niedziela, 17 lutego 2019

Powrót na bazar


Zamykanie sklepów w niedziele pomaga najsilniejszym, a dobija słabych. Pomysł Solidarności i PiS niszczy drobny handel rodzimy, za to okazał się wspaniałym prezentem dla zagranicznych dyskontów.

Cezary Kowanda

Pan Paweł od lat prowadzi mały sklep spożywczy na jednym z peryferyjnych warszawskich osiedli. Należy do grupy tzw. nie­zależnych, czyli tych, którzy nie przyłączyli się do żadnej sieci franczyzowej i nie przejęli cudzego logo. Rok temu był pełen nadziei, bo politycy PiS obiecywa­li, że ograniczenie niedzielnego handlu takim małym biznesom jak jego bardzo pomoże. Kiedy bowiem zamknięte zosta­ną dyskonty, super- i hipermarkety, on nie będzie mógł się opędzić od klientów.
   Pierwsze tygodnie po wprowadzeniu zakazu rzeczywiście nie były najgorsze. Pogoda była piękna, więc po napoje, lody i przekąski przychodziło sporo osób. Jed­nak gdy tylko pogoda się zepsuła, niedziel­nych klientów wyraźnie ubyło. Więc choć pan Paweł sam stawał za ladą w niedzielę, w kasie było już coraz mniej pieniędzy. Gorzej, że obroty zaczęły spadać także w pozostałe dni tygodnia, a najbardziej w piątki i soboty.

Klienci bez ogródek przyznają, że uważniej niż kiedyś planują za kupy
i kupują na zapas w dyskontach. Bo tam jest taniej, a do tego roi się od promocji, o których informują zmasowane kampa­nie reklamowe w telewizji. Według danych Instytutu Monitorowania Mediów Lidl wy­dał na reklamę w ubiegłym roki. ponad 600 mln zł, a Biedronka kolejne prawie 270 mln zł.
   Pan Paweł oczywiście mógł na tę ofensy­wę marketingową tylko bezradnie patrzeć. Nic dziwnego, że poczuł się oszukany, po­dobnie jak wielu innych właścicieli małych sklepów. Zakaz, który miał mu pomóc, za­czął szkodzić. Zyski wyparowały, a niedługo mogą pojawić się straty. Dziś zastanawia się, czy poddać się, czy jeszcze walczyć. W podobnej sytuacji jest wielu innych.
   Wciąż mamy najwięcej sklepów spo­żywczych w Europie - ok. 100 tys. Jed­nak w tym roku może zniknąć kolejnych 5 tys. małych punktów, według analizy firmy Euromonitor International. Oczywi­ście handel nie znosi próżni, więc na ich miejsce pojawi się prawie 2 tys. nowych sklepów, głównie dyskontów i supermar­ketów. Fachowo nazywa się to konsolida­cją albo usieciowieniem. Ten proces trwa w Polsce co prawda od lat, ale za sprawą niedzielnej rewolucji, zamiast wyhamo­wać, jeszcze przyspieszył.
   Obserwacje drobnych przedsiębiorców jak pan Paweł potwierdzają dane publi­kowane co miesiąc przez firmę badawczą CMR i Polską Izbę Handlu, zrzeszającą łącznię 30 tys. sklepów o powierzchni do 300 m kw., nazywanych fachowo , małoformatowymi. - Sprzedaż w takich punktach rosła w październiku, listopa­dzie i grudni u 2018 r. wolniej niż w tych sa­mych miesiącach rok wcześniej. A przecież nie mieliśmy pogorszenia koniunktury. Je­dyna istotna zmiana to niedzielne ograni­czenie handlu. W najmniejszych sklepach, otwartych zgodnie z ustawą w niedziele, sprzedaż tego dnia czasem nawet trochę się zwiększa, ale to nie rekompensuje strat z innych dni. zwłaszcza piątków i sobót W szczególnie złej sytuacji są właściciele sklepów nieco większych, którzy muszą je w niedziele zamknąć. Oni w inne dni są w stanie odrobić najwyżej połowę utraco­nych obrotów. Tymczasem dyskonty na nie­handlowej niedzieli tracą znacznie mniej, bo dzięki promocjom i reklamie znacznie zwiększyły sprzedaż w piątki i soboty. Moż­na powiedzieć, że wychowały sobie klien­tów i nauczyły ich, gdzie i kiedy robić zaku­py - podkreśla Maciej Ptaszyński, dyrektor generalny Polskiej Izby Handlu.
   Potwierdzają to opublikowane niedaw­no wyniki Jeronimo Martins, właściciela Biedronki, mającej już 2,9 tys. sklepów w całej Polsce. Roczne obroty giganta przekroczyły po raz pierwszy granicę 50 mld zł. Portugalczycy przyznają, że bez niedzielnego zakazu ich wyniki byłyby jeszcze lepsze, ale i tak nie mają powo­dów do narzekań. Sprzedaż wzrosła im w ubiegłym roku o prawie 6 proc., a gdyby nie uwzględniać nowych punktów, o pra­wie 3 proc. Bywało lepiej, ale to przecież giganci, jak Biedronka, mieli według PiS zapłacić najwyższą cenę za zamknięte nie­dziele. Dlaczego tak się nie stało?
   - To żadna niespodzianka. Identycznie było na Węgrzech po wprowadzeniu po­dobnego zakazu. Jeśli najsilniejszych gra­czy postawimy pod ścianą, wykorzystają wszystkie możliwości obrony. Dyskonty, takie jak Biedronka i Lidl, zastosowały cały arsenał dostępnych środków - promocje, rozwój marek własnych, kampanie rekla­mowe, twarde negocjacje z dostawcami. A dodatkowo znacznie podniosły pen­sje pracownikom, czym jeszcze bardziej utrudniły życie małym sklepom - mówi Maria Andrzej Faliński, wieloletni szef Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybu­cji, a teraz prezes stowarzyszenia Forum Dialogu Gospodarczego.

W małe sklepy uderza nie tylko nowy niedzielny porządek, ale też rosnące koszty pracy. Ich właściciele nie są w stanie podnosić wynagrodzeń tak szybko, jak liderzy rynku, i nie zaoferują pracowni­kom dodatkowych benefitów. Nic dziwne­go, że coraz więcej drobnych handlowców nie widzi dla siebie przyszłości w branży. Mogą się tylko pocieszać, że nie są osa­motnieni w kłopotach. Wcale nie jest bo­wiem tak, że wszyscy duzi rosną w siłę.
   Także wśród gigantów sytuacja jest bar­dzo różna. Kto ma kłopoty, ten najchętniej tłumaczy trudną sytuację niedzielnymi ograniczeniami. Na przykład Tesco, sieć hiper- i supermarketów, która, inaczej niż właściciela Biedronki, szybko się w Pol­sce kurczy. Sprzedaż Tesco w Polsce spa­da. Brytyjczycy chcą zamknąć 32 sklepy i zwolnić 1.3 tys. osób. Jednak oni akurat niedzielą nie powinni się tłumaczyć, skoro ich bezpośredni konkurenci radzą sobie lepiej. Na przykład Carrefour w Polsce sprzedaż zwiększa.
   Obie sieci różniła od lat strategia rozwo­ju na naszym rynku. Tesco stawiało głów­nie na sklepy wolnostojące albo połączone z niewielkimi centrami handlowymi, pod­czas gdy Carrefour wolał lokować się w du­żych galeriach. To właśnie one, mimo nie­dzielnych ograniczeń, mają się dziś bardzo dobrze, na czym korzysta także francuska sieć, podczas gdy Tesco przegrywa z dys­kontami i mniejszymi supermarketami.
   Podobnie trudno niedzielami niehan­dlowymi wytłumaczyć dramatyczną sy­tuację Piotra i Pawła, który walczy o prze­trwanie. Jeszcze niedawno sieć, długi czas reklamująca się jako delikatesy czy su­permarket z lepszymi produktami, miała w Polsce 140 punktów. Dziś ich liczba spa­dła do nieco ponad 80, a już wkrótce skle­pów z tym logo będzie najwyżej 70. Piotr i Paweł wpadł w kłopoty na długo przed niedzielnymi ograniczeniami, bo wiele lo­kalizacji sklepów było nietrafionych, nie wypaliła franczyza, a do tego dyskonty za­częły wprowadzać do oferty coraz więcej produktów z wyższej półki, więc polska sieć straciła główny atut w walce o klienta z zasobniejszym portfelem.
   Są też tacy, którzy niedzielami w ogóle się nie przejmują i robią swoje. Polska firma Dino, która postawiła na klienta z mniej zasobnymi portfelem, rośnie w szalonym tempie i wkrótce otworzy ty­sięczny supermarket. Skupia się na małych i średnich miastach, siara się omijać duże metropolie I szuka dla siebie luk na rynku. Najbardziej znana sieć franczyzowa Żab­ka ma już 5,4 tys. punktów, a w tym roku otworzy kolejnych 600.
   Żabka jako jedyny z dużych graczy nie okazała się uległa wobec władzy i postano­wiła przechytrzyć posłów. Zrobiła użytek V niechlujnie napisanej ustawy, nakleiła na drzwiach swoich sklepów hasło „pla­cówka pocztowa” i wykorzystała fakt, że ma umowy z firmami kurierskimi na do - starczanie przesyłek. Zrobiła to wszystko zgodnie z przepisami i wjej sklepach mogą we wszystkie niedziele pracować osoby za­trudnione na etat. Na razie.
   W parlamencie trwa właśnie batalia o nowelizację ustawy ograniczającej han­del. Rząd chce, aby „placówkami pocz­towymi” były tylko prawdziwe poczty, za to Solidarność dorzuca swoje postulaty, których rok temu nie udało się jej przefor­sować. Związkowcy marzą o wcześniej­szym zamykaniu sklepów w soboty oraz o rozszerzeniu obostrzeń na wszystkie, nawet najmniejsze punkty franczyzowe. To oczywiście „lex Żabka”, bo propono­wane zmiany najbardziej zaszkodziłyby tej sieci. Tymczasem właściciel Żabki do PiS się przymila - współpracuje z fundacją ojca Rydzyka, sponsoruje galę tygodnika „Sieci”.
   Niedawno wyciekł dokument przygo­towany przez Biuro Analiz Sejmowych, który politycy PiS chcieli utajnić. Eksperci ostrzegają, że zaostrzanie niedzielnego za­kazu wywoła rosnący opór społeczeństwa, czyli pogorszy nastroje przed wyborami parlamentarnymi. Proponują, aby prze­myśleć jeszcze raz przepisy i rekomendu­ją pozostawienie rozwiązania z ubiegłego roku, czyli utrzymanie na stałe dwóch nie­dziel handlowych w miesiącu. Aby tak się stało, trzeba by ustawy nie zaostrzać, jak chcą sprzymierzeni z PiS związkowcy, ale wręcz ją liberalizować. Bo inaczej po jed­nej niedzieli handlowej w miesiącu (stan na ten rok), w przyszłym zakupy w więk­szych sklepach będzie można robić już tyl­ko w siedem wybranych niedziel, a pozo­stałe 45 zostanie objętych zakazem. Małe polskie sklepy ten ostatni etap „dobrej zmiany” zmiecie z rynku. Partia rządząca kombinuj, jak nie wpaść w pułapkę, któ­rą zastawiła na innych. Na razie prace nad nowelizacją wstrzymano.

Drobnych handlowców, których nie­handlowe niedziele doprowadziły do plajty, zapewne nie ucieszy fakt, że na ich krzywdzie zyskały koncerny paliwowe, głównie Orlen i Lotos. Według danych firmy badawczej Nielsen sprze­daż w sklepach na stacjach benzyno­wych wzrosła po wprowadzeniu zakazu aż o 30 proc. Kierowcy, którzy podróżują w niedzielę, chcąc zapłacić za benzynę, muszą ustawiać się w długich kolejkach do kasy razem z osobami, które kupiły bułki czy coś do jedzenia.
   Spekuluje się, że Orlen mógłby być cudowną bronią PiS w walce o repolonizację handlu. Jako największa polska fir­ma z ogromnymi zyskami, ma ogromny kapitał na ewentualne przejęcia. A chęt­nych do pozbycia się handlowego bizne­su przybywa.
   A co stanie się z rodzimymi małymi przedsiębiorcami, których sklepiki prze­stały na siebie zarabiać? Mogą wrócić do tego, co robili przed laty. - Czyli cofnąć się do epoki straganowej, na której czę­sto wyrośli, zanim zainwestowali w swój sklep. Nieprzypadkowo wciąż dobrze funkcjonuje sprzedaż w budkach, na ba­zarach. czy targowiskach. Tam. przychodzą klienci nie w poszukiwaniu najniższych cen, ale świeżych, naturalnych produktów, bo ufają sprzedawcom. A koszty działania są dużo niższe niż we własnym sklepie przy nieustannie rosnących czynszach. To może być jedyna możliwość dla wielu drobnych handlowców, którzy będą chcieli pozostać w branży - przewiduje Maria An­drzej Faliński.
Tego się po „dobrej zmianie” raczej nie spodziewali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz