Potęga symbolu
Państwo PiS chciało zniszczyć Pawła
Adamowicza, jednak dopiero teraz władza będzie miała powody, by się go naprawdę
bać.
Budowniczowie III
RP byli lepsi, nomen omen, w budowie, czyli - jak powiedzieliby marksiści - w
bazie. W nadbudowie o wiele lepsza była jednak nasza prawica. Gdy III RP budowała
autostrady i stadiony uznając, że będzie to lepsze niż jakaś ideologia, prawica
o wiele lepiej zrozumiała potęgę symboli i pomników. Stąd świadomie budowany,
częściowo wymuszany przez moralny szantaż, a potem nadzorowany przez państwo
kult Lecha Kaczyńskiego. Stąd też próba wdeptania w ziemię wszystkich, którzy
mogli być pozytywnymi symbolami III RP Z Lechem Wałęsą i Jerzym Owsiakiem na
czele. Z Wałęsy próbowano zrobić kapusia i zdrajcę, a z Owsiaka - złodzieja.
Naiwni od lat zastanawiają się, skąd ta obsesja prawicy na punkcie tych dwóch
ludzi. A odpowiedź jest prosta. Jeśli Wałęsa jest zdrajcą, to na fundamencie
zdrady zbudowano III RP, trzeba więc ją obalić. Skoro złodziejem jest Owsiak,
to znaczy, że nie może istnieć dobro poza państwem i poza Kościołem.
Paweł Adamowicz był
dla PiS jednym z prezydentów miast, którego należało wykończyć. Ale był też
kimś specjalnym, prezydentem miasta symbolu. Aby zapanować nad historią, władza
potrzebowała pełnej kontroli nad tak ważnym dla niej Gdańskiem. Dlatego
Adamowicza traktowano ze szczególną brutalnością. Śmierć prezydenta stworzyła
PiS-owi problemy krótkoterminowe - jak wytłumaczyć związek między poglądami
mordercy a jego czynem i jak poprowadzić śledztwo. Jest też jednak problem
długoterminowy. Adamowicz - patriota, człowiek dobry, pracowity i otwarty - to
zasługująca na szacunek postać z krwi i kości. Ta legenda nie będzie potrzebowała
miesięcznic, marszów chronionych przez tysiące policjantów i snajperów,
zawłaszczonych placów i stawianych w całej Polsce pomników. Będzie rosła sama.
Już rośnie.
Władza uważa to -
ze swego punktu widzenia słusznie - za realne zagrożenie. Całkiem jasno ujął to
profesor Zybertowicz, stwierdzając, że z Wałęsy, Owsiaka i Adamowicza próbuje
się zrobić świeckich świętych. Oczywiście niczego się nie próbuje zrobić,
żadnego scenariusza i metodycznego działania tu nie ma, ale efekt rzeczywiście
tej władzy nie może się podobać. Bo bohaterowie są nie jej i do tego
autentycznie podziwiani. Jeden za Solidarność i bezkrwawą rewolucję, drugi za
pokazanie twarzy Polski, której pragniemy, kraju empatii, dobroci i uśmiechu.
Trzeci za pracę dla ukochanego miasta i dla Polski połączoną z wiernością
wartościom demokratycznym i obywatelskim.
Obecna władza,
która stworzyła fabrykę nienawiści, upaństwowiła też małość. Stąd gdy w
internecie leją się pomyje na rodzinę Pawła Adamowicza, PiS wykreśla z
poświęconej mu uchwały wszystko, co może wskazywać na realne współczucie i
realny szacunek. Wylatuje i dobroć Adamowicza, i jego otwartość, i jego pomoc
dla innych, i potępienie aktu terroru. Wylatuje też „ wybitny samorządowiec”.
Wylatują nawet słowa „cześć jego pamięci”. Nie ma co się jednak oburzać. Lepiej
zrozumieć. To bowiem nie tylko małość. To właśnie ten strach przed Adamowiczem
i jego legendą. A także strach przed elektoratem nauczonym szczerze nienawidzić
wrogów tej partii i tej władzy; nawet jeśli są już na tamtym świecie. I z tego
wynika skandal z senacką uchwałą. Stąd też - jak słyszymy - sprzeciw
Nowogrodzkiej wobec pomysłu premiera Morawieckiego, by przeprosić opozycję za
styl walki politycznej. Nie można przecież walczyć z hejtem w przeddzień
wyborów, gdy niezbędny będzie turbohejt.
Elektorat ma
oczywiście swe autonomiczne potrzeby, ale w części są one zdefiniowane przez
wodza. Potrzeba posiadania wroga nie zniknie, ale jest oczywiste, że w polskim
życiu publicznym nastąpiłaby deeskalacja konfliktu, gdyby na czele PiS stanął
Joachim Brudziński czy Mateusz Morawiecki. PiS pozostanie pewnie partią, która
będzie grała ostro, ale niekoniecznie będzie partią zaprogramowaną na niszczenie
reguł gry i oponentów. I dopiero po takiej zmianie możliwy będzie dialog, a
może nawet pojednanie. Nie dogadamy się we wszystkim, od razu i bez problemów.
Ale na początek zaczniemy ze sobą rozmawiać. Już to będzie niezwykłym przełomem.
Wszyscy byliby pewnie zdziwieni, jak w sumie łatwo on nastąpił.
Do tego czasu, nie
rezygnując z własnych wartości, należy pracować nad swoistą normalizacją
języka, nawet jeśli to wysiłek w świetle nienawistnej kampanii TVP nadludzki.
Trzeba też szukać wszelkich możliwych kanałów komunikacji z drugą stroną,
jeśli tylko ceną za ich utrzymanie nie jest na przykład przyzwolenie na
kolejne nadużycia partyjnego aparatu propagandy.
Jeszcze jedno.
Skoro władza tak bardzo boi się dobrych symboli III RP powinniśmy je
szczególnie chronić. Może najbardziej, demonstrując wierność wartościom dla Wałęsy,
Owsiaka i Adamowicza najważniejszym,
Tomasz Lis
Słowa i czyny
Po dramacie w Gdańsku ważni politycy obozu
władzy starają się - z lepszym lub gorszym skutkiem - pokazywać wyciszenie i
wzniosły nastrój „zgody narodowej”. Premier Morawiecki ogłosił konieczność
dokonania „przełomu”. Mówił niedawno: „uczyńmy nasze życie publiczne lepszym, a
debatę publiczną (...) mądrzejszą i pełną należytego szacunku do siebie
nawzajem”. Prezes Kaczyński na sobotniej konferencji swojej partii mówił, iż
„potrzebny jest dialog” i że podział w Polsce jest za głęboki, według lidera
PiS „tworzony celowo i w wielkiej mierze sztucznie”.
Wygląda to wszystko
jak żart, jeśli zestawi się te słowa z codziennym przekazem podległej obozowi
rządzącemu TVP, której zresztą, wraz z publicznym radiem, ma być niedługo
przekazane kolejne ponad miliard złotych z państwowej kasy. Pytanie więc, kogo
premier Morawiecki chce przekonać do swojej wizji „przełomu” skoro musi
wiedzieć, co się dzieje na wizji i fonii mediów publicznych. Kogo ma na myśli
Kaczyński, mówiąc o tworzonych celowo podziałach, czy widzi tu jakąś rolę TVP? Propagandę
„narodowych” mediów - co prawda najbardziej nieśmiało, jak się da - krytykują
już prezydent Duda, szef KRRiT, wicepremier Gowin, inni posłowie i działacze
Zjednoczonej Prawicy, ale premier, jak widać, uznaje, że nie ma tematu, a przy
okazji skrytykował media prywatne, sugerując, że kojarzą mu się z czasami
Jerzego Urbana (czy to aby nie zwiastun powrotu do tematu „repolonizacji”?).
Może unika tematu mediów publicznych, ponieważ wie, że i tak
o wszystkim w tej kwestii decyduje Kaczyński, ale niewykluczone, iż wygłasza
swoje banały w przekonaniu, że zadziała mechanizm, który od kilku lat przynosi
obozowi rządzącemu sukcesy.
Tym mechanizmem jest segmentowe
postrzeganie rzeczywistości przez wielu wyborców, także komentatorów, publicystów.
PiS niszczy sądy, ale daje 500 plus, zdemolował Trybunał Konstytucyjny, ale
obniżył wiek emerytalny. Może zatem i TVP przegina z propagandą, ale za to rząd
walczy z mafią vatowską.
W takim postrzeganiu polityki wszystko się zrównuje: łamanie
konstytucji nie różni się zasadniczo od jej niełamania. Tu plus, tam minus,
potem się podsumowuje i wychodzi na to, że nie jest źle, że da się wytrzymać
nawet telewizję Jacka Kurskiego. Widzom TVP najwyraźniej nie przeszkadza opinia
Jarosława Kaczyńskiego z jednego z zeszłorocznych wywiadów, gdzie powiedział,
że „w Polsce za pomocą telewizji można wykreować obraz, jaki się chce, bo
społeczeństwo nie analizuje tego, co tam widzi, tylko przyjmuje jako prawdziwe”.
Zapewne tak też postrzega Kaczyński istotną część swojego elektoratu. Dla nich,
jak można zrozumieć prezesa, TVP jest w sam raz. Nie wiadomo, co bardziej
podziwiać: szczerość Kaczyńskiego, czy jego pewność, że nikt za te słowa się
nie obrazi.
Z kolei Adam
Bielan, istotna postać w obozie władzy, powiedział ostatnio, że „mamy TVN24,
które jest bardzo mocno przechylone w jedną stronę, i mamy TVP Info, które jest
przechylone w drugą. Dzięki temu mamy równowagę”.
Bielan musi wiedzieć, że między przekazami TVN24 a TVP Info
nie ma żadnej symetrii, poza tym jedna stacja jest prywatna, a druga - będąc na
politycznych usługach jednej partii - jest opłacana z przymusowego abonamentu
lub wprost z podatków wszystkich obywateli. Bielana przebił poseł Jacek Sasin,
mówiąc, że odwołanie Jacka Kurskiego z funkcji szefa TVP byłoby działaniem
„budzącym wątpliwości co do niezależności tych mediów”.
Wydaje się, że ta strategia bezwstydu jest
realizowana celowo, Po pierwsze, Jarosław Kaczyński prawdopodobnie uważa, że
propagandowe zyski z telewizji publicznej wciąż przeważają nad innymi
politycznymi i moralnymi stratami. Po drugie to, w jaki sposób TVP pokazuje przeciwników
PiS, jak nimi poniewiera, ma świadczyć o tym, jak pewnie czuje się władza, że
nie bierze pod uwagę wyborczej przegranej. To specyficzna demonstracja siły,
tupetu, przekonania, że wróg został już trwale pokonany i innego życia nie
będzie. Nawet postawa pracowników telewizji publicznej może dowodzić, że nie
boją się tego, co z nimi będzie po zmianie władzy, bo tej zmiany nie
przewidują.
To jest ten dodatkowy, być może podprogowy, komunikat płynący
z kolejnych wydań „Wiadomości" czy programów TVP Info. Pole rażenia tej
metody może być duże, wykraczające poza twardy elektorat PiS.
Ta metoda ma jednak
swoją drugą stronę. Politycy PiS oraz zaprzyjaźnieni z tym ugrupowaniem
profesorowie i eksperci mogą jeszcze - przynajmniej w swoim mniemaniu - przekonywać,
że w sprawie sądownictwa są różne prawne opinie, że konstytucja może być
odmiennie interpretowana, że Sejm mógł wybrać dublerów sędziów Trybunału
Konstytucyjnego, bo zaczęła Platforma itd. Ale w żaden sposób nie mogą
twierdzić bez narażania się na zupełną kompromitację, że tak wygląda misja
telewizji publicznej w demokratycznym kraju. TVP jest jak wodomierz na Bugu we
Włodawie - pokazuje dokładnie zawartość demokratycznych reguł w systemie
państwa wprowadzanym przez PiS. I nie chodzi już nawet o to, czy propaganda
mediów publicznych przyczyniła się konkretnie do zmotywowania Stefana W. do
zabójstwa, bo na to nie ma dowodów. Słynne wydanie „Wiadomości” z tematem mowy
nienawiści, już po gdańskim zamachu, zwróciło jednak uwagę na sytuację, która
trwa od ponad trzech lat.
Dopóki taki stan mediów publicznych się
utrzymuje, każde stwierdzenie Morawieckiego czy Kaczyńskiego o konieczności
naprawy debaty publicznej będzie nic niewartym pustosłowiem. „Ręka wyciągnięta
do zgody”, z czym PiS się obnosi po zabójstwie prezydenta Adamowicza, jest
gestem nieszczerym i bez znaczenia. Od teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej,
każda „dobra intencja” partii Kaczyńskiego będzie na bieżąco weryfikowana tym,
co pojawi się w wiadomym, „niezależnym”, jak można sądzić ze słów posła Sasina,
programie o 19.30.
Mariusz Janicki
Krzyk żurawi
Zbigniew Ziobro to taka niby cicha woda, aż
tu nagle chlup na dziesięć metrów w górę. Jak podał jego zastępca Krzysztof
Sierak, wybrano 105 prokuratorów, którzy będą się zajmowali wyłącznie
przestępstwami rodzącymi się z nienawiści. Czyżby Ministerstwo Sprawiedliwości
połapało się w końcu, że tolerowanie hej tu może prowadzić do najgorszych
zbrodni? Chyba jednak się nie połapało, bo z 4,5 tys. prokuratorów żaden nie
wie, że coś takiego w ogóle projektowano. Im dłużej dziennikarze „GW” dzwonili
po prokuraturach, tym bardziej Puchatka nie było. Nikt tam o żadnych nowych
wytycznych nie słyszał. Żart taki? Prowokacja? Ani jedno, ani drugie, tylko
najzwyklejsze oszustwo. Ogłoszone 17 stycznia, cztery dni po zamordowaniu
prezydenta Gdańska.
W minioną
niedzielę, w 74. rocznicę wyzwolenia Auschwitz, świat czcił Dzień Pamięci o
Ofiarach Holokaustu. Pod bramą obozu przemaszerowało kilkadziesiąt osób, z
Piotrem Rybakiem na czele. Tak, to ten sam, który spalił kukłę Żyda na rynku we
Wrocławiu. Wznosili antysemickie hasła i wzywali do walki „o polskość”.
Minister spraw wewnętrznych Brudziński, pytany, dlaczego obecna tam policja nie
reagowała, odpowiedział: „Zareagować na co? Na to, że ktoś ma nie po kolei w
głowie?”.
To najwyraźniej
ustalona przez PiS taktyka. Nie mówi się antysemita, nie mówi się faszysta, nie
mówi się mord polityczny, tylko chorzy ludzie z urojeniami. Już wcześniej zastosował
to premier Morawiecki, definiując motywacje Stefana W. wyłącznie jako psychozę.
Po prostu taki z niego medyczny geniusz, który spojrzy i wie. Uważam, że rządowe
śledztwo prowadzone w tej sprawie przez komisarzy ludowych będzie nieuczciwe.
Do kotła informacji produkowanych przez ministra Ziobrę wrzuca się już
wszystko, nawet przygotowywanie zamachu na prezydenta RP. Byle jak najwięcej
zamącić i zagmatwać.
A senatorowie
Platformy tańczą, gdy PiS im przygrywa. I oto mamy uchwałę o upamiętnieniu prezydenta
Pawła Adamowicza ocenzurowaną przez partię rządzącą. Z tekstu wykreślono słowa
o „wzorze samorządowca”, potępienie „aktu terroru i nienawiści”, a finałowy
koncert Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nazwano „zgromadzeniem
publicznym”. Zdanie o morderstwie dokonanym w dniu dzielenia się dobrem
zastąpiono określeniem „zmarł w wyniku ciężkich ran”. Zniknęło też końcowe
„cześć jego pamięci”. Nie pytam, dlaczego senatorowie Platformy zgodzili się na
taki wstyd, bo nie chcę słyszeć odpowiedzi.
Tylko prezes trzyma
fason. Żadnej neurastenii, żadnego świądu sumienia. Polska przez cały czas „z
wielkimi sukcesami dokonuje przyśpieszenia”, i to w każdej sferze. Można sobie
wybrać dowolną - gospodarczą, społeczną, socjalną... Aha, i cztery helikoptery
będziemy mieć z amerykańskiej blachy. Wszędzie jesteśmy w czubie i nikt nam nie
podskoczy.
Jeszcze miesiąc i na niebie nad Wigrami
pojawi się delikatny, jakby cienkim ołówkiem rysowany klucz żurawi. Niezwykła
orkiestra radosnym klangorem ogłosi wiosnę. Do takich sielskich opisów, jak
wiemy, często wkrada się złowieszczy cień. Wkradł się i teraz. Nazywa się Jan
Dziedziczak, jest posłem PiS. Przedtem jako wiceminister spraw zagranicznych
zajmował się promocją filmu „Smoleńsk” i w ten sposób przeszedł do historii
kinematografii.
To mu jednak nie wystarcza, więc by przypomnieć o sobie,
złożył interpelację do Ministerstwa Środowiska: trzeba strzelać do żurawi, bo
szkodzą rolnikom. Długotrwałe upalne susze i coraz częstsze trąby powietrzne
też szkodzą rolnikom. Choć rzeczywiście, żurawie są najgorsze.
Stanisław Tym
Pompeo i ja
Publicyści tygodnika „Do Rzeczy” oddali
salwę w kierunku nadmiernej zależności Polski od Stanów Zjednoczonych. Pluton
egzekucyjny wystąpił w składzie: Piotr Zychowicz, Paweł Lisicki i Łukasz
Warzecha (ten ostatni na łamach „Rzeczpospolitej”). Jeżeli państwo oczekują,
że ponieważ chodzi o „Do Rzeczy”, to ja będę przeciw, to są w „mylnym
błędzie”. Przeciwnie - wyjątkowo przyłączam się z moją pukawką do ich
korkowców, acz nie bez zastrzeżeń.
Paweł Lisicki w
swoim wstępniaku pisze m.in.: „Jeśli głównym i zasadniczym powodem oparcia się
na USA jest bezpieczeństwo i niepodległość Polski, to co zrobić w sytuacji,
kiedy koszty takiego oparcia będą rosły i rosły. Czy jest w ogóle jakaś
granica, czy też zakłada się, że korzyści amerykańskie i polskie zawsze będą
tożsame?”. W konkluzji autor pisze: „Wygląda na to, że Amerykanie uznali, że
Polska nie ma innego wyboru, jak tylko wisieć u pańskiej (waszyngtońskiej)
klamki i pokornie prosić o obronę, sowicie za nią płacąc. Doprawdy, niedobrze
to wróży polsko-amerykańskiemu partnerstwu”. Tytuł „Koszty braku alternatywy”
mówi za siebie. W ślepym zaułku alternatywy nie ma.
Piotr Zychowicz,
enfant terrible publicystyki historycznej, który wypisywał w życiu różne
herezje, odbrązawiał powstanie warszawskie i żołnierzy wyklętych, a także
dawał się ponosić fantazji o „zaletach” polsko-niemieckiego sojuszu przeciwko
ZSRR, tym razem pisze serio: W artykule „Rola klienta” twierdzi, że polityka
zagraniczna rządu PiS do złudzenia przypomina politykę, która 74 lata temu
przywiodła nas do katastrofy. Wtedy wielki naród został przez swoich rządzących
„sprowadzony do roli brytyjskiego lokaja”. Teraz podważanie wiary w Amerykę w
oczach polityków PiS jest przejawem braku patriotyzmu - czytamy.
Polska nie może być
jednocześnie uwikłana w konflikt z Niemcami i z Rosją. Mimo stanu zimnej wojny
z Rosją PiS konsekwentnie rujnuje nasze relacje z Niemcami. - Politycy
„dobrej zmiany” regularnie przypuszczają kawaleryjskie szarże na naszego
zachodniego sąsiada, a rządowy aparat agitacyjno-propagandowy bombarduje
prymitywną antyniemiecką propagandą rodem z epoki Gomułki. (Gorliwym
bombardierem jest ambasador Przyłębski - nieporozumienie na tym stanowisku -
Pass.). Uznając, że mamy „mocne plecy” w Waszyngtonie, politycy PiS poczuli
się pewnie i skonfliktowali Polskę nie tylko z Niemcami, lecz też z Francją,
Brukselą, Ukrainą - do niedawna naszymi kluczowymi sojusznikami. I w ten sposób
zostali z Amerykanami sam na sam. Poprzednie rządy III RP prowadziły politykę
wielowektorową. Teraz nasz kraj zaczyna prowadzić politykę „zgodną z interesami
USA, a sprzeczną z interesami Polski. Przykłady? Antyirańska konferencja, którą
Amerykanie urządzają sobie na naszym terytorium. Po cóż nam to? (...) Przykład
drugi: afera szpiegowska Huawei. Przykład trzeci: Deklarujemy 2 mld dol. za
stałą bazę w Polsce. Powinno być odwrotnie: To Amerykanie powinni nam zapłacić
za to, że udostępniamy ich armii nasze terytorium”.
Z kolei Łukasz
Warzecha („Rz”) pyta, czy nie zbyt pochopnie stawiamy wszystko na jedną, amerykańską,
kartę: zatrzymanie jednego z dyrektorów chińskiej firmy Huawei oraz
zapowiedziany na połowę lutego szczyt nt. Iranu („który sam zaproszony
oczywiście nie został”). Autor przypomina „triumfalną” (cudzysłów - Pass.) podróż
prezydenta Dudy do Chin, jedną z jego pierwszych wypraw zagranicznych, gdzie
zwiastowano przełom, strategiczne partnerstwo, udział (w tym finansowy) Chin w
budowie megalotniska w Baranowie, no i oczywiście jedwabny szlak. Po powrocie
prezydent Duda i jego otoczenie skarżyli się, że polskie media
niewystarczająco eksponowały doniosłą wizytę. To był rok 2015. Teraz, po
zatrzymaniu chińskiego szpiega z koncernu Huawei, które wygląda na odłamek
zimnej wojny Chiny-USA, Warzechą pyta: - Czy nasza relacja z Chinami ma się
teraz stać funkcją oczekiwań Waszyngtonu?
Podobnie
organizacja w Polsce „szczytu” na temat Iranu to, „wyjście przed szereg”.
Mieliśmy z Teheranem stosunki poprawne, teraz ambasador tego kraju mówi, że
Polska stała się państwem wrogim, zaś red. Warzecha - podobnie jak i pozostali
przywołani przeze mnie - pyta, czynie stajemy się „wykonawcą” polityki
zagranicznej USA oraz czy nasza polityka zagraniczna nie opiera się coraz
bardziej na jednym filarze. Do tego dochodzi namiestnikowski styl pani
ambasador USA, która czasami broni interesów swojego kraju (w końcu od tego
jest) w sposób - delikatnie pisząc - nowatorski. (Słabością wszystkich tych
trzech publikacji jest pominięcie zagrożenia, jakie stanowi Iran, który wcale
nie ukrywa swoich apokaliptycznych zamiarów wobec Izraela i Zachodu.
Konferencja na zawołanie niczego tu nie zmieni, ale fakt pozostaje faktem).
Co na to wszystko minister Jacek
Czaputowicz - „ eksperyment” kadrowy prezesa Kaczyńskiego? „Tego oczekują od
nas nasi sojusznicy- odpowiada. Jeżeli my chcemy, żeby inni nas bronili, musimy
też wykazywać naszą solidarność z innymi. Organizując tę konferencję,
odpowiadamy na oczekiwania społeczności międzynarodowej!”. Z rozbrajającą
szczerością mówi: „Nie spodziewam się, aby udało się już w Warszawie uzgodnić
jakąś strategię. Raczej ograniczymy się do wniosków sekretarza Pompeo i moich”.
Pompeo i ja - dobre!
Sojusznicy? Czyli
kto? Społeczność międzynarodowa to znaczy - jaka? Chyba minister ma na myśli
najbliższe otoczenie polityczne Waszyngtonu, gdyż już wiadomo, że część
zaproszonych nie przyjedzie. Nie będzie Iranu, Rosji, szefowej dyplomacji UE
Federiki Mogherini. Trudno żeby wzięła udział w konferencji, która ma pogłębić
różnice na zachodzie Europy w podejściu do Iranu, w sprawie porozumienia nt.
kontroli jego sektora nuklearnego, z którego Trump się już wycofał i naciska na
Europę, by poszła jego śladem. Dokąd? Zapytajcie Busha, Cheneya, Rumsfelda,
Powella i ich koalicjantów, którzy wywiedli nas na pustynię Iraku, a my ich - na
odludzie w Kiejkutach.
Daniel Passent
Talia w rękawie
Zabójstwo prezydenta
Gdańska doprowadziło do klasycznej paniki moralnej. Stanu, który zręczni
politycy mogą wykorzystać z pożytkiem dla siebie, jeśli zaproponują środki
uspokajające.
W minioną sobotę odbyły się dwa - jak
mawiają biegli w polszczyźnie piarowcy - eventy polityczne: konwencja PO/KO
„Kobieta. Polska. Europa” oraz konferencja klubu PiS, której jedynym sensem
politycznym było stworzenie w środkach masowego przekazu przeciwwagi dla eventu
PO/KO. Dlatego wystąpili na niej: Jarosław Kaczyński, który obwieścił, że
Polacy chcą, żeby żyło im się lepiej, oraz premier Morawiecki zapewniający, że
już jest byczo dzięki PiS, ale będzie byczej, jeśli naród pozwoli PiS nadal
działać Oba wydarzenia były beztreściwe i nudne, ale jedno w nich uderzyło:
poziom agresji symbolicznej pod adresem przeciwników politycznych był
zdecydowanie obniżony, wręcz mieścił się w poczciwej zachodnioeuropejskiej
normie.
Wydaje się, że obie
strony sporu zrozumiały komunikat, który został im po zabójstwie Pawła
Adamowicza przekazany przez wszystkie strony podzielonej opinii publicznej: z
dotychczasowym poziomem agresji symbolicznej (jedni mówią o „mowie nienawiści”,
drudzy - o „przemyśle pogardy”, ale ja wolę termin mniej moralnie rozgrzany)
naród jako całość czuje się nie najlepiej. Skoro naród zakomunikował, że czuje
się nieswojo, to obie strony postanowiły go nie drażnić, żeby się nie narażać.
Użytecznym narzędziem do opisu i
wyjaśniania reakcji społecznych na gdańskie zabójstwo jest pojęcie „moralnej
paniki”, wprowadzone do socjologii w początkach lat 70. ubiegłego wieku. Chodzi
o nagłe rozprzestrzenianie się niepokoju społecznego w społeczeństwach głęboko
politycznie lub moralnie podzielonych, często w histerycznych i nerwowych
formach, w sytuacji, gdy dochodzi do zdarzenia uznanego za zagrażające istotnym
społecznie wartościom.
Panika moralna jest
stanem, który zręczni politycy mogą wykorzystać z pożytkiem dla siebie, jeśli
zaproponują środki uspokajające. Modelowym wręcz przykładem polityka, który
wykorzystał panikę moralną, jest Donald Tusk, który po serii zgonów
spowodowanych zażywaniem tzw. dopalaczy w szybkim trybie doprowadził do
uchwalenia całkowicie bezużytecznej ustawy antydopałączowej, co niepokój
wyciszyło.
Zabójstwo
prezydenta Gdańska doprowadziło do klasycznej paniki moralnej. PiS po pierwszych
nieskoordynowanych i nieprzemyślanych reakcjach, takich jak wzbudzające
powszechne oburzenie materiały telewizji publicznej, poszedł po rozum do głowy,
zapewne powołał jakiś cichy sztab kryzysowy, trafnie zdefiniował sytuację i
zagrożenia dla siebie, i - świadomie lub nie - ruszył w ślady Tuska. Postanowił
wskazać ja ko istotną dla możliwości zabójstwa Pawła Adamowicza rzekomą „lukę w
prawie”, która miała uniemożliwić skierowanie na przymusowe leczenie
psychiatryczne zabójcy prezydenta Gdańska. Ministrowie zdrowia i
sprawiedliwości ogłosili, że lukę tę zatkają.
Jest to czyste
polityczne picerstwo, co przekonująco udowodniła na swoim blogu Ewa Siedlecka z
POLITYKI. Żadnej „luki” nie ma, wystarczy korzystać z tych możliwości, które
daje obowiązujące prawo. PiS chodziło nie o lukę, ale o pokazanie, że rząd
zdecydowanym działaniem wycisza panikę moralną.
Do szczęścia brakowało tylko wciągnięcia w ten proceder
opozycji. Dlatego szef Kancelarii Premiera wystosował do szefów sejmowych
klubów i kół list z zaproszeniem na spotkanie z Mateuszem Morawieckim w sprawie
zatykania luki, a także dokonania „nowego otwarcia dla jakości debaty w polskiej
polityce i życiu publicznym”.
Opozycja nie bardzo mogła to spotkanie
zbojkotować, więc na nie poszła. Zawstydzające jest to, że poszła na nie bez
żadnej koncepcji i planu politycznego. Przedstawiła żale na prezesa Kurskiego,
postulat informacji w Sejmie o stanie śledztwa oraz dopuszczenia do niego
pełnomocnika rodziny śp. Pawła Adamowicza, a także życzenie, by prokuratura
wszczęła umorzone wcześniej postępowania w sprawach o „mowę nienawiści” i
groźby karalne.
Dzięki tej
manifestacji bezradności premier Morawiecki mógł po spotkaniu ogłosić: „nie
było tak, że zgodziliśmy się we wszystkich sprawach, ale z drugiej strony chcemy
podkreślić dobrą atmosferę tego spotkania. (...) Przecież oponent polityczny to
nie jest wróg. Trzeba umieć rozmawiać”. No i dzięki PiS zaczęła się po
zabójstwie Pawła Adamowicza rozmowa, a nie obrzucanie błotem.
Opozycja musiała
pójść na to spotkanie, ale nie musiała go przegrać; mogła je dość łatwo wygrać,
gdyby uświadomiła sobie, że polityczną stawką jest wyciszenie paniki moralnej.
Sposoby narzucały się same: przygotowany projekt uchwały Sejmu wzywający
prokuraturę do wszczęcia śledztw w sprawach, w których wzywano do przestępstw
na politykach opozycji („powiesić całe PO”; „złapać i ogolić na łyso”; „wynajmę
ukraińskiego cyngla” - wszystko umorzone) oraz przygotowany projekt zmiany w
Kodeksie karnym polegającej na ściganiu z urzędu gróźb karalnych pod adresem
funkcjonariuszy publicznych (obecnie ścigane są na wniosek pokrzywdzonego).
Na pytanie: czy takie projekty uzyskają poparcie rządu i
klubu PiS, zapytani mogliby odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”.
Każda odpowiedź byłaby dla rządzących zła: albo oddawaliby
opozycji pierwszeństwo w wyciszaniu paniki moralnej, albo też przeciwstawialiby
się jej uspokojeniu. A tak po spotkaniu przewodniczący klubu PO Sławomir
Neumann mógł tylko basować premierowi Morawieckiemu: „Spotkanie nie zakończyło
się żadnym przełomem, poza tym, że wszyscy uznaliśmy, że chcemy walczyć o dobre
przepisy, które na przyszłość będą chroniły Polaków”.
Jak się idzie na spotkanie, na którym gra
się w karty o wysoką stawkę, to do rękawa chowa się własną talię: figur na
figur mawiał święty Igór. Opozycja poszła z premierem żałośliwie pogawędzić;
nie miała nawet blotek, bo uznała, że talia nie będzie jej potrzebna.
W artykule
napisanym przed zabójstwem prezydenta Adamowicza Mariusz Janicki w POLITYCE
podliczył słupki w sondażach preferencji partyjnych, przepuścił je przez
obowiązujący w Polsce system przeliczania wyników głosowania na mandaty i
stwierdził, że opozycja „ma PiS na widelcu”. Od razu skojarzyło mi się to z
wykładem z „Przepastnych wyżyn” Aleksandra Zinowiewa, w którym ekspert od
protokołu dyplomatycznego poucza sowiecką delegację udającą się na Zachód:
„Pamiętajcie, żeby kotlet trzymać w prawej ręce, a widelec w lewej”. Rzecz w
tym, że tego rodzaju pouczenia można kierować tylko do tych, którzy wiedzą, co
to takiego widelec.
Ludwik Dorn
Zwiastun sezonu
Kilka dni po tym, jak Andrzej Duda chełpił
się, że jeżeli chodzi o politykę i kwestie ideologiczne, wiele go łączy z
ultraprawicowym prezydentem Brazylii - wielbicielem wojskowej dyktatury,
homofobem, rasistą i mizoginem w jednym - liderki i liderzy Koalicji
Obywatelskiej przekonywali, że Polska wcale nie musi się uwsteczniać, a propagowany
przez władzę patriarcha model rodziny (POLITYKA 2) jest anachroniczny i trąci
naftaliną. Zorganizowana na warszawskim Żeraniu konwencja „Kobieta, Polska,
Europa” w dużej mierze była poświęcona sprawom Polek: walce z nierównościami i
dyskryminacją, działaniom antyprzemocowym oraz aktywizacji zawodowej i
politycznej. Sporo było o miejscu Polski w Unii, jednak najmocniej wybrzmiały
odwołania do spuścizny Pawła Adamowicza i deklaracje dotyczące krajowej
polityki.
Przemówienie
przewodniczącego PO można uznać za teaser oferty, z którą formowana przez niego
opozycyjna koalicja wyjdzie w nadchodzących kampaniach. Według Grzegorza
Schetyny prezentowanie całościowego programu ma sens nie wcześniej niż pół
roku przed wyborami - chodzi o element zaskoczenia, ale i o uniemożliwienie
konkurentom skopiowania co ciekawszych pomysłów. Dlatego teraz przedstawił
tylko zwiastun opowieści o „budowie nowej wspólnoty” i trochę konkretów. W tym
obietnice: oddania TVP twórcom i dziennikarzom, zdelegalizowania Młodzieży
Wszechpolskiej oraz innych organizacji nawołujących do nienawiści, odbudowania
niezależnych instytucji państwowych, wsparcia samotnych matek, a także
rozliczenia PiS („Nie będzie ślepej zemsty, ale to nie oznacza bezkarności”).
Oprócz tego uczestnicy konwencji (z PO, Inicjatywy Polskiej, KOD, Kongresu
Kobiet i samorządów) podpisali „Deklarację styczniową”, w której zobowiązali
się m.in. do refundacji antykoncepcji i szczepień HPV, zlikwidowania recept na
tzw. pigułkę po, przywrócenia dofinansowania in vitro oraz wprowadzenia w
szkołach edukacji uwzględniającej także prawa osób LGBT.
Najistotniejsza
zapowiedź padła jednak pod koniec wystąpienia Schetyny. W przypadające właśnie
18. urodziny ugrupowania ogłosił, że „Platforma weszła w okres dojrzałości”:
koniec więc z myśleniem kategoriami wyłącznie partyjnymi, czas stworzyć „wielki
oddolny ruch obywatelski”. Z autorytetami, fachowcami, społecznikami i ludźmi
spoza polityki na listach, a docelowo: w Sejmie i w rządzie, bo żaden polityk i
„żadna partia nie zmieni Polski sama”. Wśród działaczy perspektywa ustępowania
- albo nawet braku - miejsca na listach nie wzbudzi raczej entuzjazmu, ale w
szerszym ujęciu to zmyślny ruch. Po pierwsze, Schetyna zabezpiecza się na
wypadek fiaska koalicyjnych negocjacji z PSL i SLD oraz prób tworzenia alternatywnej
„listy samorządowców” pod patronatem Donalda Tuska (bo i takie krążą plotki).
Po drugie, wpisuje się w aktualny trend i sprawia, że Robert Biedroń oraz jego
inicjatywa tracą monopol na „oddolność” i „obywatelskość”.
Co ciekawe, choć niezaskakujące, to właśnie
Biedroń - który w najbliższy weekend oficjalnie odpali swój projekt - najzagorzalej
atakował w mediach społecznościowych uczestników konwencji KO. Jak zauważył
portal Polityka w Sieci, nie był to prosty hejt; konta biedroniowców były
przygotowane: miały opracowane dane oraz materiały wizualne, w tym zdjęcia
pilniczków, które działaczki PO rozdawały w kampanii samorządowej (na konwencji
gadżetów nie było). Te zaczepki przy niosły jednak zaskakujący efekt dużą
liczbę negatywnych opinii dotyczących samego atakującego. „Słowa kluczowe
komentarzy jednoznacznie wskazują na łączenie Roberta Biedronia z PiS” - piszą
autorzy raportu. Najwyraźniej także internauci wyłapali to, o czym wprost mówi
doradca preipiera prof. Waldemar Paruch - inicjatywa Biedronia jest na rękę
obecnej władzy. Były prezydent Słupska nie przyciągnie bowiem rzeszy dotąd
niegłosujących osób; może zmobilizuje kilka procent nowych wyborców, ale resztę
będzie musiał pozyskać z puli PO, SLD, N, Razem i może Kukiza. Wojna
podjazdowa po stronie opozycji grozi zaś demobilizacją jej wyborców. Na to i na
d'Hondta liczy PiS.
Sobotnia konwencja,
do której KO szykowała się od dwóch miesięcy, pokazała, że Barbara Nowacka nie
stała się „paprotką Schetyny", a równościowe hasła można pogodzić z
„konserwatywną kotwicą". Zgrzytem była nieobecność Katarzyny Lubnauer,
która wypisała się z Koalicji, nie przyjęła zaproszenia, a w czasie konwencji
wśród znajomych na Facebooku szukała kogoś do... układania kostki brukowej. Jak
widać, czasem ważniejsze są inne sprawy.
Malwina Dziedzic
Tusk
Trochę to wygląda jak scena z opowieści o
Robinsonie Crusoe, tyle że w realizacji Stevena Spielberga. Siedzimy na
bezludnej wyspie, wypatrujemy ratunku, bo wyspa trudna do życia, pełno na niej
niebezpiecznych zwierząt, huragany, żyjemy jak w potrzasku, obok przepływa
wielki statek, skaczemy, machamy, wrzeszczymy, on zwalnia i się zatrzymuje.
Jesteśmy pełni nadziei. Ale on stoi na wodzie dzień, dwa, tydzień, miesiąc,
żadna szalupa z niego nie wyrusza, zero pomocy, tylko tkwi nieruchomo. Co
jakiś czas wypuszcza dym i wyje syreną z oddali - i nic. Powoli zaczynamy się
przyzwyczajać do jego obecności i do tego, że nie ma w nim dla nas ratunku.
Próbujemy sklecić własne tratwy i łodzie, ale już nawet nie po to, by się na
niego dostać, tylko by w ogóle stąd uciec, bo na tej wyspie żyć się nie daje.
Od kiedy piszę
felietony, staram się unikać w nich jasnych wskazówek i prostych podpowiedzi.
Każdy czytelnik ma swój mózg, być może sprawniejszy niż mój, ma swoje własne
doświadczenia, swoje lęki i nadzieje, ma też wiedzę - czyli wszystkie
niezbędne atrybuty, by wszelkie życiowe decyzje podejmować samem. Moje pisanie
(przy odrobinie szczęścia) może komuś rozjaśnić dzień, może kogoś zdrowo
wkurzyć (trudno), ufam jednak, że jest jakąś formą rozrywki i może kogoś na
moment oderwać od codzienności. W sumie chodzi chyba o to, byśmy uznali, że
świat nie jest czarno-biały jest kolorowy i wszyscy jesteśmy różni.
Zastanawiam się od
jakiegoś czasu musi się jeszcze w Polsce stać, by Donald Tusk powiedział jasno,
czy jego statek ruszy w naszym kierunku, czy może odpłynie w siną dal. Na
razie stoi i czeka, nikt nie wie, na co. Nie jestem politykiem, nie znam się na
taktykach tych ludzi, na ich mykach i cwancykach, to jest jednak inny gatunek.
Świat artystów generalnie z trudem trzyma język za zębami. Taki Borys Szyc,
wspaniały aktor i nietuzinkowy człowiek, dostawał regularnie ochrzan od
producentów „Zimnej wojny”, bo sypał, gdy go emocje nosiły. Na Instagramie,
Facebooku i Twitterze puszczał parę z ust na temat tego, co się na planie
dzieje, a to miała być szczelna tajemnica. Nie wyrabiał. Doskonale go
rozumiem.
W Polsce doszło do
strasznej politycznej zbrodni i niech nikt nie zamazuje tego faktu
niepoczytalnością zabójcy. Zabójca nie krzyczał, że mu źle z powodu zawiedzionej
miłości, bankructwa, upadku cywilizacji Majów, nalotu Marsjan, nie wołał, że
Bóg mu tak kazał, szatan z ogonem i kopytkiem go do tego nakłonił. Że fioletowa
plazma go do tego zmusiła podczas transcendentalnej wizyty na planecie K-Pax.
Nawet jeśli targnęło nim nagłe szaleństwo, to - gdyby nie bezlitosna propaganda
ostatnich wielu miesięcy, niszcząca godność milionów obywateli naszego kraju -
nie rzuciłby słów o Platformie i Adamowiczu. Musiałby znaleźć innego wroga.
Zabójcy księdza Jerzego
Popiełuszki nie zabiliby go, gdyby nie sączący się jad nienawiści z mediów i z
ust zwierzchników. Może zabiliby jakiegoś alfonsa, ale nie człowieka, który
mówił znienawidzoną przez władze prawdę. W Rwandzie wystarczyła jedna rozgłośnia
radiowa, by ludzie jednego plemienia zaczęli biegać maczetami i siekać w amoku
ludzi innego plemienia, początek był znajomy: tam też w katastrofie lotniczej
zginą prezydent i propaganda obwiniła to inne plemię ojej spowodowanie.
Nienawiść to jest
gaz wojenny jak iperyt, to nie jest parę słów bluzgu, jakaś „kurwa” czy „chuj”
rzucone podczas kłótni - to jest bezustannie cieknący kran pogardy w każdej
decyzji, w poniewieraniu całymi grupami społecznymi, deptaniu historii, w
lekceważeniu minuty ciszy, w stawianiu pomników przemocą, w uchwalaniu
dokumentów wbrew woli pokrzywdzonych, by ich rzucić na kolana. To zakłamanie
prawdy i bezustanne oszczerstwa rzucane przez będące w rękach władzy media. To
wyzywanie posłów od idiotów. Zjawisko bez limitu. Po raz pierwszy ostatnio pomyślałem,
że wojna domowa w Polsce jest możliwa. Zwłaszcza że po śmierci Pawła Adamowicza
zadręczanie ludzi plemienia Tutsi nie ustało.
Donald Tusk wie to
wszystko, każda jego wizyta sygnalizuje, że mógłby spróbować zjednoczyć ruch
oporu, dodać mu wiatru w skrzydła i nie dopuścić do najgorszego. Ale jego
statek stoi na redzie i każe czekać. Wiem, że to nie jest prosta decyzja. Ale
gdzieś tam na samym początku ten system, z jakim się tu zmagamy, jest także
jego udziałem. Więc?
Zbigniew Hołdys
Szanowny Pawle
Czy Ty wiesz, Pawle, jakie to trudne? Czy Ty wiesz, w jak
trudnej postawiłeś nas sytuacji? Jak ciężko jest odejść od banału i nie
dokładać się do tysięcy należnych Ci komplementów. Tysiące mówców, wspaniałe
szczegóły Twojej drogi do wolnej Polski. Twoja miłość do gdańszczanek i
gdańszczan, Twoje umiłowanie Gdańska, Twoja wrażliwość na inność i tolerancja
dla ludzi innych kultur i wyznań. Z moim środowiskiem połączyło Cię Twoje DNA
wolności. Mówię o tej części środowiska, która podziela Twoje ideały. Gdyby
wszystkich artystów cechowała Twoja odwaga, nie martwilibyśmy się o kształt wystawy
w Muzeum II Wojny Światowej, wydarzeń w Europejskim Centrum Solidarności. Nie
prześladowałoby nas widmo narodowego Instytutu Kinematografii i narodowych
fundacji, z przyjemnością płacilibyśmy abonament, właściwie interpretując
słowo misja w publicznej telewizji.
Pracowałem z Tobą ponad 10 lat.
Wiele skorzystałem z naszych rozmów i rozważań. Patrzę na listę Twoich
wybrańców, artystów, nagrodzonych, za zasługi dla polskiej kultury i Gdańska, które wspólnie wręczaliśmy. To nie tylko wielcy artyści ale tak jak Ty, ludzie
odważni i bezkompromisowi w walce o wolność w sztuce. Możesz być dumny z tych,
których wybrałeś. Oni nie przyniosą Ci nigdy wstydu i póki żyją, zadbają o
właściwe oblicze pomników kultury, które postawiłeś w swoim ukochanym Gdańsku.
Pamiętam Twój wieloodcinkowy wykład o stojącym w Dworze
Artusa „piecu wszystkich pieców”. Pamiętam, z jaką miłością mówiłeś o tym
dziele sztuki i o każdym innym, które kochałeś w swoim Gdańsku. Miłość do tego
miasta emanowała z każdego Twojego słowa, unosiła nas i zarażała.
Przeszkadzali Ci w Twojej pełnej ideałów drodze i zawodzili Cię ludzie, którym
walka o władzę przesłania wszystko. Nie zawiedli Cię i nie zawiodą
gdańszczanki i gdańszczanie, których tak kochałeś, oraz artyści wspólnoty
wolności i solidarności.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz