piątek, 15 lutego 2019

Konkurs szpagatów



Główne partie w Polsce jedną ręką trzymają swój twardy elektorat, a drugą próbują szukać nowego. Problem w tym, że wymaga to snucia sprzecznych ze sobą opowieści.

Zabójstwo prezydenta Adamowicza przez Stefana W., nienawi­dzącego PO i życzącego Jarosła­wowi Kaczyńskiemu dyktatury, rzuciło cień na PiS. Z powodu „taśm Kaczyńskiego” po raz pierwszy w kłopotach znalazł się sam przywódca, który dotąd raczej innych narażał na kon­flikty z prawem. Polacy, którzy obarcza­ją PiS odpowiedzialnością za szerzenie mowy nienawiści, agresywnej propagan­dy i nadużywanie władzy, będą jeszcze bardziej dążyć do odebrania władzy Ka­czyńskiemu. Z kolei jego obrońcy będą go jeszcze mocniej bronić. Konflikt między PO i PiS stanie więc znów na ostrzu noża.
   Ten pojedynek zakłócić może - nie wiemy jeszcze, w jakim stopniu - Wiosna Roberta Biedronia. Udana konwencja wy­borcza i ciekawe propozycje programowe przysporzyły jej zwolenników. Brak roz­budowanych struktur, funduszy, a przede wszystkim brak rozpoznawalnych postaci, nie pozwoli raczej Biedroniowi zastąpić Platformy w roli głównego przeciwnika PiS. A czy odbierze jej głosy i ułatwi zwycięstwo Prawu i Sprawiedliwości, czy - przeciwnie - wzmocni opozycję, tworząc silnego koalicjanta dla PO? Zbyt wcześnie, by wyrokować.

Dominacja PiS i PO na scenie politycz­nej polegała zawsze na tym, że obie potrafiły rozłożyć skrzydła i prezen­tować się jak paw w okresie przedwy­borczym. PiS do tego zawsze zmuszony był schować w nich głowę. Niektórzy komentatorzy namawiają do tego również Platformę, której liderowi stale wypo­mina się brak popularności. Zestawie­nie zrobione przez Onet.pl, które poka­zywało Grzegorza Schetynę i Jarosława Kaczyńskiego jako dwóch najbardziej nielubianych polityków w minionym roku, na pierwszy rzut oka mogłoby być poniżające dla Schetyny, bo do chro­nicznej niepopularności Kaczyńskiego wszyscy już się przyzwyczaili. Ale czy to na pewno takie złe rokowanie dla li­dera politycznego, gdy się jest zestawia­nym w jednym szeregu z wszechmoc­nym Kaczyńskim? Brak popularności nie przeszkodził przecież liderowi PiS w zdobyciu władzy absolutnej, i to w de­mokratyczny sposób.
   Na początku roku wyborczego, któ­ry zdecyduje o przyszłości Polski, warto przyjrzeć się partyjnej anatomii. Przy czym raczej należy mówić o koalicjach niż o samej Platformie albo PiS. Nie zapo­minajmy, że samodzielną większość par­lamentarną ma nie PiS, ale Zjednoczona Prawica. I tak jak PiS do rządzenia potrze­buje kilkuprocentowych partii Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry, tak Platforma potrzebuje Polskiego Stronnictwa Ludo­wego i Sojuszu Lewicy Demokratycznej, mimo że obie partie są nieporównanie bardziej podmiotowe niż przystawki PiS.
I zapewne pozostaną, choć ich parlamen­tarny byt staje się powoli coraz bardziej uzależniony od sojuszu z PO.
   Od czasu przejęcia części członków Nowoczesnej zaczęło się przywracanie PO statusu catch-all party, czyli partii szerokiego elektoratu. PO mogła doga­dywać się z SLD albo PSL, ale na dłuższą metę nie mogła sobie pozwolić na istnie­nie Nowoczesnej. Jej powstanie odebra­ło Platformie status partii równorzęd­nej z PiS i uniemożliwiło jej zwycięstwo w wyborach, Grzegorz Schetyna wiedział, że Nowoczesna jest bardzo osłabiona, ale jako partia aspirująca do tego samego elektoratu wciąż niebezpieczna. Dlatego nie mogła dalej istnieć. Żeby uświadomić sobie, jakim zagrożeniem kiedyś była No­woczesna, dość przypomnieć, że w grud­niu 2015 r. miała 30,8 proc. w sondażach, a Platforma 12,7 proc.
   Największe zagrożenie, które miałoby wynikać z pożarcia Nowoczesnej, czyli odstraszenie potencjalnych koalicjan­tów, raczej nie nadejdzie. PSL oraz SLD i tak zmuszone są porozumieć się z PO. Od spadku procentów się trzeźwieje, a już całkowicie od dłuższego tańca na progu wyborczym. Schetynie zarzuca się wszyst­ko poza jednym: że nie zna się na grach partyjnych. PSL i SLD alternatywę mają słabą albo żadną. Jakimś pomysłem jest połączone negocjowanie Nowoczesnej, PSL i SLD, czyli tzw. małej koalicji, z PO, ale te trzy partie wiedzą, że mogą zostać na spalonym, bo bez PO nie wystartują (dogadanie się partnerów, z nierównymi funduszami i sprzecznymi ideologiami, byłoby wielokrotnie trudniejsze niż z PO), więc karty mają raczej słabe.
   Dociśnięciem PSL i SLD było ogłosze­nie Koalicji Europejskiej przez Grzegorza Schetynę w towarzystwie siwych głów pre­mierów i ministrów spraw zagranicznych z poprzednich rządów. Choć to grono rozpoznawalnych i - w wypadku niektó­rych przynajmniej - popularnych lide­rów, jak Radek Sikorski, Jerzy Buzek czy Włodzimierz Cimoszewicz, robiło trochę muzealne wrażenie. Szczególnie na tle drużyny trzydziesto- i czterdziestolat­ków Biedronia.
   PO ma jeszcze inny dylemat. Dobre wyniki wyborcze osiągała jako partia prawicowa i konserwatywno-liberalna, unikająca jakiegokolwiek zwarcia z Ko­ściołem. Przypomnijmy, że nawet tak oczywisty temat, jak in vitro, PO miętoliła przez siedem lat, choć w społeczeń­stwie poparcie dla in vitro przekraczało 75 proc., i mogła liczyć na poparcie jesz­cze dwóch innych partii w Sejmie. PO była partią, gdzie politycznie wychowa­li się tacy posłowie, jak Jacek Żalek czy Jarosław Gowin. Dziś nie tylko po nich w Platformie nie ma śladu, ale także po Marku Biernackim, byłym ważnym ministrze i jednym z bardziej zasłużo­nych polityków partii. Dziś w sprawach światopoglądowych PO doszła do tego, że najjaśniejsza gwiazda PO Rafał Trza­skowski nie życzy sobie księży na uro­czystościach organizowanych przez magistrat w Warszawie. W wielu innych krajach byłoby to oczywiste, ale u nas zrobiło duże wrażenie.

Choć dotąd nikt jeszcze nie zmie­niał kwalifikacji Platformie, to czas przyznać, że ideologicznie jest to już inna partia niż kiedyś. Relacje z Ko­ściołem są całkowicie zerwane, choć niekoniecznie z woli PO, ale akcja wy­wołuje reakcję. Jeśli Kościół całkowicie odrzuca Platformę, to nie ma sensu o niego zabiegać. Nie ma też dziś per­sonalnie o kogo. Nie tylko „otwarci”, ale też „łagiewniccy” biskupi wymarli albo zostali wyciszeni, zastraszeni lub cał­kowicie zmarginalizowani. Przedłuża­jący się kryzys lewicy i bycie na kontrze do skrajności PiS przesunęły PO do cen­trum i na lewo.
   Ci, którzy wysuwają się na czoło, a przede wszystkim wygrywają dla PO wy­bory, jak prezydent Warszawy Rafał Trza­skowski, prezydent Poznania Wojciech Jaśkowiak albo prezydentka Łodzi Hanna Zdanowska, to światopoglądowo centro­lewica albo po prostu lewica. Platformę dalej w tym kierunku ciągnąć będzie przy­spieszająca w Polsce sekularyzacja, którą widać coraz wyraźniej w badaniach spo­łecznych, ale i w popkulturze (POLITYKA 43/18). Nie bez powodu Robert Biedroń zdecydował się na postulat wyprowadze­nia religii ze szkół, opodatkowania Kościo­ła, likwidacji klauzuli sumienia, uchylenia konkordatu (to akurat może być sprzeczne z konstytucją).
   PO ma też świadomość, że brak mo­dernizacji społecznej - zarówno socjal­nej, jak i światopoglądowej - to jedna z przyczyn wygranej PiS i tak dużego poparcia dla „dobrej zmiany”. Integral­nym, jeśli nie głównym, komponentem polityki PiS jest stałe i konsekwent­ne ideologizowanie społeczeństwa. Zwłaszcza polityka historyczna opar­ta na produkcji mitów, propagowaniu bohaterszczyzny i ukrywaniu polskich win i błędów. PO albo powielało te mity (to Bronisław Komorowski podtrzymał prezydencki projekt ustawy stworzenia Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych 1 marca), albo nie potrafi­ło nic im przeciwstawić. Komorowski zorganizował marsz niepodległości, ale nie stał się on przeciwwagą dla marszu nacjonalistów i neofaszystów: PO wobec sztuki krytycznej, progresywnej, otwie­rającej na nowe idee też była podejrz­liwa albo jej nie rozumiała. Teatr Polski we Wrocławiu rozwaliła Platforma w sty­lu, którego nie powstydziłby się minister Gliński. Nowy Wspaniały Świat, najwięk­sze niefinansowane przez państwo cen­trum kultury w Polsce, zniszczył bur­mistrz warszawskiego Śródmieścia Piotr Bartelski za biernym przyzwoleniem prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Błędy Platformy można wymieniać dłu­go. Ale opowiadanie, że PiS i PO to jedno zło, to, po pierwsze, rażąca nieprawda, a po drugie, proszenie się o Budapeszt w Warszawie. W Budapeszcie nie ma już ani wolnej kultury, ani wolnych mediów, ani nie działa podstawowa definicja de­mokracji, która mówi, że nie wiadomo, kto wygra wybory. Na Węgrzech wiado­mo, u nas - wciąż nie.
   Barbara Nowacka, liderka koalicyjnej z PO Inicjatywy Polskiej, ogłosiła projekt zniesienia finansowania lekcji religii oraz ubezpieczeń księży i duchownych z budże­tu państwa. Będzie teraz pod nim zbierać podpisy. W kontekście dotychczasowego prawa obyczajowego w Polsce to projekt radykalny. Nawet w większości państw zachodnich lekcje religii w szkołach fi­nansuje państwo, w niektórych można ją zdawać na maturze, przykładem choćby Czechy czy Niemcy. Reakcje polityków PO wskazują na zaskoczenie, ale trudno sobie wyobrazić, żeby Nowacka, niedysponująca własnym odpowiednio silnym zapleczem politycznym, mogła pozwolić sobie na tak daleko idącą samodzielność. Platforma doskonale wie, że ten i ewentualne kolej­ne projekty Nowackiej mogą się okazać kluczowe ze względu na moszczącą się po lewej stronie partię Roberta Biedronia.
   Wiosna kradnie poparcie właśnie Plat­formie. W pierwszym sondażu pracowni Kantar PiS stracił zaledwie jeden procent (29 proc.), zaś Platforma aż pięć (20 proc.), dzięki czemu Wiosna zyskała sześć (14 proc.). Wyborcy dopytani o partie dru­giego wyboru pokazali, że ofiarą ewentual­nego sukcesu Biedronia będzie Platforma, Nowoczesna i Partia Razem. W najmniej­szym stopniu PiS, mimo licznych obietnic socjalnych złożonych przez Wiosnę.

Zobaczmy teraz, jak rozwijanie skrzy­deł idzie władzy. PiS po trzyletniej ofensywie postanowił wyhamować przed maratonem wyborczym. Kalkulacja jest prosta: mamy zabetonowane 25 proc. elektoratu, ale potrzebujemy centrowych wyborców, żeby zwyciężyć w majowych eurowyborach. A musimy w nich zwycię­żyć, bo jak przegramy opozycja pójdzie na październikowe wybory parlamentar­ne w glorii chwały i odbierze nam wła­dzę. Zabetonowani nam nie uciekną, ale centrowi mogli się już zrazić. Eurowybory to dla PiS wyjątkowo ciężkie wyzwanie po tym, jak się trzy lata z Unią wojowało. PiS mimo prowadzenia w sondażach jest dziś w trudnej sytuacji. Wcale nie chodzi o Gdańsk i taśmy.
   Po pierwsze, wybory do Parlamentu Eu­ropejskiego będą plebiscytem na temat Europy i dokonania PiS w innych dziedzinach tu nie będą się bardzo liczyć. Przywiąza­nie Polaków do Unii jest najwyższe pośród wszystkich państw członkowskich.
   Po drugie, w eurowyborach głosują tra­dycyjnie miejscy wyborcy, a jak słaby jest PiS w miastach, mogliśmy się przekonać w wyborach samorządowych, gdy zwy­ciężył zaledwie w 5 na 107. Po zamachu w Gdańsku o wielkomiejskich wyborcach PiS może na lata zapomnieć. Stąd zapewne decyzja Kaczyńskiego, żeby nie zmieniać kursu (i zostawić np. Jacka Kurskiego w TVP), bo już jest za późno. Sondaże par­tyjne, które widzimy w gazetach, mogą uśpić czujność działaczy PiS, bo próba na całej populacji nie jest reprezentatyw­na dla składu społecznego, który chodzi na wybory europejskie.
   Po trzecie, alternatywne projekty poli­tyczne mogą zostać znacznie osłabione przez plebiscytowy charakter eurowyborów. Partie, które zaprezentują nawet do­skonały program, mogą zostać rozjechane przez walec polaryzacji w plebiscycie dotyczącym Unii. Interesujący był brak jakie­gokolwiek odniesienia do Unii Europejskiej na konwencji Biedronia poza flagami. Być może Wiosna z tego po prostu zrezygno­wała, wiedząc, że na tym polu z Koalicją Europejską nie wygra.
   PiS musi zdawać sobie sprawę z ciężkiej sytuacji przed eurowyborami i dlatego zorganizował pod koniec 2018 r. konwen­cję wyborczą, ogłaszając Polskę ni z tego, ni z owego „bijącym sercem Europy”. Ze względu na dotychczasowe zachowa­nie PiS komentatorzy chórem zapytali: „bijące kogo?”. Premier i pozostali liderzy partii zaczęli się prześcigać w deklaracjach przywiązania i oddania UE. Po raz siódmy znowelizowano ustawę o Sądzie Najwyż­szym, robiąc z Andrzeja Dudy niesławnego Adriana, co wywołało u prezydenta raczej zabawny wybuch gniewu spowodowany upokorzeniem. Władza na razie dała spo­kój sędziom zasiadającym w SN. Odtąd miało być już do wyborów miło i przyjem­nie. Ale nie było.

Gdy PiS był zajęty frontem zachod­nim, wybuchło nagle powstanie na froncie wschodnim. Mirosław Pio­trowski, jeden z najbliższych ludzi wszech­potężnego i stale przekupywanego przez PiS ojca Rydzyka, założył Ruch Prawdziwej Europy i od razu zarejestrował go jako par­tię. Uderzenie było więc mocne. Pojawiło się zagrożenie, że marsz w stronę centrum zakończy się powstaniem kilkuprocento­wej partii na prawo od PiS, a to byłaby dla Kaczyńskiego katastrofa.
   Nie przypadkiem więc usłyszeliśmy, że ojciec Rydzyk z radością ogłosił rozpo­częcie współpracy z Polską Grupą Energe­tyczną. Gigant wykupił od francuskiej fir­my sieci ciepłownicze w Toruniu i będzie odbierał ciepło z inwestycji ojca Rydzyka w geotermię, co według ekspertów jest całkowicie nieopłacalne (wytwarzana tem­peratura jest zbyt niska, żeby można było ogrzewać nią cokolwiek). Kaczyński rene­gocjował układ z Rydzykiem i zabezpieczył tyły. A aresztowanie Bartłomieja M., mimo poręczenia o. Rydzyka, zostało zgodnie od­czytane jako ostrzeżenie dla Macierewicza i Rydzyka przed ewentualną dywersją.
   Konsternację nawet w PiS wywołało za­trudnienie skrajnego prawicowca Adama Andruszkiewicza w Ministerstwie Cyfryzacji. Co gorsza, głosem Macierewicza prze­mówił także dotąd najbardziej koncyliacyjny minister w rządzie, szef MSZ Jacek Czaputowicz, który oskarżył w wywiadzie dla „Polski the Times” Donalda Tuska o bycie reprezentantem Niemiec. Kolejny niezrozumiały wyskok to umówienie się na wizytę wojującego z Unią i uwielbiają­cego Putina włoskiego lidera Matteo Salviniego, który buduje koalicję partii skrajnej prawicy na wybory do europarlamentu. Być może Jarosław Kaczyński chce zaspo­koić wszystkie skrajnie prawicowe ocze­kiwania w partii, żeby w samej kampanii wyborczej uprawiać już wyłącznie politykę miłości w stosunku do UE.
Na cztery miesiące przed wyborami wydaje się, że lepiej radzi sobie opozycja. Odzyskanie wystarczającej liczby centro­wych wyborców będzie dla PiS wyjątkowo trudne. Stworzenie koalicji dla Platformy jest zadaniem wykonalnym, a z procentów wynika, że powinno wystarczyć na poko­nanie PiS. Jeśli na swoim własnym boisku, czyli w wyborach do Parlamentu UE, opo­zycja w bratobójczym pojedynku Koalicji Europejskiej i Wiosny nie będzie w stanie zwyciężyć, to o październikowym zwycię­stwie może zapomnieć.
Sławomir Sierakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz