Gnicie
Ryba,
jak wiadomo, psuje się od głowy. Państwo też
Błyskawicznie to się posypało. Fałszywy
wizerunek pieczołowicie budowany przez 30 lat rozpadł się w trzy dni. Całkiem
zabawne, że doszło do tego kilka dni po deklaracji prezesa Kaczyńskiego o tym,
jak wielkie zagrożenie rodzi sprawowanie przez kogoś władzy absolutnej.
Przez kilkadziesiąt
lat publicyści sekundujący panu prezesowi wyrażali taką oto myśl: „Można
różnie oceniać Jarosława Kaczyńskiego, ale nikt nie może mu odmówić osobistej
uczciwości”. Czy nagrania targów z austriackim biznesmenem są dowodem
przestępstw, być może zdecyduje kiedyś sąd. Jednak tylko aparat propagandy PiS
może uznać, że krętactwa służące temu, by kontrahentowi nie zapłacić za usługę,
są dowodem osobistej uczciwości. Uczciwy człowiek dotrzymuje słowa i płaci. I
tyle.
Jako dowody
uczciwości Kaczyńskiego przedstawia się teraz - co nawet jeśli jest skuteczne,
pozostaje groteskowe - fakt, że nie przeklinał, nie rozmawiał w restauracji ani
nie pił wina. Cóż, najwyraźniej są różne odmiany ascezy. Można na przykład
wybitnie twardo stąpać po ziemi także w butach z rozwiązanymi sznurówkami.
Jarosław Kaczyński nie potrzebuje dóbr doczesnych. Wystarcza mu władza nad
tymi, dla których są one mniej lub bardziej istotne. Kaczyński nie potrzebuje
konta, skoro ma bank; nie potrzebuje ochrony, bo załatwia mu ją partia; nie
musi robić zakupów, bo i to czynią wyznaczeni przez partię ludzie; nie
potrzebuje prosić o czas antenowy w telewizji, bo ma własną telewizję; nie
potrzebuje adwokatów, bo ma prokuratorów; nie potrzebuje stanowisk w państwie,
bo ma całe państwo.
I
Jedni zaspokajają
swoje potrzeby posiadania cygarami, apartamentami, luksusowymi samochodami
i ekskluzywnymi wakacjami. Inni wolą mieć własne sądy, własne banki (w tym centralny)
i własne trybunały.
W ostatnich 30
latach żaden polityk nawet nie zbliżył się do władzy, jaką ma Kaczyński,
traktujący Polskę jak osobisty folwark. Na jego obronę funkcjonariusze PiS
wspominają
jego niedbałym wyglądzie, a rzeczniczka PiS wrzuca w
internecie zdjęcia jego zapuszczonej willi. Niczego jednak te zaklęcia nie
potwierdzają, poza tym, że pan prezes w istocie nie ma obsesji na punkcie
estetyki. Jedni kupują garnitury i porsche, inni wolą władzę i wpływy. Problem
z Jarosławem Kaczyńskim polega na tym, że nigdy nie płaci swoimi pieniędzmi.
Zawsze naszymi. W spółce akcyjnej Polska SA kilka procent udziałów ma też
ojciec dyrektor. Ci dwaj kawalerzy to najpotężniejsi ludzie w państwie.
Pierwszy w ogromnym stopniu rządzi państwem, drugi - Kościołem. Kto w tym
państwie formalnie pełni funkcje prezydenta, premiera czy prymasa, jest w
gruncie rzeczy nieistotne.
Na naszych oczach
wali się jednak mit o niebo istotniejszy niż mit osobiście uczciwego ascety, a
może nawet abnegata Kaczyńskiego. Wali się mit partii, która ma szczególny, bo
nie tylko pochodzący z wyborów, ale i moralny tytuł do sprawowania władzy w
Polsce. Przecież już Porozumienie Centrum budowano na fundamencie walki z
korupcją dokładnie w momencie, gdy bliscy współpracownicy Kaczyńskiego
wchodzili w układy z postaciami z półświatka. Drugim fundamentem PC była walka
o dekomunizację podjęta w chwili, gdy właśnie deale z postkomunistami stawały
się początkiem późniejszego PiS-owskiego imperium. Była jeszcze opowieść o
uwłaszczających się postkomunistach, serwowana, gdy na majątku po dawnej
władzy uwłaszczał się Kaczyński i jego ludzie. A także opowieść o zdradzie
Okrągłego Stołu, w efekcie której bracia Kaczyńscy w następnych kilkudziesięciu
latach sprawowali najbardziej eksponowane funkcje w państwie.
To, że opowieść o
politycznej drodze Jarosława Kaczyńskiego jest ufundowana na dość ordynarnym
kłamstwie, to jedno. Ale tu mamy coś więcej. Przez całą swoją karierę Kaczyński
z niezwykłą brutalnością przypisywał politycznym konkurentom, a nawet
stronnikom, najgorsze cechy, które jak ulał pasują do charakterystyki jego
własnych poczynań. TKM, Teraz K... My, to idealna formuła opisująca stosunek
PiS-owskiego aparatu do państwa. „Układ” to dokładnie to, co stworzył
Kaczyński. „Obrona układu” to dokładny opis tego, co wyczyniali PiS i prezydent
z PiS, by SKOK-i nie były objęte nadzorem finansowym. Nadużycia przy reprywatyzacji
to - jak wynika z zeznań adwokata Nowaczyka przed komisją pana Jakiego -
dokładnie to, co planował prezes w imię postawienia wielkich wież ku chwale
swojej i brata. Wygląda to tak, jakby Al Capone udawał swego pogromcę Eliota
Nessa i robił brudne interesy, wciąż krzycząc, że walczy z korupcją.
II
W całej okazałości
odsłania się więc przed nami największe być może oszustwo we współczesnej
historii Polski. Prawi, moralni, mający czyste ręce, reprezentujący „lepszy
krąg kulturowy” okazują się totalnymi cynikami i ordynarnymi cwaniakami. Warto
sobie przypomnieć w tym momencie rzucane pod adresem demonstrujących w obronie
Trybunału Konstytucyjnego zwykłych obywateli prezydenckie obelgi - o
„ojczyźnie dojnej” i okrzyki duetu Kaczyński - Brudziński o „komunistach i
złodziejach”, z których miała się śmiać cała Polska. A propos komunistów:
pojawiają się w tych dniach stwierdzenia, że Jarosław Kaczyński ma władzę
porównywalną do tej, jaką mieli pierwsi sekretarze KC. To twierdzenie
nieuprawnione. Członkowie Biura Politycznego KC mieli znacznie większe wpływy
niż członkowie Komitetu Politycznego PiS.
W istocie mamy
bowiem do czynienia w dzisiejszej Polsce ze swoistą satrapią. To PRL w sensie
układu władzy i republika bananowa w sensie typu władztwa nad państwowym
majątkiem. Jarosław Kaczyński niemal nie posiada majątku, ale zachowuje się
jak zwierzchnik oligarchów. W stworzonym przez niego państwie jednemu
miliarderowi można zmienić linię polityczną stacji telewizyjnej, a innemu niemal
odebrać posiadany przez niego bank. W tym państwie prezes upaństwowionego banku
jest chłopcem na posyłki, który opiniuje biznesowy projekt partii i bez
mrugnięcia okiem wyraża gotowość dania na to ponadmiliardowego kredytu. Bank
za złotówkę, miliardowy kredyt na telefon, plan Zdzisława, projekt
Kaczyńskiego, kredyt Krupińskiego. Rozmowa pana Chrzanowskiego z KNF z Leszkiem
Czarneckim jest dość podobna do rozmowy panów Kaczyńskiego, Birgfellnera i
Krupińskiego. Może z jedną różnicą. W jednej relacji właściciel banku jest
kandydatem do wydojenia przez państwo, w drugiej szef banku ma być pomocnikiem
w dojeniu podatników. Nie są to jednak rozmowy, jakie w demokratycznym
państwie prowadzą porządni ludzie, a tym bardziej porządni urzędnicy i
politycy. Do tego dochodzi jeszcze instytucja o zabawnie brzmiącej nazwie -
Centralne Biuro Antykorupcyjne. Jego najważniejsze postaci to ludzie albo
bezprawnie ułaskawieni, albo byli pracownicy Srebrnej, albo - jak usłyszeliśmy
w złożonych pod przysięgą zeznaniach adwokata - ludzie oferujący, dokładnie
tak jak mafia, „ochronę” za działkę z zysków ze średnio legalnych operacji.
Prawo w pełnej krasie. Sprawiedliwość pełną gębą.
III
PiS trafnie
zidentyfikowało śmiertelne zagrożenie dla obozu władzy. Na szachownicy
priorytetem jest zawsze obrona króla. Szczególnie gdy szykuje się „szach”, a na
horyzoncie majaczy „mat”. Cały aparat partyjno-propagandowo-internetowy
wprzęgnięto więc w operację bagatelizowania i ośmieszania afery. A gdy to się
nie udało - zamazywania go dość prymitywnymi, ale skutecznymi wrzutkami. Z
premedytacją podrzucono mediom tkwiącą w zamrażarce ponad trzy lata sprawę
Stefana Niesiołowskiego, słusznie kalkulując, że dla tabloidów seks na
pierwszej stronie będzie bardziej atrakcyjny niż stawianie pytania, dlaczego
władza trzyma na czarną godzinę w przechowalni haki na opozycję, używane, gdy
taka jest polityczno-propagandowa potrzeba. Ale trudno się dziwić intensywności
operacji zamazywania i maskowania, skoro - jak powiedział nagrany na taśmach
wódz - ludzie nie mogą się dowiedzieć. Obrona mitu Kaczyńskiego jest dla tej
ekipy fundamentalna. Bez niej pozostanie widok grupy ludzi amoralnych,
cynicznych, a do tego trochę cwanych, a trochę nieudolnych. I całkowicie
pozbawionych kręgosłupa.
Dojmująca jest
dwoistość percepcji tej sprawy. Podczas gdy jedni widzą jak na dłoni
zdeprawowaną władzę oraz państwo toczone przez nowotwór i są zaszokowani,
widząc, jak tuż po wybuchu skandalu naczelny budowniczy układu jest owacyjnie
witany w Sejmie przez współtowarzyszy walki i pracy, inni nie widzą nic i łykają
wykwity prostackiej erystyki aparatu propagandy w stylu: „emocje jak na grzybach”
i „największy niewybuch od czasów II wojny”. Cóż począć, dla niektórych nie ma
afery, dopóki nie ma zdjęć pokazujących, jak złodziej kradnie komuś portfel.
Dlatego do dziś aż tylu nie widzi afery SKOK-ów, KNF czy Srebrnej.
IV
To nie jest afera,
która zmiecie obóz władzy. Ale to bardzo poważny krok w stronę zdruzgotania
jej wizerunku, a w efekcie politycznej pozycji. Sprawa KNF pokazała, jak PiS
-owski urzędnik dba o interesy podatników. Śmierć Pawła Adamowicza kazała
spojrzeć na niszczący publiczną debatę nienawistny język TVP. Sprawa Srebrnej
pokazuje prawdziwe motywy wodza i żałosną postawę jego podwładnych, na czele z
dającym mu świadectwo uczciwości premierem. Wszystkie trzy odbierają PiS
mandat moralny do rządzenia. I nic tego nie zmieni, tym bardziej że to nie
koniec.
Polska 2019.
Najważniejszy człowiek w państwie robi za dewelopera. Respekt dla prawa i sądów
wykazuje tylko wtedy, gdy dają mu one pretekst, by nie zapłacić tego, co jest
winny. W imię hasła: „wszystko dla Polski” realizowane jest hasło: „wszystko,
łącznie z państwem, dla partii, czyli dla mnie”. Istotą władzy tej ekipy i
tego człowieka jest usuwanie wszelkich barier oddzielających go od
wszechwładzy. Instytucjonalne bariery w tym państwie, poza niszczonymi przez
władzę sądami, wolnymi mediami, których zniszczyć się jeszcze nie dało i
ograniczeniami wynikającymi z lekceważonego przez władzę członkostwa w Unii
Europejskiej, praktycznie nie istnieją.
Na pytanie, jaka
choroba toczy teraz państwo polskie, odpowiedź jest jasna i precyzyjna. To
rak. Bez drastycznej interwencji chirurgicznej pacjent nie ma szans.
Chirurgiem jest naród. Stołem operacyjnym są wybory. Gdy operacja się nie
powiedzie, pojawią się przerzuty. Organizm zostanie pokonany. Rak wygra.
Tomasz Lis
Śmiech przez strach
Po ujawnieniu przez „Gazetę Wyborczą” „taśm
Kaczyńskiego” w obozie rządzącym pojawiły się złośliwe opinie, że tzw.
totalna opozycja i jej zwolennicy muszą tkwić we własnej hermetycznej bańce, skoro
przypuszczali, że zapisy rozmów lidera PiS z austriackim biznesmenem wstrząsną
krajem i zmienią układ sił. Prześmiewcy zdają się nie brać pod uwagę
możliwości, że oni sami mogą pozostawać w równie szczelnej bańce jak ta, którą
przypisują politycznym przeciwnikom. To, że odetchnęli z ulgą, a potem
żartowali
politycy partii rządzącej, ministrowie, posłowie, prawicowi
publicyści i pracownicy Jacka Kurskiego z TVP - nie oznacza automatycznie, że
tak samo zareagują wyborcy, zwłaszcza ci nieco bardziej oddaleni od twardego
rdzenia sympatyków.
Łatwo wziąć własne
postrzeganie spraw publicznych, często cyniczne, zanurzone w politycznym
marketingu, za powszechny odbiór, a tak wcale nie musi być. W wojennym filmie
„Komandosi z Navarony” jest pouczająca scena, kiedy alianccy żołnierze chcą
wysadzić tamę o strategicznym znaczeniu. Saper zakłada niewielki ładunek
wybuchowy w starannie wybranym miejscu tamy. Eksplozja jest mikra, huk jak z
kapiszona, robi się mała szczelina. Na pytanie, dlaczego nic się nie dzieje,
saper odpowiada: „Teraz pozwólmy działać siłom natury”. W polityce też są siły
natury,
Może zastanawiać, co musiało się wydarzyć w
polskim życiu publicznym, aby kilkunastokrotne spotkania szefa rządzącej
partii z biznesmenem w sprawie budowy komercyjnych budynków przestały dziwić.
Obrońcy Kaczyńskiego podnoszą, że rozmowy były kulturalne, bez przeklinania, a
szef PiS wyszedł w nich na uczciwego negocjatora. Problem w tym, że do tych
rozmów w ogóle nie powinno dojść. Ustawa o finansowaniu partii politycznych nie
tylko precyzuje, z jakich źródeł ugrupowania mogą czerpać środki, i nie tylko
wprowadza państwowe dotacje oraz subwencje, ale przede wszystkim stawia prawny
mur pomiędzy politykami, od których zależą ustawy, przepisy i decyzje
instytucji, a biznesem, który w ramach tych regulacji i decyzji działa.
Spotkanie
zawodowego posła, lidera partii, która ma bezwzględną większość w obu izbach
parlamentu, z biznesmenem w celu ubicia interesu lub omówienia wzajemnych
rozliczeń na pewno pozostaje w sprzeczności z duchem tej ustawy, jej
najgłębszym sensem, nawet jeśli „nie doszło do złamania prawa”. Można przy tym
zapytać, od kiedy to ludziom PiS, pierwszym moralistom polskiej polityki,
wystarcza niełamanie prawa? Okazuje się, że szef rządzącej partii omawiał m.in.
kwestię ogromnego kredytu od upaństwowionego banku. W rozmowie używał formuły w
pierwszej osobie: „Ja bym chciał zapłacić”. Rozważa możliwe zyski z inwestycji,
a jej powodzenie wiąże z wynikiem wyborczym swojej partii. Naprawdę nic się nie
stało?
Tu nie chodzi oto,
że pieniądze pozyskane w takich interesach miałyby przepływać na konto partii
czy jej prezesa. Ugrupowanie Kaczyńskiego, stwierdzając w gromkich
oświadczeniach, że nie korzysta z żadnych zewnętrznych środków, broni się przed
nieistniejącymi zarzutami po to, by nie odpowiadać na prawdziwe. Partia to
tylko jeden element całej struktury politycznej władzy. Ugrupowanie samo może
być „krystalicznie czyste”, kiedy panuje nad państwowymi firmami, bankami, ich
fuzjami i przekształceniami, wielkimi publicznymi pieniędzmi, prokuraturą,
służbami i instytucjami nadzoru. To nie w partii są tysiące intratnych posad,
dotacji, pozwoleń, korzystnych regulacji i decyzji. Partie służą do startu w
wyborach, objęcia miejsc w parlamencie i stworzenia rządu. Potem partia
patronuje, a reszta interesów przenosi się gdzie indziej. Na propagandę w TVP i
pamiętną kampanię billboardową wymierzoną w sędziów PiS nie musiał wydawać
nawet złotówki. Płaci państwo.
Rządzący demonstrują swoje dobre
samopoczucie. To częste zjawisko pod koniec kadencji: przekonanie, że urabiana
przez lata opinia publiczna, a przynajmniej jej znacząca część, reaguje tak,
jak sobie tego życzą partyjni spece od marketingu. Ale konstrukcja wizerunku
PiS mogła po „taśmach Kaczyńskiego” zostać naruszona - pozornie w niewielkim
stopniu, ale w newralgicznym miejscu. Ona nie musi runąć od razu, może nie za
miesiąc i dwa. Ale trudno uwierzyć, aby opinia publiczna dała się trwale uwieść
przekazom, jakie przy okazji „taśm Kaczyńskiego” serwuje władza. Zwłaszcza że
pojawiają się nowe oskarżycielskie wątki, jak np. w zeznaniach adwokata
Roberta Nowaczyka przed komisją weryfikacyjną do spraw reprywatyzacji.
Niewykluczone, że
tę sytuację najlepiej rozumie sam prezes PiS który na nagraniach mówi o swojej obawie
przed mediami że ludzie pomyślą, iż jest zamożny, że cała sprawa może być odebrana
jako przejaw „azjatyckich stosunków”. On wie, że to nie o oklaski własnych
ludzi, partyjne przekazy dnia czy dowody lojalności mediów narodowych chodzi,
ale oto, co się wydarzy wśród tych kluczowych według stratega obozu władzy
prof. Parucha 10 proc. wyborców. A tego politycy PiS nie mogą teraz wiedzieć.
Zresztą wygląda na to, że profilaktycznie uruchomiono przykrywki z żelaznego
zapasu szykowanego dopiero na jesienne wybory.
Charakterystyczne, że w całej tej sprawie
mówi się przede wszystkim o tym, czy ona wpłynie czy nie wpłynie na sondaże,
jak to można przykryć, jak długo ludzie będą o tym pamiętać, co z tego
zrozumieją. Słychać w PiS, że na szczęście „to jest zbyt skomplikowane”, „za
dużo niuansów”, 500 plus jest prostsze itp. Coraz więcej polskich problemów
jest tak rozpatrywanych, z czysto wizerunkowego punktu widzenia: ile punktów
można na tym stracić, ile zyskać, jaką kość teraz rzucić mediom do ogryzienia,
aby odciągnąć je od innej. Może jednak okaże się, że wyborcy, wbrew nadziejom
władzy, całkiem dobrze zrozumieją, o co chodzi. I przerwą spin doktorom tę
zabawę.
Mariusz Janicki
Żyjemy w kraju faraona
Rozmowa Kujda -
Birgfellner tłumaczy, dlaczego budynek Srebrnej nie mógł mieć 30 metrów, jak sugerowało
miasto, czy 130 metrów,
jak zakładał pierwotny projekt. Skoro miał upamiętnić braci Kaczyńskich,
powinien sięgać chmur.
Dwie 190-metrowe wieże miały być pomnikiem Lecha i Jarosława
Kaczyńskich. – To jest bardzo ważne dla Polski, dla naszej historii, dla
wszystkich – mówi Kazimierz Kujda, który raz jest prezesem Narodowego Funduszu
Ochrony Środowiska, raz spółki Srebrna.
Gerarld Birgfellner zapowiada, że na czwartym piętrze
powstanie centrum kongresowe im. Lecha Kaczyńskiego, a całość zostanie wykonana
przez Strabag, bo wszyscy starają się dla prezesa.
TVP Info konstatuje, że rozmowa jest dowodem, iż w całym
przedsięwzięciu chodziło o upamiętnienie, nie zaś o biznes, i świadczy to o
przywiązaniu prezesa Kaczyńskiego do śp. brata. Czyli Kaczyński to nie żądny
pieniędzy oligarcha, lecz ktoś, kto chce zadbać o nieśmiertelność.
Cztery i pół tysiąca lat temu cały Egipt został zaangażowany
do budowy wielkiej piramidy w Gizie. Nowsze badania archeologiczne dowiodły, że
była wznoszona nie przez niewolników, ale przez fachowców.
Piramida liczy niespełna 140 metrów, lecz – jak
wiadomo – technologia poszła do przodu. Niewiele wiemy o faraonie Cheopsie poza
tym, że w ten sposób skutecznie uwiecznił się dla potomności.
Jarosław Kaczyński od swoich wyznawców odbiera cześć boską.
Nie jest potrzebny mu majątek, ale chce władzy i prestiżu. Po co mu pieniądze,
skoro partia zaspokaja jego potrzeby? Po co mu konto, jeśli prezes banku
przychodzi na wezwanie? Po co mu stanowisko, skoro i tak wszyscy go słuchają?
Rozmowa Kujda - Birgfellner tłumaczy, dlaczego budynek
Srebrnej nie mógł liczyć 30
metrów, jak sugerowało miasto, czy 130 metrów, jak zakładał
pierwotny projekt. Skoro budowla przekształcała się z biznesowej w symboliczną,
powinna sięgać chmur.
Do realizacji tej wizji zaprzęgnięto instytucję niedawno
przejętą przez państwo – Bank Pekao SA. Premier Mateusz Morawiecki, zamiast
wyjaśniać sprawę, został skłoniony do opiewania uczciwości prezesa i
udowadniania tezy, że całe krętactwo jest wykazaniem zdolności biznesowych
prezesa. A przecież podatnicy płacą posłowi Kaczyńskiemu za to, aby był
politykiem, nie biznesmenem.
Inwestycja Srebrna 16 została przerwana nie z powodu jakichkolwiek
oporów moralnych, lecz dlatego, że Kaczyński zdał sobie sprawę, iż wizje
obnoszącego się z ascezą polityka i zarazem dewelopera budującego luksusowy
wysokościowiec są nie do pogodzenia. Uznał, że ujawnienie budowy w przededniu
wyborów może zaszkodzić PiS jako partii władzy.
A co, jeśli celem całej polityki Jarosława Kaczyńskiego jest
upamiętnienie swojego tragicznie zmarłego brata i siebie? Trwające 96 miesięcy
obrzędy pogrzebowe przekształciły się płynnie w kampanię polityczną, której
celem było zbudowanie pomnika bratu i ofiarom katastrofy smoleńskiej. Cała
polityka historyczna PiS nakierowana jest na uwznioślenie braci Kaczyńskich i
zmiatanie z ich drogi innych historycznych postaci związanych z
„Solidarnością”.
Władza staje się środkiem, nie celem. Jak dowodzi nagranie
słów Kazimierza Kujdy („dawanie ludziom pieniędzy jest koniecznie”), wygrane
wybory i druga kadencja służą wybudowaniu Srebrnej 16 - kolejnego pomnika.
Paweł Wroński
Gdyby obywatel chciał twórczo podążać szlakiem
wytyczonym przez władzę, w kraju zapanowałaby anarchia
Po trzech latach
rządów PiS statystyczny Polak wiele się nauczył. Na początku dostał lekcję, jak
nie respektować orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Ponieważ premier Szydło
uznała, że werdyktów TK nie przyjmuje do wiadomości, obywatel otrzymał
jasną wskazówkę.
Jeszcze jaśniejszą dostał kilkanaście miesięcy później. Nie
tylko sąd konstytucyjny, ale każdy sąd, w tym i Sąd Najwyższy, są wyłączone z
rygoru wypełniania wyroków. Obywatel usłyszał bowiem od Kancelarii Prezydenta,
a następnie od Ministerstwa Sprawiedliwości, że decyzje Sądu tak naprawdę nic
nie znaczą. Wydawać decyzje, które nie podobają się władzy? Toż to jakieś
widzimisię i buta kasty sędziowskiej. A ponieważ władza bezustannie powołuje
się na suwerena, więc suweren mógłby uznać, że może postępować tak samo. Sądy
wydają wyroki, ale nam się one nie podobają, więc ich nie respektujemy.
Ostatnio obywatel odebrał od władzy kilka kolejnych
pouczających lekcji. Po pierwsze, jak zachowywać się biznesowych negocjacjach.
Oczywiście muszą być tajne. Im bardziej tajne, tym lepiej, bo nie tylko
konkurencja czyha. Muszą być tak tajne, że najlepiej założyć spółkę krzak,
która będzie udawała, że to nie my, a ktoś zupełnie inny prowadzi biznesowe
rozmowy. Bardzo sprytna podpowiedź!
Druga lekcja. Nie podpisywać umów! Najważniejsza jest umowa
ustna, bo zawsze można udawać, że jej nie było, nie pamiętamy, nie nas
dotyczy.
Lekcja trzecia – skoro nie ma umowy na piśmie, można jej nie
respektować.
Lekcja czwarta – nie płacimy za wykonaną pracę, tylko
oferujemy pójście do sądu. To nawet fajna lekcja. Gdy ktoś pomaluje nam
mieszkanie, nie będziemy płacić. Zaproponujemy pójście do sądu. Ciekawe, czy
malarz odpuści, czy będzie chciał miesiącami czekać na wyrok. Zawsze jest
szansa, że machnie ręką. I malowanie mamy za darmo.
Władza nauczyła nas również, że wciąż najważniejsze są
znajomości. Kiedyś, w dawnych czasach PRL-u, były niezbędne do życia, a
kontakty z władzą gwarantowały na przykład talon na "malucha". Dziś
ambicje sięgają dużo wyżej. Talon na budowę dwóch wież jest możliwy tylko
wtedy, gdy ma się swoich ludzi w banku, w sądzie, w Sejmie, we wszystkich
urzędach. Cenna lekcja.
I kolejna – zobowiązań nie trzeba dotrzymywać. Obiecuje
nam ktoś jakąś kwotę, a potem daje połowę. I zapowiada – dam więcej, jak
spełnicie moje warunki.
Gdyby obywatel chciał twórczo i ochoczo podążać szlakiem
wytyczonym przez rządzących, w kraju zapanowałaby kompletna anarchia. Na
szczęście większość obywateli jest mądrzejsza. Wie, co to szacunek dla prawa.
Co – podobnie jak nieprawdopodobna zbiórka na Europejskie Centrum Solidarności
– jest dowodem na to, że jednak społeczeństwo obywatelskie jakoś nam się
udało.
Katarzyna Kolenda-Zaleska
Pralnia Ambasador
Pralnia i farbiarnia Ambasador poleca
swoje usługi. Jedyna polska pralnia, która pierze brudy za granicą. Mówimy po
niemiecku. Berlin, Lassenstrasse 19/21. Mocno pukać.
Ambasador Polski w
Niemczech, profesor Andrzej Przyłębski, to jedyny dyplomata, który namiętnie
skarży na swój kraj, podobne jak na kraj, w którym urzęduje oraz na stosunki
pomiędzy oboma państwami. Wybiela natomiast wszystko, co w Polsce rządowe.
Przypomina bardziej przedstawiciela jednej partii, tej rządzącej, niż wielobarwnej
i różnorodnej Polski. (Kolory pierzemy osobno). Kiedy partia stawiała zadanie
„uzdrowienia” wymiaru sprawiedliwości, ambasador farbował na czarno polskie
sądy i sędziów Żaden ambasador obcego, niechętnego nam kraju w Polsce, nie
przedstawiłby naszej Temidy w gorszym stanie. Ambasador uprawia dyplomację a
rebours, dyplomację lepszego sortu: Niemcom obrzydza Polskę (sądy, media),
Polakom uskarża się na Niemców (włącznie z ówczesnym prezydentem Gauckiem),
którzy, według ambasadora Przyłębskiego, mają „zawężone horyzonty”.
Niedawno Jego
Ekscelencja dobrał się do polskich i niemieckich mediów Na jedne i na drugie
nie żałował farby. (Oszczędził tylko media jednej partii). - „Wyborcza” kłamie,
POLITYKA to relikt komunizmu, „Newsweek” jest okropny. TVN i Polsat założyli
dawni agenci polskiej Stasi, wiadomo czyim interesom służą. Natomiast braci
Karnowskich atakują ludzie związani z Sorosem - tak streszcza Wystąpienie
polskiego ambasadora na uniwersytecie we Frankfurcie Bartosz T. Wieliński,
korespondent „Gazety Wyborczej”. Cytuję: „W Niemczech pluralizmu nie ma, media
piszą na jedno kopyto i są skrępowane poprawnością polityczną. Lektura
niemieckich mediów kiedyś była przyjemnością, dziś jest cierpieniem” - żalił
się biedaczek. „O sukcesach polskiego rządu nie informują. Natomiast z
prawdziwym pluralizmem mediów mamy do czynienia w Polsce, gwarantuje go rząd
PiS a realizuje TVP, która przedstawia szeroką gamę gości i opinii” - mówił.
(Jest to notabene opinia na eksport, bo w kraju obowiązuje doktryna Jacka
Kurskiego, wedle której TVP musi być jednostronna, żeby zrównoważyć
tendencyjność telewizji prywatnych).
„To nie do wiary, ale taka gazeta (POLITYKA)
może egzystować” - wyraził się ambasador PiS. Warto dodać, że obecny rząd,
kiedy doszedł do władzy, drastycznie ograniczył prenumeratę kilku pism, m.in.
POLITYKI, „Newsweeka” i „Gazety Wyborczej ” przez instytucje państwowe. To samo
dotyczy umieszczania ogłoszeń i reklam spółek z udziałem Skarbu Państwa, które
mają zasilać tylko prawą kieszeń, czasopisma takie jak „Do Rzeczy” i „Sieci”,
które reprezentują jakoby poglądy większości Polaków. Jednocześnie rząd PiS
usiłuje zagłodzić niezależne media.
Media niemieckie
też obrywają od ambasadora, bo ośmielają się krytykować rząd PiS. „Od trzech
lat próbuję w niemieckiej prasie znaleźć coś pozytywnego o polskim rządzie.
Na próżno. Rząd jest pod stałym ostrzałem, mimo że został demokratycznie
wybrany i ma około 40-proc. poparcie” - żali się ambasador. Nikogo to jednak
nie wzrusza. W ubiegłym tygodniu na temat demokracji w Polsce wypowiedział się
w poważnym tygodniku „DieZeit” Christoph Flügge,
niemiecki prawnik, który w 2008 r., na prośbę sekretarza generalnego ONZ Ban
Ki-moona, został sędzią Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej
Jugosławii. Flügge: „Partia rządząca w Polsce mówi: My
stoimy ponad konstytucją. To musi innych niepokoić. (...) U źródeł wszystkich
ataków na wymiar sprawiedliwości zawsze leży ta myśl: My mamy władzę
polityczną, dlatego nie przestrzegamy prawa. Tak zaczyna się rozpad państwa
prawa. A bez państwa prawa demokracja jest zagrożona. Każda większość
potrzebuje ograniczenia jej władzy, żeby chronić mniejszości i jednostkę. Taką
gwarancję daje tylko sprawiedliwości.
Pralnia i
farbiarnia pracują pełną parą. POLITYKA to relikt przeszłości - opowiada
Niemcom ambasador. Jako demokrata lepszego Sortu nie może znieść istnienia
opozycji i jej mediów podobnie jak to było w PRL. W tamtych czasach dyplomata
polska straszyła „Niemcami zachodnimi”, rewizjonizmem, odwetowcami, Czają i
Hupką, a służby w Polsce uganiały się za publikacjami drugiego obiegu. Reliktem
takiej dyplomacji jest właśnie ambasador Przyłębski.
Tygodnik POLITYKA kłuł w oczy wtedy i
dzisiaj. Towarzysze z NRD donosili na POLITYKĘ do Moskwy, a moskiewskie „Nowe
Czasy” (pismo MSZ ZSRR) rugały nas za brak czerwonych ciałek. „Aktyw warszawski
bardzo krytycznie ocenia publikacje w »Polityce«:i jest oburzony” - mówił Janusz
Kubasiewicz, I sekretarz PZPR w Warszawie, na posiedzeniu Biura Politycznego.
Ambasador Przyłębski nie jest pierwszym, który skarży na POLITYKĘ. Stanisław
Kociołek, sekretarz partii w Gdańsku, występował przeciwko „wyfraczonym
światowcom z POLITYKI”. W „Czarnej księdze cenzury PRL” (Londyn 1977) Tomasz
Strzyżewski podaje statystykę ingerencji cenzorskich w tygodnikach. Przodowały
POLITYKA i „Tygodnik Powszechny”. Pod koniec Księgi znajdują się dwa artykuły
uznane przez kierownictwo GUKPPiW (cenzura) za wzorowo skonfiskowane. Oba z
POLITYKI. Andrzej Przyłębski miał roczek i uczył się dopiero raczkować, kiedy w
1959 r. w POLITYCE ukazała się pierwsza w Polsce nieocenzurowana wypowiedź
kanclerza Adenauera. Brandt, Schmidt, Schroder, Merkel, Gauck, Genscher,
Wehner, Heisenberg i inni - wszyscy oni gościli na naszych łamach.
Ambasador oskarża też
niemieckie koncerny medialne o to, że ingerują w polskie życie polityczne.
Portale i wydawcy wymyślają coraz to nowe problemy, by „straszyć ludzi”. „O
sukcesach reform rządu PiS się nie informuje”. „Widać, po której stronie stoją
te media. One sobie życzą poprzedniego rządu Tuska i Schetyny” - mówi
ekscelencja. Niemieckich polityków, z ówczesnym prezydentem Joachimem Gauckiem
na czele, oskarżył, że o tym, co się dzieje w Polsce, nie mają pojęcia.
(Notabene Gauck był jedynym zagranicznym politykiem tej rangi na pogrzebie
Pawła Adamowicza). Dla polskiego ambasadora zadaniem mediów, zarówno polskich,
jak i niemieckich, jest chwalić partię
rząd w Warszawie. Dlatego jest reliktem minionej epoki.
Daniel Passent
Kto leczy kaca
Okazuje się, że
„Zniewolony umysł” Czesława Miłosza to nie tylko historia.
Na temat tragicznej śmierci Pawła
Adamowicza wypowiedziano już tysiące słów - mądrych i głupich, wzruszających i
cynicznych, szczerych i obłudnych. Nie będę do tego dokładał swoich ocen, jest
jednak pewne wydarzenie, którego przebieg bardzo mnie poruszył i zmartwił. Mam
na myśli sławetną uchwałę Senatu przyjętą w związku z tym morderstwem. Doszło,
jak wiadomo, do sporów o słowa, którymi izba wyższa miała uhonorować zmarłego.
Chcę od razu powiedzieć, że nie widzę nic gorszącego w różnicy zdań, jeśli w
grę wchodzi ocena polityka, zwłaszcza wyrazistego, niewahającego się za życia
wchodzić w ostre spory ideologiczne.
Co dla jednych jest zaletą, dla drugich wadą.
Pojawiły się więc
dwa projekty uchwał: pierwszy, podkreślający liczne walory i zasługi zmarłego -
autorstwa senatorów PO, i drugi, ograniczający się do CV Pawła Adamowicza -
autorstwa senatorów PiS. Podjęto próbę stworzenia wspólnego, kompromisowego tekstu.
Udało się - specjalny zespół z udziałem prominentnych senatorów PiS (w tym
szefa klubu senatorskiego tej partii) wypracował taki projekt. Senatorowie PO
zrezygnowali z wymieniania niektórych cech i zasług prezydenta Adamowicza,
senatorowie PiS zgodzili się na określenie Go jako „człowieka dobrego i
wrażliwego, otwartego na losy innych ludzi” oraz - bez wskazywania winnych - na
„sprzeciwienie się mowie nienawiści i przemocy w każdej formie”.
Wszystko szło zatem
w dobrym kierunku, gdy okazało się, że te sformułowania są nie do przyjęcia dla
posła Terlckiego, a pewnie i dla samego prezesa Kaczyńskiego. Krótkie „nie” od
tych panów i senatorowie PiS położyli uszy po sobie, wycofali się z uzgodnień
bez słowa uzasadnienia i przeforsowali projekt typu „był, żył, sprawował
funkcje i tragicznie zginął”.
Dlaczego o tym piszę? Bo to już drugi w ostatnim
czasie przypadek, gdy senatorowie PiS rezygnują z własnego zdania na polecenie
„z góry”, przy czym najistotniejsze jest to, że „góra” nie zamierza wyjaśniać
powodów swojej decyzji. Przypadek pierwszy to słynne ponowne głosowanie nad
kandydaturą Agnieszki Dudzińskiej na rzecznika praw dziecka, kiedy to po
pełnej pochwał debacie senatorowie PiS jak jeden mąż zagłosowali przeciw, choć
żaden nie wiedział dlaczego - po prostu taki był rozkaz!
Nie jestem naiwny,
wiem, co to jest dyscyplina partyjna, ale wiem także, że żaden poważny i
szanujący się polityk nie pozwoliłby na narzucanie mu sposobu postępowania bez
przedstawienia sensownego uzasadnienia. Oczywiście w Sejmie są całe tabuny posłów,
którzy nie wypracowali sobie żadnej pozycji zawodowej, boją się życia poza
parlamentem i są gotowi wykonać każde polecenie, aby tylko nie rozgniewać
cesarza.
W Senacie wszakże
jest inaczej. Znacząca liczba senatorów partii rządzącej to rektorzy i
profesorowie uczelni wyższych, dobrzy prawnicy, znani i zasłużeni lekarze,
inżynierowie z dorobkiem naukowym - stać ich na własne zdanie, bo mają dokąd
wrócić. Nie wierzę, że nie dostrzegają szkodliwości tych poleceń, tym bardziej
że niektórzy mówią o tym w kuluarach, a mimo to poddają się tej upokarzającej
procedurze. Okazuje się, że „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza to nie tylko
historia.
Ten wojskowy dryl
doskonale współgra z autorytarnym systemem rządów PiS. Co więcej, uważam, że
te dwa zjawiska warunkują się wzajemnie, pierwsze wymusza drugie i odwrotnie.
Oznacza to jednak także coś jeszcze: partie opozycyjne, które krytykują autorytaryzm
władzy i obiecają demokrację po wygraniu wyborów, same nie mogą być zarządzanie
w sposób autorytarny, bo z dużym prawdopodobieństwem tak samo będą rządzić
państwem. To jeszcze nie stwierdzenie faktu, ale już przestroga.
Polska służba zdrowia nie ma dobrej opinii
wśród pacjentów. Chorzy w szpitalach leżą na korytarzach i w przepełnionych
salach (konsekwencją są kłótnie i zmuszanie mniejszości do oglądania albo
„Faktów”, albo „Wiadomości”), brakuje pielęgniarek, a te, co jeszcze pracują,
są przemęczone i z tego powodu robią lewatywę nie tym pacjentom, co trzeba.
Ostatnio jednak coś „drgnęło w temacie”. Minister zdrowia wyszedł naprzeciw
postulatom pielęgniarek i podpisał zarządzenie, w myśl którego na każde 10
łóżek w szpitalu powinno - w zależności od rodzaju oddziału - przypadać od
sześciu do dziewięciu pielęgniarek, podczas gdy dzisiaj jest ich tylko pięć
albo i mniej. Aby osiągnąć pożądany wskaźnik, dyrektorzy szpitali powinni
zatem zatrudnić więcej pielęgniarek.
Genialne
pociągnięcie resortu zdrowia polegało jednak na tym, że nie dano im na ten cel
pieniędzy, więc dyrektorzy, aby osiągnąć wymagany przepisami wskaźnik, zaczęli
zmniejszać liczbę łóżek, np. przenosząc je do piwnicy, a w konsekwencji -
ograniczać liczbę przyjęć do szpitali. Szybko więc zniknęli chorzy leżący na
łóżkach w korytarzu; jeszcze trochę, a dojdzie do takiego rozpasania, że w
salach będzie leżało tylko po dwóch pacjentów, co sprawi, że jednego dnia w telewizji
obejrzą Holecką, a drugiego - Pochanke. Dzięki temu rozwinie się dialog
społeczny i wzrośnie potencjał zgody narodowej.
W efekcie będziemy
więc mieli to, czego od lat domagali się obywatele: zrelaksowane, energiczne
pielęgniarki i zadowolonych z godnych warunków pacjentów. Oczywiście
natychmiast pojawili się malkontenci, pojękujący coś o wydłużeniu się kolejki
oczekujących na miejsce w szpitalu. Nie rozumieją, że każdy normalny człowiek
woli przebywać w domu i do szpitala mu niespieszno.
Wyborczy poker obietnic właśnie się
rozpoczął. Grę otworzyła Platforma, wkładając do puli ok. 25 mld zł (niższe
podatki i dodatki do płac). PSL zagrał wyżej i rzucił na stół 30 mld zł (emerytury
i renty bez podatku - czyli to, co brutto, ma być „do ręki”). Bliżej
nieokreśloną, ale solidną kwotę 30-35 mld zł (1,6 tys. zł emerytury dla każdego
bez względu na staż pracy; pomijam inne obietnice) zadeklarował Biedroń.
Wszystkich przebiła Nowoczesna, niedbałym ruchem zwiększając pulę do 40 mld zł
(podwyższenie kwoty wolnej w PIT do 15 tys. zł). Przy stole nie ma jeszcze
gracza reprezentującego PiS, ale niedługo się pojawi i na pewno mocno wejdzie
do gry.
Jakieś szaleństwo
ogarnęło polską politykę! Miliard w środę, miliard w sobotę, w niedzielę
wyborczą zabawa do rana, a w poniedziałek ktoś będzie miał potężnego kaca.
Niestety, na przyjęcie do szpitala będzie musiał długo poczekać.
Marek Borowski
Państwo prywatne
Hasło udomowienia banków jeszcze za rządów
koalicji PO-PSL rzucił Stefan Kawalec, były minister finansów, bo „kapitał ma
narodowość”. W Polsce sektor finansowy był wtedy zdominowany przez kapitał
zagraniczny, a po wybuchu światowego kryzysu finansowego pojawiły się obawy, że
spółki-matki, mające banki w naszym kraju, będą w polityce kredytowej kierować
się interesami krajów, z których pochodzą, a niekoniecznie naszej gospodarki.
I że wytransferują zyski do ojczyzny, zamiast inwestować je u nas.
Hasło okazało się
nośne, a kryzys, który najbardziej dotknął zagraniczne grupy finansowe, zmusił
je do sprzedaży spółek-córek w Polsce. Tak „odzyskaliśmy dla naszej gospodarki”
utracone przez prywatyzację srebra rodowe: PZU, Pekao SA, a potem za ich
pieniądze odkupiliśmy także prywatny Alior Bank. Obecnie sektor finansowy w
Polsce, a szczególnie banki, kontrolowane są przez państwo. Czyli przez
polityków partii rządzącej. Repolonizacja okazała się nacjonalizacją, na
której bardziej niż gospodarka zyskiwać mogą politycy.
Niektórzy mieli
złudzenia, że wykorzystają oni tę władzę dla dobra społeczeństwa. Beata Szydło,
wprowadzając podatek bankowy, zapewniała, że ceny usług finansowych nie
wzrosną, ponieważ państwowe banki, trzymając je w ryzach, zmuszą prywatnych konkurentów
do cenowej powściągliwości. Zapewnienie okazało się nic niewarte.
Fakt, były obawy, że politycy zaczną zmuszać
banki do kredytowania przedsięwzięć nieracjonalnych ekonomicznie, ale
politycznie korzystnych dla ekipy rządzącej. Wspierania bankrutujących kopalni
czy kredytowania budowy elektrowni węglowych. Krytykom zabrakło jednak
wyobraźni, co udowodniły tzw. taśmy Kaczyńskiego. Pokazały, że prezes czołowego
państwowego banku może „na telefon” biec do siedziby partii rządzącej i
zapewniać jej prezesa, że pożyczenie 1,3 mld zł na budowę K-Towersto pestka.
Mimo że budować miała powołana do tego spółka celowa bez żadnego biznesowego
dorobku, własnych funduszy w inwestycję i z zerową wiarygodnością kredytową.
W banku prywatnym
prezes raczej nie miałby szans. Państwowy, jak widać, kieruje się dodatkowymi
kryteriami: bank może ryzyko brać na siebie. Straty będą upaństwowione, zyski z
wynajmu prywatne. Do tej pory przecież nie znaleziono winnych, którzy do
bankructwa doprowadzili wiele kas z systemu SKOK. Ale za ponad 5 mld zł
utraconych depozytów zapłacił ich klientom Bankowy Fundusz Gwarancyjny, czyli
my wszyscy.
Po to, żeby nie dopuścić do nadużyć w
sektorze finansowym, powołano przed laty Komisję Nadzoru Finansowego. Powinna
patrzeć bankom na ręce i za pożyczanie firmom bez wiarygodności kredytowej
surowo karać. Można mieć poważne wątpliwości czy KNF zainteresowałaby się
trybem przyznawania kredytu na budowę wież (świadczyć o tym mogą choćby taśmy z
nagraniem korupcyjnej propozycji, jaką Leszkowi Czarneckiemu złożył Marek Ch.,
poprzedni prezes KNF, pozostający w bliskich stosunkach z prezesem NBP Adamem Glapińskim,
niegdyś prominentnym działaczem PC). Tak jak na pewno nie zainteresują się
służby specjalne, których szefowie, nominowani przez PiS, także mogą być
zainteresowani budową finansowej potęgi swojej partii. Banki zostały znacjonalizowane,
ale państwo się prywatyzuje.
Joanna Solska
Pospolite ruszenie
To są jedne z najpiękniejszych obrazków,
kiedy człowiek ratuje człowiekowi życie. Albo kiedy desperacko ratuje zwierzę,
przykuwa się do drzewa, by nie pozwolić go ściąć. I jedne z najstraszniejszych,
kiedy drugi człowiek życie niszczy, dręczy innego człowieka, zatruwa mu życie,
niszczy jego dorobek, przyrodę, katuje zwierzęta. Nie, nie stoimy wtedy pośrodku,
choć bezradność niekiedy paraliżuje - nasza natura sama decyduje, nasze serca
są za jednym lub za drugim i wtedy jest akcja lub jej nie ma.
Mam w oczach
obrazek z 2001 roku, nadal rozrywający mi serce. Wielki posąg Buddy w Banianie,
w Afganistanie, wykuty misternie w brązowej skale, 60-metrowa figura z
tajemnymi korytarzami i grotami wiodącymi od stóp rzeźby aż do głowy bóstwa w
kilka sekund rozpada się na kawałki, rozsypuje się w pył, znika. Zjawisku
towarzyszy radosny taniec talibskich wojowników z kałachami w ręku - udało się!
Wcześniej misternie naszpikowali rzeźbę laskami dynamitu gęsto, by nie ocalał
najmniejszy fragment, by Budda zamienił się w kupę gruzu i piach. Yeah! Barbarzyńcy,
dzicz upojona zniszczeniem nie tylko bezcennego zabytku, ale i własnej
historii, trwającej wieki tradycji.
Co można w takiej sytuacji zrobić? Stać
bezczynnie? Sterczeć? Spoko, natura człowieka nie śpi, empatia istnieje. Więc
obok widzę obrazki, jak ludzie próbują ratować rzeczy przed zniszczeniem,
chować je, przechowywać, przekazywać w formie pieśni z ust do ust, zakopywać
rysunki, fotografie, filmy. Tonie zwierzę i ludzie rzucają się na ratunek, by
mu ocalić życie. Człowiek skacze na tory przed pędzące wagony metra, by wyrwać
śmierci dziecko, które osunęło się z peronu. Internet naszpikowany jest takimi
relacjami z desperackich aktów ratowania. Mam wrażenie, że wtedy stajemy się
prawdziwymi ludźmi, na przekór tym, którzy twierdzą, że prawdziwymi ludźmi są
ludzkie bestie, które niszczą, torturują i zabijają.
Najpiękniejsze
aktywności w moim życiu to te, kiedy mogłem pomóc w ratowaniu kogoś lub
czegoś. Czy to dzieci ze szpitala w Konstancinie w 1979 r., czy ćpunów z
Monaru, czy skatowanego psa, czy konia wysyłanego do rzeźni, czy powołanie
Akademii Sztuk Przepięknych, czy kogoś, kto nie ma pieniędzy na kosztującą
miliony dolarów operację, dzięki której będzie miał szansę przeżyć, i wtedy
robię co mogę, by pomóc mu zebrać kasę. Mam wrażenie, że wtedy stajemy się
ludźmi. Powódź we Wrocławiu przed laty, płynące ulicami miasta rzeki i przez
rynek łódki, a w nich ludzie, którzy podają tym w oknach mieszkań bochenki
chleba, mleko, koce, za friko - to widzę. Ratownicy i ofiary, symbioza, bez której
gatunek ludzki nie przetrwałby wojen, kataklizmów, epidemii. Jeśli istnieje
pojęcie człowieczeństwa, to w takich zachowaniach się zawiera.
Żyjemy w czasach
powszechnego niszczenia. Niszczenia ludzi, ich dorobku, autorytetu, niszczenia
prawdy historycznej, wprowadzania do obiegu kłamstwa. Niszczona jest swoboda
myśli, niszczone i usuwane są poglądy, dzieła sztuki, ich autorzy. Nie ma dziś
w Polsce postaci nietkniętej, grupy społecznej niesponiewieranej, miliony
porzuconych oczekuje na podanie im pomocnej dłoni. Więc pędzimy w styczniu za
puszkami Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a gdy zamordowany zostaje
prezydent miasta Gdańsk, Paweł Adamowicz - pędzimy za tą jego wielką wirtualną
puszką, by nagle z dna kieszeni wysupłać ostatnie grosze, które urosną do niebotycznej
kwoty 16 milionów złotych. Tacy jesteśmy.
Im bardziej władza
kogoś niszczy - tym mocniejszy opór stawiamy. Mam wrażenie, że każdy atak na
Jurka Owsiaka zmusza nas do aktu samoocałenia i jeszcze silniej pragniemy
wrzucić coś do puszki Orkiestry. Gdy zginął pan Paweł, Patrycja Krzymińska
uruchomiła tę wielką puchę dla niego i Polacy rzucili się na pomoc, pokazując,
kim naprawdę jesteśmy, wbrew barbarzyńskiej propagandzie. Teraz władze chcą
zniszczyć dorobek historyczny Polaków i dziecko Pawła Adamowicza, Europejskie
Centrum Solidarności. Chcą je zdemolować, przejąć i nafaszerować kłamstwem.
Ruszyły więc zbiórki na ratowanie tego najważniejszego dziś elementu prawdy
historycznej. Zajrzyjcie na
https://www.facebook.com/donate/396887537536558/ i na https://www.ecs.gda.pl/bip
i wesprzyjcie którąś z tych zbiórek albo obydwie. Służą jednemu celowi:
ratowaniu nieskłamanej pamięci o wyborach z 4 czerwca 1989 roku, o bohaterskich
ludziach tamtego czasu i o nas samych. Polska potrzebuje dziś kolejnego
pospolitego ruszenia!
Zbigniew Hołdys
Drobne różnice
W niedzielny wieczór szwagier odebrał mnie
na lotnisku w Bergamo i ruszyliśmy do odległej o trzy godziny wioski w górach.
Przejechaliśmy kilkadziesiąt miejscowości i nie zobaczyliśmy ani jednego
otwartego sklepu, ani jednej czynnej stacji benzynowej (samoobsługowe
dystrybutory działały). Kiedy rzuciłem, że u nas w pierwszej wiosce byłyby dwa
otwarte spożywczaki, a w miasteczku całodobowa stacja, szwagier skomentował,
że to nawet nie kwestia niedzieli, bo w powszednie wieczory jest tak samo, a i
w ciągu dnia działają tylko stacje samoobsługowe. Chcesz coś na kształt naszego
Orlenu - jedź na autostradę.
Przypomniałem sobie
wytrawny dialog z „Pulp Fiction”, kiedy Vincent Vega tłumaczy Julesowi
Winnfieldowi, co jest najzabawniejszego w Europie. A mianowicie, że niby mamy
to samo gówno co w Ameryce, ale są drobne różnice. W Amsterdamie można wejść z
piwem w szklance do sali kinowej, na ćwierćfunciaka z serem mówią we Francji
Royale z serem, w McDonaldzie w Paryżu sprzedają piwo, a Holendrzy jedzą frytki
z majonezem.
Na miejscu podzieliłem się zaskoczeniem z narciarską ekipą i
dowiedziałem się, że to jednak pikuś w porównaniu z godzinami działania
restauracji we Włoszech czy Francji. No fakt. Choćby po okolicy szalała dywizja
głodnych turystów, sjesta to sjesta i od 14.30 do 18.30 (w optymistycznym
wariancie) możesz cmoknąć klamkę. I ja to szanuję. Chciałbym być takim wąsatym
właścicielem trattorii i patrzeć na ludy Północy odbijające się od moich drzwi
jak ćmy od rozgrzanej lampy. Respect.
Tak samo dla paryskich kelnerów. To jest
klasa i wyższa szkoła jazdy. Traktujesz klienta jak gówno, pokazujesz mu
każdym gestem, że zrobił poważny błąd, wchodząc do restauracji, twoja mimika
jasno komunikuje, że masz go w dupie i tylko czekasz, aż spłynie, i jeszcze ci
za to płacą. Piękne. Tak jak to, że przez miesiąc, kiedy szlifowałem w szkole
w Paryżu francuski i stołowałem się w pobliskim bistro, byłem jedynym
konsumentem, który nie wypijał do lunchu połowy butelki wina.
Blanka z naszej
narciarskiej ekipy opowiedziała, jak pojechała na stypendium do Holandii.
Wynajęła mieszkanie. Poszła do sklepu kupić worki na śmieci. Uśmiała się, gdy
zobaczyła, że paczka owych kosztowała 50 euro. Chichotała, że pewnie ze złota.
Kupiła oczywiście o wiele tańsze. Na jej ulicy nie było specjalnych
pojemników, po prostu wystawiało się przed dom worki, które zabierały miejskie
służby. Jak się okazało, zabierały wszystkie z wyjątkiem jej. Pierwszego dnia
myślała, że to pomyłka, drugiego, kiedy worek nadal smętnie sobie stał, uznała,
że jest coś, o czym nie wie. I tak właśnie było. Te 50 euro za paczkę
charakterystycznych worków zawierało opłatę za wywóz śmieci. Piękne i proste.
Drobne różnice.
Kolega Marcina z
grupy narciarskiej dostał w Patagonii jakiegoś uczulenia na twarzy. Zgodnie z
pamięcią maminych rad udał się do apteki kupić wapno. Ekspedientka niczego nie
rozumiała i problemem nie był hiszpański. Okazało się, że dla niej wapno to
środek na dolegliwości żołądkowe. Jaki kraj, takie zastosowanie placebo. Drobne
różnice.
W Etiopii, w
niewielkim miasteczku, zapytałem wieczorem w knajpie, o której następnego dnia
odjeżdża autobus. Istotna kwestia, bo wiedziałem, że jest tylko jeden
dziennie. Powiedzieli, że o pierwszej. Dziwne. W tej części Afryki transport
odjeżdża raczej w okolicy świtu. No ale jak tak mówią, to chyba wiedzą, co
mówią. Przynajmniej się wyśpię. Przyszedłem około południa pod rozłożyste
drzewo na rynku, nikt nie czeka, tylko paru dziadków żuje czat, czyli takie
pobudzające listki. Pytam o autobus, spoglądają jak na kosmitę. Mówią, że
odjechał o pierwszej. Ja, że jeszcze nie ma pierwszej. Teraz już patrzą jak na
idiotę i tłumaczą oczywistą oczywistość, że pierwsza była kilka godzin temu.
Drobne różnice. Otóż w Etiopii liczy się czas od szóstej do szóstej. Zapytałem
wieczorem, o której odjedzie autobus, powiedzieli „jutro o pierwszej”, czyli po
naszemu o siódmej rano. Jak w ciągu dnia powiedzieli „jutro o drugiej”, to
znaczyło dzisiaj o ósmej wieczorem. Całkiem logiczne. Szkopuł w tym, że kiedy
już ubogaciłem się o tę wiedzę, zdałem sobie sprawę, że często, chcąc być mili
dla niekumatych białasów, używają czasu europejskiego. Pojawił się więc ciągły
i nierozwiązywalny problem, czy kiedy ktoś informuje mnie o istotnej dla mnie
godzinie, używa czasu etiopskiego, czy europejskiego? Niech żyją drobne
różnice!
Marcin Meller
Kamuflaż
Czytam i wsłuchuję się w różne apele
dotyczące mowy nienawiści. Jest to dla mnie problem abstrakcyjny, ponieważ
uczucie nienawiści jest mi kompletnie obce. Mogę kogoś nie lubić, mogę mieć o
nim swoje zdanie, ale nienawiść jest czymś, czego nie rozumiem, nie popieram i
współczuję wszystkim, którzy muszą żyć z tym uczuciem. Do niedawna żyłem w
poczuciu wielkiego podziwu dla pana Jarosława Kaczyńskiego. Z jednej strony
jako człowieka skromnego, nieprzystającego do współczesnego świata, samotnika
kochającego najbliższych, przyjaciela zwierząt (poza futerkowymi), zdobywcy
niskich szczytów górskich w niesprzyjających warunkach pogodowych, może trochę
seksisty całującego napotkane kobiety w rękę, a z drugiej strony postrach
polityków wszelkiej maści, wybitnego politycznego stratega, czołowego cynika
klasy politycznej, bezwzględnego dyktatora partyjnego.
Myślałem sobie, że
chęć posiadania władzy absolutnej panu Jarosławowi wystarczy. Ceniłem jego
hasło, które głosi, że „do polityki nie idzie się dla pieniędzy”. Podziwiałem
to, z jaką odwagą pozbawił dochodów posłów i senatorów. Jak bezwzględnie
rozprawił się z chciwą Beatą Szydło, której wszystko się należało. To wszystko
wywoływało moje uznanie i podziw.
Tymczasem ostatni
tydzień przyniósł niezbite dowody, że wszystko, co mieściło się w dotychczasowym
wizerunku, jest kamuflażem. Już nie podziwiam i już się nie boję. Pan Jarosław
jest taki jak wszyscy. Lubi szmal, a to, że nie je na spotkaniach ośmiorniczek,
nie jest żadną zaletą. Jest normalnym Polakiem,. Lubi robić interesy, a
władza w robieniu tych interesów w każdym układzie politycznym pomaga.
Być może dwie wieże
nie zepsułyby krajobrazu warszawskiego downtown, ale na pewno doprowadziłyby
pejzaż partyjnych pieniędzy do jeszcze większej zgnilizny i wykończyłyby każdą
polityczną konkurencję.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz