sobota, 9 lutego 2019

Gnicie,Śmiech przez strach,Żyjemy w kraju faraona,Gdyby obywatel chciał twórczo podążać szlakiem wytyczonym przez władzę, w kraju zapanowałaby anarchia,Pralnia Ambasador,Kto leczy kaca,Państwo prywatne,Pospolite ruszenie,Drobne różnice i Kamuflaż



Gnicie

Ryba, jak wiadomo, psuje się od głowy. Państwo też

Błyskawicznie to się posypało. Fałszywy wizeru­nek pieczołowicie budowany przez 30 lat roz­padł się w trzy dni. Całkiem zabawne, że doszło do tego kilka dni po deklaracji prezesa Kaczyńskiego o tym, jak wielkie zagrożenie rodzi sprawowanie przez kogoś wła­dzy absolutnej.
   Przez kilkadziesiąt lat publicyści sekundujący panu preze­sowi wyrażali taką oto myśl: „Można różnie oceniać Jarosła­wa Kaczyńskiego, ale nikt nie może mu odmówić osobistej uczciwości”. Czy nagrania targów z austriackim biznesme­nem są dowodem przestępstw, być może zdecyduje kiedyś sąd. Jednak tylko aparat propagandy PiS może uznać, że krętactwa służące temu, by kontrahentowi nie zapłacić za usługę, są dowodem osobistej uczciwości. Uczciwy człowiek dotrzymuje słowa i płaci. I tyle.
   Jako dowody uczciwości Kaczyńskiego przedstawia się teraz - co nawet jeśli jest skuteczne, pozostaje groteskowe - fakt, że nie przeklinał, nie rozmawiał w restauracji ani nie pił wina. Cóż, najwyraźniej są różne odmiany ascezy. Można na przykład wybitnie twardo stąpać po ziemi także w butach z rozwiązanymi sznurówkami. Jarosław Kaczyński nie po­trzebuje dóbr doczesnych. Wystarcza mu władza nad tymi, dla których są one mniej lub bardziej istotne. Kaczyński nie potrzebuje konta, skoro ma bank; nie potrzebuje ochro­ny, bo załatwia mu ją partia; nie musi robić zakupów, bo i to czynią wyznaczeni przez partię ludzie; nie potrzebuje pro­sić o czas antenowy w telewizji, bo ma własną telewizję; nie potrzebuje adwokatów, bo ma prokuratorów; nie potrzebu­je stanowisk w państwie, bo ma całe państwo.

I
Jedni zaspokajają swoje potrzeby posiadania cygara­mi, apartamentami, luksusowymi samochodami i eksklu­zywnymi wakacjami. Inni wolą mieć własne sądy, własne banki (w tym centralny) i własne trybunały.
   W ostatnich 30 latach żaden polityk nawet nie zbliżył się do władzy, jaką ma Kaczyński, traktujący Polskę jak osobisty folwark. Na jego obronę funkcjonariusze PiS wspominają
jego niedbałym wyglądzie, a rzeczniczka PiS wrzuca w internecie zdjęcia jego zapuszczonej willi. Niczego jednak te zaklęcia nie potwierdzają, poza tym, że pan prezes w istocie nie ma obsesji na punkcie estetyki. Jedni kupują garnitury i porsche, inni wolą władzę i wpływy. Problem z Jarosławem Kaczyńskim polega na tym, że nigdy nie płaci swoimi pie­niędzmi. Zawsze naszymi. W spółce akcyjnej Polska SA kilka procent udziałów ma też ojciec dyrektor. Ci dwaj kawalerzy to najpotężniejsi ludzie w państwie. Pierwszy w ogromnym stopniu rządzi państwem, drugi - Kościołem. Kto w tym państwie formalnie pełni funkcje prezydenta, premiera czy prymasa, jest w gruncie rzeczy nieistotne.
   Na naszych oczach wali się jednak mit o niebo istotniejszy niż mit osobiście uczciwego ascety, a może nawet abnegata Kaczyńskiego. Wali się mit partii, która ma szczególny, bo nie tylko pochodzący z wyborów, ale i moralny tytuł do spra­wowania władzy w Polsce. Przecież już Porozumienie Cen­trum budowano na fundamencie walki z korupcją dokładnie w momencie, gdy bliscy współpracownicy Kaczyńskiego wchodzili w układy z postaciami z półświatka. Drugim fun­damentem PC była walka o dekomunizację podjęta w chwili, gdy właśnie deale z postkomunistami stawały się począt­kiem późniejszego PiS-owskiego imperium. Była jeszcze opowieść o uwłaszczających się postkomunistach, serwo­wana, gdy na majątku po dawnej władzy uwłaszczał się Ka­czyński i jego ludzie. A także opowieść o zdradzie Okrągłego Stołu, w efekcie której bracia Kaczyńscy w następnych kil­kudziesięciu latach sprawowali najbardziej eksponowane funkcje w państwie.
   To, że opowieść o politycznej drodze Jarosława Kaczyń­skiego jest ufundowana na dość ordynarnym kłamstwie, to jedno. Ale tu mamy coś więcej. Przez całą swoją karierę Ka­czyński z niezwykłą brutalnością przypisywał politycznym konkurentom, a nawet stronnikom, najgorsze cechy, które jak ulał pasują do charakterystyki jego własnych poczynań. TKM, Teraz K... My, to idealna formuła opisująca stosunek PiS-owskiego aparatu do państwa. „Układ” to dokładnie to, co stworzył Kaczyński. „Obrona układu” to dokładny opis tego, co wyczyniali PiS i prezydent z PiS, by SKOK-i nie były objęte nadzorem finansowym. Nadużycia przy reprywaty­zacji to - jak wynika z zeznań adwokata Nowaczyka przed komisją pana Jakiego - dokładnie to, co planował prezes w imię postawienia wielkich wież ku chwale swojej i brata. Wygląda to tak, jakby Al Capone udawał swego pogromcę Eliota Nessa i robił brudne interesy, wciąż krzycząc, że wal­czy z korupcją.

II
W całej okazałości odsłania się więc przed nami naj­większe być może oszustwo we współczesnej historii Polski. Prawi, moralni, mający czyste ręce, reprezentujący „lepszy krąg kulturowy” okazują się totalnymi cynikami i ordynar­nymi cwaniakami. Warto sobie przypomnieć w tym mo­mencie rzucane pod adresem demonstrujących w obronie Trybunału Konstytucyjnego zwykłych obywateli prezyden­ckie obelgi - o „ojczyźnie dojnej” i okrzyki duetu Kaczyński - Brudziński o „komunistach i złodziejach”, z których mia­ła się śmiać cała Polska. A propos komunistów: pojawiają się w tych dniach stwierdzenia, że Jarosław Kaczyński ma wła­dzę porównywalną do tej, jaką mieli pierwsi sekretarze KC. To twierdzenie nieuprawnione. Członkowie Biura Politycz­nego KC mieli znacznie większe wpływy niż członkowie Ko­mitetu Politycznego PiS.
   W istocie mamy bowiem do czynienia w dzisiejszej Pol­sce ze swoistą satrapią. To PRL w sensie układu władzy i re­publika bananowa w sensie typu władztwa nad państwowym majątkiem. Jarosław Kaczyński niemal nie posiada mająt­ku, ale zachowuje się jak zwierzchnik oligarchów. W stwo­rzonym przez niego państwie jednemu miliarderowi można zmienić linię polityczną stacji telewizyjnej, a innemu nie­mal odebrać posiadany przez niego bank. W tym państwie prezes upaństwowionego banku jest chłopcem na posył­ki, który opiniuje biznesowy projekt partii i bez mrugnię­cia okiem wyraża gotowość dania na to ponadmiliardowego kredytu. Bank za złotówkę, miliardowy kredyt na telefon, plan Zdzisława, projekt Kaczyńskiego, kredyt Krupińskiego. Rozmowa pana Chrzanowskiego z KNF z Leszkiem Czarne­ckim jest dość podobna do rozmowy panów Kaczyńskiego, Birgfellnera i Krupińskiego. Może z jedną różnicą. W jednej relacji właściciel banku jest kandydatem do wydojenia przez państwo, w drugiej szef banku ma być pomocnikiem w doje­niu podatników. Nie są to jednak rozmowy, jakie w demokra­tycznym państwie prowadzą porządni ludzie, a tym bardziej porządni urzędnicy i politycy. Do tego dochodzi jeszcze in­stytucja o zabawnie brzmiącej nazwie - Centralne Biuro Antykorupcyjne. Jego najważniejsze postaci to ludzie albo bezprawnie ułaskawieni, albo byli pracownicy Srebrnej, albo - jak usłyszeliśmy w złożonych pod przysięgą zezna­niach adwokata - ludzie oferujący, dokładnie tak jak mafia, „ochronę” za działkę z zysków ze średnio legalnych operacji. Prawo w pełnej krasie. Sprawiedliwość pełną gębą.

III
PiS trafnie zidentyfikowało śmiertelne zagrożenie dla obozu władzy. Na szachownicy priorytetem jest zawsze obrona króla. Szczególnie gdy szykuje się „szach”, a na hory­zoncie majaczy „mat”. Cały aparat partyjno-propagandowo-internetowy wprzęgnięto więc w operację bagatelizowania i ośmieszania afery. A gdy to się nie udało - zamazywania go dość prymitywnymi, ale skutecznymi wrzutkami. Z premedy­tacją podrzucono mediom tkwiącą w zamrażarce ponad trzy lata sprawę Stefana Niesiołowskiego, słusznie kalkulując, że dla tabloidów seks na pierwszej stronie będzie bardziej atrak­cyjny niż stawianie pytania, dlaczego władza trzyma na czar­ną godzinę w przechowalni haki na opozycję, używane, gdy taka jest polityczno-propagandowa potrzeba. Ale trudno się dziwić intensywności operacji zamazywania i maskowania, skoro - jak powiedział nagrany na taśmach wódz - ludzie nie mogą się dowiedzieć. Obrona mitu Kaczyńskiego jest dla tej ekipy fundamentalna. Bez niej pozostanie widok grupy ludzi amoralnych, cynicznych, a do tego trochę cwanych, a trochę nieudolnych. I całkowicie pozbawionych kręgosłupa.
   Dojmująca jest dwoistość percepcji tej sprawy. Podczas gdy jedni widzą jak na dłoni zdeprawowaną władzę oraz państwo toczone przez nowotwór i są zaszokowani, widząc, jak tuż po wybuchu skandalu naczelny budowniczy układu jest owacyjnie witany w Sejmie przez współtowarzyszy wal­ki i pracy, inni nie widzą nic i łykają wykwity prostackiej erystyki aparatu propagandy w stylu: „emocje jak na grzybach” i „największy niewybuch od czasów II wojny”. Cóż począć, dla niektórych nie ma afery, dopóki nie ma zdjęć pokazują­cych, jak złodziej kradnie komuś portfel. Dlatego do dziś aż tylu nie widzi afery SKOK-ów, KNF czy Srebrnej.

IV
To nie jest afera, która zmiecie obóz władzy. Ale to bardzo poważny krok w stronę zdruzgotania jej wizerunku, a w efekcie politycznej pozycji. Sprawa KNF pokazała, jak PiS -owski urzędnik dba o interesy podatników. Śmierć Pawła Adamowicza kazała spojrzeć na niszczący publiczną debatę nienawistny język TVP. Sprawa Srebrnej pokazuje prawdziwe motywy wodza i żałosną postawę jego podwładnych, na cze­le z dającym mu świadectwo uczciwości premierem. Wszyst­kie trzy odbierają PiS mandat moralny do rządzenia. I nic tego nie zmieni, tym bardziej że to nie koniec.
   Polska 2019. Najważniejszy człowiek w państwie robi za dewelopera. Respekt dla prawa i sądów wykazuje tylko wte­dy, gdy dają mu one pretekst, by nie zapłacić tego, co jest win­ny. W imię hasła: „wszystko dla Polski” realizowane jest hasło: „wszystko, łącznie z państwem, dla partii, czyli dla mnie”. Isto­tą władzy tej ekipy i tego człowieka jest usuwanie wszelkich barier oddzielających go od wszechwładzy. Instytucjonalne bariery w tym państwie, poza niszczonymi przez władzę sąda­mi, wolnymi mediami, których zniszczyć się jeszcze nie dało i ograniczeniami wynikającymi z lekceważonego przez wła­dzę członkostwa w Unii Europejskiej, praktycznie nie istnieją.
   Na pytanie, jaka choroba toczy teraz państwo polskie, od­powiedź jest jasna i precyzyjna. To rak. Bez drastycznej in­terwencji chirurgicznej pacjent nie ma szans. Chirurgiem jest naród. Stołem operacyjnym są wybory. Gdy operacja się nie powiedzie, pojawią się przerzuty. Organizm zostanie po­konany. Rak wygra.
Tomasz Lis

Śmiech przez strach

Po ujawnieniu przez „Gazetę Wyborczą” „taśm Ka­czyńskiego” w obozie rządzącym pojawiły się złośli­we opinie, że tzw. totalna opozycja i jej zwolennicy muszą tkwić we własnej hermetycznej bańce, skoro przypuszczali, że zapisy rozmów lidera PiS z austriackim biznes­menem wstrząsną krajem i zmienią układ sił. Prześmiewcy zdają się nie brać pod uwagę możliwości, że oni sami mogą pozosta­wać w równie szczelnej bańce jak ta, którą przypisują politycz­nym przeciwnikom. To, że odetchnęli z ulgą, a potem żartowali
politycy partii rządzącej, ministrowie, posłowie, prawicowi publicyści i pracownicy Jacka Kurskiego z TVP - nie oznacza au­tomatycznie, że tak samo zareagują wyborcy, zwłaszcza ci nieco bardziej oddaleni od twardego rdzenia sympatyków.
   Łatwo wziąć własne postrzeganie spraw publicznych, często cyniczne, zanurzone w politycznym marketingu, za po­wszechny odbiór, a tak wcale nie musi być. W wojennym filmie „Komandosi z Navarony” jest pouczająca scena, kiedy alianccy żołnierze chcą wysadzić tamę o strategicznym znaczeniu. Saper zakłada niewielki ładunek wybuchowy w starannie wybranym miejscu tamy. Eksplozja jest mikra, huk jak z kapiszona, robi się mała szczelina. Na pytanie, dlaczego nic się nie dzieje, saper odpowiada: „Teraz pozwólmy działać siłom natury”. W polityce też są siły natury,

Może zastanawiać, co musiało się wydarzyć w polskim życiu publicznym, aby kilkunastokrotne spotkania szefa rzą­dzącej partii z biznesmenem w sprawie budowy komercyjnych budynków przestały dziwić. Obrońcy Kaczyńskiego podnoszą, że rozmowy były kulturalne, bez przeklinania, a szef PiS wyszedł w nich na uczciwego negocjatora. Problem w tym, że do tych rozmów w ogóle nie powinno dojść. Ustawa o finansowaniu partii politycznych nie tylko precyzuje, z jakich źródeł ugrupo­wania mogą czerpać środki, i nie tylko wprowadza państwowe dotacje oraz subwencje, ale przede wszystkim stawia prawny mur pomiędzy politykami, od których zależą ustawy, przepisy i decyzje instytucji, a biznesem, który w ramach tych regulacji i decyzji działa.
   Spotkanie zawodowego posła, lidera partii, która ma bezwzględną większość w obu izbach parlamentu, z biznesmenem w celu ubicia interesu lub omówienia wzajemnych rozliczeń na pewno pozostaje w sprzeczności z duchem tej ustawy, jej najgłębszym sensem, nawet jeśli „nie doszło do złamania prawa”. Można przy tym zapytać, od kiedy to ludziom PiS, pierwszym moralistom polskiej polityki, wystarcza niełamanie prawa? Okazuje się, że szef rządzącej partii omawiał m.in. kwestię ogromnego kredytu od upaństwowionego banku. W rozmowie używał formuły w pierwszej osobie: „Ja bym chciał zapłacić”. Rozważa możliwe zyski z inwestycji, a jej powodzenie wiąże z wynikiem wyborczym swojej partii. Naprawdę nic się nie stało?
   Tu nie chodzi oto, że pieniądze pozyskane w takich interesach miałyby przepływać na konto partii czy jej prezesa. Ugrupowanie Kaczyńskiego, stwierdzając w gromkich oświadczeniach, że nie korzysta z żadnych zewnętrznych środków, broni się przed nieistniejącymi zarzutami po to, by nie odpowiadać na prawdziwe. Partia to tylko jeden element całej struktury politycznej władzy. Ugrupowanie samo może być „krystalicznie czyste”, kiedy panuje nad państwowymi firmami, bankami, ich fuzjami i przekształceniami, wielkimi publicznymi pieniędzmi, prokuraturą, służbami i instytucjami nadzoru. To nie w partii są tysiące intratnych posad, dotacji, pozwoleń, korzystnych regulacji i decyzji. Partie służą do startu w wyborach, objęcia miejsc w parlamencie i stworzenia rządu. Potem partia patronuje, a reszta interesów przenosi się gdzie indziej. Na propagandę w TVP i pamiętną kampanię billboardową wymierzoną w sędziów PiS nie musiał wydawać nawet złotówki. Płaci państwo.

Rządzący demonstrują swoje dobre samopoczucie. To częste zjawisko pod koniec kadencji: przekonanie, że urabiana przez lata opinia publiczna, a przynajmniej jej znacząca część, reaguje tak, jak sobie tego życzą partyjni spece od marke­tingu. Ale konstrukcja wizerunku PiS mogła po „taśmach Kaczyńskiego” zostać naruszona - pozornie w niewielkim stopniu, ale w newralgicznym miejscu. Ona nie musi runąć od razu, może nie za miesiąc i dwa. Ale trudno uwierzyć, aby opinia publiczna dała się trwale uwieść przekazom, jakie przy okazji „taśm Kaczyńskiego” serwuje władza. Zwłaszcza że po­jawiają się nowe oskarżycielskie wątki, jak np. w zeznaniach adwokata Roberta Nowaczyka przed komisją weryfikacyjną do spraw reprywatyzacji.
   Niewykluczone, że tę sytuację najlepiej rozumie sam prezes PiS który na nagraniach mówi o swojej obawie przed mediami że ludzie pomyślą, iż jest zamożny, że cała sprawa może być odebrana jako przejaw „azjatyckich stosunków”. On wie, że to nie o oklaski własnych ludzi, partyjne przekazy dnia czy dowody lojalności mediów narodowych chodzi, ale oto, co się wydarzy wśród tych kluczowych według stratega obozu władzy prof. Parucha 10 proc. wyborców. A tego politycy PiS nie mogą teraz wiedzieć. Zresztą wygląda na to, że profilaktycznie uruchomiono przykrywki z żelaznego zapasu szykowanego dopiero na jesienne wybory.

Charakterystyczne, że w całej tej sprawie mówi się przede wszystkim o tym, czy ona wpłynie czy nie wpłynie na son­daże, jak to można przykryć, jak długo ludzie będą o tym pamiętać, co z tego zrozumieją. Słychać w PiS, że na szczęście „to jest zbyt skomplikowane”, „za dużo niuansów”, 500 plus jest prostsze itp. Coraz więcej polskich problemów jest tak rozpatry­wanych, z czysto wizerunkowego punktu widzenia: ile punktów można na tym stracić, ile zyskać, jaką kość teraz rzucić mediom do ogryzienia, aby odciągnąć je od innej. Może jednak okaże się, że wyborcy, wbrew nadziejom władzy, całkiem dobrze zro­zumieją, o co chodzi. I przerwą spin doktorom tę zabawę.
Mariusz Janicki

Żyjemy w kraju faraona

Rozmowa Kujda - Birgfellner tłumaczy, dlaczego budynek Srebrnej nie mógł mieć 30 metrów, jak sugerowało miasto, czy 130 metrów, jak zakładał pierwotny projekt. Skoro miał upamiętnić braci Kaczyńskich, powinien sięgać chmur.

Dwie 190-metrowe wieże miały być pomnikiem Lecha i Jarosława Kaczyńskich. – To jest bardzo ważne dla Polski, dla naszej historii, dla wszystkich – mówi Kazimierz Kujda, który raz jest prezesem Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, raz spółki Srebrna.

Gerarld Birgfellner zapowiada, że na czwartym piętrze powstanie centrum kongresowe im. Lecha Kaczyńskiego, a całość zostanie wykonana przez Strabag, bo wszyscy starają się dla prezesa.

TVP Info konstatuje, że rozmowa jest dowodem, iż w całym przedsięwzięciu chodziło o upamiętnienie, nie zaś o biznes, i świadczy to o przywiązaniu prezesa Kaczyńskiego do śp. brata. Czyli Kaczyński to nie żądny pieniędzy oligarcha, lecz ktoś, kto chce zadbać o nieśmiertelność.

Cztery i pół tysiąca lat temu cały Egipt został zaangażowany do budowy wielkiej piramidy w Gizie. Nowsze badania archeologiczne dowiodły, że była wznoszona nie przez niewolników, ale przez fachowców.

Piramida liczy niespełna 140 metrów, lecz – jak wiadomo – technologia poszła do przodu. Niewiele wiemy o faraonie Cheopsie poza tym, że w ten sposób skutecznie uwiecznił się dla potomności.

Jarosław Kaczyński od swoich wyznawców odbiera cześć boską. Nie jest potrzebny mu majątek, ale chce władzy i prestiżu. Po co mu pieniądze, skoro partia zaspokaja jego potrzeby? Po co mu konto, jeśli prezes banku przychodzi na wezwanie? Po co mu stanowisko, skoro i tak wszyscy go słuchają?

Rozmowa Kujda - Birgfellner tłumaczy, dlaczego budynek Srebrnej nie mógł liczyć 30 metrów, jak sugerowało miasto, czy 130 metrów, jak zakładał pierwotny projekt. Skoro budowla przekształcała się z biznesowej w symboliczną, powinna sięgać chmur.

Do realizacji tej wizji zaprzęgnięto instytucję niedawno przejętą przez państwo – Bank Pekao SA. Premier Mateusz Morawiecki, zamiast wyjaśniać sprawę, został skłoniony do opiewania uczciwości prezesa i udowadniania tezy, że całe krętactwo jest wykazaniem zdolności biznesowych prezesa. A przecież podatnicy płacą posłowi Kaczyńskiemu za to, aby był politykiem, nie biznesmenem.

Inwestycja Srebrna 16 została przerwana nie z powodu jakichkolwiek oporów moralnych, lecz dlatego, że Kaczyński zdał sobie sprawę, iż wizje obnoszącego się z ascezą polityka i zarazem dewelopera budującego luksusowy wysokościowiec są nie do pogodzenia. Uznał, że ujawnienie budowy w przededniu wyborów może zaszkodzić PiS jako partii władzy.

A co, jeśli celem całej polityki Jarosława Kaczyńskiego jest upamiętnienie swojego tragicznie zmarłego brata i siebie? Trwające 96 miesięcy obrzędy pogrzebowe przekształciły się płynnie w kampanię polityczną, której celem było zbudowanie pomnika bratu i ofiarom katastrofy smoleńskiej. Cała polityka historyczna PiS nakierowana jest na uwznioślenie braci Kaczyńskich i zmiatanie z ich drogi innych historycznych postaci związanych z „Solidarnością”.

Władza staje się środkiem, nie celem. Jak dowodzi nagranie słów Kazimierza Kujdy („dawanie ludziom pieniędzy jest koniecznie”), wygrane wybory i druga kadencja służą wybudowaniu Srebrnej 16 - kolejnego pomnika.
Paweł Wroński

Gdyby obywatel chciał twórczo podążać szlakiem wytyczonym przez władzę, w kraju zapanowałaby anarchia

Po trzech latach rządów PiS statystyczny Polak wiele się nauczył. Na początku dostał lekcję, jak nie respektować orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Ponieważ premier Szydło uznała, że werdyktów TK nie przyjmuje do wiadomości, obywatel otrzymał jasną wskazówkę.

Jeszcze jaśniejszą dostał kilkanaście miesięcy później. Nie tylko sąd konstytucyjny, ale każdy sąd, w tym i Sąd Najwyższy, są wyłączone z rygoru wypełniania wyroków. Obywatel usłyszał bowiem od Kancelarii Prezydenta, a następnie od Ministerstwa Sprawiedliwości, że decyzje Sądu tak naprawdę nic nie znaczą. Wydawać decyzje, które nie podobają się władzy? Toż to jakieś widzimisię i buta kasty sędziowskiej. A ponieważ władza bezustannie powołuje się na suwerena, więc suweren mógłby uznać, że może postępować tak samo. Sądy wydają wyroki, ale nam się one nie podobają, więc ich nie respektujemy.

Ostatnio obywatel odebrał od władzy kilka kolejnych pouczających lekcji. Po pierwsze, jak zachowywać się biznesowych negocjacjach. Oczywiście muszą być tajne. Im bardziej tajne, tym lepiej, bo nie tylko konkurencja czyha. Muszą być tak tajne, że najlepiej założyć spółkę krzak, która będzie udawała, że to nie my, a ktoś zupełnie inny prowadzi biznesowe rozmowy. Bardzo sprytna podpowiedź!

Druga lekcja. Nie podpisywać umów! Najważniejsza jest umowa ustna, bo zawsze można udawać, że jej nie było, nie pamiętamy, nie nas dotyczy. 

Lekcja trzecia – skoro nie ma umowy na piśmie, można jej nie respektować. 

Lekcja czwarta – nie płacimy za wykonaną pracę, tylko oferujemy pójście do sądu. To nawet fajna lekcja. Gdy ktoś pomaluje nam mieszkanie, nie będziemy płacić. Zaproponujemy pójście do sądu. Ciekawe, czy malarz odpuści, czy będzie chciał miesiącami czekać na wyrok. Zawsze jest szansa, że machnie ręką. I malowanie mamy za darmo.

Władza nauczyła nas również, że wciąż najważniejsze są znajomości. Kiedyś, w dawnych czasach PRL-u, były niezbędne do życia, a kontakty z władzą gwarantowały na przykład talon na "malucha". Dziś ambicje sięgają dużo wyżej. Talon na budowę dwóch wież jest możliwy tylko wtedy, gdy ma się swoich ludzi w banku, w sądzie, w Sejmie, we wszystkich urzędach. Cenna lekcja.

I kolejna – zobowiązań nie trzeba dotrzymywać. Obiecuje nam ktoś jakąś kwotę, a potem daje połowę. I zapowiada – dam więcej, jak spełnicie moje warunki. 

Gdyby obywatel chciał twórczo i ochoczo podążać szlakiem wytyczonym przez rządzących, w kraju zapanowałaby kompletna anarchia. Na szczęście większość obywateli jest mądrzejsza. Wie, co to szacunek dla prawa. Co – podobnie jak nieprawdopodobna zbiórka na Europejskie Centrum Solidarności – jest dowodem na to, że jednak społeczeństwo obywatelskie jakoś nam się udało. 
Katarzyna Kolenda-Zaleska

Pralnia Ambasador

Pralnia i farbiarnia Amba­sador poleca swoje usługi. Jedyna polska pralnia, któ­ra pierze brudy za granicą. Mówimy po niemiecku. Berlin, Lassenstrasse 19/21. Mocno pukać.
   Ambasador Polski w Niemczech, profesor Andrzej Przyłębski, to jedyny dyplomata, który namiętnie skarży na swój kraj, podobne jak na kraj, w którym urzęduje oraz na stosunki pomiędzy oboma państwami. Wybiela nato­miast wszystko, co w Polsce rządowe. Przypomina bardziej przedstawiciela jednej partii, tej rządzącej, niż wielobarw­nej i różnorodnej Polski. (Kolory pierzemy osobno). Kie­dy partia stawiała zadanie „uzdrowienia” wymiaru spra­wiedliwości, ambasador farbował na czarno polskie sądy i sędziów Żaden ambasador obcego, niechętnego nam kraju w Polsce, nie przedstawiłby naszej Temidy w gor­szym stanie. Ambasador uprawia dyplomację a rebours, dyplomację lepszego sortu: Niemcom obrzydza Polskę (sądy, media), Polakom uskarża się na Niemców (włącz­nie z ówczesnym prezydentem Gauckiem), którzy, według ambasadora Przyłębskiego, mają „zawężone horyzonty”.
   Niedawno Jego Ekscelencja dobrał się do polskich i niemieckich mediów Na jedne i na drugie nie żałował farby. (Oszczędził tylko media jednej partii). - „Wyborcza” kłamie, POLITYKA to relikt komunizmu, „Newsweek” jest okropny. TVN i Polsat założyli dawni agenci polskiej Stasi, wiadomo czyim interesom służą. Natomiast braci Karnowskich ata­kują ludzie związani z Sorosem - tak streszcza Wystąpienie polskiego ambasadora na uniwersytecie we Frankfurcie Bartosz T. Wieliński, korespondent „Gazety Wyborczej”. Cytuję: „W Niemczech pluralizmu nie ma, media piszą na jedno kopyto i są skrępowane poprawnością polityczną. Lektura niemieckich mediów kiedyś była przyjemnością, dziś jest cierpieniem” - żalił się biedaczek. „O sukcesach polskiego rządu nie informują. Natomiast z prawdziwym pluralizmem mediów mamy do czynienia w Polsce, gwa­rantuje go rząd PiS a realizuje TVP, która przedstawia szeroką gamę gości i opinii” - mówił. (Jest to notabene opinia na eksport, bo w kraju obowiązuje doktryna Jacka Kurskiego, wedle której TVP musi być jednostronna, żeby zrównoważyć tendencyjność telewizji prywatnych).
    „To nie do wiary, ale taka gazeta (POLITYKA) może egzy­stować” - wyraził się ambasador PiS. Warto dodać, że obec­ny rząd, kiedy doszedł do władzy, drastycznie ograniczył prenumeratę kilku pism, m.in. POLITYKI, „Newsweeka” i „Gazety Wyborczej ” przez instytucje państwowe. To samo dotyczy umieszczania ogłoszeń i reklam spółek z udziałem Skarbu Państwa, które mają zasilać tylko prawą kieszeń, czasopisma takie jak „Do Rzeczy” i „Sieci”, które reprezentują jakoby poglądy większości Polaków. Jednocześnie rząd PiS usiłuje zagłodzić niezależne media.
   Media niemieckie też obrywają od ambasadora, bo ośmielają się krytykować rząd PiS. „Od trzech lat pró­buję w niemieckiej prasie znaleźć coś pozytywnego o pol­skim rządzie. Na próżno. Rząd jest pod stałym ostrzałem, mimo że został demokratycznie wybrany i ma około 40-proc. poparcie” - żali się ambasador. Nikogo to jednak nie wzrusza. W ubiegłym tygodniu na temat demokracji w Polsce wypowiedział się w poważ­nym tygodniku „DieZeit” Christoph Flügge, niemiecki prawnik, który w 2008 r., na prośbę sekretarza gene­ralnego ONZ Ban Ki-moona, został sędzią Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii. Flügge: „Partia rządząca w Polsce mówi: My stoimy ponad konstytucją. To musi innych niepokoić. (...) U źródeł wszystkich ataków na wymiar sprawiedliwości zawsze leży ta myśl: My mamy władzę polityczną, dlatego nie przestrzegamy prawa. Tak zaczyna się rozpad państwa prawa. A bez państwa prawa demokracja jest zagrożona. Każda większość potrzebuje ograniczenia jej władzy, żeby chronić mniejszości i jednostkę. Taką gwarancję daje tyl­ko sprawiedliwości.
   Pralnia i farbiarnia pracują pełną parą. POLITYKA to relikt przeszłości - opowiada Niemcom ambasador. Jako demo­krata lepszego Sortu nie może znieść istnienia opozycji i jej mediów podobnie jak to było w PRL. W tamtych czasach dyplomata polska straszyła „Niemcami zachodnimi”, rewizjonizmem, odwetowcami, Czają i Hupką, a służby w Polsce uganiały się za publikacjami drugiego obiegu. Reliktem takiej dyplomacji jest właśnie ambasador Przyłębski.

Tygodnik POLITYKA kłuł w oczy wtedy i dzisiaj. Towa­rzysze z NRD donosili na POLITYKĘ do Moskwy, a mo­skiewskie „Nowe Czasy” (pismo MSZ ZSRR) rugały nas za brak czerwonych ciałek. „Aktyw warszawski bardzo krytycznie ocenia publikacje w »Polityce«:i jest oburzony” - mówił Janusz Kubasiewicz, I sekretarz PZPR w Warszawie, na posiedzeniu Biura Politycznego. Ambasador Przyłębski nie jest pierwszym, który skarży na POLITYKĘ. Stanisław Kociołek, sekretarz partii w Gdańsku, występował przeciw­ko „wyfraczonym światowcom z POLITYKI”. W „Czarnej księdze cenzury PRL” (Londyn 1977) Tomasz Strzyżewski podaje statystykę ingerencji cenzorskich w tygodnikach. Przodowały POLITYKA i „Tygodnik Powszechny”. Pod ko­niec Księgi znajdują się dwa artykuły uznane przez kierow­nictwo GUKPPiW (cenzura) za wzorowo skonfiskowane. Oba z POLITYKI. Andrzej Przyłębski miał roczek i uczył się dopiero raczkować, kiedy w 1959 r. w POLITYCE ukazała się pierwsza w Polsce nieocenzurowana wypowiedź kancle­rza Adenauera. Brandt, Schmidt, Schroder, Merkel, Gauck, Genscher, Wehner, Heisenberg i inni - wszyscy oni gościli na naszych łamach.
   Ambasador oskarża też niemieckie koncerny medialne o to, że ingerują w polskie życie polityczne. Portale i wy­dawcy wymyślają coraz to nowe problemy, by „straszyć ludzi”. „O sukcesach reform rządu PiS się nie informuje”. „Widać, po której stronie stoją te media. One sobie życzą poprzedniego rządu Tuska i Schetyny” - mówi ekscelencja. Niemieckich polityków, z ówczesnym prezydentem Joachi­mem Gauckiem na czele, oskarżył, że o tym, co się dzieje w Polsce, nie mają pojęcia. (Notabene Gauck był jedynym zagranicznym politykiem tej rangi na pogrzebie Pawła Ada­mowicza). Dla polskiego ambasadora zadaniem mediów, zarówno polskich, jak i niemieckich, jest chwalić partię
rząd w Warszawie. Dlatego jest reliktem minionej epoki.
Daniel Passent

Kto leczy kaca

Okazuje się, że „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza to nie tylko historia.

Na temat tragicznej śmierci Pawła Adamowicza wypowiedzia­no już tysiące słów - mądrych i głupich, wzruszających i cy­nicznych, szczerych i obłudnych. Nie będę do tego dokładał swoich ocen, jest jednak pewne wydarzenie, którego przebieg bardzo mnie poruszył i zmartwił. Mam na myśli sławetną uchwałę Senatu przyjętą w związku z tym morderstwem. Doszło, jak wiadomo, do sporów o słowa, którymi izba wyższa miała uhonorować zmarłe­go. Chcę od razu powiedzieć, że nie widzę nic gorszącego w różnicy zdań, jeśli w grę wchodzi ocena polityka, zwłaszcza wyrazistego, niewahającego się za życia wchodzić w ostre spory ideologiczne.
Co dla jednych jest zaletą, dla drugich wadą.
   Pojawiły się więc dwa projekty uchwał: pierwszy, podkreślający liczne walory i zasługi zmarłego - autorstwa senatorów PO, i drugi, ograniczający się do CV Pawła Adamowicza - autorstwa senatorów PiS. Podjęto próbę stworzenia wspólnego, kompromisowego tek­stu. Udało się - specjalny zespół z udziałem prominentnych senato­rów PiS (w tym szefa klubu senatorskiego tej partii) wypracował taki projekt. Senatorowie PO zrezygnowali z wymieniania niektórych cech i zasług prezydenta Adamowicza, senatorowie PiS zgodzili się na określenie Go jako „człowieka dobrego i wrażliwego, otwartego na losy innych ludzi” oraz - bez wskazywania winnych - na „sprzeciwienie się mowie nienawiści i przemocy w każdej formie”.
   Wszystko szło zatem w dobrym kierunku, gdy okazało się, że te sformułowania są nie do przyjęcia dla posła Terlckiego, a pewnie i dla samego prezesa Kaczyńskiego. Krótkie „nie” od tych panów i senatorowie PiS położyli uszy po sobie, wycofali się z uzgodnień bez słowa uzasadnienia i przeforsowali projekt typu „był, żył, sprawował funkcje i tragicznie zginął”.

Dlaczego o tym piszę? Bo to już drugi w ostatnim czasie przy­padek, gdy senatorowie PiS rezygnują z własnego zdania na polecenie „z góry”, przy czym najistotniejsze jest to, że „góra” nie zamierza wyjaśniać powodów swojej decyzji. Przypadek pierwszy to słynne ponowne głosowanie nad kandydaturą Agnieszki Dudziń­skiej na rzecznika praw dziecka, kiedy to po pełnej pochwał debacie senatorowie PiS jak jeden mąż zagłosowali przeciw, choć żaden nie wiedział dlaczego - po prostu taki był rozkaz!
   Nie jestem naiwny, wiem, co to jest dyscyplina partyjna, ale wiem także, że żaden poważny i szanujący się polityk nie pozwolił­by na narzucanie mu sposobu postępowania bez przedstawienia sensownego uzasadnienia. Oczywiście w Sejmie są całe tabuny po­słów, którzy nie wypracowali sobie żadnej pozycji zawodowej, boją się życia poza parlamentem i są gotowi wykonać każde polecenie, aby tylko nie rozgniewać cesarza.
   W Senacie wszakże jest inaczej. Znacząca liczba senatorów partii rządzącej to rektorzy i profesorowie uczelni wyższych, do­brzy prawnicy, znani i zasłużeni lekarze, inżynierowie z dorobkiem naukowym - stać ich na własne zdanie, bo mają dokąd wrócić. Nie wierzę, że nie dostrzegają szkodliwości tych poleceń, tym bardziej że niektórzy mówią o tym w kuluarach, a mimo to poddają się tej upokarzającej procedurze. Okazuje się, że „Zniewolony umysł” Cze­sława Miłosza to nie tylko historia.
   Ten wojskowy dryl doskonale współgra z autorytarnym syste­mem rządów PiS. Co więcej, uważam, że te dwa zjawiska warunkują się wzajemnie, pierwsze wymusza drugie i odwrotnie. Oznacza to jednak także coś jeszcze: partie opozycyjne, które krytykują au­torytaryzm władzy i obiecają demokrację po wygraniu wyborów, same nie mogą być zarządzanie w sposób autorytarny, bo z dużym prawdopodobieństwem tak samo będą rządzić państwem. To jesz­cze nie stwierdzenie faktu, ale już przestroga.

Polska służba zdrowia nie ma dobrej opinii wśród pacjentów. Chorzy w szpitalach leżą na korytarzach i w przepełnionych salach (konsekwencją są kłótnie i zmuszanie mniejszości do oglą­dania albo „Faktów”, albo „Wiadomości”), brakuje pielęgniarek, a te, co jeszcze pracują, są przemęczone i z tego powodu robią lewa­tywę nie tym pacjentom, co trzeba. Ostatnio jednak coś „drgnęło w temacie”. Minister zdrowia wyszedł naprzeciw postulatom pielę­gniarek i podpisał zarządzenie, w myśl którego na każde 10 łóżek w szpitalu powinno - w zależności od rodzaju oddziału - przypadać od sześciu do dziewięciu pielęgniarek, podczas gdy dzisiaj jest ich tylko pięć albo i mniej. Aby osiągnąć pożądany wskaźnik, dyrekto­rzy szpitali powinni zatem zatrudnić więcej pielęgniarek.
   Genialne pociągnięcie resortu zdrowia polegało jednak na tym, że nie dano im na ten cel pieniędzy, więc dyrektorzy, aby osiągnąć wymagany przepisami wskaźnik, zaczęli zmniejszać liczbę łóżek, np. przenosząc je do piwnicy, a w konsekwencji - ograniczać liczbę przyjęć do szpitali. Szybko więc zniknęli chorzy leżący na łóżkach w korytarzu; jeszcze trochę, a dojdzie do takiego rozpasania, że w salach będzie leżało tylko po dwóch pacjentów, co sprawi, że jed­nego dnia w telewizji obejrzą Holecką, a drugiego - Pochanke. Dzięki temu rozwinie się dialog społeczny i wzrośnie potencjał zgo­dy narodowej.
   W efekcie będziemy więc mieli to, czego od lat domagali się obywatele: zrelaksowane, energiczne pielęgniarki i zadowolonych z godnych warunków pacjentów. Oczywiście natychmiast pojawili się malkontenci, pojękujący coś o wydłużeniu się kolejki oczekują­cych na miejsce w szpitalu. Nie rozumieją, że każdy normalny czło­wiek woli przebywać w domu i do szpitala mu niespieszno.

Wyborczy poker obietnic właśnie się rozpoczął. Grę otworzyła Platforma, wkładając do puli ok. 25 mld zł (niższe podatki i dodatki do płac). PSL zagrał wyżej i rzucił na stół 30 mld zł (emery­tury i renty bez podatku - czyli to, co brutto, ma być „do ręki”). Bliżej nieokreśloną, ale solidną kwotę 30-35 mld zł (1,6 tys. zł emerytury dla każdego bez względu na staż pracy; pomijam inne obietnice) zadeklarował Biedroń. Wszystkich przebiła Nowoczesna, niedbałym ruchem zwiększając pulę do 40 mld zł (podwyższenie kwoty wolnej w PIT do 15 tys. zł). Przy stole nie ma jeszcze gracza reprezentujące­go PiS, ale niedługo się pojawi i na pewno mocno wejdzie do gry.
   Jakieś szaleństwo ogarnęło polską politykę! Miliard w środę, miliard w sobotę, w niedzielę wyborczą zabawa do rana, a w po­niedziałek ktoś będzie miał potężnego kaca. Niestety, na przyjęcie do szpitala będzie musiał długo poczekać.
Marek Borowski

Państwo prywatne

Hasło udomowienia banków jeszcze za rządów koalicji PO-PSL rzucił Stefan Kawalec, były minister finansów, bo „kapitał ma narodowość”. W Polsce sektor finansowy był wtedy zdomino­wany przez kapitał zagraniczny, a po wybuchu światowego kryzysu finansowego pojawiły się obawy, że spółki-matki, mające banki w na­szym kraju, będą w polityce kredytowej kierować się interesami kra­jów, z których pochodzą, a niekoniecznie naszej gospodarki. I że wytransferują zyski do ojczyzny, zamiast inwestować je u nas.
   Hasło okazało się nośne, a kryzys, który najbardziej dotknął zagraniczne grupy finansowe, zmusił je do sprzedaży spółek-córek w Polsce. Tak „odzyskaliśmy dla naszej gospodarki” utracone przez prywatyzację srebra rodowe: PZU, Pekao SA, a potem za ich pieniądze odkupiliśmy także prywatny Alior Bank. Obecnie sektor finansowy w Polsce, a szczególnie banki, kontrolowane są przez państwo. Czyli przez polityków partii rządzącej. Repolonizacja oka­zała się nacjonalizacją, na której bardziej niż gospodarka zyskiwać mogą politycy.
   Niektórzy mieli złudzenia, że wykorzystają oni tę władzę dla dobra społeczeństwa. Beata Szydło, wprowadzając podatek banko­wy, zapewniała, że ceny usług finansowych nie wzrosną, ponieważ państwowe banki, trzymając je w ryzach, zmuszą prywatnych kon­kurentów do cenowej powściągliwości. Zapewnienie okazało się nic niewarte.

Fakt, były obawy, że politycy zaczną zmuszać banki do kredytowa­nia przedsięwzięć nieracjonalnych ekonomicznie, ale politycznie korzystnych dla ekipy rządzącej. Wspierania bankrutujących kopalni czy kredytowania budowy elektrowni węglowych. Krytykom zabrakło jednak wyobraźni, co udowodniły tzw. taśmy Kaczyńskiego. Pokazały, że prezes czołowego państwowego banku może „na telefon” biec do siedziby partii rządzącej i zapewniać jej prezesa, że pożyczenie 1,3 mld zł na budowę K-Towersto pestka. Mimo że budować miała powołana do tego spółka celowa bez żadnego biznesowego dorobku, własnych funduszy w inwestycję i z zerową wiarygodnością kredytową.
   W banku prywatnym prezes raczej nie miałby szans. Państwowy, jak widać, kieruje się dodatkowymi kryteriami: bank może ryzyko brać na siebie. Straty będą upaństwowione, zyski z wynajmu prywat­ne. Do tej pory przecież nie znaleziono winnych, którzy do bankruc­twa doprowadzili wiele kas z systemu SKOK. Ale za ponad 5 mld zł utraconych depozytów zapłacił ich klientom Bankowy Fundusz Gwa­rancyjny, czyli my wszyscy.

Po to, żeby nie dopuścić do nadużyć w sektorze finansowym, powo­łano przed laty Komisję Nadzoru Finansowego. Powinna patrzeć bankom na ręce i za pożyczanie firmom bez wiarygodności kredytowej surowo karać. Można mieć poważne wątpliwości czy KNF zainteresowa­łaby się trybem przyznawania kredytu na budowę wież (świadczyć o tym mogą choćby taśmy z nagraniem korupcyjnej propozycji, jaką Leszko­wi Czarneckiemu złożył Marek Ch., poprzedni prezes KNF, pozostający w bliskich stosunkach z prezesem NBP Adamem Glapińskim, niegdyś prominentnym działaczem PC). Tak jak na pewno nie zainteresują się służby specjalne, których szefowie, nominowani przez PiS, także mogą być zainteresowani budową finansowej potęgi swojej partii. Banki zostały znacjonalizowane, ale państwo się prywatyzuje.
Joanna Solska

Pospolite ruszenie

To są jedne z najpiękniejszych obrazków, kiedy człowiek ratuje człowiekowi życie. Albo kiedy desperacko ratuje zwierzę, przykuwa się do drzewa, by nie pozwolić go ściąć. I jedne z najstraszniej­szych, kiedy drugi człowiek życie niszczy, dręczy innego człowieka, zatruwa mu życie, niszczy jego dorobek, przy­rodę, katuje zwierzęta. Nie, nie stoimy wtedy pośrod­ku, choć bezradność niekiedy paraliżuje - nasza natura sama decyduje, nasze serca są za jednym lub za drugim i wtedy jest akcja lub jej nie ma.
   Mam w oczach obrazek z 2001 roku, nadal rozrywający mi serce. Wielki posąg Buddy w Banianie, w Afganistanie, wykuty misternie w brązowej skale, 60-metrowa figu­ra z tajemnymi korytarzami i grotami wiodącymi od stóp rzeźby aż do głowy bóstwa w kilka sekund rozpada się na kawałki, rozsypuje się w pył, znika. Zjawisku towarzyszy radosny taniec talibskich wojowników z kałachami w ręku - udało się! Wcześniej misternie naszpikowali rzeźbę la­skami dynamitu gęsto, by nie ocalał najmniejszy fragment, by Budda zamienił się w kupę gruzu i piach. Yeah! Barba­rzyńcy, dzicz upojona zniszczeniem nie tylko bezcennego zabytku, ale i własnej historii, trwającej wieki tradycji.
   Co można w takiej sytuacji zrobić? Stać bezczyn­nie? Sterczeć? Spoko, natura człowieka nie śpi, empa­tia istnieje. Więc obok widzę obrazki, jak ludzie próbują ratować rzeczy przed zniszczeniem, chować je, przecho­wywać, przekazywać w formie pieśni z ust do ust, zako­pywać rysunki, fotografie, filmy. Tonie zwierzę i ludzie rzucają się na ratunek, by mu ocalić życie. Człowiek ska­cze na tory przed pędzące wagony metra, by wyrwać śmierci dziecko, które osunęło się z peronu. Internet na­szpikowany jest takimi relacjami z desperackich aktów ratowania. Mam wrażenie, że wtedy stajemy się praw­dziwymi ludźmi, na przekór tym, którzy twierdzą, że prawdziwymi ludźmi są ludzkie bestie, które niszczą, torturują i zabijają.
   Najpiękniejsze aktywności w moim życiu to te, kie­dy mogłem pomóc w ratowaniu kogoś lub czegoś. Czy to dzieci ze szpitala w Konstancinie w 1979 r., czy ćpunów z Monaru, czy skatowanego psa, czy konia wysyłanego do rzeźni, czy powołanie Akademii Sztuk Przepięknych, czy kogoś, kto nie ma pieniędzy na kosztującą milio­ny dolarów operację, dzięki której będzie miał szan­sę przeżyć, i wtedy robię co mogę, by pomóc mu zebrać kasę. Mam wrażenie, że wtedy stajemy się ludźmi. Po­wódź we Wrocławiu przed laty, płynące ulicami miasta rzeki i przez rynek łódki, a w nich ludzie, którzy podają tym w oknach mieszkań bochenki chleba, mleko, koce, za friko - to widzę. Ratownicy i ofiary, symbioza, bez któ­rej gatunek ludzki nie przetrwałby wojen, kataklizmów, epidemii. Jeśli istnieje pojęcie człowieczeństwa, to w ta­kich zachowaniach się zawiera.
   Żyjemy w czasach powszechnego niszczenia. Niszcze­nia ludzi, ich dorobku, autorytetu, niszczenia prawdy historycznej, wprowadzania do obiegu kłamstwa. Nisz­czona jest swoboda myśli, niszczone i usuwane są po­glądy, dzieła sztuki, ich autorzy. Nie ma dziś w Polsce postaci nietkniętej, grupy społecznej niesponiewieranej, miliony porzuconych oczekuje na podanie im pomocnej dłoni. Więc pędzimy w styczniu za puszkami Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a gdy zamordowany zo­staje prezydent miasta Gdańsk, Paweł Adamowicz - pędzimy za tą jego wielką wirtualną puszką, by nagle z dna kieszeni wysupłać ostatnie grosze, które urosną do nie­botycznej kwoty 16 milionów złotych. Tacy jesteśmy.
   Im bardziej władza kogoś niszczy - tym mocniejszy opór stawiamy. Mam wrażenie, że każdy atak na Jur­ka Owsiaka zmusza nas do aktu samoocałenia i jeszcze silniej pragniemy wrzucić coś do puszki Orkiestry. Gdy zginął pan Paweł, Patrycja Krzymińska uruchomiła tę wielką puchę dla niego i Polacy rzucili się na pomoc, po­kazując, kim naprawdę jesteśmy, wbrew barbarzyńskiej propagandzie. Teraz władze chcą zniszczyć dorobek hi­storyczny Polaków i dziecko Pawła Adamowicza, Eu­ropejskie Centrum Solidarności. Chcą je zdemolować, przejąć i nafaszerować kłamstwem. Ruszyły więc zbiórki na ratowanie tego najważniejszego dziś elementu praw­dy historycznej. Zajrzyjcie na
https://www.facebook.com/donate/396887537536558/ i na https://www.ecs.gda.pl/bip i wesprzyjcie którąś z tych zbiórek albo oby­dwie. Służą jednemu celowi: ratowaniu nieskłamanej pamięci o wyborach z 4 czerwca 1989 roku, o bohater­skich ludziach tamtego czasu i o nas samych. Polska po­trzebuje dziś kolejnego pospolitego ruszenia!
Zbigniew Hołdys

Drobne różnice

W niedzielny wieczór szwagier odebrał mnie na lotnisku w Bergamo i ruszyliśmy do odle­głej o trzy godziny wioski w górach. Przeje­chaliśmy kilkadziesiąt miejscowości i nie zobaczyliśmy ani jednego otwartego sklepu, ani jednej czynnej sta­cji benzynowej (samoobsługowe dystrybutory działa­ły). Kiedy rzuciłem, że u nas w pierwszej wiosce byłyby dwa otwarte spożywczaki, a w miasteczku całodobo­wa stacja, szwagier skomentował, że to nawet nie kwe­stia niedzieli, bo w powszednie wieczory jest tak samo, a i w ciągu dnia działają tylko stacje samoobsługowe. Chcesz coś na kształt naszego Orlenu - jedź na auto­stradę.
   Przypomniałem sobie wytrawny dialog z „Pulp Fiction”, kiedy Vincent Vega tłumaczy Julesowi Winnfieldowi, co jest najzabawniejszego w Europie. A mianowicie, że niby mamy to samo gówno co w Ame­ryce, ale są drobne różnice. W Amsterdamie można wejść z piwem w szklance do sali kinowej, na ćwierćfunciaka z serem mówią we Francji Royale z serem, w McDonaldzie w Paryżu sprzedają piwo, a Holendrzy jedzą frytki z majonezem.
Na miejscu podzieliłem się zaskoczeniem z narciarską ekipą i dowiedziałem się, że to jednak pikuś w porówna­niu z godzinami działania restauracji we Włoszech czy Francji. No fakt. Choćby po okolicy szalała dywizja głod­nych turystów, sjesta to sjesta i od 14.30 do 18.30 (w op­tymistycznym wariancie) możesz cmoknąć klamkę. I ja to szanuję. Chciałbym być takim wąsatym właścicielem trattorii i patrzeć na ludy Północy odbijające się od mo­ich drzwi jak ćmy od rozgrzanej lampy. Respect.
   Tak samo dla paryskich kelnerów. To jest klasa i wyż­sza szkoła jazdy. Traktujesz klienta jak gówno, poka­zujesz mu każdym gestem, że zrobił poważny błąd, wchodząc do restauracji, twoja mimika jasno komuniku­je, że masz go w dupie i tylko czekasz, aż spłynie, i jeszcze ci za to płacą. Piękne. Tak jak to, że przez miesiąc, kie­dy szlifowałem w szkole w Paryżu francuski i stołowałem się w pobliskim bistro, byłem jedynym konsumentem, który nie wypijał do lunchu połowy butelki wina.
   Blanka z naszej narciarskiej ekipy opowiedziała, jak pojechała na stypendium do Holandii. Wynajęła miesz­kanie. Poszła do sklepu kupić worki na śmieci. Uśmiała się, gdy zobaczyła, że paczka owych kosztowała 50 euro. Chichotała, że pewnie ze złota. Kupiła oczywiście o wie­le tańsze. Na jej ulicy nie było specjalnych pojemników, po prostu wystawiało się przed dom worki, które zabie­rały miejskie służby. Jak się okazało, zabierały wszystkie z wyjątkiem jej. Pierwszego dnia myślała, że to pomyłka, drugiego, kiedy worek nadal smętnie sobie stał, uznała, że jest coś, o czym nie wie. I tak właśnie było. Te 50 euro za paczkę charakterystycznych worków zawierało opłatę za wywóz śmieci. Piękne i proste. Drobne różnice.
   Kolega Marcina z grupy narciarskiej dostał w Pata­gonii jakiegoś uczulenia na twarzy. Zgodnie z pamięcią maminych rad udał się do apteki kupić wapno. Ekspe­dientka niczego nie rozumiała i problemem nie był hi­szpański. Okazało się, że dla niej wapno to środek na dolegliwości żołądkowe. Jaki kraj, takie zastosowanie placebo. Drobne różnice.
   W Etiopii, w niewielkim miasteczku, zapytałem wie­czorem w knajpie, o której następnego dnia odjeżdża autobus. Istotna kwestia, bo wiedziałem, że jest tylko je­den dziennie. Powiedzieli, że o pierwszej. Dziwne. W tej części Afryki transport odjeżdża raczej w okolicy świtu. No ale jak tak mówią, to chyba wiedzą, co mówią. Przy­najmniej się wyśpię. Przyszedłem około południa pod rozłożyste drzewo na rynku, nikt nie czeka, tylko paru dziadków żuje czat, czyli takie pobudzające listki. Pytam o autobus, spoglądają jak na kosmitę. Mówią, że odjechał o pierwszej. Ja, że jeszcze nie ma pierwszej. Teraz już pa­trzą jak na idiotę i tłumaczą oczywistą oczywistość, że pierwsza była kilka godzin temu. Drobne różnice. Otóż w Etiopii liczy się czas od szóstej do szóstej. Zapytałem wieczorem, o której odjedzie autobus, powiedzieli „jutro o pierwszej”, czyli po naszemu o siódmej rano. Jak w cią­gu dnia powiedzieli „jutro o drugiej”, to znaczyło dzisiaj o ósmej wieczorem. Całkiem logiczne. Szkopuł w tym, że kiedy już ubogaciłem się o tę wiedzę, zdałem sobie spra­wę, że często, chcąc być mili dla niekumatych białasów, używają czasu europejskiego. Pojawił się więc ciągły i nierozwiązywalny problem, czy kiedy ktoś informu­je mnie o istotnej dla mnie godzinie, używa czasu etiop­skiego, czy europejskiego? Niech żyją drobne różnice!
Marcin Meller

Kamuflaż

Czytam i wsłuchuję się w różne ape­le dotyczące mowy nienawiści. Jest to dla mnie problem abstrakcyjny, po­nieważ uczucie nienawiści jest mi kompletnie obce. Mogę kogoś nie lubić, mogę mieć o nim swoje zdanie, ale nienawiść jest czymś, czego nie rozumiem, nie popieram i współczuję wszyst­kim, którzy muszą żyć z tym uczuciem. Do nie­dawna żyłem w poczuciu wielkiego podziwu dla pana Jarosława Kaczyńskiego. Z jednej strony jako człowieka skromnego, nieprzystającego do współczesnego świata, samotnika kochającego najbliższych, przyjaciela zwierząt (poza futer­kowymi), zdobywcy niskich szczytów górskich w niesprzyjających warunkach pogodowych, może trochę seksisty całującego napotkane ko­biety w rękę, a z drugiej strony postrach polity­ków wszelkiej maści, wybitnego politycznego stratega, czołowego cynika klasy politycznej, bez­względnego dyktatora partyjnego.
   Myślałem sobie, że chęć posiadania władzy ab­solutnej panu Jarosławowi wystarczy. Ceniłem jego hasło, które głosi, że „do polityki nie idzie się dla pieniędzy”. Podziwiałem to, z jaką odwa­gą pozbawił dochodów posłów i senatorów. Jak bezwzględnie rozprawił się z chciwą Beatą Szyd­ło, której wszystko się należało. To wszystko wy­woływało moje uznanie i podziw.
   Tymczasem ostatni tydzień przyniósł niezbi­te dowody, że wszystko, co mieściło się w do­tychczasowym wizerunku, jest kamuflażem. Już nie podziwiam i już się nie boję. Pan Jarosław jest taki jak wszyscy. Lubi szmal, a to, że nie je na spotkaniach ośmiorniczek, nie jest żadną zale­tą. Jest normalnym Polakiem,. Lubi robić intere­sy, a władza w robieniu tych interesów w każdym układzie politycznym pomaga.
   Być może dwie wieże nie zepsułyby krajobra­zu warszawskiego downtown, ale na pewno do­prowadziłyby pejzaż partyjnych pieniędzy do jeszcze większej zgnilizny i wykończyłyby każdą polityczną konkurencję.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz