Antonina mówi:
„Mamo... już nie zatańczę z tatą poloneza na studniówce, nie zaprowadzi mnie do
ołtarza, kogo ja teraz będę o wszystko pytać?”. My byliśmy bardzo zżyci i
bardzo się kochaliśmy
Rozmawia Tomasz Lis
NEWSWEEK: Jak
wyglądały te wasze wakacje w Kalifornii?
MAGDALENA ADAMOWICZ:
Paweł nigdy tak długo nie był poza Gdańskiem. Jego współpracownicy mówili, że
jest nerwowy, bo z jednej strony się cieszy, ale boi się zostawić miasto na
tak długo.
Chciał przyjechać
dopiero 22 grudnia, ale mówię mu: „Tunia bardzo za tobą tęskni. Przylatujesz 18
grudnia i koniec”. Jak przyjechał, to dziewczyny rzuciły się na niego, nasz
pies wariował z radości. To ukochany pies Pawła. I sobie tam byliśmy. W tym
malusieńkim drewnianym domku.
Było ciepło?
- Raczej rześko. Rano około 10 stopni, ale w dzień zdarzało
się dwadzieścia kilka. Postanowiliśmy pozwiedzać trochę Kalifornię. Co
oznaczało, że spadną na mnie obowiązki kierowcy, bo Paweł ma prawo jazdy, ale
nie jeździ.
Pierwsza Wigilia poza
Polska?
- Paweł bardzo przeżywał, że bez rodziców, jak my damy radę.
I jak było? Gotujemy
i robimy tradycyjne święta czy na luzie?
- Wszystko było jak należy: opłatek, ryby, śledzie, barszcz,
uszka, pierogi. Śpiewaliśmy kolędy…
Tata przywiózł
prezenty dla dzieci?
- Od rodziny, nie od siebie, bo on nie ma czasu. Ale mówiłam
mu, żeby w ogóle tym się nie kłopotał, bo już miałam dla wszystkich
przygotowane prezenty. Tak często było, on po prostu zawsze był bardzo zajęty.
Czyli w domu u
Adamowiczów to pani była prezydentem?
- No tak... Ale w domu on też jest zawsze zajęty. A w
Kalifornii okazał się takim ludzkim mężem, nawet pościel zmienialiśmy razem. W
pierwszy dzień świąt wyruszyliśmy z Los Angeles na północ w stronę Santa
Barbara, do San Francisco. Byliśmy na kampusie uniwersytetu Stanford i przed
siedzibą Facebooka. Zwiedzaliśmy parki narodowe. Jechaliśmy Pacific Route nad
samym oceanem. Taka stroma, kręta droga, ale piękna. Później córka
przeczytała, że to jest droga dla ludzi o mocnych nerwach.
Zatrzymaliśmy się w
małej zatoczce, gdzie wchodziło się jakby w puszczę, a tam były takie
niesamowite wodospady. Bardzo długo szliśmy w górę. Wilgoć wodospadów i oceanu
sprawiła, że był tam niesamowity zapach mięty i innych ziół.
Gdzie was zastał Nowy Rok?
- Wróciliśmy do Los Angeles. Moi
znajomi zaprosili nas na sylwestra. Trochę potańczyliśmy wypiliśmy szampana.
Życzenia składaliśmy sobie dwa razy: gdy północ wybiła na Wschodnim Wybrzeżu
USA, co telewizja relacjonuje z Times Square, i trzy
godziny później, już o tej „właściwej” w Kalifornii godzinie.
Wydawało się, że to
spokojniejszy czas. Zwycięskie wybory za plecami... Pamięta pani, czego sobie
życzyliście?
- Zdrowia, szczęścia, żeby
wszystko było dobrze i żeby... żeby się w końcu od nas odczepili, może nie
takimi słowami, ale żeby ten nowy rok był początkiem końca tych złych rzeczy
które się działy Żeby można było nareszcie odetchnąć i żyć spokojnie.
Pan Paweł kiedy wyjeżdżał z
Ameryki?
- W sobotę. 5 stycznia.
Dzieci nie chciały jechać z
ojcem?
- Młodsza córka tak, ale był plan,
że on wróci w lutym. Okazało się, że samolot jest dwie godziny opóźniony,
znaleźliśmy sobie jakąś ławkę, dziewczyny jeszcze się przytulały, gilgotały z
Pawłem, potem je zostawiliśmy i poszliśmy sami dwa razy, żeby jeszcze różne
sprawy ważne tylko dla nas omówić. A kiedy już musiał iść, młodsza córka
zaczęła mówić: „Tata, nie jedź”, wpadła w rozpacz, że aż się ludzie zaczęli
oglądać.
Na co dzień jest szalenie
pogodna...
- Bardzo. Ja mówię: „Terenia, ty
weź tak nie płacz, bo jeszcze ktoś pomyśli, że dziecko porywamy”. Paweł szedł
tak do góry... do samego końca, aż zniknął na horyzoncie, machałyśmy mu.
Jak się poznaliście? Pamięta
pani?
- On był wykładowcą na uczelni.
Na pierwszym roku?
- Na drugim. Historia doktryn
polityczno-prawnych: Przedłużyłam sobie wtedy wakacje i tak dużo zajęć z nim nie
miałam, ale zapamiętałam go, a on mnie, bo razem z przyjaciółką siedziałyśmy w pierwszej ławce. Później na korytarzach
uczelni się mijaliśmy
Czyli to nie była miłość od
pierwsze 10 wejrzenia?
- Nie, nie. Potem - znowu z tą
koleżanką - spotkałam go na ulicy.
Ale to już trochę minęło?
- Może z pięć lat. My oczywiście:
„Dzień dobry, panie magistrze”, a on mówi: „O, moje studentki!”. Wręczył nam
wizytówkę, mam ją do dzisiaj, że jest kandydatem na radnego miasta Gdańska. A
potem było spotkanie integracyjne dla młodych asystentów i doktorantów. 31
stycznia, Macieja... Poszłam do fryzjerki i mówię: „Niech pani zrobi coś
takiego, żeby było: wow!”.
I rzeczywiście...
Ale to „wow” w perspektywie
imprezy czy Pawła?
- Szczerze? To imprezy. Ale gdy
się zaczęła, nagle wita mnie Paweł: „O, nareszcie koleżanka przyszła”.
Po pięciu latach nie mówił do
pani na ty?
- W ogóle chyba nie wiedział, jak
mam na imię. W którymś momencie chciałam się już pożegnać i słyszę: „Ale pani
koleżanko! Myśmy jeszcze nie zatańczyli!”. Zatańczyliśmy parę razy i usłyszałam:
„O, świetnie tańczysz”.
Czyli już było „tańczysz”.
Nastąpił przełom...
- I on zagaduje, czy nie poszłabym
z nim na jakiś tam bal... Mówię, że
pomyślę, zobaczę. I poszłam, ale konsultowałam się w tej sprawie z mamą.
Który to był rok?
- 1998,
styczeń.
Był radnym?
- Już
przewodniczącym rady miasta. Ale nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Ja
wtedy żyłam nauką, pracą, językami. Nie polityką!
Ale już wtedy była pani Magdaleną?
Nie „koleżanką”?
- Tak,
już byłam Magdaleną.
A swoją drogą, jak on tańczył?
- No,
dużego doświadczenia to nie miał.
Ale musiał mieć dużo zapału,
skoro na bal zaprasza kobietę.
- Zapał
jak najbardziej, ale bez doświadczenia. Potem myśmy się w tym tańcu zgrali. Ja
bardzo lubię tańczyć i marzyłam o tym, że pójdziemy na kurs tańca. Było nawet
tak, że jak coś przeskrobał, to zapisywał skrupulatnie godziny tańca, żeby
„odpokutować”. Było już ich ze 40. Przed jego pięćdziesiątką udało nam się
pójść na cztery czy pięć lekcji.
Od tego balu do ślubu szybko
wam poszło.
- Ślub był w 1999 r. Ale wcześniej
dostałam stypendium nauko- we na cały semestr do Kolonii. Pisał do mnie.
Faksował, bo wtedy jeszcze e-maili nie było.
Ale nie oświadczył się
faksem...
- Powiedział,
że wybiera się do Paryża i będzie przez Kolonię jechał, to mógłby mnie
odwiedzić. I odwiedził, po czym na kilka dni pojechaliśmy do Paryża.
To już się robi bardzo
romantycznie.
- Nie do
końca. Jak weszliśmy do pokoju w Paryżu, to się okazało, żejest w nim jedno
łóżko. A ja mówię, że muszą być dwa osobne, więc dostawili tam takie jakby
dziecięce. Paweł spał na nim i mu nogi wystawały. Bardzo przyzwoicie się
zachowywał.
Skąd ten pomysł z wyjazdem za
granicę?
- Chodziło
o starszą córkę. Jest bardzo odważna i bardzo ciekawa świata. Paweł w niej tę
ciekawość świata i historii zaszczepił, była finalistką olimpiady historycznej
w Warszawie.
15 lat to gimnazjum.
- Jest w trzeciej klasie. W 2017
roku strasznie przeżyła, gdy Paweł zeznawał przed komisją Amber
Gold. Dwa dni nie
miała siły wyjść z domu.
Ale włączała telewizor?
- Chciała
to oglądać. Wszyscy tym żyliśmy, wiedząc, jaki to stres dla Pawła. Strasznie
się o nią baliśmy. To dla dorosłych są potworne przeciążenia, a co dopiero dla
dziecka. Gdy Paweł zdecydował, że będzie ponownie kandydował na prezydenta,
Antonina strasznie płakała. Strasznie. Ale ja wiedziałam, że nie mogę Pawłowi
powiedzieć: „nie kandyduj”, bo Gdańsk to było jego całe życie. Wiedziałam, że
byłby strasznie nieszczęśliwy, a przecież chciałam, żeby był szczęśliwy.
Te ostatnie trzy lata. Jak to
wyglądało?
- Właściwie
nie oglądaliśmy TYP, ale wszystko do nas docierało. Przyjaciel i znajomi
mówili, co się wyczynia. Osaczano nas. Ktoś powiedział, że aresztowano dwóch
prezesów firmy, od której kupiliśmy mieszkania niby po zaniżonej cenie, co
jest nieprawdą.
Ta sprawa była dawno umorzona, ale
przed wyborami znowu ją wyciągnięto. W radiu mówili, że Pawła mogą lada moment
aresztować. W tej sprawie trzy razy przesłuchiwano wszystkich mieszkańców
osiedla. W 2017 roku dzień przed Wigilią wezwano nas do prokuratury do
Wrocławia. Dzień przed Wigilią!
Skąd córka dowiadywała się, że
coś się dzieje?
- Nie mówiliśmy jej wszystkiego w
szczegółach, ale to było odgrzewane cały czas w różnych rządowych mediach, nie
tylko w TVP, ale także w „Sieciach”, „Do Rzeczy”... Ona jest inteligentna,
oczytana. Po prostu to wiedziała.
Jak mąż to odbierał na co
dzień?
- Jemu było strasznie ciężko.
Ostatnio bardzo źle sypiał. Bo z jednej strony miał radość, że wygrał wybory,
ale te ciągłe pomówienia i zarzuty... Nawet po wyborach
doszły do nas słuchy, że znowu coś
kombinuj ą, znowu chcą w Pawła uderzyć.
To właściwie ostatnie lata to
był spacer po polu minowym non stop?
- Nieustannie musieliśmy składać
zeznania przed różnymi instytucjami. Ale nie tylko my. Nawet Pawła rodzice
90-letni, moi rodzice. Na rozprawę w sądzie teścia trzeba było przywieźć na
wózku. Krewnych, których od lat nie widziałam, ściągali z zagranicy, żeby
zeznawali. Wszystkie dokumenty urzędowe i zeznania potwierdzały to, co
mówiliśmy, ale urząd skarbowy nie dał temu wiary. Zeznania kilkudziesięciu
świadków odrzucił. To były absurdalne sprawy. Jak wynajmowałam mieszkania, to
- choć przez lata wszystko było jak trzeba, bo odprowadza łam podatki - po zmianie
władzy w 2015 roku nagle zarzucono mi, że ukrywałam pozarolniczą działalność
gospodarczą, ale to jest kompletne kuriozum. Naszemu doradcy podatkowemu urząd
skarbowy wytoczył sprawę o obrazę urzędnika państwowego, bo powiedział, że
stosują esbeckie metody.
Jaki był ich cel?
- Wykończyć psychicznie.
Zdyskredytować... Zmusić Pawła, żeby zrezygnował, żeby po prostu nie zajmował
się polityką.
A te historie, jak ktoś z
mikrofonem i kamerą TVP regularnie biegał za mężem. Pan
Paweł to opowiadał?
- Właśnie z córką wspominałyśmy, jak
wrócił do domu i nie powiem, jakich słów użył, że ten taki i owaki leciał za
nim i darł się, a ludzie patrzyli... To go strasznie męczyło. Ale ten facet z TVP biegał też za moją mamą. Wchodził do niej do biura. Z
kamerą.
Prezydent Sopotu Jacek
Karnowski opowiadał mi, że czasem w kościele na „przekażcie sobie znak pokoju”
ludzie się od męża odwracali.
- Zdarzało się też, że jak
wychodziliśmy po mszy, to rzucali do niego: „Co ty, szatanie, w kościele
robisz”.
Co im odpowiadał?
- Uśmiechał się i mówił: „Dobrej
niedzieli życzę”. Mnie nosiło! Czasem chciałam coś krzyknąć, ale powtarzał:
„Magduś, nie denerwuj się”.
Ale taka spokojna reakcja
pewnie wiele go musiała kosztować...
- Nie wiem, skąd miał tyle siły.
Tak był wychowany. Jak się jest człowiekiem prawym, to trzeba stać prosto i nie
można się poddać. Ale oczywiście są granice. Przecież ten samolot linii
lotniczych związanych z Amber Gold ciągnęli na lotnisku
najważniejsi ludzie w Trójmieście, co tyle razy pokazywano w telewizji.
Ale on był pierwszy..,
- Bo był największy i tylko jego o
to wałkowali.
Czyli ten wzrost go trochę
zgubił...
- Tak czy owak uznaliśmy, że
musimy ewakuować córkę, chronić przez tych kilka miesięcy. A ja akurat piszę
habilitację, więc nie ma znaczenia, gdzie pracowałam i mogłam z dziewczynkami
wyjechać Pojechałyśmy w listopadzie. Miałyśmy wrócić w czerwcu.
Wy się wszyscy w Gdańsku
znacie. Jacka Kurskiego też znacie. Mąż
nie chciał do niego zadzwonić i zapytać: co wy wyrabiacie?
- Dałby mu tylko satysfakcję.
Kurski raz sam zadzwonił, gdy zmarła mu mama i potrzebował od Pawła jakiejś
pomocy. Paweł mu pomógł.
13 stycznia. Pamięta pani
poranek?
- W Kalifornii był wieczór.
Poranek w Polsce. Paweł zadzwonił bardzo wcześnie. Nie mógł spać. Mówi:
„Miałem fatalną noc, jakieś koszmary, w końcu o piątej
siadłem do biurka, a teraz idę na
7 do kościoła”. Był jakiś roztrzęsiony i nawet nie mógł włączyć TVN24, bo coś poprzełączał w pilotach. Więc go na odległość instruuję:
to musisz, tamto. Udało się.
Zaplanowałam, że z dziewczynami pójdziemy rano do kościoła
i też będziemy miały długą niedzielę. Szłyśmy na 9.30 i dzwoniłyśmy do Pawła
kilka razy, ale nie odbierał. W Polsce musiała być jakaś 18, może był między
ludźmi, był hałas.
Jak wyszłam z kościoła, to zobaczyłam, że był telefon od
mojej siostrzenicy. Od razu oddzwoniłam. Płakała: „Madzia, jakiś facet
zaatakował wujka nożem, jest reanimowany!”.
Odeszłam do przodu, żeby córki nie usłyszały. I tak stanęłam
na tej ulicy, nie wiedziałam, co zrobić. Nożownik? Pewnie ktoś ze scyzorykiem,
ale Paweł miał kurtkę, więc pewnie tylko zranił.
Powiedziałam sobie „spokojnie”, ale nie wytrzymałam i zaczęłam
do wszystkich dzwonić. Dziewczyny zobaczyły, że mi się ręce trzęsą. Mówię: „Nic
się nie stało, tatuś się lekko zranił, ale są lekarze, wszystko jest dobrze”.
Tereska siadła na ulicy i zaczęła płakać... „Tatulek, tatulek”. Antonina też
była zdezorientowana. Dzwoniłam do kogo się dało. Cisza. W końcu odebrał Piotrek
Grzelak...
Wiceprezydent Gdańska.
- ... nawet nie odebrał, ale za
chwilę oddzwonił. „Magda – mówi - szef... nie wiem, co tam się dzieje... mnie
tam nie było...”. Łkał. Zanim doszłyśmy do domu, zadzwonił, że wiozą go do Akademii,
więc pomyślałam sobie, że jak do Akademii, to na pewno będzie dobrze. Była u
nas godzina 12-12.30. Ale zaczęły przychodzić coraz gorsze wiadomości.
Zdecydowałam, że musimy jechać do Polski. Zadzwoniłam do
koleżanki, żeby pomogła załatwić bilety, pojechałyśmy do domu wziąć jakieś
rzeczy. Koleżanka mówi że są bilety,
ale tylko dwa. W końcu znalazła połączenie przez Londyn. Jeszcze tylko musiałyśmy
znaleźć kogoś, kto weźmie psa. O 16 byłyśmy na lotnisku. Jeszcze dzwonili z
kancelarii premiera, że wyślą po nas samolot do Londynu, za co im dziękuję, bo
w Londynie miałybyśmy sześć godzin czekania.
Przylatujecie do Londynu po
iluś tam godzinach, włączacie telefon...
- Nie za bardzo chciał się
włączyć. A potem znowu usłyszałam, że jest źle. Bardzo źle. Jeszcze w Los
Angeles mama koleżanki Antoniny, która wzięła psa, dała nam jakieś środki
uspokajające. W Londynie znowu nam dali jakieś tabletki, tam było trzech psychologów
wojskowych, którzy z Polski przylecieli.
Co pani powiedziała w samolocie
córkom?
- Nie pamiętam dokładnie. Chyba,
że jedziemy po prostu do taty, że będziemy się nim opiekować, jak wyjdzie ze
szpitala. Do Tereni to wszystko wciąż chyba nie docierało. Antonina z tego
stresu zasnęła. Ja cały czas się modliłam. Mam w komórce różaniec, koronkę
itd. i cały czas w słuchawkach miałam modlitwy.
Czyli w Londynie też pani do
końca nie wiedziała, jaki jest stan?
- Wiedziałam tyle, że jest bardzo
zły.
Lądujcie w Gdańsku i co się
dzieje?
- Siostra mi powiedziała, że Paweł
nie żyje...
Tuż po wylądowaniu?
- Tak. Od razu jedziemy do
szpitala.
Powiedziała pani dzieciom?
- Tak... te obrazy mi się teraz
mieszaj ą, ale musiałam chyba powiedzieć. Paweł był w takim białym worku,
otworzyłam go... i przytulałam się do niego... całowałam. Otworzyłam ten worek
bardziej, żeby dotknąć jego rąk... miał je zabandażowane częściowo. Nie bałam
się go. On jeszcze nie był... taki... zimny... jeszcze był ciepły... nie mogłam
zrozumieć dlaczego... Potem pojechałyśmy do domu. Do rodziców. Ale ja zaraz
powiedziałam, że muszę wrócić.
A dzieci gdzie wtedy były?
- Dzieci zostały u rodziców. Były
ze mną wcześniej w szpitalu, ale psychologowie wyraźnie doradzali, żeby Tereska
nie oglądała ciała Pawła. Antonina go widziała i nawet dzisiaj o tym mówiła,
że ma same jasne wspomnienia z tatą, a jedyna taka ciemna sprawa, taka, której
się boi, to jak zobaczyła tatę w tym pokoju w Akademii. Gdy pojechałam tam
drugi raz, okazało się, że Pawła zawieziono już do kostnicy. I wtedy bardzo
długo byłam przy nim. Byłam z nim. Modliłam się. Mówiłam do niego.
Następnego dnia razem z córką
przemówiły panie do zebranych tłumów.
- Byłyśmy u rodziców Pawła, bo
bardzo ich kocham, chciałam z nimi być i moje córki też. Mają duży szacunek do
dziadków.
I mówię: jak już tu jesteśmy, to
podjedźmy na moment, bo jest ustawiane to serce ze zniczy.
Czyli to nie było zaplanowane.
- Kompletnie nie było zaplanowane.
I zobaczyłam całe rzesze ludzi... tyle tych świec... i tak spontanicznie, bo
nie planowałam i nie przygotowywałam się, stwierdziłam, że tym ludziom chcę po
prostu podziękować. Po prostu mówiłam.
Była pani zdziwiona, że córka w
takim momencie, widząc tłum ludzi, kamery, bierze mikrofon, jest w stanie się
opanować i tak pięknie mówić o ojcu...
- Podziwiałam i podziwiam ją. Tym
bardziej że ona jest taka jak Paweł, jak gdzieś idzie, to woli raczej stanąć z
tyłu.
A te słowa Antoniny: „Gdańsk
był dla taty trzecim rodzicem, trzecim dzieckiem, drugą miłością”, to był
tekst, który pan Paweł wcześniej gdzieś wypowiadał? To był cytat?
- Nie. To było totalnie
spontanicznie.
To prawda, że to Antonina
przekonała ojca, żeby wziął udział w Paradzie Równości?
- Tak.
Jak go przekonała?
- Paweł do tego dojrzewał, a ona
mówi: „Ja pójdę z tobą. Trzeba być z tymi ludźmi”. No i poszli.
Co pani pamięta z tych dni?
Środa, czwartek, piątek?
- To była jakaś niesamowita
mobilizacja z mojej strony. Płakałam, ale też miałam taki niesamowity spokój.
A córki?
- Terenia ma osiem lat. Ona wie,
że taty nie ma, że tata umarł, ale do niej to dojdzie tak naprawdę za pół roku.
Rozmawiałam z psychologami i to jest normalna reakcja. Ona przeżywa to na swój
sposób, ale normalnie funkcjonuje. A ja nie każę jej płakać i być smutną. Nawet
nie ubieram jej na czarno.
A Antonina?
- Antonina przeżywa to razem ze
mną. Też była bardzo zmobilizowana. Nie panikowała. Miałyśmy takie chwile
wycia, gdzie się ściskałyśmy jedna przez drugą ze słowami, że musimy dać radę.
Ona strasznie tęskni.
Spała w jego piżamie... ja wzięłam
jego poduszki... nosimy jego swetry w domu... Koszula, którą ostatnio miał i
leżała na krześle, też jest z nami w łóżku. Ze spotkania z przyjaciółmi w
niedzielę zabraliśmy stojące tam zdjęcie Pawła, który teraz cały czas na nas
patrzy.
Gdy w dniu wyborów Paweł miał
przeciek, że wygrał, szepnął mi do ucha: „Czyli zaprowadzę Antonię na
studniówkę”. Bo on zawsze był zapraszany na studniówki i otwierał poloneza. W
szkole Antoniny też był zapraszany...
Lubił to?
- Lubił. Gdy powiedział mi o tej
studniówce Antoniny, pociekły mi łzy. A teraz Antonina mówi: „Mamo... już nie
zatańczę z tatą poloneza na studniówce, nie zaprowadzi mnie do ołtarza, kogo ja
teraz będę o wszystko pytać?”. My byliśmy bardzo zżyci i bardzo się
kochaliśmy.
Zadawałyście sobie to pytanie:
dlaczego?
- Wie pan, ja dzisiaj nie czuję
nienawiści do tego człowieka. Mam tylko żal do tych, którzy siali nienawiść, bo
on w pewnym sensie stał się ofiarą tego systemu.
Bałyście się panie soboty?
Pogrzeb taty, pogrzeb męża. Byłych i obecnych czterech prezydentów, kilkunastu
premierów, cała Polska patrzy...
- W ogóle tak o tym nie myślałam.
Myślałam, że muszę być twarda, muszę mieć siłę, żeby wyjść i pożegnać Pawła. I
tę siłę miałam.
Był w bazylice jakiś moment
trudniejszy niż inne?
- Ten,
kiedy już urnę wstawiono do wnęki v bocznym
ołtarzu.
Padają pytania, dlaczego
prezydent czy premier siedzieli tam, gdzie siedzieli.
- Prawdę mówiąc, miałam
wątpliwości, czy oni tam w ogóle powinni być. Dałam sygnał, że nie chcę ich w
zasięgu swojego wzroku, że nie życzę sobie nikogo z rządu.
Nie chciała pani, bo?
- Bo to dla mnie był szczyt
hipokryzji. Bo to są ludzie, którzy reprezentują wszystko to, co jest
zaprzeczeniem tego, w co wierzył Paweł. Nie będę mówić, co o nich mówił
Paweł.
Co dalej?
- Musimy dalej żyć. Muszę być
silna dla moich dzieci, ale przede wszystkim muszę też dbać o dobrą pamięć
Pawła, aby odkłamano te wszystkie oszczerstwa, którymi rzucano. Trwa śledztwo
w sprawie morderstwa, ale mam wątpliwości, co wyniknie ze śledztwa pod nadzorem
ministra Ziobry, prowadzonego przez prokuratora, który umorzył sprawę pana
Międlara.
Na moment będziecie panie
pewnie musiały zniknąć z Polski.
- Wie pan, ludzie w Gdańsku są
wobec nas niezwykle serdeczni, pomagają, na ulicy, w taksówce składają
kondolencje. To są miłe gesty, ale dla Antoniny to jest trudne. Ona ma tylko 15
lat. Za granicą będzie anonimowa.
Czy pani ma świadomość, jak
nieprawdopodobne poruszenie to wszystko spowodowało u milionów ludzi?
- Chyba nie do końca. Trochę
zaczyna do mnie to dochodzić. Dobrze, że tak jest, bo mam nadzieję, że śmierć
Pawła, ta naprawdę wielka ofiara, nie pójdzie na marne, spowoduje, że coś w
ludziach drgnie.
W sensie?
- Zaprzestania siania nienawiści.
Szerzenia dobra. Paweł robił tak dużo dobrych rzeczy. Nie tych wielkich, ale
drobnych, dla ludzi. Często anonimowo. Paweł czasem mówił: „Magduś, troszkę
naiwna jesteś”. Ale ja wierzę, że z tego zła jednak wyrośnie jakieś dobro.
Tomasz Lis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz