niedziela, 3 lutego 2019

Tata, nie jedź


Antonina mówi: „Mamo... już nie zatańczę z tatą poloneza na studniówce, nie zaprowadzi mnie do ołtarza, kogo ja teraz będę o wszystko pytać?”. My byliśmy bardzo zżyci i bardzo się kochaliśmy

Rozmawia Tomasz Lis

NEWSWEEK: Jak wyglądały te wasze wakacje w Kalifornii?
MAGDALENA ADAMOWICZ: Paweł nigdy tak długo nie był poza Gdańskiem. Jego współpracownicy mówili, że jest ner­wowy, bo z jednej strony się cieszy, ale boi się zostawić mia­sto na tak długo.
   Chciał przyjechać dopiero 22 grudnia, ale mówię mu: „Tunia bardzo za tobą tęskni. Przylatujesz 18 grudnia i koniec”. Jak przyjechał, to dziewczyny rzuciły się na niego, nasz pies wariował z radości. To ukochany pies Pawła. I sobie tam byli­śmy. W tym malusieńkim drewnianym domku.
Było ciepło?
- Raczej rześko. Rano około 10 stopni, ale w dzień zdarzało się dwadzieścia kilka. Postanowiliśmy pozwiedzać trochę Ka­lifornię. Co oznaczało, że spadną na mnie obowiązki kierow­cy, bo Paweł ma prawo jazdy, ale nie jeździ.
Pierwsza Wigilia poza Polska?
- Paweł bardzo przeżywał, że bez rodziców, jak my damy radę.
I jak było? Gotujemy i robimy tradycyjne święta czy na luzie?
- Wszystko było jak należy: opłatek, ryby, śledzie, barszcz, uszka, pierogi. Śpiewaliśmy kolędy…
Tata przywiózł prezenty dla dzieci?
- Od rodziny, nie od siebie, bo on nie ma czasu. Ale mówi­łam mu, żeby w ogóle tym się nie kłopotał, bo już miałam dla wszystkich przygotowane prezenty. Tak często było, on po prostu zawsze był bardzo zajęty.
Czyli w domu u Adamowiczów to pani była prezydentem?
- No tak... Ale w domu on też jest zawsze zajęty. A w Kalifornii okazał się takim ludzkim mężem, nawet pościel zmienialiśmy razem. W pierwszy dzień świąt wyruszyliśmy z Los Angeles na północ w stronę Santa Barbara, do San Francisco. Byliśmy na kampusie uniwersytetu Stanford i przed siedzibą Facebooka. Zwiedzaliśmy parki narodowe. Jechaliśmy Pacific Route nad samym oceanem. Taka stroma, kręta droga, ale piękna. Póź­niej córka przeczytała, że to jest droga dla ludzi o mocnych nerwach.
   Zatrzymaliśmy się w małej zatoczce, gdzie wchodziło się jakby w puszczę, a tam były takie niesamowite wodospady. Bardzo długo szliśmy w górę. Wilgoć wodospadów i ocea­nu sprawiła, że był tam niesamowity zapach mięty i innych ziół.
Gdzie was zastał Nowy Rok?
- Wróciliśmy do Los Angeles. Moi znajomi zaprosili nas na syl­westra. Trochę potańczyliśmy wypiliśmy szampana. Życzenia składaliśmy sobie dwa razy: gdy północ wybiła na Wschodnim Wybrzeżu USA, co telewizja relacjonuje z Times Square, i trzy godziny później, już o tej „właściwej” w Kalifornii godzinie.
Wydawało się, że to spokojniejszy czas. Zwycięskie wybory za plecami... Pamięta pani, czego sobie życzyliście?
- Zdrowia, szczęścia, żeby wszystko było dobrze i żeby... żeby się w końcu od nas odczepili, może nie takimi słowami, ale żeby ten nowy rok był początkiem końca tych złych rzeczy które się dzia­ły Żeby można było nareszcie odetchnąć i żyć spokojnie.
Pan Paweł kiedy wyjeżdżał z Ameryki?
- W sobotę. 5 stycznia.
Dzieci nie chciały jechać z ojcem?
- Młodsza córka tak, ale był plan, że on wróci w lutym. Okazało się, że samolot jest dwie godziny opóźniony, znaleźliśmy sobie jakąś ławkę, dziewczyny jeszcze się przytulały, gilgotały z Pa­włem, potem je zostawiliśmy i poszliśmy sami dwa razy, żeby jeszcze różne sprawy ważne tylko dla nas omówić. A kiedy już musiał iść, młodsza córka zaczęła mówić: „Tata, nie jedź”, wpad­ła w rozpacz, że aż się ludzie zaczęli oglądać.
Na co dzień jest szalenie pogodna...
- Bardzo. Ja mówię: „Terenia, ty weź tak nie płacz, bo jeszcze ktoś pomyśli, że dziecko porywamy”. Paweł szedł tak do góry... do samego końca, aż zniknął na horyzoncie, machałyśmy mu.
Jak się poznaliście? Pamięta pani?
- On był wykładowcą na uczelni.
Na pierwszym roku?
- Na drugim. Historia doktryn polityczno-prawnych: Przedłu­żyłam sobie wtedy wakacje i tak dużo zajęć z nim nie miałam, ale zapamiętałam go, a on mnie, bo razem z przyjaciółką sie­działyśmy w pierwszej ławce. Później na korytarzach uczelni się mijaliśmy
Czyli to nie była miłość od pierwsze 10 wejrzenia?
- Nie, nie. Potem - znowu z tą koleżanką - spotkałam go na ulicy.
Ale to już trochę minęło?
- Może z pięć lat. My oczywiście: „Dzień dobry, panie magistrze”, a on mówi: „O, moje studentki!”. Wręczył nam wizytówkę, mam ją do dzisiaj, że jest kandydatem na radnego miasta Gdańska. A potem było spotkanie integracyjne dla młodych asystentów i doktorantów. 31 stycznia, Macieja... Poszłam do fryzjerki i mó­wię: „Niech pani zrobi coś takiego, żeby było: wow!”. I rzeczywi­ście...
Ale to „wow” w perspektywie imprezy czy Pawła?
- Szczerze? To imprezy. Ale gdy się zaczęła, nagle wita mnie Pa­weł: „O, nareszcie koleżanka przyszła”.
Po pięciu latach nie mówił do pani na ty?
- W ogóle chyba nie wiedział, jak mam na imię. W którymś mo­mencie chciałam się już pożegnać i słyszę: „Ale pani koleżanko! Myśmy jeszcze nie zatańczyli!”. Zatańczyliśmy parę razy i usły­szałam: „O, świetnie tańczysz”.
Czyli już było „tańczysz”. Nastąpił przełom...
- I on zagaduje, czy nie poszłabym z nim na jakiś tam bal... Mówię, że pomyślę, zobaczę. I poszłam, ale konsultowałam się w tej sprawie z mamą.
Który to był rok?
- 1998, styczeń.
Był radnym?
- Już przewodniczącym rady miasta. Ale nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Ja wtedy żyłam nauką, pracą, językami. Nie polityką!
Ale już wtedy była pani Magdaleną? Nie „koleżanką”?
- Tak, już byłam Magdaleną.
A swoją drogą, jak on tańczył?
- No, dużego doświadczenia to nie miał.
Ale musiał mieć dużo zapału, skoro na bal zaprasza kobietę.
- Zapał jak najbardziej, ale bez doświadczenia. Potem myśmy się w tym tańcu zgrali. Ja bardzo lubię tańczyć i marzyłam o tym, że pójdziemy na kurs tańca. Było nawet tak, że jak coś przeskrobał, to zapisywał skrupulatnie godziny tańca, żeby „odpokutować”. Było już ich ze 40. Przed jego pięćdziesiątką udało nam się pójść na cztery czy pięć lekcji.
Od tego balu do ślubu szybko wam poszło.
- Ślub był w 1999 r. Ale wcześniej dostałam stypendium nauko- we na cały semestr do Kolonii. Pisał do mnie. Faksował, bo wte­dy jeszcze e-maili nie było.
Ale nie oświadczył się faksem...
- Powiedział, że wybiera się do Paryża i będzie przez Kolonię je­chał, to mógłby mnie odwiedzić. I odwiedził, po czym na kilka dni pojechaliśmy do Paryża.
To już się robi bardzo romantycznie.
- Nie do końca. Jak weszliśmy do pokoju w Paryżu, to się okaza­ło, żejest w nim jedno łóżko. A ja mówię, że muszą być dwa osob­ne, więc dostawili tam takie jakby dziecięce. Paweł spał na nim i mu nogi wystawały. Bardzo przyzwoicie się zachowywał.
Skąd ten pomysł z wyjazdem za granicę?
- Chodziło o starszą córkę. Jest bardzo odważna i bardzo cieka­wa świata. Paweł w niej tę ciekawość świata i historii zaszczepił, była finalistką olimpiady historycznej w Warszawie.
15 lat to gimnazjum.
- Jest w trzeciej klasie. W 2017 roku strasznie przeżyła, gdy Pa­weł zeznawał przed komisją Amber Gold. Dwa dni nie miała siły wyjść z domu.
Ale włączała telewizor?
- Chciała to oglądać. Wszyscy tym żyliśmy, wiedząc, jaki to stres dla Pawła. Strasznie się o nią baliśmy. To dla dorosłych są po­tworne przeciążenia, a co dopiero dla dziecka. Gdy Paweł zdecy­dował, że będzie ponownie kandydował na prezydenta, Antonina strasznie płakała. Strasznie. Ale ja wiedziałam, że nie mogę Pa­włowi powiedzieć: „nie kandyduj”, bo Gdańsk to było jego całe życie. Wiedziałam, że byłby strasznie nieszczęśliwy, a przecież chciałam, żeby był szczęśliwy.
Te ostatnie trzy lata. Jak to wyglądało?
- Właściwie nie oglądaliśmy TYP, ale wszystko do nas docierało. Przyjaciel i znajomi mówili, co się wyczynia. Osaczano nas. Ktoś powiedział, że aresztowano dwóch prezesów firmy, od której ku­piliśmy mieszkania niby po zaniżonej cenie, co jest nieprawdą.
Ta sprawa była dawno umorzona, ale przed wyborami znowu ją wyciągnięto. W radiu mówili, że Pawła mogą lada moment aresztować. W tej sprawie trzy razy przesłuchiwano wszystkich mieszkańców osiedla. W 2017 roku dzień przed Wigilią wezwa­no nas do prokuratury do Wrocławia. Dzień przed Wigilią!
Skąd córka dowiadywała się, że coś się dzieje?
- Nie mówiliśmy jej wszystkiego w szczegółach, ale to było od­grzewane cały czas w różnych rządowych mediach, nie tylko w TVP, ale także w „Sieciach”, „Do Rzeczy”... Ona jest inteligen­tna, oczytana. Po prostu to wiedziała.
Jak mąż to odbierał na co dzień?
- Jemu było strasznie ciężko. Ostatnio bardzo źle sypiał. Bo z jednej strony miał radość, że wygrał wybory, ale te ciągłe po­mówienia i zarzuty... Nawet po wyborach
doszły do nas słuchy, że znowu coś kombi­nuj ą, znowu chcą w Pawła uderzyć.
To właściwie ostatnie lata to był spacer po polu minowym non stop?
- Nieustannie musieliśmy składać zezna­nia przed różnymi instytucjami. Ale nie tylko my. Nawet Pawła rodzice 90-letni, moi rodzice. Na rozprawę w sądzie teścia trzeba było przywieźć na wózku. Krew­nych, których od lat nie widziałam, ściąga­li z zagranicy, żeby zeznawali. Wszystkie dokumenty urzędowe i zeznania po­twierdzały to, co mówiliśmy, ale urząd skarbowy nie dał temu wiary. Zeznania kilkudziesięciu świadków odrzucił. To były absurdalne sprawy. Jak wynajmo­wałam mieszkania, to - choć przez lata wszystko było jak trzeba, bo odprowadza łam podatki - po zmianie władzy w 2015 roku nagle zarzucono mi, że ukrywałam pozarolniczą działal­ność gospodarczą, ale to jest kompletne kuriozum. Naszemu doradcy podatkowemu urząd skarbowy wytoczył sprawę o obra­zę urzędnika państwowego, bo powiedział, że stosują esbeckie metody.
Jaki był ich cel?
- Wykończyć psychicznie. Zdyskredytować... Zmusić Pawła, żeby zrezygnował, żeby po prostu nie zajmował się polityką.
A te historie, jak ktoś z mikrofonem i kamerą TVP regularnie biegał za mężem. Pan Paweł to opowiadał?
- Właśnie z córką wspominałyśmy, jak wrócił do domu i nie po­wiem, jakich słów użył, że ten taki i owaki leciał za nim i darł się, a ludzie patrzyli... To go strasznie męczyło. Ale ten facet z TVP biegał też za moją mamą. Wchodził do niej do biura. Z kamerą.
Prezydent Sopotu Jacek Karnowski opowiadał mi, że czasem w kościele na „przekażcie sobie znak pokoju” ludzie się od męża odwracali.
- Zdarzało się też, że jak wychodziliśmy po mszy, to rzucali do niego: „Co ty, szatanie, w kościele robisz”.
Co im odpowiadał?
- Uśmiechał się i mówił: „Dobrej niedzieli życzę”. Mnie nosiło! Czasem chciałam coś krzyknąć, ale powtarzał: „Magduś, nie denerwuj się”.
Ale taka spokojna reakcja pewnie wiele go musiała kosztować...
- Nie wiem, skąd miał tyle siły. Tak był wychowany. Jak się jest człowiekiem prawym, to trzeba stać prosto i nie można się poddać. Ale oczywiście są granice. Przecież ten samolot li­nii lotniczych związanych z Amber Gold ciągnęli na lotnisku najważniejsi ludzie w Trójmieście, co tyle razy pokazywano w telewizji.
Ale on był pierwszy..,
- Bo był największy i tylko jego o to wałkowali.
Czyli ten wzrost go trochę zgubił...
- Tak czy owak uznaliśmy, że musimy ewakuować córkę, chronić przez tych kil­ka miesięcy. A ja akurat piszę habilitację, więc nie ma znaczenia, gdzie pracowałam i mogłam z dziewczynkami wyjechać Po­jechałyśmy w listopadzie. Miałyśmy wró­cić w czerwcu.
Wy się wszyscy w Gdańsku znacie. Jacka Kurskiego też znacie. Mąż nie chciał do niego zadzwonić i zapytać: co wy wyrabiacie?
- Dałby mu tylko satysfakcję. Kurski raz sam zadzwonił, gdy zmarła mu mama i po­trzebował od Pawła jakiejś pomocy. Paweł mu pomógł.
13 stycznia. Pamięta pani poranek?
- W Kalifornii był wieczór. Poranek w Polsce. Paweł zadzwonił bardzo wcześ­nie. Nie mógł spać. Mówi: „Miałem fatal­ną noc, jakieś koszmary, w końcu o piątej
siadłem do biurka, a teraz idę na 7 do kościoła”. Był jakiś roz­trzęsiony i nawet nie mógł włączyć TVN24, bo coś poprzełączał w pilotach. Więc go na odległość instruuję: to musisz, tamto. Udało się.
   Zaplanowałam, że z dziewczynami pójdziemy rano do kościo­ła i też będziemy miały długą niedzielę. Szłyśmy na 9.30 i dzwo­niłyśmy do Pawła kilka razy, ale nie odbierał. W Polsce musiała być jakaś 18, może był między ludźmi, był hałas.
   Jak wyszłam z kościoła, to zobaczyłam, że był telefon od mojej siostrzenicy. Od razu oddzwoniłam. Płakała: „Madzia, jakiś facet zaatakował wujka nożem, jest reanimowany!”.
   Odeszłam do przodu, żeby córki nie usłyszały. I tak stanęłam na tej ulicy, nie wiedziałam, co zrobić. Nożownik? Pewnie ktoś ze scyzorykiem, ale Paweł miał kurtkę, więc pewnie tylko zranił.
   Powiedziałam sobie „spokojnie”, ale nie wytrzymałam i za­częłam do wszystkich dzwonić. Dziewczyny zobaczyły, że mi się ręce trzęsą. Mówię: „Nic się nie stało, tatuś się lekko zranił, ale są lekarze, wszystko jest dobrze”. Tereska siadła na ulicy i zaczę­ła płakać... „Tatulek, tatulek”. Antonina też była zdezorientowa­na. Dzwoniłam do kogo się dało. Cisza. W końcu odebrał Piotrek Grzelak...
Wiceprezydent Gdańska.
- ... nawet nie odebrał, ale za chwilę oddzwonił. „Magda – mówi - szef... nie wiem, co tam się dzieje... mnie tam nie było...”. Łkał. Zanim doszłyśmy do domu, zadzwonił, że wiozą go do Akademii, więc pomyślałam sobie, że jak do Akademii, to na pewno będzie dobrze. Była u nas godzina 12-12.30. Ale zaczęły przychodzić co­raz gorsze wiadomości.
   Zdecydowałam, że musimy jechać do Polski. Zadzwoniłam do koleżanki, żeby pomogła załatwić bilety, pojechałyśmy do domu wziąć jakieś rzeczy. Koleżanka mówi że są bilety, ale tylko dwa. W końcu znalazła połączenie przez Londyn. Jeszcze tylko mu­siałyśmy znaleźć kogoś, kto weźmie psa. O 16 byłyśmy na lot­nisku. Jeszcze dzwonili z kancelarii premiera, że wyślą po nas samolot do Londynu, za co im dziękuję, bo w Londynie miałyby­śmy sześć godzin czekania.
Przylatujecie do Londynu po iluś tam godzinach, włączacie telefon...
- Nie za bardzo chciał się włączyć. A potem znowu usłyszałam, że jest źle. Bardzo źle. Jeszcze w Los Angeles mama koleżanki Antoniny, która wzięła psa, dała nam jakieś środki uspokajające. W Londynie znowu nam dali jakieś tabletki, tam było trzech psy­chologów wojskowych, którzy z Polski przylecieli.
Co pani powiedziała w samolocie córkom?
- Nie pamiętam dokładnie. Chyba, że jedziemy po prostu do taty, że będziemy się nim opiekować, jak wyjdzie ze szpitala. Do Tere­ni to wszystko wciąż chyba nie docierało. Antonina z tego stresu zasnęła. Ja cały czas się modliłam. Mam w komórce różaniec, ko­ronkę itd. i cały czas w słuchawkach miałam modlitwy.
Czyli w Londynie też pani do końca nie wiedziała, jaki jest stan?
- Wiedziałam tyle, że jest bardzo zły.
Lądujcie w Gdańsku i co się dzieje?
- Siostra mi powiedziała, że Paweł nie żyje...
Tuż po wylądowaniu?
- Tak. Od razu jedziemy do szpitala.
Powiedziała pani dzieciom?
- Tak... te obrazy mi się teraz mieszaj ą, ale musiałam chyba powie­dzieć. Paweł był w takim białym worku, otworzyłam go... i przytu­lałam się do niego... całowałam. Otworzyłam ten worek bardziej, żeby dotknąć jego rąk... miał je zabandażowane częściowo. Nie ba­łam się go. On jeszcze nie był... taki... zimny... jeszcze był ciepły... nie mogłam zrozumieć dlaczego... Potem pojechałyśmy do domu. Do rodziców. Ale ja zaraz powiedziałam, że muszę wrócić.
A dzieci gdzie wtedy były?
- Dzieci zostały u rodziców. Były ze mną wcześniej w szpitalu, ale psychologowie wyraźnie doradzali, żeby Tereska nie ogląda­ła ciała Pawła. Antonina go widziała i nawet dzisiaj o tym mówi­ła, że ma same jasne wspomnienia z tatą, a jedyna taka ciemna sprawa, taka, której się boi, to jak zobaczyła tatę w tym pokoju w Akademii. Gdy pojechałam tam drugi raz, okazało się, że Pa­wła zawieziono już do kostnicy. I wtedy bardzo długo byłam przy nim. Byłam z nim. Modliłam się. Mówiłam do niego.
Następnego dnia razem z córką przemówiły panie do zebranych tłumów.
- Byłyśmy u rodziców Pawła, bo bardzo ich kocham, chciałam z nimi być i moje córki też. Mają duży szacunek do dziadków.
I mówię: jak już tu jesteśmy, to podjedźmy na moment, bo jest ustawiane to serce ze zniczy.
Czyli to nie było zaplanowane.
- Kompletnie nie było zaplanowane. I zobaczyłam całe rzesze ludzi... tyle tych świec... i tak spontanicznie, bo nie planowałam i nie przygotowywałam się, stwierdziłam, że tym ludziom chcę po prostu podziękować. Po prostu mówiłam.
Była pani zdziwiona, że córka w takim momencie, widząc tłum ludzi, kamery, bierze mikrofon, jest w stanie się opanować i tak pięknie mówić o ojcu...
- Podziwiałam i podziwiam ją. Tym bardziej że ona jest taka jak Paweł, jak gdzieś idzie, to woli raczej stanąć z tyłu.
A te słowa Antoniny: „Gdańsk był dla taty trzecim rodzicem, trzecim dzieckiem, drugą miłością”, to był tekst, który pan Paweł wcześniej gdzieś wypowiadał? To był cytat?
- Nie. To było totalnie spontanicznie.
To prawda, że to Antonina przekonała ojca, żeby wziął udział w Paradzie Równości?
- Tak.
Jak go przekonała?
- Paweł do tego dojrzewał, a ona mówi: „Ja pójdę z tobą. Trzeba być z tymi ludź­mi”. No i poszli.
Co pani pamięta z tych dni? Środa, czwartek, piątek?
- To była jakaś niesamowita mobilizacja z mojej strony. Płakałam, ale też miałam taki niesamowity spokój.
A córki?
- Terenia ma osiem lat. Ona wie, że taty nie ma, że tata umarł, ale do niej to dojdzie tak naprawdę za pół roku. Rozmawiałam z psy­chologami i to jest normalna reakcja. Ona przeżywa to na swój sposób, ale normalnie funkcjonuje. A ja nie każę jej płakać i być smutną. Nawet nie ubieram jej na czarno.
A Antonina?
- Antonina przeżywa to razem ze mną. Też była bardzo zmobili­zowana. Nie panikowała. Miałyśmy takie chwile wycia, gdzie się ściskałyśmy jedna przez drugą ze słowami, że musimy dać radę. Ona strasznie tęskni.
Spała w jego piżamie... ja wzięłam jego poduszki... nosimy jego swetry w domu... Koszula, którą ostatnio miał i leżała na krześle, też jest z nami w łóżku. Ze spotkania z przyjaciółmi w niedzie­lę zabraliśmy stojące tam zdjęcie Pawła, który teraz cały czas na nas patrzy.
Gdy w dniu wyborów Paweł miał przeciek, że wygrał, szepnął mi do ucha: „Czyli zaprowadzę Antonię na studniówkę”. Bo on za­wsze był zapraszany na studniówki i otwierał poloneza. W szko­le Antoniny też był zapraszany...
Lubił to?
- Lubił. Gdy powiedział mi o tej studniówce Antoniny, pociekły mi łzy. A teraz Antonina mówi: „Mamo... już nie zatańczę z tatą poloneza na studniówce, nie zaprowadzi mnie do ołtarza, kogo ja teraz będę o wszystko pytać?”. My byliśmy bardzo zżyci i bar­dzo się kochaliśmy.
Zadawałyście sobie to pytanie: dlaczego?
- Wie pan, ja dzisiaj nie czuję nienawiści do tego człowieka. Mam tylko żal do tych, którzy siali nienawiść, bo on w pewnym sensie stał się ofiarą tego systemu.
Bałyście się panie soboty? Pogrzeb taty, pogrzeb męża. Byłych i obecnych czterech prezydentów, kilkunastu premierów, cała Polska patrzy...
- W ogóle tak o tym nie myślałam. Myślałam, że muszę być twarda, muszę mieć siłę, żeby wyjść i pożegnać Pawła. I tę siłę miałam.
Był w bazylice jakiś moment trudniejszy niż inne?
- Ten, kiedy już urnę wstawiono do wnęki v bocznym ołtarzu.
Padają pytania, dlaczego prezydent czy premier siedzieli tam, gdzie siedzieli.
- Prawdę mówiąc, miałam wątpliwości, czy oni tam w ogóle powinni być. Dałam sygnał, że nie chcę ich w zasięgu swojego wzroku, że nie życzę sobie nikogo z rządu.
Nie chciała pani, bo?
- Bo to dla mnie był szczyt hipokryzji. Bo to są ludzie, którzy reprezentują wszystko to, co jest zaprzeczeniem tego, w co wie­rzył Paweł. Nie będę mówić, co o nich mó­wił Paweł.
Co dalej?
- Musimy dalej żyć. Muszę być silna dla moich dzieci, ale przede wszystkim muszę też dbać o dobrą pamięć Pawła, aby odkła­mano te wszystkie oszczerstwa, którymi rzucano. Trwa śledz­two w sprawie morderstwa, ale mam wątpliwości, co wyniknie ze śledztwa pod nadzorem ministra Ziobry, prowadzonego przez prokuratora, który umorzył sprawę pana Międlara.
Na moment będziecie panie pewnie musiały zniknąć z Polski.
- Wie pan, ludzie w Gdańsku są wobec nas niezwykle serdeczni, pomagają, na ulicy, w taksówce składają kondolencje. To są miłe gesty, ale dla Antoniny to jest trudne. Ona ma tylko 15 lat. Za gra­nicą będzie anonimowa.
Czy pani ma świadomość, jak nieprawdopodobne poruszenie to wszystko spowodowało u milionów ludzi?
- Chyba nie do końca. Trochę zaczyna do mnie to dochodzić. Dobrze, że tak jest, bo mam nadzieję, że śmierć Pawła, ta na­prawdę wielka ofiara, nie pójdzie na marne, spowoduje, że coś w ludziach drgnie.
W sensie?
- Zaprzestania siania nienawiści. Szerzenia dobra. Paweł robił tak dużo dobrych rzeczy. Nie tych wielkich, ale drobnych, dla lu­dzi. Często anonimowo. Paweł czasem mówił: „Magduś, troszkę naiwna jesteś”. Ale ja wierzę, że z tego zła jednak wyrośnie ja­kieś dobro.
Tomasz Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz