Zamykanie sklepów w
niedziele pomaga najsilniejszym, a dobija słabych. Pomysł Solidarności i PiS
niszczy drobny handel rodzimy, za to okazał się wspaniałym prezentem dla
zagranicznych dyskontów.
Cezary Kowanda
Pan Paweł od lat prowadzi mały
sklep spożywczy na jednym z peryferyjnych warszawskich osiedli. Należy do grupy
tzw. niezależnych, czyli tych, którzy nie przyłączyli się do żadnej sieci
franczyzowej i nie przejęli cudzego logo. Rok
temu był pełen nadziei, bo politycy PiS obiecywali, że ograniczenie
niedzielnego handlu takim małym biznesom jak jego bardzo pomoże. Kiedy bowiem
zamknięte zostaną dyskonty, super- i hipermarkety, on nie będzie mógł się
opędzić od klientów.
Pierwsze tygodnie po wprowadzeniu zakazu rzeczywiście nie były
najgorsze. Pogoda była piękna, więc po napoje, lody i przekąski przychodziło
sporo osób. Jednak gdy tylko pogoda się zepsuła, niedzielnych klientów
wyraźnie ubyło. Więc choć pan Paweł sam stawał za ladą w niedzielę, w kasie
było już coraz mniej pieniędzy. Gorzej, że obroty zaczęły spadać także w
pozostałe dni tygodnia, a najbardziej w piątki i soboty.
Klienci bez ogródek przyznają,
że uważniej niż kiedyś planują za kupy
i kupują na zapas w dyskontach. Bo
tam jest taniej, a do tego roi się od promocji, o których informują zmasowane kampanie reklamowe w
telewizji. Według danych Instytutu Monitorowania Mediów Lidl wydał na reklamę
w ubiegłym roki. ponad 600 mln zł, a Biedronka kolejne prawie 270
mln zł.
Pan Paweł oczywiście mógł na tę ofensywę marketingową tylko bezradnie patrzeć.
Nic dziwnego, że poczuł się oszukany, podobnie jak wielu innych właścicieli
małych sklepów. Zakaz, który miał mu pomóc, zaczął szkodzić. Zyski wyparowały,
a niedługo mogą pojawić się straty. Dziś
zastanawia się, czy poddać się, czy jeszcze walczyć. W podobnej sytuacji jest
wielu innych.
Wciąż mamy najwięcej sklepów spożywczych w Europie - ok. 100 tys. Jednak
w tym roku może zniknąć kolejnych 5 tys. małych punktów, według analizy firmy
Euromonitor International. Oczywiście handel nie znosi próżni, więc na ich
miejsce pojawi się prawie 2 tys. nowych sklepów, głównie dyskontów i supermarketów.
Fachowo nazywa się to konsolidacją albo usieciowieniem. Ten proces trwa w
Polsce co prawda od lat, ale za sprawą niedzielnej rewolucji, zamiast wyhamować,
jeszcze przyspieszył.
Obserwacje drobnych przedsiębiorców jak pan Paweł potwierdzają dane
publikowane co miesiąc przez firmę badawczą CMR i Polską Izbę Handlu,
zrzeszającą łącznię 30 tys. sklepów o powierzchni do 300 m kw., nazywanych fachowo
, małoformatowymi. - Sprzedaż w
takich punktach rosła w październiku, listopadzie i grudni u 2018 r. wolniej
niż w tych samych miesiącach rok wcześniej. A przecież nie mieliśmy
pogorszenia koniunktury. Jedyna istotna zmiana to niedzielne ograniczenie
handlu. W najmniejszych sklepach, otwartych zgodnie z ustawą w niedziele,
sprzedaż tego dnia czasem nawet trochę się zwiększa, ale to nie rekompensuje
strat z innych dni. zwłaszcza piątków i sobót W szczególnie złej sytuacji są
właściciele sklepów nieco większych, którzy muszą je w niedziele zamknąć. Oni w
inne dni są w stanie odrobić najwyżej połowę utraconych obrotów. Tymczasem
dyskonty na niehandlowej niedzieli tracą znacznie mniej, bo dzięki promocjom i
reklamie znacznie zwiększyły sprzedaż w piątki i soboty. Można powiedzieć, że
wychowały sobie klientów i nauczyły ich, gdzie i kiedy robić zakupy -
podkreśla Maciej Ptaszyński, dyrektor generalny Polskiej Izby Handlu.
Potwierdzają to opublikowane niedawno wyniki Jeronimo Martins, właściciela Biedronki, mającej już 2,9 tys. sklepów w całej
Polsce. Roczne obroty giganta przekroczyły po raz pierwszy granicę 50 mld zł.
Portugalczycy przyznają, że bez niedzielnego zakazu ich wyniki byłyby jeszcze
lepsze, ale i tak nie mają powodów do narzekań. Sprzedaż wzrosła im w ubiegłym
roku o prawie 6 proc., a gdyby nie uwzględniać nowych punktów, o prawie 3
proc. Bywało lepiej, ale to przecież giganci, jak Biedronka, mieli według PiS
zapłacić najwyższą cenę za zamknięte niedziele. Dlaczego tak się nie stało?
- To żadna niespodzianka. Identycznie było na
Węgrzech po wprowadzeniu podobnego zakazu. Jeśli najsilniejszych graczy
postawimy pod ścianą, wykorzystają wszystkie możliwości obrony. Dyskonty, takie
jak Biedronka i Lidl, zastosowały cały arsenał dostępnych środków - promocje,
rozwój marek własnych, kampanie reklamowe, twarde negocjacje z dostawcami. A
dodatkowo znacznie podniosły pensje pracownikom, czym jeszcze bardziej
utrudniły życie małym sklepom - mówi Maria Andrzej Faliński, wieloletni
szef Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, a teraz prezes stowarzyszenia
Forum Dialogu Gospodarczego.
W małe sklepy uderza nie tylko
nowy niedzielny porządek, ale też rosnące koszty pracy. Ich właściciele nie są w stanie podnosić wynagrodzeń tak
szybko, jak liderzy rynku, i nie zaoferują pracownikom dodatkowych benefitów.
Nic dziwnego, że coraz więcej drobnych handlowców nie widzi dla siebie
przyszłości w branży. Mogą się tylko pocieszać, że nie są osamotnieni w
kłopotach. Wcale nie jest bowiem tak, że wszyscy duzi rosną w siłę.
Także wśród gigantów sytuacja jest bardzo różna. Kto ma kłopoty, ten
najchętniej tłumaczy trudną sytuację niedzielnymi ograniczeniami. Na przykład
Tesco, sieć hiper- i supermarketów, która, inaczej niż właściciela Biedronki,
szybko się w Polsce kurczy. Sprzedaż Tesco w Polsce spada. Brytyjczycy chcą
zamknąć 32 sklepy i zwolnić 1.3 tys. osób. Jednak oni akurat niedzielą nie
powinni się tłumaczyć, skoro ich bezpośredni konkurenci radzą sobie lepiej. Na
przykład Carrefour w Polsce sprzedaż zwiększa.
Obie sieci różniła od lat strategia rozwoju na naszym rynku. Tesco
stawiało głównie na sklepy wolnostojące albo połączone z niewielkimi centrami
handlowymi, podczas gdy Carrefour wolał lokować się w dużych galeriach. To
właśnie one, mimo niedzielnych ograniczeń, mają się dziś bardzo dobrze, na
czym korzysta także francuska sieć, podczas gdy Tesco przegrywa z dyskontami i
mniejszymi supermarketami.
Podobnie trudno niedzielami niehandlowymi wytłumaczyć dramatyczną sytuację
Piotra i Pawła, który walczy o przetrwanie. Jeszcze niedawno sieć, długi czas
reklamująca się jako delikatesy czy supermarket z lepszymi produktami, miała w
Polsce 140 punktów. Dziś ich liczba spadła do nieco ponad 80, a już wkrótce sklepów z
tym logo będzie najwyżej 70. Piotr i Paweł wpadł w kłopoty na długo przed
niedzielnymi ograniczeniami, bo wiele lokalizacji sklepów było nietrafionych,
nie wypaliła franczyza, a do tego dyskonty zaczęły wprowadzać do oferty coraz
więcej produktów z wyższej półki, więc polska sieć straciła główny atut w walce
o klienta z zasobniejszym portfelem.
Są też tacy, którzy niedzielami w ogóle się nie przejmują i robią swoje.
Polska firma Dino, która postawiła na klienta z mniej zasobnymi portfelem,
rośnie w szalonym tempie i wkrótce otworzy tysięczny supermarket. Skupia się
na małych i średnich miastach, siara się
omijać duże metropolie I szuka dla siebie luk na rynku. Najbardziej znana sieć
franczyzowa Żabka ma już 5,4 tys. punktów, a w tym roku otworzy kolejnych 600.
Żabka jako jedyny z dużych graczy nie okazała się uległa wobec władzy i
postanowiła przechytrzyć posłów. Zrobiła użytek V niechlujnie napisanej
ustawy, nakleiła na drzwiach swoich sklepów hasło „placówka pocztowa” i
wykorzystała fakt, że ma umowy z firmami kurierskimi na do - starczanie
przesyłek. Zrobiła to wszystko zgodnie z przepisami i wjej sklepach mogą we
wszystkie niedziele pracować osoby zatrudnione na etat. Na razie.
W parlamencie trwa właśnie batalia o nowelizację ustawy ograniczającej
handel. Rząd chce, aby „placówkami pocztowymi” były tylko prawdziwe poczty,
za to Solidarność dorzuca swoje postulaty, których rok temu nie udało się jej
przeforsować. Związkowcy marzą o wcześniejszym zamykaniu sklepów w soboty
oraz o rozszerzeniu obostrzeń na wszystkie, nawet najmniejsze punkty
franczyzowe. To oczywiście „lex Żabka”, bo proponowane zmiany najbardziej
zaszkodziłyby tej sieci. Tymczasem właściciel Żabki do PiS się przymila -
współpracuje z fundacją ojca Rydzyka, sponsoruje galę tygodnika „Sieci”.
Niedawno wyciekł dokument przygotowany przez Biuro Analiz Sejmowych,
który politycy PiS chcieli utajnić. Eksperci ostrzegają, że zaostrzanie
niedzielnego zakazu wywoła rosnący opór społeczeństwa, czyli pogorszy nastroje
przed wyborami parlamentarnymi. Proponują, aby przemyśleć jeszcze raz przepisy
i rekomendują pozostawienie rozwiązania z ubiegłego roku, czyli utrzymanie na
stałe dwóch niedziel handlowych w miesiącu. Aby tak się stało, trzeba by
ustawy nie zaostrzać, jak chcą sprzymierzeni z PiS związkowcy, ale wręcz ją
liberalizować. Bo inaczej po jednej niedzieli handlowej w miesiącu (stan na
ten rok), w przyszłym zakupy w większych sklepach będzie można robić już tylko
w siedem wybranych niedziel, a pozostałe 45 zostanie objętych zakazem. Małe
polskie sklepy ten ostatni etap „dobrej zmiany” zmiecie z rynku. Partia
rządząca kombinuj, jak nie wpaść w pułapkę, którą zastawiła na innych. Na
razie prace nad nowelizacją wstrzymano.
Drobnych handlowców, których
niehandlowe niedziele doprowadziły do plajty, zapewne nie ucieszy fakt, że na ich krzywdzie zyskały
koncerny paliwowe, głównie Orlen i Lotos. Według danych firmy badawczej Nielsen
sprzedaż w sklepach na stacjach benzynowych wzrosła po wprowadzeniu zakazu aż
o 30 proc. Kierowcy, którzy podróżują w niedzielę, chcąc zapłacić za benzynę,
muszą ustawiać się w długich kolejkach do kasy razem z osobami, które kupiły
bułki czy coś do jedzenia.
Spekuluje się, że Orlen mógłby być cudowną bronią PiS w walce o
repolonizację handlu. Jako największa polska firma z ogromnymi zyskami, ma
ogromny kapitał na ewentualne przejęcia. A chętnych do pozbycia się handlowego
biznesu przybywa.
A co stanie się z rodzimymi małymi przedsiębiorcami, których sklepiki
przestały na siebie zarabiać? Mogą wrócić do tego, co robili przed laty. - Czyli cofnąć się do epoki straganowej, na
której często wyrośli, zanim zainwestowali w swój sklep. Nieprzypadkowo wciąż
dobrze funkcjonuje sprzedaż w budkach, na bazarach. czy targowiskach. Tam.
przychodzą klienci nie w poszukiwaniu najniższych cen, ale świeżych,
naturalnych produktów, bo ufają sprzedawcom. A koszty działania są dużo niższe
niż we własnym sklepie przy nieustannie rosnących czynszach. To może być jedyna
możliwość dla wielu drobnych handlowców, którzy będą chcieli pozostać w branży
- przewiduje Maria Andrzej Faliński.
Tego się po „dobrej zmianie”
raczej nie spodziewali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz