręcznika do katechezy: „Postaraj się zaoszczędzić pieniądze, nie kupu­jąc sobie ulubionych słodyczy. Złóż je jako ofiarę na tacę w czasie najbliższej Mszy Świętej” lub „Obchodzenie uro­dzin to grzech. Dzieci mogą obchodzić tylko rocznicę komunii świętej”. Zasiać w młodym człowieku strach, poczucie zniewolenia, jest łatwo. Jak się zako­rzenią, jak się rozrosną, to ani wyrwać. Dlatego jestem pełen szacunku dla młodzieży z warszawskiej szkoły Bed­narska, którzy na studniówce zatańczyli Poloneza Równości. I dla ich wychowawców też. Ktoś powie, że to naiwne? Ja powiedziałbym, że kształcące. Niech się arcybiskupi Jędraszewski i Gądecki uczą, jakie wygłaszać w święta ka­zania, by człowiek czuł się pokrzepiony na duchu, a nie napiętnowany i oskarżany o brak wiary.

Francuski filozof Voltaire namawiał nas do krytycznego traktowania wszelkich ideologii i religii, do „uprawia­nia własnego ogródka”. Nie nadawałby się do żadnej pra­cy u wicepremiera Glińskiego, któremu marzy się jeden wielki muzealno-literacko-teatralno-muzyczno-plastyczny kołchoz. A kto się z pisowskiego realizmu wychyli, ten wypada z okna.
Stanisław Tym

Wybory małe i duże

Może się wydawać, że stawka wyborów do Parlamentu jest jakby mniejsza. Nic bardziej mylnego.

Na początek teoria: inicjatywę ustawodawczą w UE ma Komisja Europejska. To ona przedstawia Parlamentowi Europejskiemu projekt rozporządzenia lub dyrektywy, nad którym my, europosłowie, procedujemy i którego ostateczną wersję negocjujemy z Radą - czyli z przedstawicielami rządów państw członkowskich.
   A teraz praktyka. W ubiegłym tygodniu, podczas sesji plenarnej w Strasburgu, debatowaliśmy nad takim właśnie dokumentem - tym razem dotyczącym walki z nadużyciami finansowymi. I tak: europoseł PiS tłumaczył nam, dlaczego jego grupa - czy też jego partia (słowo honoru, nie lada wyzwaniem jest zrozumieć, co ten poseł głosi, a mój podziw dla tłumaczy każdorazowo wręcz szybuje) - nie zagłosuje za omawianymi propozycjami. Mówił, że jest przeciw prokuraturze europejskiej i nie chce, aby budżet europejski był związany z przestrzeganiem prawa w krajach członkowskich Unii    Europejskiej. Słuchałam tego wystąpienia i zastanawiałam się, co też może nas czekać w następnej kadencji PE i co w ogóle może się stać w Unii, jeśli obywatele Wspólnej Europy wpuszczą na salę plenarną więcej polityków głosujących przy każdej okazji przeciwko wzmacnianiu wspólnych ram prawnych, przeciwko wspólnym standardom oraz przeciwko kontroli praworządności w państwach członkowskich.
   Eurosceptyków można spotkać w każdym z 28 krajów Wspólnoty. Na szczęście niemal wszędzie są w opozycji.
Do niechlubnych wyjątków od niedawna należą Włochy - ale tam, jak na razie, rząd nie zabiera się za niszczenie prawa ani nie podnosi ręki na własną konstytucję - oraz Polska i Węgry, przeciwko którym toczą się już postępowania w sprawie łamania praworządności. O Brytyjczykach nie wspominam, bo tam sytuacja jest tyle zagmatwana, ile dramatyczna.

Eurosceptycy zasiadają też w Parlamencie Europejskim - głośno słychać ich krzyki z prawej strony sali plenarnej. Ciągle jednak są jeszcze mniejszością, więc bez problemu przegłosowujemy ich przy ważnych decyzjach. Tylko co by się działo, gdyby było ich więcej? Kto np. nakładałby sankcje na Rosję? Już teraz, przykładowo, Włosi się skarżą, że przez takie działania tracą finansowo, a w sumie przecież to nie ich sprawa - i ich głos nie jest odosobniony. Na razie prowadzimy politykę wspólnotową i większość zdecydowała, że z Rosją, która napadła na Ukrainę, interesów prowadzić nie będziemy. Jednak większość może się zmienić. W planie Europy Ojczyzn - czy Europy Narodów - nie jest przewidziane dzielenie się suwerennością i podejmowanie decyzji przez wspólne instytucje. Co byłoby więc np. z umową stowarzyszeniową z Ukrainą, skoro jest tak ostro krytykowana przez Putina (a partie eurosceptyczne są przez niego mocno wspierane, niektóre również finansowo)? Mam bardzo poważne wątpliwości, czy umowa stowarzyszeniowa jeszcze by istniała - ale i wątpię, czy przy eurosceptycznej większości w instytucjach europejskich umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą w ogóle zostałaby zawarta.

Z innej działki: mnóstwo pracy i żmudnych negocjacji wymagało zniesienie dodatkowych opłat za osławiony roaming. Szczerze wątpię, żeby eurosceptyczny parlament z takim uporem dążył do za­łatwienia tej sprawy. Temat w ogóle nie jest ideologiczny, ale czysto pragmatyczny - w dodatku osłabia znaczenie granic na kontynencie. Była już polska minister cyfryzacji Anna Streżyńska stwierdziła prze­cież, że korzysta z tego z ledwie garstka ludzi, i nie dość, że w za­sadzie nie brała udziału w pracach nad nowym rozporządzeniem, to na zakończenie skrytykowała rozwiązanie, które dziś obowiązuje.
   W polityce ukierunkowanej na Europę Ojczyzn (czyli de facto każdy kraj sobie) dbanie o zarobki firm rodzimych, w tym operatorów telekomunikacji, z natury rzeczy byłoby ważniejsze niż dbanie o Konsumenta europejskiego i rozwój cyfryzacji w całej Unii.
   A skoro już jesteśmy przy protekcjonizmie: z przykrością muszę przyznać, że temat innej jakości produktów sprzedawanych pod tym samym szyldem dotyczy głównie państw, które później dołączyły do UE. Wyobraźmy sobie teraz Parlament Europejski, w którym każdy broni tylko swoich obywateli. Nie uzyskalibyśmy solidarnie większości, która wsparłaby nas w walce z koncernami oferującymi niby te same produkty, ale jednak gorsze - takie, w których np. zamiast masła jest olej palmowy, a żelki, zamiast kwaskowate, są słodkie i przyzwyczajają dzieci do cukru.
   To rządy proponują kandydatów na członków Komisji Europejskiej. Europosłowie w odpowiednich komisjach wysłuchują ich prezentacji, po czym długo zadają pytania. Nie na wszystkich kandydatów się zgadzają. Wówczas rząd musi zaproponować innego kandydata. Z niepokojem myślę o tym, jak wyglądałoby prowadzenie tego typu procedur, jeśli większość europosłów byłaby wrogo nastawiona do Wspólnej Europy. Jaką Komisję Europejską wybrałoby takie gremium?
   Prowadzimy już prace nad budżetem europejskim na lata 2021-27. Ideą budżetu europejskiego zawsze było wyrównywanie szans między krajami bogatszymi i biedniejszymi, między tymi, które mają lepiej rozwiniętą infrastrukturę, i tymi, które do rozwoju dróg, kolei oraz łączy telekomunikacyjnych potrzebują wsparcia. Stąd takie wielkie sumy otrzymywała Polska. Znane u nas jako „pieniądze z Europy”, a w instytucjach europejskich noszące nazwę: fundusze spójności, są najoczywistszym wyrazem solidarności europejskiej - jedni płacą do wspólnego budżetu znacznie więcej niż inni, po to żeby ci słabsi mogli nadgonić.

Nie łudźmy się jednak, że jeśli Le Pen uda się wprowadzić wielu posłów do PE i sukces odniesie np. AfD, Alternatywa dla Niemiec, to planowaniu budżetu dalej przyświecać będzie zasada wspólnoty i solidarności. Do tego dołóżmy kilku komisarzy, którzy nie widzą sensu wzmacniania Unii jako dobrze funkcjonującej całości, oraz kilku eurosceptycznych członków Rady - czyli przedstawicieli państw, w których wygrały partie przeciwne mocnej Unii, a także przeciwne łożeniu na biedniejsze kraje z własnego budżetu - i możemy się pożegnać z wielkimi projektami rozwijającymi nasz kraj i nasz kontynent.
Róża Thun

Usta mówią

Kibice piłki nożnej doskonale wiedzą, że jeżeli Messi czy inny Ramos w czasie meczu zasłania sobie usta ręką, to nie dlatego, że mu spierzchły i chce sobie poślinić, tylko po to, żeby żaden szpieg nie wyczytał z jego ust, co za chwilę zrobi przeciwnikowi. Czytanie z ust jest przedmiotem w szkołach szpiegowskich i każdy szanujący się wywiadowca powinien ten przedmiot zaliczyć. Spróbowałem wyczytać coś z ust premiera Kaczyńskiego, który w Sejmie mówił do słuchaw­ki. Miałem na widoku tylko połowę ust, w związ­ku z tym mój odczyt może być mało precyzyjny, ale sens chyba złapałem. Oto treść rozmowy:
   - Czy to Zbyszek? Tu Jarosław. Jadę do ciebie do ministerstwa, bo w Sejmie harmider, a u mnie na Nowogrodzkiej nawet Austriacy podsłuchują.
   Przypominam sobie fragment sensacyjnej książki pana Miłoszewskiego, w której autor barwnie i detalicznie opisuje specjalne pomieszczenie dla rządzących do prowadzenia poufnych rozmów. Do takiego pomieszczenia wchodzi się w bieliźnie i w skarpetach, a poprzedza je rewizja osobista, która przypomina badanie prostaty. Tylko w takich warunkach można powiedzieć coś co jest ściśle tajne. KSR, czyli kabiny swobodnej rozmowy, powinny być w naszym kraju produkowane masowo. Jeżeli urządzenia podsłuchowe znalazło nawet PSL, jeżeli minister środowiska nie mógł ukryć swojej chęci do zabicia wszystkich dzików, jeżeli premier Kaczyński musi opuszczać swoje gniazdo, żeby swobodnie porozmawiać z ministrem Ziobrą, to co ma powiedzieć szary obywatel, który mówi „kocham Cię” do żony, a nie chce, żeby ktokolwiek się o tej miłości dowiedział?
   Już niedługo zamiast audiobooków otrzymamy zapisy taśm od Sowy, taśm z Nowogrodzkiej i z PSL. Stojąc w korku, który jest symbolem walki o pokój w Iranie, będziemy sobie słuchać, co, kto, do kogo powiedział.
   Pani Szydło z panią Kempą wybierają się do Parlamentu Europejskiego. Im się te stanowiska po prostu należą.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Szaleństwo

Jest taka scena w filmie „E.T.”, kiedy mały chłopiec otwiera drzwi do pokoju, a tam wszystko fruwa w powietrzu: książki, szklan­ki, wazony, flamastry, kwiatki, telefon. Otóż dokładnie tak wygląda Polska, gdy się przycupnie w kącie i zacznie jej przyglądać z boku. Nie ma już w moim kraju żadnych zasad, nie obowiązują żadne prawa, a te, które ocalały, można w sekundę zmienić i stworzyć nowe, wygod­ne dla władzy. Można skłamać na oczach całego spo­łeczeństwa, zmienić wyniki głosowania, a głosowanie nielegalne obwieścić jako legalne, sfałszowane za pra­womocne, nie mrugnąwszy przy tym okiem i bez śladu rumieńca wstydu, bo przede wszystkim w moim kraju nie ma już żadnej moralności.
   Z kąta to lepiej widać. Dramat, który się tu rozgrywa, zdaje się nie mieć szans na szczęśliwy finał, w grę zosta­li uwikłani wszyscy, wszyscy są wściekli, czasem na ob­cych ludzi, czasem na niedawnych przyjaciół, wszyscy mają grube zeszyty z nazwiskami śmiertelnych wro­gów. Rozsądni wczoraj ludzie dziś nie mają żadnego ra­cjonalnego zdania w żadnej sprawie, jedynie reagują na codzienne bodźce, bo teraz rządzą wyłącznie emocje i bezprawie, więc szamoczemy się jak w escape roomie, do którego klucz ktoś zabrał i wyrzucił.
   Jeden człowiek zaoferował nam piekło. Zawsze - pa­miętajmy o tym - na szczycie wszystkiego stoi jeden człowiek. To on rzuca hasło, daje cynk, wymyśla kon­cepcję zbawienia metodą gwałtu, dobiera sobie po­mocników i wyznawców, gromadzi armię wiernych czynowników, porywa za sobą tłumy, uczy je pogardy, którą sam przejawia bez żadnego limitu, i tym sposo­bem budzi w ludziach najpotężniejsze narzędzie w wal­ce - nienawiść. W swoich przemowach narzucił język, w którym wszystko jest dozwolone, także nazwanie kogoś mordercą i zdrajcą, a potem słowa te zaczynają wędrować z ust do ust jako określenia zwykłych ludzi w rozmowach przy stole. Czasem z błyskiem nienawiści w oku, czasem z błyskiem ostrza noża w ręku.
   Trzy lata wystarczyły, by Polska wpadła w oszala­łe wibracje, które udzieliły się praktycznie wszystkim. Ćwiczony przez lata miesiąc w miesiąc na Krakowskim Przedmieściu megahejt zainfekował Polaków na poko­lenia. Demoralizacja sięgnęła stratosfery. Najpierw za­ryzykowano spalenie kukły Wałęsy, potem kukły Żyda, potem powieszono na szubienicach portrety ludzi „god­nych powieszenia”, a wieszających gloryfikowano i uzna­no za niewinnych. Dziś antysemita stoi u wrót obozu Auschwitz i tam wykrzykuje, że Żydów należy z Polski wygonić. Trzeba strasznych nacisków, by się ktoś tym za­jął, bo przecież na zdjęciu stał obok ministra. Trzeba od­wołania do sądu, by skopane przez faszystów dziewczyny miały cień szansy na uniewinnienie - zostały skazane za to, że nadstawiły twarze i plecy oraz dostały parę kopów, bo nas broniły przed najgorszym, trzymając transparent z napisem „Faszyzm stop’’.
   Rządzą nami komuniści i złodzieje, i tym razem to już nie jest zniewaga. To w świetle faktów proste stwierdze­nie faktu. Szemrane interesy wypłynęły niczym szumo­winy na wierzch gotowanego wywaru, agenci SB już nie są złymi agentami, przewalacze uwłaszczeni na majątku państwowym już nie są złymi ludźmi - są teraz zbawca­mi narodu. Prokuratorzy nagle dostają zaćmy, nie widzą, nie słyszą, śledztwa umarzają, odbierają akta, jak w spra­wie faszysty i fałszerza wyborczego. Teraz już wiadomo, że cudem udało się zatrzymać proces likwidacji wolnych mediów, dzięki czemu nie musimy przytulać uszu do ra­dioodbiorników, by słuchać Radia Wolna Europa, które właściwie powinno wskrzesić swoje działanie.
   Przygnębiające jest jedno. Na tym koślawym boisku, na którym władca każe nam rozgrywać mecz, zmieniając co chwila rozmiary bramek, przepisy, by były korzystne dla jednej tylko drużyny, i liczbę zawodników, likwidu­jąc decyzje sędziego i strasząc go procesami, nadto nie uznając prawidłowo strzelonych goli; gdzie bezkarnie grasują różne Mularczyki, wyzywające wysłanych przez nas do parlamentu posłów od morderców, i Piotrowicze, odbierające tym naszym wysłannikom głos w waż­nych sprawach - na tym boisku jesteśmy wszyscy, ludzie oporu, w chaosie, w szalonym tańcu podzielenia. A kiedy pojawiają się na nim nowi gracze - są zarażeni chorobą szaleństwa, używają tych samych inwektyw wobec kry­tyków, identycznie degradują w dyskusjach oponentów i szermują pogardą, tyle że ubraną w uśmiech i elegancki garnitur. Nie wierzę, że jako plemię mamy złe geny, ale chwilowo to one doszły do głosu.
Zbigniew Hołdys

Kto wypina

Ich twarze w tym momencie - bezcenne. Tak merdali ze szczęścia ogonkami, że oto sam wice-Trump otworzy konferencję, która - choć bezsensowna i zapewne szkodliwa dla Polski - miała być potwierdzeniem ich absolutnej, bezrefleksyjnej służeb­ności wobec wielkiego pana zza oceanu. A tu Mike Pence na poprzedzającej szczyt wspólnej konferencji prasowej z Andrzejem Dudą przywołał postać Lecha Wałęsy, nazy­wając go „wielkim polskim bohaterem”. Ups.
   No jakże to tak? „Dobra zmiana” serwuje ekipie Trumpa łaskę za łaską, wdzięczy się w wiernopoddańczym uśmiechu, a w podzięce dostaje w pysk wyniesieniem na pomniki najbardziej przez siebie znienawidzonego goś­cia? Dlaczego Pence im to zrobił? Najpewniej nie miał żadnych złośliwych intencji. Po prostu dobrozmianowa ekipka podlizujących się amatorów, gotowa skakać przez płonące koło na każde skinienie, jest tak nieistot­na, że nawet nie trzeba się fatygować sprawdzaniem, jak połechtać ich ego.
   Przecież o organizacji w Warszawie konferencji blisko­wschodniej, z czego starali się potem czynić tytuł do swej chwały, dowiedzieli się (tak jak reszta świata) z mowy sekretarza Pompeo wygłoszonej w Kairze. Zostali po­stawieni przed faktem, w żenującej dla nich sytuacji europejscy partnerzy kręcili głową, a im co pozostało? No merdać ogonkiem ze szczęścia. Że znowu konfliktujemy się z resztą Unii Europejskiej? Że dajemy się wciągać w ryzykowną grę Trumpa i Netanjahu? Że pokazujemy kompletny brak samodzielności działań i myślenia? Że niszczymy całkiem niezłe stosunki z Iranem? A co tam!
   Jakby tego było mało, na dzień dobry sekretarz Pom­peo wzywa polskie władze do zwrotu mienia ofiar Ho­lokaustu, a premier Netanjahu, dla którego konferencja jest częścią izraelskiej kampanii wyborczej (i - jak twier­dzi część ekspertów - przedwyborczym prezentem od Trumpa), mówi izraelskim dziennikarzom, że Polacy kolaborowali z nazistami w mordowaniu Żydów w cza­sie Holokaustu. Tu rozbrzmiewa pisk oburzenia dobro- zmianowych mistrzów dyplomacji, prezydent Duda się odgraża, ambasador Izraela zostaje wezwana na dywanik i wszystkiemu zaprzecza, co nie ma specjalnego znacze­nia. Netanjahu mówi takie rzeczy w Warszawie, bo wie, że może sobie na to pozwolić. To on jest dużym chłop­cem w relacjach z Amerykanami i wie dobrze, że ekipa z Warszawy mogłaby startować w konkursie na fraje­ra roku. W podstawówce, jak się trzaskało z liścia kogoś w wypięty tyłek, to się mówiło: „Kto wypina, tego wina”. No to kto może, ma humor i ochotę - trzaska.
   Bo wszyscy wiedzą, że załoga „dobrej zmiany” nie ma wyjścia, gdyż sama wpędziła się w ślepą uliczkę braku zna­czenia i upokorzeń. Ktoś mógłby zapytać, po co tak bez- alternatywnie wieszać się na Amerykanach, gorzej, na Trumpie. Czemu nie wyważać relacji - owszem, kochać wujaszka Sama, ale grać i współpracować z europejskimi partnerami. Przecież antyirańska ofensywa nie jest ani w interesie Unii, ani Polski. Więcej, godzi w nasze intere­sy. Już ugodziła. No tak, ale żeby być równorzędnym i po­ważanym graczem w Europie, nie można niszczyć u siebie filarów demokracji, w tym trójpodziału władz. A tu jak w bajce o żabie i skorpionie na wierzch wychodzi kwe­stia charakteru i tożsamości. Gdyby PiS nie demolował podstaw państwa demokratycznego i nie wprowadzało autorytarnych rządów na wzór rosyjsko-turecki, nie było­by PiS-em. Ich chata z kraja, najważniejsze, by mieć TVP
zaszczuwać kolejnych ludzi, a co tam panie w świecie, to insza inszość, co to kogo obchodzi, nie będzie Norweg pluł nam w twarz. Więc w tym szaleństwie jest ta logika, że po­zostaje tylko wdzięczenie się do Trumpa i żyrowanie jego nieprzewidywalnych posunięć.
   Władysław Bartoszewski nazwał kiedyś realizatorów PiS-owskiej polityki zagranicznej „dyplomatołkami”. W sumie dość pieszczotliwe określenie jak na skalę czy­nionej dewastacji. Bardziej przypominają naspidowanego boksera, który próbuje obciąć dziecku paznokcie. Najlepszym przykładem rujnująca opinię Polski za gra­nicą nieszczęsna nowelizacja ustawy o IPN. Gigantycz­na międzynarodowa afera wywołana na własne życzenie i ku własnemu wstydowi. Nawet z drobnej sprawy, któ­rą można było załatwić ku pożytkowi wszystkich w ciszy gabinetów, czyli sporu o polskiego konsula w Oslo, zro­bili wojnę dyplomatyczną z Norwegią. Kiedyś widzia­łem w MTV świrów, którzy pędząc pikapem po wyboistej drodze, próbowali się tatuować. To chyba było wyjazdo­we posiedzenie rządu „dobrej zmiany” poświęcone poli­tyce zagranicznej.
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz