Ruch w koalicji
Opozycja ma PiS na widelcu - pisał na
początku roku Mariusz Janicki (POLITYKA 3), wskazując, że wystarczy tylko, aby
przeciwnicy rządzącej formacji zblokowali się przed kolejnymi wyborami. To
stwierdzenie zaniepokoiło prawicowych komentatorów. I nie bez powodu.
Ubiegłotygodniowy sondaż IBSP dla Radia Zet - grupy, która prognozowała
zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego już w I turze - pokazał, że wspólnymi siłami
PO, PSL, SLD i N mogą pokonać PiS w nadchodzących eurowyborach (42 do 38 proc.;
partia Biedronia, liczona osobno - 8 proc.).
A majowe zwycięstwo, jak się wydaje, może „ponieść” do
jesiennych wyborów.
Pod kilkoma warunkami.
Po pierwsze,
przedłużające się negocjacje w sprawie utworzenia koalicji do PE powinny się
jak najprędzej sfinalizować.
Z naszych informacji wynika, że w tym tygodniu będą
dogrywane ostatnie szczegóły związane z rozdziałem miejsc.
A ramy projektu zostaną przedstawione jeszcze w tym miesiącu
- ma to być drugi krok po tym, jak na początku lutego Grzegorz Schetyna wraz z
byłymi premierami i szefami MSZ podpisali deklarację Koalicji Europejskiej dla
Polski.
Nie jest pewne, czy wszyscy sygnatariusze znajdą się na
listach, ale większość raczej na nie trafi. W tym zasłużeni politycy lewicy.
Ich wystąpienie niejako przesądziło o przystąpieniu SLD do formowanego przez
Schetynę bloku. Ale nie tylko to.
Włodzimierz Czarzasty jest pod ścianą: sondaże Sojuszu
balansują na granicy progu, działacze w terenie szykują się do transferów
(przykładowo część radomskich struktur, w tym ich szef, dołączyła do Inicjatywy
Polskiej), Biedroń nie chce współpracować, a i z „siadania do stołu” z Razem
niewiele wynikło.
Największą niewiadomą pozostawali
dotychczas ludowcy. Prezes PSL, negocjując ze Schetyną, próbował jednocześnie
dograć na boku tzw. małą koalicję (PSL, SLD, N, UED). Tyle że w międzyczasie
Czarzasty porozumiał się z szefem PO, więc na niewiele się to zdało. Wraz z
liderkami Nowoczesnej oraz UED Władysław Kosiniak-Kamysz zaapelował co prawda o
powstanie Koalicji Polskiej, ale przeszło to bez echa. Nic dziwnego, sojusz
ludowców z dawnymi unitami, którzy w dodatku w sondażach mają mniej niż 1 proc.
poparcia, to czysta gra pozorów. PSL zwleka z decyzją o przystąpieniu do KE i
przedkłada Schetynie kolejne oczekiwania, zasłaniając się obawą o„utratę
tożsamości”. W partii ścierają się głosy tych, którzy z eurowyborów chcą robić
„poligon” i kolejny raz „się policzyć”, z tymi, którzy trzeźwo kalkulują, że
porażka ograniczy pole negocjacji przed jesiennymi wyborami. Jak jednak udało
nam się potwierdzić we władzach PSL: „koalicja będzie”.
Platforma, jako
największa siła, chce oddać koalicjantom jedną trzecią miejsc (w tym „jedynek”).
A ci to nie tylko PSL, SLD czy Inicjatywa Polska, ale także Zieloni, Krajowa
Partia Emerytów i Rencistów, Teraz! i zapewne N wraz z UED.
Zagadką są plany Donalda Tuska. W kuluarach
spekuluje się o tzw. Ruchu 4 Czerwca, ale osoby z otoczenia byłego premiera
utrzymują, że wiele w tym nieporozumień i przeinaczeń, ponieważ nie chodzi o
utworzenie konkurencji wobec PO, ale o „wsparcie szeroko pojętej opozycji”.
Można domniemywać, że to kolejna odsłona rywalizacji Tuska ze Schetyną - na
razie na etapie wypuszczania różnych „balonów” i sondowania nastrojów.
Bo czym będzie wspomniany ruch, okaże się dopiero po
eurowyborach. Wszystko zależy od ich wyniku. Zwycięstwo PiS dałoby pretekst do
przeorganizowania się opozycji i objęcia nad nią patronatu przez szefa Rady
Europejskiej. Znów pojawiłaby się narracja o białym koniu, a Schetyna
zostałby sprowadzony do roli gracza, który za Tuskiem może najwyżej trampki
nosić. W innym wypadku - głównym rozgrywającym pozostałby obecny lider Platformy.
Ale Tusk mógłby wesprzeć swoim autorytetem „samorządową” listę do Senatu.
Antyrządowa
opozycja sięga więc po widelec, jednak wytrącić go może jej Robert Biedroń,
który jak na ewentualnego przyszłego sojusznika zbyt wiele energii wkłada w ataki
na PO. Taka demobilizująca wojna podjazdowa może mieć opłakane skutki - wiosna
może i będzie Wiosny, ale jesień PiS-u.
Malwina Dziedzic
Jaskółki wiosny
Można powiedzieć, że „jeden sondaż
(W)wiosny nie czyni”, ale 14 proc. poparcia, jakie w pierwszym pomiarze
uzyskała nowa partia Roberta Biedronia, zrobiło wrażenie. Jak ujawnił któryś z
medialnych doradców Wiosny, ,,nawet sam Robert miał łzy w oczach”. Trudno się
dziwić, bo projekt, któremu poświęcił ostatnie dwa lata, wydawał się już
przenoszony, nie w tempo, a wstępne, przedstartowe sondaże nie dawały mu więcej
niż parę procent. W kolejnych badaniach wyniki zaczęły już tańczyć między 8 a 16, ale i tak Wiosna
okazała się najlepszym partyjnym debiutem od kilkunastu lat i od razu zajęła
miejsce, z dawna wyglądanej, ,,trzeciej siły”.
Już w poprzednim
tygodniu pisaliśmy, że „Wiosna może sporo namieszać w polskiej polityce”,
zwłaszcza po stronie opozycji, że stawia pod znakiem zapytania istnienie SLD i
Razem, potencjalnie osłabia PO i ewentualną przyszłą Koalicję Obywatelską. Więc
nie dziw, że ze strony opozycji posypały się razy. Wypomniano Biedroniowi, że w
naszym systemie wyborczym tylko ułatwia zwycięstwo PiS. Że jego postulaty są
bałamutne, mało realne politycznie, ekonomicznie i prawnie. On sam zaś jest
narcyzem, efekciarzem, półamatorem, bo na przykład eurowybory, które mają być
dla Wiosny najważniejszym testem, kompletnie zignorował.
No więc w różnych
miejscach rozmawia się dziś i spekuluje o Biedroniu, a to oznacza sukces. My,
pytani o opinie na temat Wiosny, powtarzamy to samo co mówiliśmy o jego
inicjatywie, odkąd i on zaczął o niej mówić. Podstawowym kryterium oceny
wszelkich politycznych inicjatyw po stronie opozycji jest to, czy zwiększają
szanse wyborczego zwycięstwa nad PiS - a więc powstrzymania procesu
destrukcji, demoralizacji i zawłaszczania państwa przez familijno-partyjną
oligarchię? Z tego punktu widzenia Wiosna ma dziś więcej zalet niż wad.
Zarzut, że nie
poszerza elektoratu opozycji, a więc nie wnosi nic do wspólnej puli i jedynie
podskubuje inne partie, jest zdecydowanie przedwczesny: porównania sondaży
wskazują, że, owszem, coś podbiera, zwłaszcza PO, ale kilka punktów procentowych
też dodaje. Dla młodszych, miejskich wyborców (generalnie z obrzydzeniem
odrzucających „stare partie”) Biedroń jest realną opcją. Wiosna to znacznie
zmodernizowana, popkulturowa wersja Razem, wciąż atrakcyjna dla tzw. środowisk
progresywnych, ale też - poprzez ładnie ogrywany rys buntu, świeżości,
entuzjazmu, libertynizmu - do przyjęcia dla potencjalnych wyborców Kukiza (co
już potwierdziły sondaże) czy Korwina. Wiosna ma szansę sięgnąć tam, gdzie nie
docierają inne partie opozycyjne; a co najważniejsze, może zwiększyć
frekwencję wyborczą w miastach.
Biedroń jest także niewygodny dla PiS, i to
nie tylko z powodu ostrych zarzutów i pogróżek, jakie nieoczekiwanie skierował
w stronę rządzącej partii. Problemem jest jego populizm. Oskarżany o
kompletnie nieodpowiedzialne składanie obietnic (mówi się, że mogłyby kosztować
nie 35 mld zł rocznie, ale nawet ponad 100 mld), idzie tylko w ślady mistrzów,
nauczony, że w polskiej polityce odpowiedzialność i umiar nie tylko nie są
premiowane, przeciwnie - będą przez media i wyborców surowo ukarane jako „brak
społecznej wrażliwości”. Prawicowy populizm PiS zyskał więc w Biedroniu
lewicową przeciwwagę. W jakiejś mierze partia Wiosna uprzedziła więc i
uszkodziła przyszłe obietnice PiS.
PO, choć też składa
wyborcom hojne dary, w tej konkurencji nie jest specjalnie wiarygodna, za to
Biedroń, który „jeszcze nie rządził”, jako jedyny po stronie opozycyjnej może
dziś przebić każdą obietnicę władzy, dodając antyPiSowi kampanijnej lekkości,
hojności, rozmachu. Część tzw. elektoratu socjalnego (niechby i 2-3 proc.),
zniesmaczona aferami i awanturami władzy, może więc odnaleźć w Wiośnie wyborczą
alternatywę wobec PiS
Nawet jeśli to
tylko spekulacje, udany debiut nowej formacji poszerza pole oddziaływania
opozycji poza tradycyjny obszar PO-PSL-SLD. To ważne, bo sojusz tych trzech
partii, choć i tak trudny do wynegocjowania, może nie wystarczyć na PiS,
zwłaszcza na późniejsze sprawowanie władzy. A dziś ruch Biedronia wydaje się
naturalnym, oczywistym udziałowcem (ewentualnej) przyszłej koalicji rządowej.
W tygodniu, kiedy pokazała się Wiosna,
zaczęto także mówić o kolejnej inicjatywie nazwanej „Ruchem 4 czerwca”. Pomysł
(od dłuższego czasu podnosi go też nasza gazeta) z grubsza polega na tym, aby
do polityki ogólnopolskiej mocniej wciągnąć miejskie samorządy. Zaczynem może
być skoordynowana organizacja obchodów 30. rocznicy wyborów czerwcowych, do
czego wzywał i co planował zamordowany prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Jego
pogrzeb stał się zresztą wielką manifestacją siły organizacyjnej, tożsamości,
dumy i niezależności lokalnych wspólnot.
Samorządy są w
ogromnej większości nastawione opozycyjnie wobec PiS, ale też trzymają
naturalny dystans wobec wszystkich partii. Jednocześnie nie ma prawie takich
tematów politycznych, które by ich nie dotyczyły: od edukacji, służby zdrowia,
polityki ekologicznej, kulturalnej, historycznej, po inwestycje unijne czy
wymiar sprawiedliwości. Jeśli te tematy mają być na poważnie obecne w
kampaniach 2019 r., środowiska samorządowe muszą mówić własnym mocnym głosem.
Ruchowi 4 czerwca
(nazwa jest wciąż tylko medialna) miałby patronować z oddali Donald Tusk, a
politycznym domknięciem projektu mogłoby być - o czym mówi się coraz bardziej
otwarcie - zgłoszenie przez samorządy, w imieniu całej opozycji, kandydatów w
jednomandatowych okręgach wyborczych do Senatu. Tym samym przekształcenie Izby
Wyższej, bez zmiany konstytucji, w Izbę Samorządową. Wstępne szacunki mówią, że
w takim Senacie, bez względu na wynik partyjnych wyborów do Sejmu, antyPiS
mógłby mieć zdecydowaną przewagę.
Bardzo dobrze, że
na politycznym przednówku pojawiają się pomysły rozszerzające organizacyjne i
programowe horyzonty opozycji, choć ostatecznym kryterium ich oceny musi
pozostać wyborcza racjonalność. Niemal każdy dzień przynosi nam nową
bulwersującą wiedzę o naturze państwa PiS. Kto chce w nim żyć, jego wola; ci,
którzy nie chcą, nie mają wyboru, poza - będziemy powtarzać - wygraniem
wyborów.
Jerzy Baczyński
Między Trumpem a Putinem
Polskie władze zaprosiły Donalda Trampa do
udziału w uroczystościach z okazji 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej. To
akurat dobry pomysł edukacyjny - w przeciwieństwie do swych poprzedników Tramp
robi rzeczy, które wojnę w Europie czynią znowu prawdopodobną.
Za miesiąc będziemy
obchodzić 20 rocznicę wejścia Polski do NATO, najbardziej efektywnego sojuszu
militarnego w historii. To był wielki sukces młodej polskiej demokracji i
spełnienie marzeń pokoleń Polaków o bezpieczeństwie. W kwietniu 1999 roku, w
50 rocznicę powstania NATO, na szczycie w Waszyngtonie, w obecności prezydentów
Wałęsy i Kwaśniewskiego, weszliśmy do sojuszu z fanfarami. Za dwa miesiące, w
70 rocznicę, znowu w Waszyngtonie, miało się odbyć kolejne uroczyste spotkanie
przywódców państw sojuszu. Ale się nie odbędzie. Dyplomaci, także amerykańscy,
doszli do wniosku, że lepiej nie dawać Donaldowi Trampowi forum do kolejnych
brutalnych ataków na NATO. Wiedzą, co robią.
Jak podaje „New
York Times”, w zeszłym roku Tramp kilkakrotnie mówił swoim doradcom, że nie
widzi sensu, by Ameryka była w NATO. Zaraz po szczycie sojuszu spotkał się w
Helsinkach z Władimirem Putinem. Nie dopuścił wtedy do rozmowy z rosyjskim
przywódcą żadnego ze swych współpracowników, co spotęgowało ich przerażenie -
czy amerykański prezydent spotkał się z liderem innego państwa, czy także ze
swym oficerem prowadzącym. Strach ogarnął nawet republikanów, generalnie
wspierających Trampa. Efekt - pod koniec stycznia Izba Reprezentantów Kongresu
przyjęła specjalną ustawę, w której miażdżącą większością wyraziła poparcie dla
amerykańskiego członkostwa w NATO i zabroniła prezydentowi korzystania z
jakichkolwiek federalnych funduszy na ewentualne wycofanie Ameryki z sojuszu.
Decyzja Izby
Reprezentantów pokazuje powagę sytuacji. Kongres się boi, że prezydent popełni
katastrofalny błąd i narazi Amerykę na dramatyczne pogorszenie jej
strategicznej pozycji. Zdarzało się, że amerykańscy przywódcy krytykowali
NATO. Czynił to między innymi prezydent, były generał Dwight Eisenhower. Ale
krytyka zbyt niskich wydatków europejskich państw na zbrojenia nie powodowała,
że którykolwiek z nich przez ułamek sekundy flirtował z wyjściem USA z NATO.
Aż do Trampa. Kto wie, co przyjdzie mu do głowy jutro albo za miesiąc. Jeśli
wpisem na Twitterze mógł ogłosić wyjście amerykańskich sił z Syrii czy
Afganistanu, jeśli mógł zaskoczyć wszystkich, oświadczając, że doroczne manewry
amerykańsko-południowokoreańskie są zbędne, to dlaczego któregoś pięknego ranka
nie miałby na Twitterze napisać, że czas obecności Ameryki w NATO dobiegł końca?
Już sama deklaracja tej treści, nawet gdyby nie zakończyła się rzeczywistym
rozwodem, miałaby fatalne następstwa.
Koniec NATO -
trudno byłoby sobie wyobrazić większy triumf Rosji. Od Stalina przez Breżniewa
po Putina było to największe marzenie przywódców na Kremlu. Niebezpieczeństwo
jest bardzo realne. Jak napisał kilka dni temu Alexander Vershln były ambasador
USA w Rosji, Korei Południowej i przy NATO oraz były zastępca sekretarza generalnego
NATO, za prezydentury Trampa Ameryka abdykowała w praktyce przywództwa i
odrzuciła globalizm. A niepokojących znaków jest coraz więcej.
Kilka dni temu Trump
wycofał USA z podpisanego 32 lata temu przez Moskwę i Waszyngton traktatu INF,
który zakazywał produkcji i rozmieszczania rakiet jądrowych średniego
zasięgu. W reakcji Putin zapowiedział przyśpieszenie ich produkcji. Jest
jeszcze Iran i planowana w Warszawie nieszczęsna konferencja jemu poświęcona.
Według poważnych autorów, w tym Davida McKeana z German Marshall Fund, Tramp
zbliża się do decyzji o wojnie z Iranem. Czy władze RP zdają sobie sprawę z
tego, w jakim dokładnie przedsięwzięciu uczestniczą? Bo nawet jeśli wojny nie
będzie, to konflikt między USA a Unią Europejską w sprawie Iranu już jest.
Brexit, wybór
Trampa, przejęcie władzy we Włoszech przez pupila Putina, Salviniego,
autorytarny kierunek władz w Polsce i na Węgrzech, wojna dyplomatyczna między
Francją a Włochami - lista zwycięstw Putina, a przynajmniej dobrych
wiadomości dla niego, jest coraz dłuższa. Tym większa waga wyborów
europejskich, które mogą powstrzymać nacierających na kontynencie populistów,
i tegorocznych wyborów w Polsce, które mogą być wielkim ciosem dla populizmu i
w Polsce, i w Europie.
Tak, Polacy
potrzebują Unii, ale Unia i Europa w równym stopniu potrzebują europejskiej,
wygrywającej z populizmem Polski. To byłby cios dla Trampa, Putina i jego podopiecznych,
Salviniego czy Le Pen.
Donald Tramp
powinien być 1 września na Westerplatte. Tam najlepiej widać, jakie są skutki
nacjonalizmów, egoizmu przywódców i braku sojuszu, który chroniłby zachodnie
demokracje.
Tomasz Lis
Ile Macrona w Biedroniu
Sympatycy lidera
Wiosny próbują go porównywać z francuskim przywódcą. Czy słusznie?
Prezydent Francji w ostatnich miesiącach
nie ma dobrej prasy. Jego wizerunek został mocno nadszarpnięty na skutek buntu
„żółtych kamizelek”. Mylą się jednak ci, którzy już teraz skazują jego
prezydenturę na niepowodzenie - Emmanuel Macron ma duże szanse na odzyskanie
inicjatywy. Bez względu na to, jaka będzie jego przyszłość, nie ulega
wątpliwości, że sukces w wyborach prezydenckich w 2017 r. kompletnie zmienił
krajobraz polityczny nad Sekwaną i nie tylko w Polsce wzbudził tęsknotę za
nowym charyzmatycznym liderem, który przyniesie odnowę życia publicznego.
Niektórzy bardzo
chcą zobaczyć w Robercie Biedroniu polskiego Macrona, a w jego Wiośnie - En
Marche! (Naprzód!), czyli pospolite ruszenie, z którym francuski polityk
wyruszał w drogę prowadzącą do prezydentury. Moim zdaniem to jednak mało trafne
porównanie. Różnice są oczywiste, a analogie raczej pozorne.
Macron i Biedroń
unikają sytuowania się na osi prawica-lewica.
W kampanii prezydenckiej Macrona zasadniczy podział
polityczny społeczny dotyczył zwróconych ku przeszłości obrońców status quo zwolenników
reform, które przyniosą Francji postęp. Także Biedroń próbuje nie definiować
swojego ruchu jako lewicy; określa go jako postępowy i nowoczesny. W istocie
jednak występuje fundamentalna różnica pomiędzy politycznym usytuowaniem
Macrona i jego partii na francuskiej scenie politycznej a miejscem, które
próbuje na naszej scenie zająć lider Wiosny.
Macron pierwsze znaczące poparcie uzyskał
od osobistości politycznych należących do reformatorskiego skrzydła Partii
Socjalistycznej. Było to środowisko najbliższe jego poglądom.
W swej kampanii zmierzał jednak do centrum i po osiągnięciu
prezydentury premierem mianował polityka wywodzącego się z prawicy. W rządzie
na ważnych stanowiskach znaleźli się znani politycy prawicy i centrum. Nie
ulega wątpliwości, że prezydent ulokował się w centrum spektrum politycznego i
takie miejsce zajmuje jego partia w Zgromadzeniu Narodowym.
Sprzyjały mu
okoliczności. Nieudana prezydentura jego poprzednika Franęois Hollande'a doprowadziła
do głębokiego kryzysu Partii Socjalistycznej i wystawienia przez nią w wyborach
prezydenckich kandydata o poglądach zbliżonych do skrajnej lewicy. Franęois
Fillon, kandydat prawicy, był faworytem wyborów. Pozycję tę stracił w wyniku
zarzutów fikcyjnego zatrudniania żony i dzieci jako asystentów parlamentarnych.
Marine Le Pen, z awanturniczym planem wystąpienia Francji ze strefy euro, była
nie do przyjęcia dla zdecydowanej większości Francuzów. Podobnie jak Jean-Luc
Meienchon - utalentowany, ale niezwykle demagogiczny kandydat skrajnej lewicy,
wielbiciel Chaveza, skłonny do podjęcia dyskusji dotyczącej rewizji granic w
Europie.
Macron miał
szczęście. Wykorzystał kryzys głównych partii prawicy i lewicy. Po raz
pierwszy w historii V Republiki - której system wyborczy sprzyja polaryzacji na
prawicę i lewicę - doprowadził do władzy centrum. Jest stanowczo zbyt wcześnie,
aby prognozować, czy mamy do czynienia z wyjątkiem od reguły, może jedynie
efemerydą, czy też trwałą przebudową układu sił politycznych we Francji.
Robert Biedroń wcale nie sytuuje się w
centrum. Hasła przez niego głoszone umiejscawiają go na dość radykalnej lewicy.
W obecnych polskich realiach postulaty wprowadzenia aborcji
na życzenie, usunięcia nauczania religii ze szkół i zrównania praw małżeństw
jednopłciowych z dwupłciowymi mają charakter radykalny, a próba ich realizacji
musi prowadzić do bardzo głębokiego światopoglądowego, ideologicznego i - w
konsekwencji - politycznego konfliktu w naszym kraju. Zapewne najgłębszego z dotychczasowych.
I moim zdaniem bardzo szkodliwego dla Polski.
Mocną stroną
Macrona był program ekonomiczny (oceniany przez ekspertów jako najbardziej
dojrzały; obok programu Fillona) oraz wizja Europy. W sprawach ekonomicznych
Biedroń mówi tylko o wydatkach. Unika wskazania źródeł ich finansowania.
Zdaniem poważnych ekspertów obietnice Biedronia są bardzo kosztowne i mało
realistyczne. O jego wizji Europy wiemy tylko, że jest proeuropejska. To
zdecydowanie za mało. Programowe przemówienie lidera, który nic nie mówi o
polityce zagranicznej, zwłaszcza w sytuacji, gdy polityka obecnego rządu
wprowadziła nas w tej dziedzinie w poważne tarapaty, z pewnością nie świadczy o
poważnym traktowaniu zarówno zwolenników, jak i opinii publicznej.
Macrona i Biedronia zasadniczo różnią więc
usytuowanie na scenie politycznej i rozłożenie akcentów programowych. Czy
istnieje jakieś podobieństwo w osobowościach i metodzie sprawowania
przywództwa? Tu odpowiedź jest trudniejsza.
Jedno jest pewne:
ważnym, a może najważniejszym źródłem kłopotów Macrona było samotne sprawowanie
władzy i nieumiejętność stworzenia zwartej ekipy, której zdanie poważnie brałby
pod uwagę. Hollande pozostawił po sobie obraz polityka, który chce być zwyczajnym
Francuzem, ale w oczach rodaków okazał się słabym przywódcą. Macron od początku
budował wizerunek lidera, który ma wielką władzę i umie sam podejmować nawet
najtrudniejsze decyzje. Gdy po zwycięskiej II turze kroczył dziedzińcami Luwru
na spotkanie ze swymi zwolennikami przy dźwiękach „Ody do radości",
odniosłem wrażenie, że chce przypominać energicznego I konsula, młodego
Bonapartego. Świadomie rezygnował z rozkładania odpowiedzialności na premiera i
rząd, co w pełni umożliwia konstytucja V Republiki, w której premierzy -
zgodnie z określeniem Lecha Wałęsy - gdy wymagają tego okoliczności, pełnią
funkcję „zderzaków”. Dopiero w czasie kryzysu „żółtych kamizelek” Macron
wysunął na pierwszą linię premiera Edouarda Philippe a. Czy nauczy się grać
bardziej zespołowo i uważniej słuchać? Na pewno ma szansę. Wydaje się, że
stopniowo odzyskuje inicjatywę.
Co wiemy o Robercie Biedroniu? Widzimy jego
duże ego, chęć skupienia uwagi, przede wszystkim na sobie. Czy umie słuchać?
Czy ma ekipę, z której zdaniem się liczy? Z mojej perspektywy - obserwatora o
poglądach całkowicie odmiennych od lidera Wiosny nie sposób odpowiedzieć na to pytanie. Na razie porównywanie
go z Macronem po prostu mnie śmieszy. To politycy zupełnie innego formatu i
radykalnie różnych kompetencji.
Aleksander Hall
Najpierw Polska
Polska i USA wymawiane są dziś jednym tchem
jako organizatorzy konferencji dotyczącej Bliskiego Wschodu, w Warszawie
przeważa jednak chyba sceptycyzm. Są entuzjaści, głównie po stronie władzy, „to
wyraz uznania - mówią - wstaliśmy z kolan, liczymy się w świecie, przyjadą
wielcy gracze”, a 1 września, na obchody rocznicy wybuchu drugiej wojny
światowej, ściągniemy Trumpa i Putina. Tym, że nie zaproszono Iranu, a Palestyńczycy
i inni odmówili, raczej się nie chwalimy. Nie brak zatem wątpliwości, czy aby
nie jest to wyraz uległości wobec USA, klientelizmu, danina w zamian za parasol
amerykański i rosnącą obecność militarną Stanów w naszym kraju. Ciekawie, czy
i kto przed nami odmówił przysługi Amerykanom, ceniąc wyżej poprawne stosunki z
Iranem, który nazywa konferencję „hańbą” i „antyirańskim cyrkiem”.
Niedawno w
dzienniku „Rzeczpospolita” czytaliśmy, że Polska jest „bazą USA na flance
wschodniej”. „Nasz kraj stanie się centrum amerykańskiej aktywności wojskowej w
regionie, swego rodzaju regionalną bazą operacyjną dla sił zbrojnych USA” -
zapewnia na łamach tej gazety szef gabinetu prezydenta prof. Szczerski. „Już
teraz - informuje dalej „Rzeczpospolita” - nad Wisłą stacjonuje 4,3 tys. żołnierzy
amerykańskich, to czwarty kontyngent w Europie”. Przepustek im chyba nie dają,
bo na ulicach Warszawy nie uświadczysz żołnierza amerykańskiego albo się tak
świetnie maskują. Ja bym chętnie zaprosił Amerykanina do domu, ale niekoniecznie
wiceprezydenta Pence’a, który ma opinię dewota.
Bliskie związki z
najważniejszym sojusznikiem nie są przez nikogo poważnego kwestionowane, ale to
jeszcze nie jest panaceum i nie zmusza nas do bezwarunkowej uległości. Są
problemy, których nawet żołnierze amerykańscy nie rozwiążą. Paul Taylor,
ekspert międzynarodowego think tanku Friends of Europe w Brukseli, pisze:
„Bezpośrednia rosyjska agresja nie jest jedynym, a nawet najbardziej
prawdopodobnym z zagrożeń stojących przed Polską. Warszawa musi skupić się na
szeregu innych wyzwań, takich jak rozpad struktur państwowych na Ukrainie i
ryzyko niekontrolowanego napływu imigrantów, w tym grup zbrojnych (...). W
długiej perspektywie największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa ekonomicznego
i politycznego Polski są (czytajcie, czytajcie! - Pass.) pogarszające się
stosunki z UE. Naprawę polskiej polityki bezpieczeństwa należy zacząć od
rozwiązania sporu z Unią dotyczącego niezależności sądownictwa, odbudowy
stosunków z Berlinem i Paryżem (zwłaszcza przez porzucenie roszczeń reparacji
wojennych wobec Niemiec), aktywnego uczestnictwa w europejskich
przedsięwzięciach obronnych i przemysłowych oraz poszukiwania, wspólnie z
sojusznikami, nowych sposobów na wzmocnienie strategii odstraszania NATO na wschodniej
flance bez rozmieszczania tam stałej bazy wojsk USA”.
Polska postępuje
dokładnie odwrotnie. Krzysztof Płomiński, były ambasador w Iraku i w Arabii
Saudyjskiej, uważa, że Polska nie powinna odmawiać zorganizowania konferencji.
„Uczciwie trzeba powiedzieć, że w momencie, kiedy taka propozycja przyszła,
odrzucenie jej byłoby nieuzasadnione i szkodziłoby polskim interesom. Także
interesom na Bliskim Wschodzie, bo takie tam mamy i to rozległe” - mówi w rozmowie
z „Przeglądem”. Konferencja nie jest w stanie wiele zmienić w bliskowschodniej
sytuacji, ważne jednak, by do istniejących problemów nie dołożyła nowych - dodaje.
Nie są to
oczekiwania wygórowane. Zdecydowanie odmienny punkt widzenia prezentuje prof.
Roman Kuźniar, ceniony politolog i doświadczony dyplomata, znany z trzeźwości
w ocenie stosunków z USA. Swojego czasu Kuźniar ustąpił ze stanowiska w MSZ na
tle różnic w sprawie zaangażowania Polski w wojnę w Iraku. Takie decyzje
należą w Polsce, gdzie ludzie kurczowo trzymają się stanowisk, do rzadkości. W
dodatku historia przyznała mu rację. Prezydent Bush, generał Powell, minister
Rumsfeld, znany jastrząb Wolfowitz i inni wyprowadzili Stany oraz niektórych
swoich sojuszników (w tym Polskę) w pole. Dlatego amb. Płomiński „ma nadzieję,
że nasze doświadczenia irackie nie poszły całkowicie w niepamięć”.
Natomiast prof.
Kuźniar nie owija w bawełnę. - Nie ma żadnego dobrego uzasadnienia dla
organizowania tego rodzaju konferencji w Warszawie. Nie jesteśmy żadnym
istotnym graczem w tamtej części świata. „Zlecenie z Waszyngtonu”, którego
wykonania podjął się „dumny rząd PiS”, nie jest niewinne. Wpisuje się w
niedobrą tradycję działania w cudzych interesach. Zdaniem prof. Kuźniara
warszawska konferencja „może służyć” międzynarodowej legitymizacji do użycia
siły. Podejście jednostronne, siłowe, nie może przynieść nic dobrego.
Klientelizm wobec rządu Trumpa, brak
rzetelnej diagnozy bezpieczeństwa w regionie oraz zadziwiająco krótka pamięć -
to wszystko Kuźniar zarzuca rządowi w Warszawie. I ostrzega: „Kiedyś będziecie
się tego wstydzić”. Tytuł jego artykułu w „Rzeczpospolitej” mówi sam za
siebie: „Polski klientelizm”. Polska dyplomacja wymaga wirtuozerii. Jak być
faworytem Stanów Zjednoczonych w regionie i nie robić tego kosztem coraz
gorszych stosunków z Unią Europejską, Chinami i Rosją - oto jest pytanie.
Wymaga to bardzo zręcznej polityki i wytrawnej dyplomacji. Nie jest to
specjalność obecnego rządu. Prezydent Duda, prezes Kaczyński, który witał z
kwiatami premier Szydło po jej klęsce w Brukseli, ministrowie Waszczykowski
(1:27) i Czaputowicz (Tusk nie był kandydatem polskim), prof. Szczerski
(polityka zagraniczna przed 2015 r. była w ruinie) - ci ludzie nie potrafią
tańczyć na linie.
Żeby nie było
wątpliwości: „I love America”. Zawdzięczam jej bardzo wiele - po wojnie
chodziłem do amerykańskiej szkoły w Berlinie, dwa lata studiów (Princeton
1963 i Harvard 1980), cztery lata pracowałem jako miejscowy dziennikarz w
Bostonie, łącznie spędziłem tam siedem lat. Poznałem wspaniałych ludzi, siedziałem
w areszcie w Missisipi (patrz POLITYKA 1963) i na kanapie w Gabinecie Owalnym
prezydenta Busha, który udzielał nam wywiadu. Przetłumaczyłem kilka książek i
wiem, że „America First” to znaczy „Najpierw Polska”.
Daniel Passent
Tonga Tonga!
Powiedzieć, że patrzyliśmy tępo przed
siebie, to nic nie powiedzieć. Po dwóch tygodniach ferii zimowych z umiłowanymi
potomkami (narty plus objazdówka teutońskiej strefy kulturowej) powróciliśmy
szczęśliwie do domu, położyliśmy aniołki i zaczęliśmy oglądać na Netflixie
serial kryminalny „Berlińskie psy”. Chyba jest bardzo dobry, ale o tym przekonamy
się, jak zejdzie z nas to otępienie i zabierzemy się do pierwszego odcinka
jeszcze raz. Na razie cieszymy się: na powrót do pracy, żeby wreszcie trochę
odpocząć.
Uboczny skutek
intensywnej pracy rodzicielskiej na wychodźstwie był taki, że prawie nie
wiedzieliśmy co się dzieje w Polsce i na święcie. Zwłaszcza to pierwsze -
bezcenne. Przez pierwsze dni próbowałem jeszcze odpowiadać na co ważniejsze
e-maile, ale potem stwierdziłem, że chrzanić to, jak ktoś ma naprawdę coś
bardzo ważnego, to mnie dorwie po powrocie. Rozumowanie poprawne, choć czasem
ryzykowne, jak się przekonałem już dawno temu podczas kręcenia programu „Agent”
w Portugalii.
Byliśmy w jakimś
malowniczym miasteczku, ekipa nagrywała zawodników, a pan prowadzący, czyli
Wasz ulubiony felietonista, nie miał nic do roboty. Szefowa produkcji Ewa Leja
zaproponowała więc, bym przycupnął w sennej kawiarence, zamówił sobie porto albo
Kawę (och, cóż za piekielnie trudny wybór!), a jak skończą zdjęcia, to mnie
zgarną. Minęła jedna godzinka, minęła druga i chyba jeszcze kolejna, trochę
straciłem poczucie czasu, ale się nie przejmowałem, bo książkę miałem wciągającą,
zapasy porto raczej nieograniczony, a to co najważniejsze, wiedziałem
doskonale, że przecież bez prowadzącego nie pojadą dalej. Tak mi się
przynajmniej wydawało.
Zadzwonił telefon.
Ewa. „Gdzie jesteś?”. „No tam, gdzie mnie zostawiłaś”. Po chwili ciszy wiele
skrzydlatych słów wyfrunęło zza zagrody zębów pani producentki, gdyż dzwoniła
już z kolejnego planu, o jakieś 100 kilometrów dalej, hen, hen za górami i w
tym dokładnie momencie mieli zaczynać zdjęcia ze mną. Czyli może jednak coś
mnie ominie przez te ferie, ale stan półodłączenia wart wiele.
Kiedy już zajrzałem
do sieci, wzrok mój przykuł tekst o wyspiarskim Królestwie Tonga, które wskutek
zerwania podwodnego światłowodu na 13 dni (ferie!) zostało pozbawione
Internetu. Były skutki poważne: brak leków, przekazów finansowych od rodzin,
niemożność jakichkolwiek rezerwacji, w tym pokoi hotelowych, nieczynne banki
i bankomaty. Ale z drugiej strony nagle wszyscy mieli mnóstwo czasu. Bary pełne
były od rana imprezujących i integrujących się ludzi. Wszelki ruch z Facebooka,
Instagrama, Twittera, WhatsAppa etc. przeniósł się do starej, poczciwej
rzeczywistości. Ludzie lgnęli do siebie, chcieli gadać. Jak w tych nie tak
częstych knajpach, które wywieszają informację: „Nie mamy wi-fl. Rozmawiajcie
ze sobą”. Budzi mój uśmiech (czasem kwaśny, bo akurat ko-niecz-nie muszę
sprawdzić coś w sieci) na równi z deklaracją wywieszoną w restauracji w rzymskiej
dzielnicy Trastevere: „Jesteśmy przeciwko wojnie i menu turystycznemu”.
Tonga Tonga w
wersji ultra pamiętam z dzieciństwa. Stan wojenny znaczy. Zaczęło się niefajnie
bo przez pierwsze dni chodziłem z rodzicami po Warszawie od mieszkania do
mieszkania, żeby sprawdzić, kogo aresztowali. Było mroźno i śnieżnie, dokuczał
mi dotkliwy ziąb, chciałem wracać do domu, a tu jeszcze trzeba sprawdzić
Janka, Michała, Piotrka i Józka. Młodzieży przypominam, że wyłączono telefony,
więc opcja dzwonienia odpadała. Ale kiedy już wiadomo było, kto siedzi, kto
się ukrywa, a kto nadal na (względnej) wolności, zaczęło się zupełnie
fantastyczne życie towarzyskie moich rodziców i ich znajomych. Wczesna godzina
milicyjna powodowała, że ludzie non stop zostawali u siebie na noc. Brakowało
miejsc do spania, goście walili się na podłogę, z perspektywy swoich 13-14 lat
byłem absolutnie zachwycony tym, co widziałem i słyszałem: jedną wielką,
niekończącą się wspólnotą umysłów, serc i poczucia humoru.
Nasz mazurski dom
położony jest w kotlince. Zasięgu prawie nie ma, a jak pada deszcz, śnieg albo
z łąk spełza mgła, to na bank nie ma. Czasem żeby zadzwonić, musimy wyjść na
pobliską górę, co w listopadzie przy zawiei nie jest najmilszą chwilą dnia. Po
internety, żeby popracować, jeździmy niekiedy i kilka kilometrów, ale świadomie
nie postawiliśmy żadnego masztu. Mówiąc krótko, nasza podświadomość woła: o
Tonga, Tonga!
Marcin Meller
Tejps
Bartek Węglarczyk swoim wpisem na Facebooku
przypomniał mi o jednym z najlepszych filmów, jakie w życiu widziałem -
„Rozmowa” Francisa Forda Coppoli z 1974 roku. Wybitny specjalista od
inwigilacji zostaje wynajęty do nagrania rozmowy dwójki ludzi w tłumie
spacerowiczów. Z gwaru i szumu miasta musi wydobyć to, co interesuje
zleceniodawcę. Za pomocą mikrofonów przypominających pistolety, którymi ze
znacznej odległości celuje się w usta osób poruszających wargami, wyłuskuje
dźwięki. Ogarnięty obsesją przenika przez miejskie hałasy, cofa je, przewija,
dociera do strzępków sylab, słów, z których powoli wyłania się szokująca
treść. Nie opowiem Wam, jaka, bo film (dreszczowiec) zasługuje na bezwzględne
obejrzenie nawet po latach. Choćby kuszący widok małych i wielkich
magnetofonów szpulowych z szamoczącymi się strzałkami mierników, migoczącymi
lampkami - aż mam gęsią skórkę na samo wspomnienie.
Grałem kiedyś w zespole, którego lider niby
przypadkiem zostawiał w garderobie włączony magnetofon i wychodził. Gdy to
zauważyłem, natychmiast poszedłem do niego, wcisnąłem przy nim klawisz „stop” i
zapytałem: „Po jaką cholerę nas nagrywasz?”. Z niewielkim tylko rumieńcem odparł: „Chcę wiedzieć, co się w
kapeli dzieje. Jakie macie problemy, może w czymś komuś i trzeba pomóc”. Ja na
to; „To nas zapytaj wprost”. Zaśmiał się i nie tracąc rezonu, odparł: „To nie
to samo. Szef kapeli musi wiedzieć, co się szykuje naprawdę, jakieś zarzuty,
plotki, wiesz, wiedzieć takie rzeczy to podstawa w tym fachu”. Nigdy tych taśm
nie użył. Dla mnie to była przerażająca lekcja, z której nigdy nie skorzystałem.
Potajemne nagrywanie ludzi uważam za obrzydliwość.
W zespole Perfect
taśmy odgrywały magiczną rolę. Nagrywaliśmy każdy koncert. To nas trzymało przy
życiu. Każdego wieczora po koncercie wracaliśmy do hotelu, siadaliśmy na
podłodze korytarza i z kubkami herbaty w dłoniach odsłuchiwaliśmy z detalami
calutkie dwie godziny występu. Mówiliśmy sobie co kto schrzanił, kto zagrał
wspaniale, to nam dawało paliwo do lepszego grania. Wszystkie zespoły powinny
tak robić, choćby nie wiem co. Gdy po roku przestaliśmy odsłuchiwać, kapela
zaczęła się sypać.
W życiu kilkakrotnie
odebrałem od przyjaciół telefony, w trakcie których słyszałem charakterystyczne
pikanie. Obowiązkowy w nagrywarkach telefonicznych sygnał informujący
nagrywanego, że urządzenie jest włączone.
Natychmiast przerywałem rozmowę i pytałem, dlaczego to robią.
Żeby nie wiem jak się tłumaczyli, przyjaźń zamarzała. Nie robi się takich
rzeczy w przyjaznym celu.
Moja dawna
przyjaciółka, profesjonalna dziewczyna lekkich obyczajów, wyjaśniła mi kiedyś,
jak to się dzieje, że ma względny spokój z obyczajówką. Nigdy jej nie
przeganiali z luksusowych hoteli. Raz na jakiś czas musiała wziąć wskazanego
klienta do wskazanego pokoju i w przerwie między uniesieniami wchodzić z nim w
plotkarskie mowy w rodzaju: „A czym się zajmujesz? A ciężka to praca?”. Byli
to zagraniczni biznesmeni, przedstawiciele handlowi rożnych branż, przyjeżdżali
do Polski na negocjacje i w ramionach pięknej blondynki spowiadali się ze swoich
zamiarów. Wiedziała, są ukryte mikrofony. Nigdy nic jej nie spotkało z tego
powodu. W jednym z bydgoskich hoteli zmieszana recepcjonistka skierowała mnie
do pokoju w zupełnie przeciwległym końcu budynku niż resztę ekipy. Gdy
zapytałem dlaczego, zmieszała się jeszcze bardziej. Zażartowałem, że pewnie są
w tym pokoju podsłuchy, a ona dyskretnie mi dała głową znak, że tak. Rozłożyłem
się na fotelach w holu głównym, czym wywołałem niemałą konsternację. W końcu
dali mi pokój obok kumpli. Po latach dowiedziałem się, że w tamtym przez ścianę
była cała esbecka centrala podsłuchowa.
Przełomem stał się
Michnik z Rywinem. Okazało się, że niewielkim urządzeniem z kieszeni można
nagrać coś takiego, co obali rząd, ale trzymać to w sejfie miesiącami, czekając
na okazję. Intencja nie była zła - sam miałem pokusy różne, kiedy młode
złodziejaszki wystawały na klatce schodowej budynku, w którym mieszkałem, omawiali
rabunki i dilowali narkotykami, potem zapobiegli kradzieży mojego samochodu i
mi przeszło. Ale wykonanie Michnika - wątpliwe.
Internet ośmielił
szubrawców. Technologia okazała się szpiclem powszechnym. Dziś strzeżony
niczym pancernik szef szemranej organizacji zostaje nagrany komórką przez
krewniaka i puszczony w sieci. Strach rozmawiać z żoną. Zajrzyjcie do solniczki
i zbadajcie każdą frytkę, bo kto wie, co tam siedzi. Najlepiej nie rozmawiać w
ogóle.
Zbigniew Hołdys
Wiosna politologów
Obok celebrytów w różnych telewizjach
pojawiła się nowa grupa zawodowa, umownie nazywana politologiczna. Kto to jest
politolog? Pomijając wykształcenie, i zwykle bardzo poważny mądrala, z
akademicką wiedzą, zagłębiony w badaniach i oderwany od rzeczywistości. Nie
ironizując, ich podstawowym problemem jest próba mędrkowania na temat sytuacji
politycznej w kraju, w którym prawica jest lewicą, lewica jest prawicą, a
-centrum jest prawicą, ale ma lewicowe skrzydła. Tego nie ogarnie nikt
przeciętny, a co dopiero politologicznie wykształcony.
Odbija się to
również na tzw. elektoratach odpowiednio zniechęconych przez media do rzeczywistego
udziału w życiu politycznym. Polski politolog w tej sytuacji zostaje sam na sam
ze swoją mądrością i bagażem wiedzy. Winą za nietrafione analizy obciąża nas
niezdecydowanych wyborców, bezradnych wobec wojny polsko-polskiej, powtarzających
się, bełkoczących politycznych rozmówców i braku nadziei na zmianę jakości tej
niby - debaty.
Doszedł kolejny
kłopot. Wiosna Roberta Biedronia. Kolejny powiew politycznej radości, kultury
wypowiedzi i optymizmu młodych twarzy prowadzonych przez świetnego lidera mówcę.
Ani polski politolog, ani polityczni wyjadacze zwalczających się partii nie są
w stanie zrozumieć, że Biedroń założył drugą Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Bez względu na to, czyjego obietnice są realne, jest dla milionów wyborców,
zwłaszcza młodych, ogromną szansą na zmianę jakości życia politycznego, Nie
dziwię się, że Wiosna przynajmniej na razie, do czasu poznania swojej realnej
siły, nie marzy o koalicjantach, których większa część Polaków ma po prostu dosyć.
Jeżeli Robert Biedroń nie zamieni swojego wdzięku na narcyzm, jeżeli nie
popełni błędów Ryszarda Petru i indywidualności Z Nowoczesnej, może się stać
realną siłą polityczną, która zadecyduje o nowym kształcie parlamentu. Tak mi
podpowiada mój obywatelski nos.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz