sobota, 16 lutego 2019

Ruch w koalicji,Jaskółki wiosny,Między Trumpem a Putinem,Ile Macrona w Biedroniu,Najpierw Polska,Tonga Tonga!,Tejps i Wiosna politologów



Ruch w koalicji

Opozycja ma PiS na widelcu - pisał na początku roku Mariusz Janicki (POLITYKA 3), wskazując, że wystarczy tylko, aby prze­ciwnicy rządzącej formacji zblokowali się przed kolejnymi wyborami. To stwierdzenie zaniepokoiło prawicowych komentato­rów. I nie bez powodu. Ubiegłotygodniowy sondaż IBSP dla Radia Zet - grupy, która prognozowała zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego już w I turze - pokazał, że wspólnymi siłami PO, PSL, SLD i N mogą pokonać PiS w nadchodzących eurowyborach (42 do 38 proc.; partia Biedronia, liczona osobno - 8 proc.).
A majowe zwycięstwo, jak się wydaje, może „ponieść” do jesiennych wyborów.
Pod kilkoma warunkami.
   Po pierwsze, przedłużające się nego­cjacje w sprawie utworzenia koalicji do PE powinny się jak najprędzej sfinalizować.
Z naszych informacji wynika, że w tym tygodniu będą dogrywane ostatnie szczegóły związane z rozdziałem miejsc.
A ramy projektu zostaną przedstawione jeszcze w tym miesiącu - ma to być dru­gi krok po tym, jak na początku lutego Grzegorz Schetyna wraz z byłymi premierami i szefami MSZ podpisali de­klarację Koalicji Europejskiej dla Polski.
Nie jest pewne, czy wszyscy sygnatariusze znajdą się na listach, ale większość raczej na nie trafi. W tym zasłużeni politycy le­wicy. Ich wystąpienie niejako przesądziło o przystąpieniu SLD do formowanego przez Schetynę bloku. Ale nie tylko to.
Włodzimierz Czarzasty jest pod ścianą: sondaże Sojuszu balansują na granicy progu, działacze w terenie szykują się do transferów (przykładowo część radomskich struktur, w tym ich szef, dołączyła do Inicjatywy Polskiej), Biedroń nie chce współpracować, a i z „siadania do stołu” z Razem niewiele wynikło.

Największą niewiadomą pozostawali dotychczas ludowcy. Prezes PSL, negocjując ze Schetyną, próbował jednocześnie dograć na boku tzw. małą koalicję (PSL, SLD, N, UED). Tyle że w między­czasie Czarzasty porozumiał się z szefem PO, więc na niewiele się to zdało. Wraz z liderkami Nowoczesnej oraz UED Władysław Kosiniak-Kamysz zaapelował co prawda o powstanie Koalicji Polskiej, ale przeszło to bez echa. Nic dziwnego, sojusz ludowców z dawnymi unitami, którzy w dodatku w sondażach mają mniej niż 1 proc. poparcia, to czysta gra pozorów. PSL zwleka z decyzją o przystąpieniu do KE i przedkłada Schetynie kolejne oczekiwania, zasłaniając się obawą o„utratę tożsamości”. W partii ścierają się głosy tych, którzy z eurowyborów chcą robić „poligon” i kolejny raz „się policzyć”, z tymi, którzy trzeźwo kalkulują, że porażka ograniczy pole negocjacji przed jesiennymi wyborami. Jak jednak udało nam się potwierdzić we władzach PSL: „koalicja będzie”.
   Platforma, jako największa siła, chce oddać koalicjantom jedną trzecią miejsc (w tym „jedynek”). A ci to nie tylko PSL, SLD czy Inicja­tywa Polska, ale także Zieloni, Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, Teraz! i zapewne N wraz z UED.

Zagadką są plany Donalda Tuska. W kulu­arach spekuluje się o tzw. Ruchu 4 Czerw­ca, ale osoby z otoczenia byłego premiera utrzymują, że wiele w tym nieporozumień i przeinaczeń, ponieważ nie chodzi o utwo­rzenie konkurencji wobec PO, ale o „wsparcie szeroko pojętej opozycji”. Można domniemy­wać, że to kolejna odsłona rywalizacji Tuska ze Schetyną - na razie na etapie wypuszczania różnych „balonów” i sondowania nastrojów.
Bo czym będzie wspomniany ruch, okaże się dopiero po eurowyborach. Wszystko zależy od ich wyniku. Zwycięstwo PiS dałoby pre­tekst do przeorganizowania się opozycji i ob­jęcia nad nią patronatu przez szefa Rady Euro­pejskiej. Znów pojawiłaby się narracja o bia­łym koniu, a Schetyna zostałby sprowadzony do roli gracza, który za Tuskiem może najwyżej trampki nosić. W innym wypadku - głównym rozgrywającym pozostałby obecny lider Plat­formy. Ale Tusk mógłby wesprzeć swoim auto­rytetem „samorządową” listę do Senatu.
   Antyrządowa opozycja sięga więc po wi­delec, jednak wytrącić go może jej Robert Bie­droń, który jak na ewentualnego przyszłego sojusznika zbyt wiele energii wkłada w ataki na PO. Taka demobilizująca wojna podjazdo­wa może mieć opłakane skutki - wiosna może i będzie Wiosny, ale jesień PiS-u.
Malwina Dziedzic

Jaskółki wiosny

Można powiedzieć, że „jeden sondaż (W)wiosny nie czyni”, ale 14 proc. poparcia, jakie w pierwszym pomiarze uzyskała nowa partia Roberta Biedronia, zrobiło wrażenie. Jak ujawnił któryś z medialnych doradców Wiosny, ,,nawet sam Robert miał łzy w oczach”. Trudno się dziwić, bo projekt, któremu poświęcił ostatnie dwa lata, wyda­wał się już przenoszony, nie w tempo, a wstępne, przedstartowe sondaże nie dawały mu więcej niż parę procent. W kolejnych ba­daniach wyniki zaczęły już tańczyć między 8 a 16, ale i tak Wiosna okazała się najlepszym partyjnym debiutem od kilkunastu lat i od razu zajęła miejsce, z dawna wyglądanej, ,,trzeciej siły”.
   Już w poprzednim tygodniu pisaliśmy, że „Wiosna może sporo namieszać w polskiej polityce”, zwłaszcza po stronie opozycji, że stawia pod znakiem zapytania istnienie SLD i Razem, potencjalnie osłabia PO i ewentualną przyszłą Koalicję Obywatelską. Więc nie dziw, że ze strony opozycji posypały się razy. Wypomniano Biedroniowi, że w naszym systemie wyborczym tylko ułatwia zwycięstwo PiS. Że jego postulaty są bałamutne, mało realne politycznie, ekonomicznie i prawnie. On sam zaś jest narcyzem, efekciarzem, półamatorem, bo na przykład eurowybory, które mają być dla Wiosny najważniejszym testem, kompletnie zignorował.
   No więc w różnych miejscach rozmawia się dziś i spekuluje o Biedroniu, a to oznacza sukces. My, pytani o opinie na temat Wiosny, powtarzamy to samo co mówiliśmy o jego inicjatywie, odkąd i on zaczął o niej mówić. Podstawowym kryterium oceny wszelkich politycznych inicjatyw po stronie opozycji jest to, czy zwiększają szanse wyborczego zwycięstwa nad PiS - a więc po­wstrzymania procesu destrukcji, demoralizacji i zawłaszczania państwa przez familijno-partyjną oligarchię? Z tego punktu wi­dzenia Wiosna ma dziś więcej zalet niż wad.
   Zarzut, że nie poszerza elektoratu opozycji, a więc nie wnosi nic do wspólnej puli i jedynie podskubuje inne partie, jest zde­cydowanie przedwczesny: porównania sondaży wskazują, że, owszem, coś podbiera, zwłaszcza PO, ale kilka punktów procento­wych też dodaje. Dla młodszych, miejskich wyborców (generalnie z obrzydzeniem odrzucających „stare partie”) Biedroń jest realną opcją. Wiosna to znacznie zmodernizowana, popkulturowa wersja Razem, wciąż atrakcyjna dla tzw. środowisk progresywnych, ale też - poprzez ładnie ogrywany rys buntu, świeżości, entuzjazmu, libertynizmu - do przyjęcia dla potencjalnych wyborców Kukiza (co już potwierdziły sondaże) czy Korwina. Wiosna ma szansę się­gnąć tam, gdzie nie docierają inne partie opozycyjne; a co najważ­niejsze, może zwiększyć frekwencję wyborczą w miastach.

Biedroń jest także niewygodny dla PiS, i to nie tylko z powodu ostrych zarzutów i pogróżek, jakie nieoczekiwanie skierował w stronę rządzącej partii. Problemem jest jego populizm. Oskar­żany o kompletnie nieodpowiedzialne składanie obietnic (mówi się, że mogłyby kosztować nie 35 mld zł rocznie, ale nawet ponad 100 mld), idzie tylko w ślady mistrzów, nauczony, że w polskiej polityce odpowiedzialność i umiar nie tylko nie są premiowane, przeciwnie - będą przez media i wyborców surowo ukarane jako „brak społecznej wrażliwości”. Prawicowy populizm PiS zyskał więc w Biedroniu lewicową przeciwwagę. W jakiejś mierze partia Wiosna uprzedziła więc i uszkodziła przyszłe obietnice PiS.
   PO, choć też składa wyborcom hojne dary, w tej konkurencji nie jest specjalnie wiarygodna, za to Biedroń, który „jeszcze nie rządził”, jako jedyny po stronie opozycyjnej może dziś przebić każdą obietnicę władzy, dodając antyPiSowi kampanijnej lekkości, hojności, rozmachu. Część tzw. elektoratu socjalnego (niechby i 2-3 proc.), zniesmaczona aferami i awanturami władzy, może więc odnaleźć w Wiośnie wyborczą alternatywę wobec PiS
   Nawet jeśli to tylko spekulacje, udany debiut nowej formacji poszerza pole oddziaływania opozycji poza tradycyjny obszar PO-PSL-SLD. To ważne, bo sojusz tych trzech partii, choć i tak trudny do wynegocjowania, może nie wystarczyć na PiS, zwłaszcza na późniejsze sprawowanie władzy. A dziś ruch Biedronia wydaje się naturalnym, oczywistym udziałowcem (ewentualnej) przyszłej koalicji rządowej.

W tygodniu, kiedy pokazała się Wiosna, zaczęto także mówić o kolejnej inicjatywie nazwanej „Ruchem 4 czerwca”. Pomysł (od dłuższego czasu podnosi go też nasza gazeta) z grubsza polega na tym, aby do polityki ogólnopolskiej mocniej wciągnąć miejskie samorządy. Zaczynem może być skoordynowana organizacja obchodów 30. rocznicy wyborów czerwcowych, do czego wzywał i co planował zamordowany prezydent Gdańska Paweł Adamo­wicz. Jego pogrzeb stał się zresztą wielką manifestacją siły organi­zacyjnej, tożsamości, dumy i niezależności lokalnych wspólnot.
   Samorządy są w ogromnej większości nastawione opozycyjnie wobec PiS, ale też trzymają naturalny dystans wobec wszystkich partii. Jednocześnie nie ma prawie takich tematów politycznych, które by ich nie dotyczyły: od edukacji, służby zdrowia, polityki ekologicznej, kulturalnej, historycznej, po inwestycje unijne czy wymiar sprawiedliwości. Jeśli te tematy mają być na poważnie obecne w kampaniach 2019 r., środowiska samorządowe muszą mówić własnym mocnym głosem.
   Ruchowi 4 czerwca (nazwa jest wciąż tylko medialna) miałby patronować z oddali Donald Tusk, a politycznym domknięciem projektu mogłoby być - o czym mówi się coraz bardziej otwarcie - zgłoszenie przez samorządy, w imieniu całej opozycji, kandydatów w jednomandatowych okręgach wyborczych do Senatu. Tym samym przekształcenie Izby Wyższej, bez zmiany konstytucji, w Izbę Samorządową. Wstępne szacunki mówią, że w takim Senacie, bez względu na wynik partyjnych wyborów do Sejmu, antyPiS mógłby mieć zdecydowaną przewagę.
   Bardzo dobrze, że na politycznym przednówku pojawiają się pomysły rozszerzające organizacyjne i programowe horyzonty opozycji, choć ostatecznym kryterium ich oceny musi pozostać wyborcza racjonalność. Niemal każdy dzień przynosi nam nową bulwersującą wiedzę o naturze państwa PiS. Kto chce w nim żyć, jego wola; ci, którzy nie chcą, nie mają wyboru, poza - będziemy powtarzać - wygraniem wyborów.
Jerzy Baczyński

Między Trumpem a Putinem

Polskie władze zaprosiły Donalda Trampa do udziału w uroczystościach z okazji 80. roczni­cy wybuchu II wojny światowej. To akurat dobry pomysł edukacyjny - w przeciwieństwie do swych poprzed­ników Tramp robi rzeczy, które wojnę w Europie czynią znowu prawdopodobną.
   Za miesiąc będziemy obchodzić 20 rocznicę wejścia Polski do NATO, najbardziej efektywnego sojuszu mili­tarnego w historii. To był wielki sukces młodej polskiej demokracji i spełnienie marzeń pokoleń Polaków o bezpie­czeństwie. W kwietniu 1999 roku, w 50 rocznicę powstania NATO, na szczycie w Waszyngtonie, w obecności prezyden­tów Wałęsy i Kwaśniewskiego, weszliśmy do sojuszu z fanfara­mi. Za dwa miesiące, w 70 rocznicę, znowu w Waszyngtonie, miało się odbyć kolejne uroczyste spotkanie przywódców państw sojuszu. Ale się nie odbędzie. Dyplomaci, także ame­rykańscy, doszli do wniosku, że lepiej nie dawać Donaldowi Trampowi forum do kolejnych brutalnych ataków na NATO. Wiedzą, co robią.
   Jak podaje „New York Times”, w zeszłym roku Tramp kil­kakrotnie mówił swoim doradcom, że nie widzi sensu, by Ameryka była w NATO. Zaraz po szczycie sojuszu spotkał się w Helsinkach z Władimirem Putinem. Nie dopuścił wtedy do rozmowy z rosyjskim przywódcą żadnego ze swych współpra­cowników, co spotęgowało ich przerażenie - czy amerykański prezydent spotkał się z liderem innego państwa, czy także ze swym oficerem prowadzącym. Strach ogarnął nawet republi­kanów, generalnie wspierających Trampa. Efekt - pod koniec stycznia Izba Reprezentantów Kongresu przyjęła specjalną ustawę, w której miażdżącą większością wyraziła poparcie dla amerykańskiego członkostwa w NATO i zabroniła prezy­dentowi korzystania z jakichkolwiek federalnych funduszy na ewentualne wycofanie Ameryki z sojuszu.
   Decyzja Izby Reprezentantów pokazuje powagę sytuacji. Kongres się boi, że prezydent popełni katastrofalny błąd i na­razi Amerykę na dramatyczne pogorszenie jej strategicznej pozycji. Zdarzało się, że amerykańscy przywódcy krytyko­wali NATO. Czynił to między innymi prezydent, były generał Dwight Eisenhower. Ale krytyka zbyt niskich wydatków eu­ropejskich państw na zbrojenia nie powodowała, że którykol­wiek z nich przez ułamek sekundy flirtował z wyjściem USA z NATO. Aż do Trampa. Kto wie, co przyjdzie mu do głowy ju­tro albo za miesiąc. Jeśli wpisem na Twitterze mógł ogłosić wyjście amerykańskich sił z Syrii czy Afganistanu, jeśli mógł zaskoczyć wszystkich, oświadczając, że doroczne manewry amerykańsko-południowokoreańskie są zbędne, to dlaczego któregoś pięknego ranka nie miałby na Twitterze napisać, że czas obecności Ameryki w NATO dobiegł końca? Już sama de­klaracja tej treści, nawet gdyby nie zakończyła się rzeczywi­stym rozwodem, miałaby fatalne następstwa.
   Koniec NATO - trudno byłoby sobie wyobrazić większy triumf Rosji. Od Stalina przez Breżniewa po Putina było to największe marzenie przywódców na Kremlu. Niebez­pieczeństwo jest bardzo realne. Jak napisał kilka dni temu Alexander Vershln były ambasador USA w Rosji, Korei Południowej i przy NATO oraz były zastępca sekretarza ge­neralnego NATO, za prezydentury Trampa Ameryka abdykowała w praktyce przywództwa i odrzuciła globalizm. A niepokojących znaków jest coraz więcej.
   Kilka dni temu Trump wycofał USA z podpisanego 32 lata temu przez Moskwę i Waszyngton traktatu INF, który zaka­zywał produkcji i rozmieszczania rakiet jądrowych średnie­go zasięgu. W reakcji Putin zapowiedział przyśpieszenie ich produkcji. Jest jeszcze Iran i planowana w Warszawie nie­szczęsna konferencja jemu poświęcona. Według poważnych autorów, w tym Davida McKeana z German Marshall Fund, Tramp zbliża się do decyzji o wojnie z Iranem. Czy władze RP zdają sobie sprawę z tego, w jakim dokładnie przedsię­wzięciu uczestniczą? Bo nawet jeśli wojny nie będzie, to kon­flikt między USA a Unią Europejską w sprawie Iranu już jest.
   Brexit, wybór Trampa, przejęcie władzy we Włoszech przez pupila Putina, Salviniego, autorytarny kierunek władz w Polsce i na Węgrzech, wojna dyplomatyczna między Fran­cją a Włochami - lista zwycięstw Putina, a przynajmniej do­brych wiadomości dla niego, jest coraz dłuższa. Tym większa waga wyborów europejskich, które mogą powstrzymać na­cierających na kontynencie populistów, i tegorocznych wyborów w Polsce, które mogą być wielkim ciosem dla po­pulizmu i w Polsce, i w Europie.
   Tak, Polacy potrzebują Unii, ale Unia i Europa w równym stopniu potrzebują europejskiej, wygrywającej z populi­zmem Polski. To byłby cios dla Trampa, Putina i jego pod­opiecznych, Salviniego czy Le Pen.
   Donald Tramp powinien być 1 września na Westerplatte. Tam najlepiej widać, jakie są skutki nacjonalizmów, egoi­zmu przywódców i braku sojuszu, który chroniłby zachod­nie demokracje.
Tomasz Lis

Ile Macrona w Biedroniu

Sympatycy lidera Wiosny próbują go porównywać z francuskim przywódcą. Czy słusznie?

Prezydent Francji w ostatnich miesiącach nie ma dobrej prasy. Jego wizerunek został mocno nadszarpnięty na skutek buntu „żółtych kamizelek”. Mylą się jednak ci, którzy już teraz skazują jego prezydenturę na niepowodzenie - Emmanuel Macron ma duże szanse na odzyskanie inicjatywy. Bez względu na to, jaka będzie jego przyszłość, nie ulega wątpliwości, że sukces w wyborach pre­zydenckich w 2017 r. kompletnie zmienił krajobraz polityczny nad Sekwaną i nie tylko w Polsce wzbudził tęsknotę za nowym chary­zmatycznym liderem, który przyniesie odnowę życia publicznego.
   Niektórzy bardzo chcą zobaczyć w Robercie Biedroniu pol­skiego Macrona, a w jego Wiośnie - En Marche! (Naprzód!), czyli pospolite ruszenie, z którym francuski polityk wyruszał w drogę prowadzącą do prezydentury. Moim zdaniem to jednak mało trafne porównanie. Różnice są oczywiste, a analogie raczej pozorne.
   Macron i Biedroń unikają sytuowania się na osi prawica-lewica.
W kampanii prezydenckiej Macrona zasadniczy podział polityczny społeczny dotyczył zwróconych ku przeszłości obrońców status quo zwolenników reform, które przyniosą Francji postęp. Także Biedroń próbuje nie definiować swojego ruchu jako lewicy; określa go jako postępowy i nowoczesny. W istocie jednak występuje fundamentalna różnica pomiędzy politycznym usytuowaniem Macrona i jego partii na francuskiej scenie politycznej a miejscem, które próbuje na naszej scenie zająć lider Wiosny.

Macron pierwsze znaczące poparcie uzyskał od osobistości politycznych należących do reformatorskiego skrzydła Partii Socjalistycznej. Było to środowisko najbliższe jego poglądom.
W swej kampanii zmierzał jednak do centrum i po osiągnięciu pre­zydentury premierem mianował polityka wywodzącego się z pra­wicy. W rządzie na ważnych stanowiskach znaleźli się znani politycy prawicy i centrum. Nie ulega wątpliwości, że prezydent ulokował się w centrum spektrum politycznego i takie miejsce zajmuje jego partia w Zgromadzeniu Narodowym.
   Sprzyjały mu okoliczności. Nieudana prezydentura jego po­przednika Franęois Hollande'a doprowadziła do głębokiego kryzysu Partii Socjalistycznej i wystawienia przez nią w wyborach prezy­denckich kandydata o poglądach zbliżonych do skrajnej lewicy. Franęois Fillon, kandydat prawicy, był faworytem wyborów. Pozycję tę stracił w wyniku zarzutów fikcyjnego zatrudniania żony i dzieci jako asystentów parlamentarnych. Marine Le Pen, z awanturniczym planem wystąpienia Francji ze strefy euro, była nie do przyjęcia dla zdecydowanej większości Francuzów. Podobnie jak Jean-Luc Meienchon - utalentowany, ale niezwykle demagogiczny kandydat skrajnej lewicy, wielbiciel Chaveza, skłonny do podjęcia dyskusji dotyczącej rewizji granic w Europie.
   Macron miał szczęście. Wykorzystał kryzys głównych partii pra­wicy i lewicy. Po raz pierwszy w historii V Republiki - której system wyborczy sprzyja polaryzacji na prawicę i lewicę - doprowadził do władzy centrum. Jest stanowczo zbyt wcześnie, aby prognozo­wać, czy mamy do czynienia z wyjątkiem od reguły, może jedynie efemerydą, czy też trwałą przebudową układu sił politycznych we Francji.

Robert Biedroń wcale nie sytuuje się w centrum. Hasła przez niego głoszone umiejscawiają go na dość radykalnej lewicy.
W obecnych polskich realiach postulaty wprowadzenia aborcji na życzenie, usunięcia nauczania religii ze szkół i zrównania praw małżeństw jednopłciowych z dwupłciowymi mają charakter rady­kalny, a próba ich realizacji musi prowadzić do bardzo głębokiego światopoglądowego, ideologicznego i - w konsekwencji - politycz­nego konfliktu w naszym kraju. Zapewne najgłębszego z dotych­czasowych. I moim zdaniem bardzo szkodliwego dla Polski.
   Mocną stroną Macrona był program ekonomiczny (oceniany przez ekspertów jako najbardziej dojrzały; obok programu Fillona) oraz wizja Europy. W sprawach ekonomicznych Biedroń mówi tylko o wydatkach. Unika wskazania źródeł ich finansowania. Zdaniem po­ważnych ekspertów obietnice Biedronia są bardzo kosztowne i mało realistyczne. O jego wizji Europy wiemy tylko, że jest proeuropejska. To zdecydowanie za mało. Programowe przemówienie lidera, który nic nie mówi o polityce zagranicznej, zwłaszcza w sytuacji, gdy poli­tyka obecnego rządu wprowadziła nas w tej dziedzinie w poważne tarapaty, z pewnością nie świadczy o poważnym traktowaniu zarów­no zwolenników, jak i opinii publicznej.

Macrona i Biedronia zasadniczo różnią więc usytuowanie na sce­nie politycznej i rozłożenie akcentów programowych. Czy istnieje jakieś podobieństwo w osobowościach i metodzie sprawo­wania przywództwa? Tu odpowiedź jest trudniejsza.
   Jedno jest pewne: ważnym, a może najważniejszym źródłem kłopotów Macrona było samotne sprawowanie władzy i nieumiejętność stworzenia zwartej ekipy, której zdanie poważnie brałby pod uwagę. Hollande pozostawił po sobie obraz polityka, który chce być zwyczajnym Francuzem, ale w oczach rodaków okazał się słabym przywódcą. Macron od początku budował wizerunek lidera, który ma wielką władzę i umie sam podejmować nawet najtrudniejsze decyzje. Gdy po zwycięskiej II turze kroczył dziedzińcami Luwru na spotkanie ze swymi zwolennikami przy dźwiękach „Ody do radości", odniosłem wrażenie, że chce przypominać energicznego I konsula, młodego Bonapartego. Świadomie rezygnował z rozkładania odpowiedzialności na premiera i rząd, co w pełni umożliwia konstytucja V Republiki, w której premierzy - zgodnie z określeniem Lecha Wałęsy - gdy wymagają tego okoliczności, pełnią funkcję „zderzaków”. Dopiero w czasie kryzysu „żółtych kamizelek” Macron wysunął na pierwszą linię premiera Edouarda Philippe a. Czy nauczy się grać bardziej zespołowo i uważniej słuchać? Na pewno ma szansę. Wydaje się, że stopniowo odzyskuje inicjatywę.

Co wiemy o Robercie Biedroniu? Widzimy jego duże ego, chęć skupienia uwagi, przede wszystkim na sobie. Czy umie słuchać? Czy ma ekipę, z której zdaniem się liczy? Z mojej perspektywy - ob­serwatora o poglądach całkowicie odmiennych od lidera Wiosny nie sposób odpowiedzieć na to pytanie. Na razie porównywanie go z Macronem po prostu mnie śmieszy. To politycy zupełnie inne­go formatu i radykalnie różnych kompetencji.
Aleksander Hall

Najpierw Polska

Polska i USA wymawiane są dziś jednym tchem jako organizatorzy kon­ferencji dotyczącej Bli­skiego Wschodu, w War­szawie przeważa jednak chyba sceptycyzm. Są entuzjaści, głównie po stronie władzy, „to wyraz uznania - mówią - wstaliśmy z kolan, liczymy się w świecie, przyjadą wielcy gracze”, a 1 września, na obchody rocznicy wybuchu dru­giej wojny światowej, ściągniemy Trumpa i Putina. Tym, że nie zaproszono Iranu, a Palestyńczycy i inni odmówili, raczej się nie chwalimy. Nie brak zatem wątpliwości, czy aby nie jest to wyraz uległości wobec USA, klientelizmu, danina w zamian za parasol amerykański i rosnącą obec­ność militarną Stanów w naszym kraju. Ciekawie, czy i kto przed nami odmówił przysługi Amerykanom, ceniąc wyżej poprawne stosunki z Iranem, który nazywa konferencję „hańbą” i „antyirańskim cyrkiem”.
   Niedawno w dzienniku „Rzeczpospolita” czytaliśmy, że Polska jest „bazą USA na flance wschodniej”. „Nasz kraj stanie się centrum amerykańskiej aktywności wojskowej w regionie, swego rodzaju regionalną bazą operacyjną dla sił zbrojnych USA” - zapewnia na łamach tej gazety szef gabinetu prezydenta prof. Szczerski. „Już teraz - informuje dalej „Rzeczpospolita” - nad Wisłą stacjonuje 4,3 tys. żoł­nierzy amerykańskich, to czwarty kontyngent w Europie”. Przepustek im chyba nie dają, bo na ulicach Warszawy nie uświadczysz żołnierza amerykańskiego albo się tak świetnie maskują. Ja bym chętnie zaprosił Amerykanina do domu, ale niekoniecznie wiceprezydenta Pence’a, któ­ry ma opinię dewota.
   Bliskie związki z najważniejszym sojusznikiem nie są przez nikogo poważnego kwestionowane, ale to jesz­cze nie jest panaceum i nie zmusza nas do bezwarun­kowej uległości. Są problemy, których nawet żołnierze amerykańscy nie rozwiążą. Paul Taylor, ekspert między­narodowego think tanku Friends of Europe w Brukseli, pisze: „Bezpośrednia rosyjska agresja nie jest jedynym, a nawet najbardziej prawdopodobnym z zagrożeń stoją­cych przed Polską. Warszawa musi skupić się na szeregu innych wyzwań, takich jak rozpad struktur państwowych na Ukrainie i ryzyko niekontrolowanego napływu imigran­tów, w tym grup zbrojnych (...). W długiej perspektywie największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa ekono­micznego i politycznego Polski są (czytajcie, czytajcie! - Pass.) pogarszające się stosunki z UE. Naprawę polskiej polityki bezpieczeństwa należy zacząć od rozwiązania sporu z Unią dotyczącego niezależności sądownictwa, odbudowy stosunków z Berlinem i Paryżem (zwłaszcza przez porzucenie roszczeń reparacji wojennych wo­bec Niemiec), aktywnego uczestnictwa w europejskich przedsięwzięciach obronnych i przemysłowych oraz po­szukiwania, wspólnie z sojusznikami, nowych sposobów na wzmocnienie strategii odstraszania NATO na wschod­niej flance bez rozmieszczania tam stałej bazy wojsk USA”.
   Polska postępuje dokładnie odwrotnie. Krzysztof Płomiński, były ambasador w Iraku i w Arabii Saudyjskiej, uważa, że Polska nie powinna odmawiać zorganizowania konferencji. „Uczciwie trzeba powiedzieć, że w momencie, kiedy taka propozycja przyszła, odrzu­cenie jej byłoby nieuzasadnione i szko­dziłoby polskim interesom. Także inte­resom na Bliskim Wschodzie, bo takie tam mamy i to rozległe” - mówi w roz­mowie z „Przeglądem”. Konferencja nie jest w stanie wie­le zmienić w bliskowschodniej sytuacji, ważne jednak, by do istniejących problemów nie dołożyła nowych - dodaje.
   Nie są to oczekiwania wygórowane. Zdecydowanie odmienny punkt widzenia prezentuje prof. Roman Kuź­niar, ceniony politolog i doświadczony dyplomata, znany z trzeźwości w ocenie stosunków z USA. Swojego czasu Kuźniar ustąpił ze stanowiska w MSZ na tle różnic w spra­wie zaangażowania Polski w wojnę w Iraku. Takie decyzje należą w Polsce, gdzie ludzie kurczowo trzymają się sta­nowisk, do rzadkości. W dodatku historia przyznała mu rację. Prezydent Bush, generał Powell, minister Rumsfeld, znany jastrząb Wolfowitz i inni wyprowadzili Stany oraz niektórych swoich sojuszników (w tym Polskę) w pole. Dlatego amb. Płomiński „ma nadzieję, że nasze doświad­czenia irackie nie poszły całkowicie w niepamięć”.
   Natomiast prof. Kuźniar nie owija w bawełnę. - Nie ma żadnego dobrego uzasadnienia dla organizowania tego rodzaju konferencji w Warszawie. Nie jesteśmy żadnym istotnym graczem w tamtej części świata. „Zlecenie z Wa­szyngtonu”, którego wykonania podjął się „dumny rząd PiS”, nie jest niewinne. Wpisuje się w niedobrą tradycję działania w cudzych interesach. Zdaniem prof. Kuźniara warszawska konferencja „może służyć” międzynarodowej legitymizacji do użycia siły. Podejście jednostronne, siłowe, nie może przynieść nic dobrego.

Klientelizm wobec rządu Trumpa, brak rzetelnej dia­gnozy bezpieczeństwa w regionie oraz zadziwiająco krótka pamięć - to wszystko Kuźniar zarzuca rządowi w Warszawie. I ostrzega: „Kiedyś będziecie się tego wsty­dzić”. Tytuł jego artykułu w „Rzeczpospolitej” mówi sam za siebie: „Polski klientelizm”. Polska dyplomacja wyma­ga wirtuozerii. Jak być faworytem Stanów Zjednoczonych w regionie i nie robić tego kosztem coraz gorszych stosunków z Unią Europejską, Chinami i Rosją - oto jest pytanie. Wymaga to bardzo zręcznej polityki i wytrawnej dyplo­macji. Nie jest to specjalność obecnego rządu. Prezydent Duda, prezes Kaczyński, który witał z kwiatami premier Szydło po jej klęsce w Brukseli, ministrowie Waszczykowski (1:27) i Czaputowicz (Tusk nie był kandydatem pol­skim), prof. Szczerski (polityka zagraniczna przed 2015 r. była w ruinie) - ci ludzie nie potrafią tańczyć na linie.
   Żeby nie było wątpliwości: „I love America”. Zawdzię­czam jej bardzo wiele - po wojnie chodziłem do ame­rykańskiej szkoły w Berlinie, dwa lata studiów (Prince­ton 1963 i Harvard 1980), cztery lata pracowałem jako miejscowy dziennikarz w Bostonie, łącznie spędziłem tam siedem lat. Poznałem wspaniałych ludzi, siedziałem w areszcie w Missisipi (patrz POLITYKA 1963) i na kanapie w Gabinecie Owalnym prezydenta Busha, który udzielał nam wywiadu. Przetłumaczyłem kilka książek i wiem, że „America First” to znaczy „Najpierw Polska”.
Daniel Passent

Tonga Tonga!

Powiedzieć, że patrzyliśmy tępo przed siebie, to nic nie powiedzieć. Po dwóch tygodniach ferii zimowych z umiłowanymi potomkami (narty plus objazdówka teutońskiej strefy kulturowej) powróciliśmy szczęśliwie do domu, położyliśmy aniołki i zaczęliśmy oglądać na Netflixie serial kryminalny „Ber­lińskie psy”. Chyba jest bardzo dobry, ale o tym przeko­namy się, jak zejdzie z nas to otępienie i zabierzemy się do pierwszego odcinka jeszcze raz. Na razie cieszymy się: na powrót do pracy, żeby wreszcie trochę odpocząć.
   Uboczny skutek intensywnej pracy rodzicielskiej na wychodźstwie był taki, że prawie nie wiedzieliśmy co się dzieje w Polsce i na święcie. Zwłaszcza to pierw­sze - bezcenne. Przez pierwsze dni próbowałem jesz­cze odpowiadać na co ważniejsze e-maile, ale potem stwierdziłem, że chrzanić to, jak ktoś ma naprawdę coś bardzo ważnego, to mnie dorwie po powrocie. Rozumo­wanie poprawne, choć czasem ryzykowne, jak się prze­konałem już dawno temu podczas kręcenia programu „Agent” w Portugalii.
   Byliśmy w jakimś malowniczym miasteczku, ekipa nagrywała zawodników, a pan prowadzący, czyli Wasz ulubiony felietonista, nie miał nic do roboty. Szefowa produkcji Ewa Leja zaproponowała więc, bym przycup­nął w sennej kawiarence, zamówił sobie porto albo Kawę (och, cóż za piekielnie trudny wybór!), a jak skończą zdjęcia, to mnie zgarną. Minęła jedna godzinka, minęła druga i chyba jeszcze kolejna, trochę straciłem poczucie czasu, ale się nie przejmowałem, bo książkę miałem wciągającą, zapasy porto raczej nieograniczony, a to co najważniejsze, wiedziałem doskonale, że przecież bez prowadzącego nie pojadą dalej. Tak mi się przynajmniej wydawało.
   Zadzwonił telefon. Ewa. „Gdzie jesteś?”. „No tam, gdzie mnie zostawiłaś”. Po chwili ciszy wiele skrzyd­latych słów wyfrunęło zza zagrody zębów pani producentki, gdyż dzwoniła już z kolejnego planu, o jakieś 100 kilometrów dalej, hen, hen za górami i w tym dokładnie momencie mieli zaczynać zdjęcia ze mną. Czyli może jednak coś mnie ominie przez te ferie, ale stan półodłączenia wart wiele.
   Kiedy już zajrzałem do sieci, wzrok mój przykuł tekst o wyspiarskim Królestwie Tonga, które wskutek zerwa­nia podwodnego światłowodu na 13 dni (ferie!) zostało pozbawione Internetu. Były skutki poważne: brak leków, przekazów finansowych od rodzin, niemożność jakich­kolwiek rezerwacji, w tym pokoi hotelowych, nieczyn­ne banki i bankomaty. Ale z drugiej strony nagle wszyscy mieli mnóstwo czasu. Bary pełne były od rana imprezujących i integrujących się ludzi. Wszelki ruch z Facebooka, Instagrama, Twittera, WhatsAppa etc. przeniósł się do starej, poczciwej rzeczywistości. Ludzie lgnęli do sie­bie, chcieli gadać. Jak w tych nie tak częstych knajpach, które wywieszają informację: „Nie mamy wi-fl. Rozma­wiajcie ze sobą”. Budzi mój uśmiech (czasem kwaśny, bo akurat ko-niecz-nie muszę sprawdzić coś w sieci) na równi z deklaracją wywieszoną w restauracji w rzym­skiej dzielnicy Trastevere: „Jesteśmy przeciwko wojnie i menu turystycznemu”.
   Tonga Tonga w wersji ultra pamiętam z dzieciństwa. Stan wojenny znaczy. Zaczęło się niefajnie bo przez pierwsze dni chodziłem z rodzicami po Warszawie od mieszkania do mieszkania, żeby sprawdzić, kogo aresztowali. Było mroźno i śnieżnie, dokuczał mi dotkli­wy ziąb, chciałem wracać do domu, a tu jeszcze trzeba sprawdzić Janka, Michała, Piotrka i Józka. Młodzieży przypominam, że wyłączono telefony, więc opcja dzwo­nienia odpadała. Ale kiedy już wiadomo było, kto sie­dzi, kto się ukrywa, a kto nadal na (względnej) wolności, zaczęło się zupełnie fantastyczne życie towarzyskie moich rodziców i ich znajomych. Wczesna godzina mi­licyjna powodowała, że ludzie non stop zostawali u sie­bie na noc. Brakowało miejsc do spania, goście walili się na podłogę, z perspektywy swoich 13-14 lat byłem abso­lutnie zachwycony tym, co widziałem i słyszałem: jedną wielką, niekończącą się wspólnotą umysłów, serc i po­czucia humoru.
   Nasz mazurski dom położony jest w kotlince. Zasięgu prawie nie ma, a jak pada deszcz, śnieg albo z łąk spełza mgła, to na bank nie ma. Czasem żeby zadzwonić, musi­my wyjść na pobliską górę, co w listopadzie przy zawiei nie jest najmilszą chwilą dnia. Po internety, żeby popra­cować, jeździmy niekiedy i kilka kilometrów, ale świadomie nie postawiliśmy żadnego masztu. Mówiąc krótko, nasza podświadomość woła: o Tonga, Tonga!
Marcin Meller

Tejps

Bartek Węglarczyk swoim wpisem na Facebooku przypomniał mi o jednym z najlepszych filmów, jakie w życiu widziałem - „Rozmowa” Francisa Forda Coppoli z 1974 roku. Wybitny specjalista od inwigilacji zostaje wynajęty do nagrania rozmowy dwójki ludzi w tłumie spacerowiczów. Z gwaru i szu­mu miasta musi wydobyć to, co interesuje zleceniodaw­cę. Za pomocą mikrofonów przypominających pistolety, którymi ze znacznej odległości celuje się w usta osób po­ruszających wargami, wyłuskuje dźwięki. Ogarnięty ob­sesją przenika przez miejskie hałasy, cofa je, przewija, dociera do strzępków sylab, słów, z których powoli wyła­nia się szokująca treść. Nie opowiem Wam, jaka, bo film (dreszczowiec) zasługuje na bezwzględne obejrzenie na­wet po latach. Choćby kuszący widok małych i wielkich magnetofonów szpulowych z szamoczącymi się strzał­kami mierników, migoczącymi lampkami - aż mam gę­sią skórkę na samo wspomnienie.
   Grałem kiedyś w zespole, którego lider niby przypad­kiem zostawiał w garderobie włączony magnetofon i wy­chodził. Gdy to zauważyłem, natychmiast poszedłem do niego, wcisnąłem przy nim klawisz „stop” i zapytałem: „Po jaką cholerę nas nagrywasz?”. Z niewielkim tylko  ru­mieńcem odparł: „Chcę wiedzieć, co się w kapeli dzieje. Jakie macie problemy, może w czymś komuś i trzeba pomóc”. Ja na to; „To nas zapytaj wprost”. Zaśmiał się i nie tracąc rezonu, odparł: „To nie to samo. Szef kapeli musi wiedzieć, co się szykuje naprawdę, jakieś zarzuty, plotki, wiesz, wiedzieć takie rzeczy to podstawa w tym fachu”. Nigdy tych taśm nie użył. Dla mnie to była przerażają­ca lekcja, z której nigdy nie skorzystałem. Potajemne na­grywanie ludzi uważam za obrzydliwość.
   W zespole Perfect taśmy odgrywały magiczną rolę. Nagrywaliśmy każdy koncert. To nas trzymało przy ży­ciu. Każdego wieczora po koncercie wracaliśmy do hote­lu, siadaliśmy na podłodze korytarza i z kubkami herbaty w dłoniach odsłuchiwaliśmy z detalami calutkie dwie go­dziny występu. Mówiliśmy sobie co kto schrzanił, kto zagrał wspaniale, to nam dawało paliwo do lepszego gra­nia. Wszystkie zespoły powinny tak robić, choćby nie wiem co. Gdy po roku przestaliśmy odsłuchiwać, kape­la zaczęła się sypać.
   W życiu kilkakrotnie odebrałem od przyjaciół telefony, w trakcie których słyszałem charakterystyczne pikanie. Obowiązkowy w nagrywarkach telefonicznych sygnał in­formujący nagrywanego, że urządzenie jest włączone.
Natychmiast przerywałem rozmowę i pytałem, dlaczego to robią. Żeby nie wiem jak się tłumaczyli, przyjaźń za­marzała. Nie robi się takich rzeczy w przyjaznym celu.
   Moja dawna przyjaciółka, profesjonalna dziewczyna lekkich obyczajów, wyjaśniła mi kiedyś, jak to się dzie­je, że ma względny spokój z obyczajówką. Nigdy jej nie przeganiali z luksusowych hoteli. Raz na jakiś czas mu­siała wziąć wskazanego klienta do wskazanego poko­ju i w przerwie między uniesieniami wchodzić z nim w plotkarskie mowy w rodzaju: „A czym się zajmu­jesz? A ciężka to praca?”. Byli to zagraniczni biznesmeni, przedstawiciele handlowi rożnych branż, przyjeżdża­li do Polski na negocjacje i w ramionach pięknej blondynki spowiadali się ze swoich zamiarów. Wiedziała, są ukryte mikrofony. Nigdy nic jej nie spotkało z tego powodu. W jednym z bydgoskich hoteli zmieszana recepcjonistka skierowała mnie do pokoju w zupeł­nie przeciwległym końcu budynku niż resztę ekipy. Gdy zapytałem dlaczego, zmieszała się jeszcze bardziej. Za­żartowałem, że pewnie są w tym pokoju podsłuchy, a ona dyskretnie mi dała głową znak, że tak. Rozłożyłem się na fotelach w holu głównym, czym wywołałem niema­łą konsternację. W końcu dali mi pokój obok kumpli. Po latach dowiedziałem się, że w tamtym przez ścianę była cała esbecka centrala podsłuchowa.
   Przełomem stał się Michnik z Rywinem. Okazało się, że niewielkim urządzeniem z kieszeni można nagrać coś takiego, co obali rząd, ale trzymać to w sejfie miesiącami, czekając na okazję. Intencja nie była zła - sam miałem pokusy różne, kiedy młode złodziejaszki wystawały na klatce schodowej budynku, w którym mieszkałem, oma­wiali rabunki i dilowali narkotykami, potem zapobiegli kradzieży mojego samochodu i mi przeszło. Ale wykonanie Michnika - wątpliwe.
   Internet ośmielił szubrawców. Technologia okaza­ła się szpiclem powszechnym. Dziś strzeżony niczym pancernik szef szemranej organizacji zostaje nagrany komórką przez krewniaka i puszczony w sieci. Strach rozmawiać z żoną. Zajrzyjcie do solniczki i zbadajcie każdą frytkę, bo kto wie, co tam siedzi. Najlepiej nie roz­mawiać w ogóle.
Zbigniew Hołdys

Wiosna politologów

Obok celebrytów w różnych telewi­zjach pojawiła się nowa grupa zawodo­wa, umownie nazywana politologiczna. Kto to jest politolog? Pomijając wykształcenie, i zwykle bardzo poważny mądrala, z akademicką wiedzą, zagłębiony w badaniach i oderwany od rzeczywistości. Nie ironizując, ich podstawowym problemem jest próba mędrkowania na temat sy­tuacji politycznej w kraju, w którym prawica jest lewicą, lewica jest prawicą, a -centrum jest prawi­cą, ale ma lewicowe skrzydła. Tego nie ogarnie nikt przeciętny, a co dopiero politologicznie wy­kształcony.
   Odbija się to również na tzw. elektoratach odpo­wiednio zniechęconych przez media do rzeczywi­stego udziału w życiu politycznym. Polski politolog w tej sytuacji zostaje sam na sam ze swoją mądroś­cią i bagażem wiedzy. Winą za nietrafione analizy obciąża nas niezdecydowanych wyborców, bez­radnych wobec wojny polsko-polskiej, powtarza­jących się, bełkoczących politycznych rozmówców i braku nadziei na zmianę jakości tej niby - debaty.
   Doszedł kolejny kłopot. Wiosna Roberta Biedronia. Kolejny powiew politycznej radości, kultury wypowiedzi i optymizmu młodych twarzy prowadzonych przez świetnego lidera mów­cę. Ani polski politolog, ani polityczni wyjadacze zwalczających się partii nie są w stanie zrozu­mieć, że Biedroń założył drugą Orkiestrę Świą­tecznej Pomocy. Bez względu na to, czyjego obietnice są realne, jest dla milionów wyborców, zwłaszcza młodych, ogromną szansą na zmia­nę jakości życia politycznego, Nie dziwię się, że Wiosna przynajmniej na razie, do czasu pozna­nia swojej realnej siły, nie marzy o koalicjantach, których większa część Polaków ma po prostu do­syć. Jeżeli Robert Biedroń nie zamieni swojego wdzięku na narcyzm, jeżeli nie popełni błędów Ryszarda Petru i indywidualności Z Nowoczesnej, może się stać realną siłą polityczną, która zadecy­duje o nowym kształcie parlamentu. Tak mi pod­powiada mój obywatelski nos.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz