sobota, 2 lutego 2019

Potęga symbolu,Słowa i czyny,Krzyk żurawi,Pompeo i ja,Talia w rękawie,Zwiastun sezonu,Tusk i Szanowny Pawle



Potęga symbolu

Państwo PiS chciało zniszczyć Pawła Adamowicza, jednak dopiero teraz władza będzie miała powody, by się go naprawdę bać.
   Budowniczowie III RP byli lepsi, nomen omen, w budowie, czyli - jak powiedzieliby marksiści - w bazie. W nadbudowie o wiele lepsza była jednak nasza prawica. Gdy III RP budowa­ła autostrady i stadiony uznając, że będzie to lepsze niż jakaś ideologia, prawica o wiele lepiej zrozumiała potęgę symboli i pomników. Stąd świadomie budowany, częściowo wymuszany przez moralny szantaż, a potem nadzorowany przez państwo kult Lecha Kaczyńskiego. Stąd też próba wdeptania w ziemię wszystkich, którzy mogli być pozytywnymi symbolami III RP Z Lechem Wałęsą i Jerzym Owsiakiem na czele. Z Wałęsy pró­bowano zrobić kapusia i zdrajcę, a z Owsiaka - złodzieja. Naiw­ni od lat zastanawiają się, skąd ta obsesja prawicy na punkcie tych dwóch ludzi. A odpowiedź jest prosta. Jeśli Wałęsa jest zdrajcą, to na fundamencie zdrady zbudowano III RP, trzeba więc ją obalić. Skoro złodziejem jest Owsiak, to znaczy, że nie może istnieć dobro poza państwem i poza Kościołem.
   Paweł Adamowicz był dla PiS jednym z prezydentów miast, którego należało wykończyć. Ale był też kimś specjalnym, prezydentem miasta symbolu. Aby zapanować nad historią, władza potrzebowała pełnej kontroli nad tak ważnym dla niej Gdańskiem. Dlatego Adamowicza traktowano ze szczególną brutalnością. Śmierć prezydenta stworzyła PiS-owi proble­my krótkoterminowe - jak wytłumaczyć związek między po­glądami mordercy a jego czynem i jak poprowadzić śledztwo. Jest też jednak problem długoterminowy. Adamowicz - pa­triota, człowiek dobry, pracowity i otwarty - to zasługująca na szacunek postać z krwi i kości. Ta legenda nie będzie potrze­bowała miesięcznic, marszów chronionych przez tysiące po­licjantów i snajperów, zawłaszczonych placów i stawianych w całej Polsce pomników. Będzie rosła sama. Już rośnie.
   Władza uważa to - ze swego punktu widzenia słusznie - za realne zagrożenie. Całkiem jasno ujął to profesor Zybertowicz, stwierdzając, że z Wałęsy, Owsiaka i Adamowicza pró­buje się zrobić świeckich świętych. Oczywiście niczego się nie próbuje zrobić, żadnego scenariusza i metodycznego działa­nia tu nie ma, ale efekt rzeczywiście tej władzy nie może się podobać. Bo bohaterowie są nie jej i do tego autentycznie po­dziwiani. Jeden za Solidarność i bezkrwawą rewolucję, drugi za pokazanie twarzy Polski, której pragniemy, kraju empatii, dobroci i uśmiechu. Trzeci za pracę dla ukochanego miasta i dla Polski połączoną z wiernością wartościom demokratycz­nym i obywatelskim.
   Obecna władza, która stworzyła fabrykę nienawiści, upań­stwowiła też małość. Stąd gdy w internecie leją się pomyje na rodzinę Pawła Adamowicza, PiS wykreśla z poświęconej mu uchwały wszystko, co może wskazywać na realne współczu­cie i realny szacunek. Wylatuje i dobroć Adamowicza, i jego otwartość, i jego pomoc dla innych, i potępienie aktu terro­ru. Wylatuje też „ wybitny samorządowiec”. Wylatują nawet słowa „cześć jego pamięci”. Nie ma co się jednak oburzać. Le­piej zrozumieć. To bowiem nie tylko małość. To właśnie ten strach przed Adamowiczem i jego legendą. A także strach przed elektoratem nauczonym szczerze nienawidzić wro­gów tej partii i tej władzy; nawet jeśli są już na tamtym świecie. I z tego wynika skandal z senacką uchwałą. Stąd też - jak słyszymy - sprzeciw Nowogrodzkiej wobec pomysłu premie­ra Morawieckiego, by przeprosić opozycję za styl walki poli­tycznej. Nie można przecież walczyć z hejtem w przeddzień wyborów, gdy niezbędny będzie turbohejt.
   Elektorat ma oczywiście swe autonomiczne potrzeby, ale w części są one zdefiniowane przez wodza. Potrzeba posiadania wroga nie zniknie, ale jest oczywiste, że w polskim ży­ciu publicznym nastąpiłaby deeskalacja konfliktu, gdyby na czele PiS stanął Joachim Brudziński czy Mateusz Morawiecki. PiS pozostanie pewnie partią, która będzie grała ostro, ale niekoniecznie będzie partią zaprogramowaną na niszcze­nie reguł gry i oponentów. I dopiero po takiej zmianie możliwy będzie dialog, a może nawet pojednanie. Nie dogadamy się we wszystkim, od razu i bez problemów. Ale na początek za­czniemy ze sobą rozmawiać. Już to będzie niezwykłym prze­łomem. Wszyscy byliby pewnie zdziwieni, jak w sumie łatwo on nastąpił.
   Do tego czasu, nie rezygnując z własnych wartości, należy pracować nad swoistą normalizacją języka, nawet jeśli to wy­siłek w świetle nienawistnej kampanii TVP nadludzki. Trzeba też szukać wszelkich możliwych kanałów komunikacji z dru­gą stroną, jeśli tylko ceną za ich utrzymanie nie jest na przy­kład przyzwolenie na kolejne nadużycia partyjnego aparatu propagandy.
   Jeszcze jedno. Skoro władza tak bardzo boi się dobrych symboli III RP powinniśmy je szczególnie chronić. Może najbardziej, demonstrując wierność wartościom dla Wałęsy, Owsiaka i Adamowicza najważniejszym,
Tomasz Lis

Słowa i czyny

Po dramacie w Gdańsku ważni politycy obozu wła­dzy starają się - z lepszym lub gorszym skutkiem - pokazywać wyciszenie i wzniosły nastrój „zgody narodowej”. Premier Morawiecki ogłosił konieczność dokonania „przełomu”. Mówił niedawno: „uczyńmy nasze życie publiczne lepszym, a debatę publiczną (...) mądrzejszą i pełną należytego szacunku do siebie nawzajem”. Prezes Kaczyński na sobotniej konferencji swojej partii mówił, iż „potrzebny jest dialog” i że podział w Polsce jest za głęboki, według lidera PiS „tworzony celowo i w wielkiej mierze sztucznie”.
   Wygląda to wszystko jak żart, jeśli zestawi się te słowa z codziennym przekazem podległej obozowi rządzącemu TVP, której zresztą, wraz z publicznym radiem, ma być niedługo przekazane kolejne ponad miliard złotych z państwowej kasy. Pytanie więc, kogo premier Morawiecki chce przekonać do swojej wizji „przełomu” skoro musi wiedzieć, co się dzieje na wizji i fonii mediów publicznych. Kogo ma na myśli Kaczyński, mówiąc o tworzonych celowo podziałach, czy widzi tu jakąś rolę TVP? Propagandę „narodowych” mediów - co prawda najbardziej nieśmiało, jak się da - krytykują już prezydent Duda, szef KRRiT, wicepremier Gowin, inni posłowie i działacze Zjednoczonej Prawicy, ale premier, jak widać, uznaje, że nie ma tematu, a przy okazji skrytykował media prywatne, sugerując, że kojarzą mu się z czasami Jerzego Urbana (czy to aby nie zwiastun powrotu do tematu „repolonizacji”?).
Może unika tematu mediów publicznych, ponieważ wie, że i tak o wszystkim w tej kwestii decyduje Kaczyński, ale niewykluczone, iż wygłasza swoje banały w przekonaniu, że zadziała mechanizm, który od kilku lat przynosi obozowi rządzącemu sukcesy.

Tym mechanizmem jest segmentowe postrzeganie rzeczywi­stości przez wielu wyborców, także komentatorów, publicy­stów. PiS niszczy sądy, ale daje 500 plus, zdemolował Trybunał Konstytucyjny, ale obniżył wiek emerytalny. Może zatem i TVP przegina z propagandą, ale za to rząd walczy z mafią vatowską.
W takim postrzeganiu polityki wszystko się zrównuje: łamanie konstytucji nie różni się zasadniczo od jej niełamania. Tu plus, tam minus, potem się podsumowuje i wychodzi na to, że nie jest źle, że da się wytrzymać nawet telewizję Jacka Kurskiego. Widzom TVP najwyraźniej nie przeszkadza opinia Jarosława Ka­czyńskiego z jednego z zeszłorocznych wywiadów, gdzie powie­dział, że „w Polsce za pomocą telewizji można wykreować obraz, jaki się chce, bo społeczeństwo nie analizuje tego, co tam widzi, tylko przyjmuje jako prawdziwe”. Zapewne tak też postrzega Kaczyński istotną część swojego elektoratu. Dla nich, jak można zrozumieć prezesa, TVP jest w sam raz. Nie wiadomo, co bardziej podziwiać: szczerość Kaczyńskiego, czy jego pewność, że nikt za te słowa się nie obrazi.
   Z kolei Adam Bielan, istotna postać w obozie władzy, powiedział ostatnio, że „mamy TVN24, które jest bardzo mocno przechylone w jedną stronę, i mamy TVP Info, które jest przechylone w drugą. Dzięki temu mamy równowagę”.
Bielan musi wiedzieć, że między przekazami TVN24 a TVP Info nie ma żadnej symetrii, poza tym jedna stacja jest prywatna, a druga - będąc na politycznych usługach jednej partii - jest opłacana z przymusowego abonamentu lub wprost z podatków wszystkich obywateli. Bielana przebił poseł Jacek Sasin, mówiąc, że odwołanie Jacka Kurskiego z funkcji szefa TVP byłoby działaniem „budzącym wątpliwości co do niezależności tych mediów”.

Wydaje się, że ta strategia bezwstydu jest realizowana ce­lowo, Po pierwsze, Jarosław Kaczyński prawdopodobnie uważa, że propagandowe zyski z telewizji publicznej wciąż prze­ważają nad innymi politycznymi i moralnymi stratami. Po dru­gie to, w jaki sposób TVP pokazuje przeciwników PiS, jak nimi poniewiera, ma świadczyć o tym, jak pewnie czuje się władza, że nie bierze pod uwagę wyborczej przegranej. To specyficzna demonstracja siły, tupetu, przekonania, że wróg został już trwale pokonany i innego życia nie będzie. Nawet postawa pracowni­ków telewizji publicznej może dowodzić, że nie boją się tego, co z nimi będzie po zmianie władzy, bo tej zmiany nie przewidują.
To jest ten dodatkowy, być może podprogowy, komunikat pły­nący z kolejnych wydań „Wiadomości" czy programów TVP Info. Pole rażenia tej metody może być duże, wykraczające poza twar­dy elektorat PiS.
   Ta metoda ma jednak swoją drugą stronę. Politycy PiS oraz zaprzyjaźnieni z tym ugrupowaniem profesorowie i eksperci mogą jeszcze - przynajmniej w swoim mniemaniu - przekonywać, że w sprawie sądownictwa są różne prawne opinie, że konstytucja może być odmiennie interpretowana, że Sejm mógł wybrać dublerów sędziów Trybunału Konstytucyjnego, bo zaczęła Platforma itd. Ale w żaden sposób nie mogą twierdzić bez narażania się na zupełną kompromitację, że tak wygląda misja telewizji publicznej w demokratycznym kraju. TVP jest jak wodomierz na Bugu we Włodawie - pokazuje dokładnie zawartość demokratycznych reguł w systemie państwa wprowadzanym przez PiS. I nie chodzi już nawet o to, czy propaganda mediów publicznych przyczyniła się konkretnie do zmotywowania Stefana W. do zabójstwa, bo na to nie ma dowodów. Słynne wydanie „Wiadomości” z tematem mowy nienawiści, już po gdańskim zamachu, zwróciło jednak uwagę na sytuację, która trwa od ponad trzech lat.

Dopóki taki stan mediów publicznych się utrzymuje, każde stwierdzenie Morawieckiego czy Kaczyńskiego o konieczno­ści naprawy debaty publicznej będzie nic niewartym pustosło­wiem. „Ręka wyciągnięta do zgody”, z czym PiS się obnosi po za­bójstwie prezydenta Adamowicza, jest gestem nieszczerym i bez znaczenia. Od teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, każda „dobra intencja” partii Kaczyńskiego będzie na bieżąco weryfiko­wana tym, co pojawi się w wiadomym, „niezależnym”, jak można sądzić ze słów posła Sasina, programie o 19.30.
Mariusz Janicki

Krzyk żurawi

Zbigniew Ziobro to taka niby cicha woda, aż tu nagle chlup na dziesięć metrów w górę. Jak podał jego za­stępca Krzysztof Sierak, wybrano 105 prokuratorów, którzy będą się zajmowali wyłącznie przestępstwami rodzącymi się z nienawiści. Czyżby Ministerstwo Sprawiedliwości połapało się w koń­cu, że tolerowanie hej tu może prowadzić do najgorszych zbrodni? Chyba jednak się nie połapało, bo z 4,5 tys. pro­kuratorów żaden nie wie, że coś takiego w ogóle projek­towano. Im dłużej dziennikarze „GW” dzwonili po pro­kuraturach, tym bardziej Puchatka nie było. Nikt tam o żadnych nowych wytycznych nie słyszał. Żart taki? Prowokacja? Ani jedno, ani drugie, tylko najzwyklejsze oszustwo. Ogłoszone 17 stycznia, cztery dni po zamor­dowaniu prezydenta Gdańska.
   W minioną niedzielę, w 74. rocznicę wyzwolenia Au­schwitz, świat czcił Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Pod bramą obozu przemaszerowało kilkadziesiąt osób, z Piotrem Rybakiem na czele. Tak, to ten sam, który spalił kukłę Żyda na rynku we Wrocławiu. Wznosili antysemic­kie hasła i wzywali do walki „o polskość”. Minister spraw wewnętrznych Brudziński, pytany, dlaczego obecna tam policja nie reagowała, odpowiedział: „Zareagować na co? Na to, że ktoś ma nie po kolei w głowie?”.
   To najwyraźniej ustalona przez PiS taktyka. Nie mówi się antysemita, nie mówi się faszysta, nie mówi się mord polityczny, tylko chorzy ludzie z urojeniami. Już wcześniej zastosował to premier Morawiecki, definiując motywacje Stefana W. wyłącznie jako psychozę. Po prostu taki z niego medyczny geniusz, który spojrzy i wie. Uważam, że rządo­we śledztwo prowadzone w tej sprawie przez komisarzy ludowych będzie nieuczciwe. Do kotła informacji produ­kowanych przez ministra Ziobrę wrzuca się już wszystko, nawet przygotowywanie zamachu na prezydenta RP. Byle jak najwię­cej zamącić i zagmatwać.
   A senatorowie Platformy tańczą, gdy PiS im przygrywa. I oto mamy uchwałę o upamiętnieniu prezy­denta Pawła Adamowicza ocen­zurowaną przez partię rządzącą. Z tekstu wykreślono słowa o „wzo­rze samorządowca”, potępienie „aktu terroru i nienawi­ści”, a finałowy koncert Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nazwano „zgromadzeniem publicznym”. Zdanie o morderstwie dokonanym w dniu dzielenia się dobrem zastąpiono określeniem „zmarł w wyniku ciężkich ran”. Zniknęło też końcowe „cześć jego pamięci”. Nie pytam, dlaczego senatorowie Platformy zgodzili się na taki wstyd, bo nie chcę słyszeć odpowiedzi.
   Tylko prezes trzyma fason. Żadnej neurastenii, żadne­go świądu sumienia. Polska przez cały czas „z wielkimi sukcesami dokonuje przyśpieszenia”, i to w każdej sferze. Można sobie wybrać dowolną - gospodarczą, społecz­ną, socjalną... Aha, i cztery helikoptery będziemy mieć z amerykańskiej blachy. Wszędzie jesteśmy w czubie i nikt nam nie podskoczy.

Jeszcze miesiąc i na niebie nad Wigrami pojawi się deli­katny, jakby cienkim ołówkiem rysowany klucz żurawi. Niezwykła orkiestra radosnym klangorem ogłosi wiosnę. Do takich sielskich opisów, jak wiemy, często wkrada się złowieszczy cień. Wkradł się i teraz. Nazywa się Jan Dziedziczak, jest posłem PiS. Przedtem jako wiceminister spraw zagranicznych zajmował się promocją filmu „Smo­leńsk” i w ten sposób przeszedł do historii kinematografii.
To mu jednak nie wystarcza, więc by przypomnieć o so­bie, złożył interpelację do Ministerstwa Środowiska: trze­ba strzelać do żurawi, bo szkodzą rolnikom. Długotrwałe upalne susze i coraz częstsze trąby powietrzne też szko­dzą rolnikom. Choć rzeczywiście, żurawie są najgorsze.
Stanisław Tym

Pompeo i ja

Publicyści tygodnika „Do Rzeczy” oddali salwę w kierunku nadmiernej za­leżności Polski od Stanów Zjednoczonych. Pluton egzekucyjny wystąpił w składzie: Piotr Zychowicz, Paweł Lisicki i Łukasz Warzecha (ten ostatni na łamach „Rzecz­pospolitej”). Jeżeli państwo oczekują, że ponieważ cho­dzi o „Do Rzeczy”, to ja będę przeciw, to są w „mylnym błędzie”. Przeciwnie - wyjątkowo przyłączam się z moją pukawką do ich korkowców, acz nie bez zastrzeżeń.
   Paweł Lisicki w swoim wstępniaku pisze m.in.: „Jeśli głównym i zasadniczym powodem oparcia się na USA jest bezpieczeństwo i niepodległość Polski, to co zro­bić w sytuacji, kiedy koszty takiego oparcia będą rosły i rosły. Czy jest w ogóle jakaś granica, czy też zakłada się, że korzyści amerykańskie i polskie zawsze będą tożsame?”. W konkluzji autor pisze: „Wygląda na to, że Amerykanie uznali, że Polska nie ma innego wybo­ru, jak tylko wisieć u pańskiej (waszyngtońskiej) klamki i pokornie prosić o obronę, sowicie za nią płacąc. Do­prawdy, niedobrze to wróży polsko-amerykańskiemu partnerstwu”. Tytuł „Koszty braku alternatywy” mówi za siebie. W ślepym zaułku alternatywy nie ma.
   Piotr Zychowicz, enfant terrible publicystyki histo­rycznej, który wypisywał w życiu różne herezje, odbrązawiał powstanie warszawskie i żołnierzy wyklę­tych, a także dawał się ponosić fantazji o „zaletach” polsko-niemieckiego sojuszu przeciwko ZSRR, tym razem pisze serio: W artykule „Rola klienta” twierdzi, że polityka zagraniczna rządu PiS do złudzenia przy­pomina politykę, która 74 lata temu przywiodła nas do katastrofy. Wtedy wielki naród został przez swoich rządzących „sprowadzony do roli brytyjskiego lokaja”. Teraz podważanie wiary w Amerykę w oczach polity­ków PiS jest przejawem braku patriotyzmu - czytamy.
   Polska nie może być jednocześnie uwikłana w konflikt z Niemcami i z Rosją. Mimo stanu zimnej wojny z Ro­sją PiS konsekwentnie rujnuje nasze relacje z Niemca­mi. - Politycy „dobrej zmiany” regularnie przypuszczają kawaleryjskie szarże na naszego zachodniego sąsiada, a rządowy aparat agitacyjno-propagandowy bombarduje prymitywną antyniemiecką propagandą rodem z epo­ki Gomułki. (Gorliwym bombardierem jest ambasador Przyłębski - nieporozumienie na tym stanowisku - Pass.). Uznając, że mamy „mocne plecy” w Waszyngtonie, po­litycy PiS poczuli się pewnie i skonfliktowali Polskę nie tylko z Niemcami, lecz też z Francją, Brukselą, Ukrainą - do niedawna naszymi kluczowymi sojusznikami. I w ten sposób zostali z Amerykanami sam na sam. Poprzednie rządy III RP prowadziły politykę wielowektorową. Teraz nasz kraj zaczyna prowadzić politykę „zgodną z intere­sami USA, a sprzeczną z interesami Polski. Przykłady? Antyirańska konferencja, którą Amerykanie urządzają sobie na naszym terytorium. Po cóż nam to? (...) Przy­kład drugi: afera szpiegowska Huawei. Przykład trzeci: Deklarujemy 2 mld dol. za stałą bazę w Polsce. Powinno być odwrotnie: To Amerykanie powinni nam zapłacić za to, że udostępniamy ich armii nasze terytorium”.
   Z kolei Łukasz Warzecha („Rz”) pyta, czy nie zbyt pochopnie sta­wiamy wszystko na jedną, ame­rykańską, kartę: zatrzymanie jed­nego z dyrektorów chińskiej firmy Huawei oraz zapowiedziany na połowę lutego szczyt nt. Iranu („który sam zaproszony oczywiście nie został”). Autor przypomina „triumfalną” (cudzysłów - Pass.) po­dróż prezydenta Dudy do Chin, jedną z jego pierwszych wypraw zagranicznych, gdzie zwiastowano przełom, strategiczne partnerstwo, udział (w tym finansowy) Chin w budowie megalotniska w Baranowie, no i oczywiście jedwabny szlak. Po powrocie prezydent Duda i jego oto­czenie skarżyli się, że polskie media niewystarczająco eksponowały doniosłą wizytę. To był rok 2015. Teraz, po zatrzymaniu chińskiego szpiega z koncernu Huawei, które wygląda na odłamek zimnej wojny Chiny-USA, Wa­rzechą pyta: - Czy nasza relacja z Chinami ma się teraz stać funkcją oczekiwań Waszyngtonu?
   Podobnie organizacja w Polsce „szczytu” na temat Iranu to, „wyjście przed szereg”. Mieliśmy z Teheranem stosunki poprawne, teraz ambasador tego kraju mówi, że Polska stała się państwem wrogim, zaś red. Warzecha - podobnie jak i pozostali przywołani przeze mnie - pyta, czynie sta­jemy się „wykonawcą” polityki zagranicznej USA oraz czy nasza polityka zagraniczna nie opiera się coraz bardziej na jednym filarze. Do tego dochodzi namiestnikowski styl pani ambasador USA, która czasami broni interesów swojego kraju (w końcu od tego jest) w sposób - delikat­nie pisząc - nowatorski. (Słabością wszystkich tych trzech publikacji jest pominięcie zagrożenia, jakie stanowi Iran, który wcale nie ukrywa swoich apokaliptycznych zamia­rów wobec Izraela i Zachodu. Konferencja na zawołanie niczego tu nie zmieni, ale fakt pozostaje faktem).

Co na to wszystko minister Jacek Czaputowicz - „ eks­peryment” kadrowy prezesa Kaczyńskiego? „Tego oczekują od nas nasi sojusznicy- odpowiada. Jeżeli my chcemy, żeby inni nas bronili, musimy też wykazywać naszą solidarność z innymi. Organizując tę konferencję, odpowiadamy na oczekiwania społeczności międzyna­rodowej!”. Z rozbrajającą szczerością mówi: „Nie spo­dziewam się, aby udało się już w Warszawie uzgodnić jakąś strategię. Raczej ograniczymy się do wniosków sekretarza Pompeo i moich”. Pompeo i ja - dobre!
   Sojusznicy? Czyli kto? Społeczność międzynarodowa to znaczy - jaka? Chyba minister ma na myśli najbliższe otoczenie polityczne Waszyngtonu, gdyż już wiadomo, że część zaproszonych nie przyjedzie. Nie będzie Ira­nu, Rosji, szefowej dyplomacji UE Federiki Mogherini. Trudno żeby wzięła udział w konferencji, która ma po­głębić różnice na zachodzie Europy w podejściu do Ira­nu, w sprawie porozumienia nt. kontroli jego sektora nuklearnego, z którego Trump się już wycofał i naciska na Europę, by poszła jego śladem. Dokąd? Zapytajcie Busha, Cheneya, Rumsfelda, Powella i ich koalicjantów, którzy wywiedli nas na pustynię Iraku, a my ich - na od­ludzie w Kiejkutach.
Daniel Passent

Talia w rękawie

Zabójstwo prezydenta Gdańska doprowadziło do klasycznej paniki moralnej. Stanu, który zręczni politycy mogą wykorzystać z pożytkiem dla siebie, jeśli zaproponują środki uspokajające.

W minioną sobotę odbyły się dwa - jak mawiają biegli w polszczyźnie piarowcy - eventy polityczne: konwencja PO/KO „Kobieta. Polska. Europa” oraz konferencja klubu PiS, której jedynym sensem politycznym było stworzenie w środkach masowego przekazu przeciwwagi dla eventu PO/KO. Dlatego wystąpili na niej: Jarosław Kaczyński, który obwieścił, że Polacy chcą, żeby żyło im się lepiej, oraz premier Morawiecki zapewniający, że już jest byczo dzięki PiS, ale będzie byczej, jeśli naród pozwoli PiS nadal działać Oba wydarzenia były beztreściwe i nudne, ale jedno w nich uderzyło: poziom agresji symbolicznej pod adresem przeciwników politycznych był zdecydowanie obniżony, wręcz mieścił się w poczciwej zachodnioeuropejskiej normie.
   Wydaje się, że obie strony sporu zrozumiały komunikat, który został im po zabójstwie Pawła Adamowicza przekazany przez wszystkie strony podzielonej opinii publicznej: z dotychczasowym poziomem agresji symbolicznej (jedni mówią o „mowie nienawiści”, drudzy - o „przemyśle pogardy”, ale ja wolę termin mniej moralnie rozgrzany) naród jako całość czuje się nie najlepiej. Skoro naród zakomunikował, że czuje się nieswojo, to obie strony postanowiły go nie drażnić, żeby się nie narażać.

Użytecznym narzędziem do opisu i wyjaśniania reakcji społecznych na gdańskie zabójstwo jest pojęcie „moralnej paniki”, wprowadzone do socjologii w początkach lat 70. ubiegłego wieku. Chodzi o nagłe rozprzestrzenianie się niepokoju społecznego w społeczeństwach głęboko politycznie lub moralnie podzielonych, często w histerycznych i nerwowych formach, w sytuacji, gdy dochodzi do zdarzenia uznanego za zagrażające istotnym społecznie wartościom.
   Panika moralna jest stanem, który zręczni politycy mogą wykorzystać z pożytkiem dla siebie, jeśli zaproponują środki uspokajające. Modelowym wręcz przykładem polityka, który wykorzystał panikę moralną, jest Donald Tusk, który po serii zgonów spowodowanych zażywaniem tzw. dopalaczy w szybkim trybie doprowadził do uchwalenia całkowicie bezużytecznej ustawy antydopałączowej, co niepokój wyciszyło.
   Zabójstwo prezydenta Gdańska doprowadziło do klasycznej paniki moralnej. PiS po pierwszych nieskoordynowanych i nieprzemyślanych reakcjach, takich jak wzbudzające powszechne oburzenie materiały telewizji publicznej, poszedł po rozum do głowy, zapewne powołał jakiś cichy sztab kryzysowy, trafnie zdefiniował sytuację i zagrożenia dla siebie, i - świadomie lub nie - ruszył w ślady Tuska. Postanowił wskazać ja ko istotną dla możliwości zabójstwa Pawła Adamowicza rzekomą „lukę w prawie”, która miała uniemożliwić skierowanie na przymusowe leczenie psychiatryczne zabójcy prezydenta Gdańska. Ministrowie zdrowia i sprawiedliwości ogłosili, że lukę tę zatkają.
   Jest to czyste polityczne picerstwo, co przekonująco udowodniła na swoim blogu Ewa Siedlecka z POLITYKI. Żadnej „luki” nie ma, wystarczy korzystać z tych możliwości, które daje obowiązujące prawo. PiS chodziło nie o lukę, ale o pokazanie, że rząd zdecydowanym działaniem wycisza panikę moralną.
Do szczęścia brakowało tylko wciągnięcia w ten proceder opozycji. Dlatego szef Kancelarii Premiera wystosował do szefów sejmowych klubów i kół list z zaproszeniem na spotkanie z Mateuszem Morawieckim w sprawie zatykania luki, a także dokonania „nowego otwarcia dla jakości debaty w polskiej polityce i życiu publicznym”.

Opozycja nie bardzo mogła to spotkanie zbojkotować, więc na nie poszła. Zawstydzające jest to, że poszła na nie bez żadnej koncepcji i planu politycznego. Przedstawiła żale na prezesa Kurskiego, postulat informacji w Sejmie o stanie śledztwa oraz dopuszczenia do niego pełnomocnika rodziny śp. Pawła Adamowicza, a także życzenie, by prokuratura wszczęła umorzone wcześniej postępowania w sprawach o „mowę nienawiści” i groźby karalne.
   Dzięki tej manifestacji bezradności premier Morawiecki mógł po spotkaniu ogłosić: „nie było tak, że zgodziliśmy się we wszystkich sprawach, ale z drugiej strony chcemy podkreślić dobrą atmosferę tego spotkania. (...) Przecież oponent polityczny to nie jest wróg. Trzeba umieć rozmawiać”. No i dzięki PiS zaczęła się po zabójstwie Pawła Adamowicza rozmowa, a nie obrzucanie błotem.
   Opozycja musiała pójść na to spotkanie, ale nie musiała go przegrać; mogła je dość łatwo wygrać, gdyby uświadomiła sobie, że polityczną stawką jest wyciszenie paniki moralnej. Sposoby narzucały się same: przygotowany projekt uchwały Sejmu wzywający prokuraturę do wszczęcia śledztw w sprawach, w których wzywano do przestępstw na politykach opozycji („powiesić całe PO”; „złapać i ogolić na łyso”; „wynajmę ukraińskiego cyngla” - wszystko umorzone) oraz przygotowany projekt zmiany w Kodeksie karnym polegającej na ściganiu z urzędu gróźb karalnych pod adresem funkcjonariuszy publicznych (obecnie ścigane są na wniosek pokrzywdzonego).
Na pytanie: czy takie projekty uzyskają poparcie rządu i klubu PiS, zapytani mogliby odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”.
Każda odpowiedź byłaby dla rządzących zła: albo oddawaliby opozycji pierwszeństwo w wyciszaniu paniki moralnej, albo też przeciwstawialiby się jej uspokojeniu. A tak po spotkaniu przewodniczący klubu PO Sławomir Neumann mógł tylko basować premierowi Morawieckiemu: „Spotkanie nie zakończyło się żadnym przełomem, poza tym, że wszyscy uznaliśmy, że chcemy walczyć o dobre przepisy, które na przyszłość będą chroniły Polaków”.

Jak się idzie na spotkanie, na którym gra się w karty o wysoką stawkę, to do rękawa chowa się własną talię: figur na figur mawiał święty Igór. Opozycja poszła z premierem żałośliwie pogawędzić; nie miała nawet blotek, bo uznała, że talia nie będzie jej potrzebna.
   W artykule napisanym przed zabójstwem prezydenta Adamowicza Mariusz Janicki w POLITYCE podliczył słupki w sondażach preferencji partyjnych, przepuścił je przez obowiązujący w Polsce system przeliczania wyników głosowania na mandaty i stwierdził, że opozycja „ma PiS na widelcu”. Od razu skojarzyło mi się to z wykładem z „Przepastnych wyżyn” Aleksandra Zinowiewa, w którym ekspert od protokołu dyplomatycznego poucza sowiecką delegację udającą się na Zachód: „Pamiętajcie, żeby kotlet trzymać w prawej ręce, a widelec w lewej”. Rzecz w tym, że tego rodzaju pouczenia można kierować tylko do tych, którzy wiedzą, co to takiego widelec.
Ludwik Dorn

Zwiastun sezonu

Kilka dni po tym, jak Andrzej Duda chełpił się, że jeżeli chodzi o politykę i kwestie ideologiczne, wiele go łączy z ultraprawicowym prezydentem Brazylii - wielbicielem wojskowej dyktatury, homofobem, rasistą i mizoginem w jednym - liderki i liderzy Koalicji Obywatelskiej przekonywali, że Polska wcale nie musi się uwsteczniać, a propagowany przez władzę patriarcha model rodziny (POLITYKA 2) jest anachroniczny i trąci naftaliną. Zor­ganizowana na warszawskim Żeraniu konwencja „Kobieta, Polska, Europa” w dużej mierze była poświęcona sprawom Polek: walce z nierównościami i dyskryminacją, działaniom antyprzemocowym oraz aktywizacji zawodowej i politycznej. Sporo było o miejscu Pol­ski w Unii, jednak najmocniej wybrzmiały odwołania do spuścizny Pawła Adamowicza i deklaracje dotyczące krajowej polityki.
   Przemówienie przewodniczącego PO można uznać za teaser oferty, z którą formowana przez niego opozycyjna koalicja wyjdzie w nadchodzących kampaniach. Według Grzegorza Schetyny pre­zentowanie całościowego programu ma sens nie wcześniej niż pół roku przed wyborami - chodzi o element zaskoczenia, ale i o unie­możliwienie konkurentom skopiowania co ciekawszych pomysłów. Dlatego teraz przedstawił tylko zwiastun opowieści o „budowie no­wej wspólnoty” i trochę konkretów. W tym obietnice: oddania TVP twórcom i dziennikarzom, zdelegalizowania Młodzieży Wszechpol­skiej oraz innych organizacji nawołujących do nienawiści, odbudo­wania niezależnych instytucji państwowych, wsparcia samotnych matek, a także rozliczenia PiS („Nie będzie ślepej zemsty, ale to nie oznacza bezkarności”). Oprócz tego uczestnicy konwencji (z PO, Inicjatywy Polskiej, KOD, Kongresu Kobiet i samorządów) podpisali „Deklarację styczniową”, w której zobowiązali się m.in. do refundacji antykoncepcji i szczepień HPV, zlikwidowania recept na tzw. piguł­kę po, przywrócenia dofinansowania in vitro oraz wprowadzenia w szkołach edukacji uwzględniającej także prawa osób LGBT.
   Najistotniejsza zapowiedź padła jednak pod koniec wystąpie­nia Schetyny. W przypadające właśnie 18. urodziny ugrupowania ogłosił, że „Platforma weszła w okres dojrzałości”: koniec więc z myśleniem kategoriami wyłącznie partyjnymi, czas stworzyć „wielki oddolny ruch obywatelski”. Z autorytetami, fachowcami, społecznikami i ludźmi spoza polityki na listach, a docelowo: w Sejmie i w rządzie, bo żaden polityk i „żadna partia nie zmieni Polski sama”. Wśród działaczy perspektywa ustępowania - albo nawet braku - miejsca na listach nie wzbudzi raczej entuzjazmu, ale w szerszym ujęciu to zmyślny ruch. Po pierwsze, Schetyna zabezpiecza się na wypadek fiaska koalicyjnych negocjacji z PSL i SLD oraz prób tworzenia alternatywnej „listy samorządowców” pod patronatem Donalda Tuska (bo i takie krążą plotki). Po drugie, wpisuje się w aktualny trend i sprawia, że Robert Biedroń oraz jego inicjatywa tracą monopol na „oddolność” i „obywatelskość”.

Co ciekawe, choć niezaskakujące, to właśnie Biedroń - który w najbliższy weekend oficjalnie odpali swój projekt - najzagorzalej atakował w mediach społecznościowych uczestników kon­wencji KO. Jak zauważył portal Polityka w Sieci, nie był to prosty hejt; konta biedroniowców były przygotowane: miały opracowa­ne dane oraz materiały wizualne, w tym zdjęcia pilniczków, które działaczki PO rozdawały w kampanii samorządowej (na konwencji gadżetów nie było). Te zaczepki przy niosły jednak zaskakujący efekt dużą liczbę negatywnych opinii dotyczących samego ata­kującego. „Słowa kluczowe komentarzy jednoznacznie wskazują na łączenie Roberta Biedronia z PiS” - piszą autorzy raportu. Najwyraźniej także internauci wyłapali to, o czym wprost mówi doradca preipiera prof. Waldemar Paruch - inicjatywa Biedronia jest na rękę obecnej władzy. Były prezydent Słupska nie przycią­gnie bowiem rzeszy dotąd niegłosujących osób; może zmobilizuje kilka procent nowych wyborców, ale resztę będzie musiał pozy­skać z puli PO, SLD, N, Razem i może Kukiza. Wojna podjazdowa po stronie opozycji grozi zaś demobilizacją jej wyborców. Na to i na d'Hondta liczy PiS.
   Sobotnia konwencja, do której KO szykowała się od dwóch miesięcy, pokazała, że Barbara Nowacka nie stała się „paprotką Schetyny", a równościowe hasła można pogodzić z „konserwa­tywną kotwicą". Zgrzytem była nieobecność Katarzyny Lubnauer, która wypisała się z Koalicji, nie przyjęła zaproszenia, a w cza­sie konwencji wśród znajomych na Facebooku szukała kogoś do... układania kostki brukowej. Jak widać, czasem ważniejsze są inne sprawy.
Malwina Dziedzic

Tusk

Trochę to wygląda jak scena z opowieści o Ro­binsonie Crusoe, tyle że w realizacji Stevena Spielberga. Siedzimy na bezludnej wyspie, wypatrujemy ratunku, bo wyspa trudna do życia, peł­no na niej niebezpiecznych zwierząt, huragany, żyjemy jak w potrzasku, obok przepływa wielki statek, skacze­my, machamy, wrzeszczymy, on zwalnia i się zatrzymu­je. Jesteśmy pełni nadziei. Ale on stoi na wodzie dzień, dwa, tydzień, miesiąc, żadna szalupa z niego nie wyru­sza, zero pomocy, tylko tkwi nieruchomo. Co jakiś czas wypuszcza dym i wyje syreną z oddali - i nic. Powoli za­czynamy się przyzwyczajać do jego obecności i do tego, że nie ma w nim dla nas ratunku. Próbujemy sklecić własne tratwy i łodzie, ale już nawet nie po to, by się na niego dostać, tylko by w ogóle stąd uciec, bo na tej wy­spie żyć się nie daje.
   Od kiedy piszę felietony, staram się unikać w nich jas­nych wskazówek i prostych podpowiedzi. Każdy czy­telnik ma swój mózg, być może sprawniejszy niż mój, ma swoje własne doświadczenia, swoje lęki i nadzie­je, ma też wiedzę - czyli wszystkie niezbędne atrybu­ty, by wszelkie życiowe decyzje podejmować samem. Moje pisanie (przy odrobinie szczęścia) może komuś rozjaśnić dzień, może kogoś zdrowo wkurzyć (trudno), ufam jednak, że jest jakąś formą rozrywki i może kogoś na moment oderwać od codzienności. W sumie chodzi chyba o to, byśmy uznali, że świat nie jest czarno-biały jest kolorowy i wszyscy jesteśmy różni.
   Zastanawiam się od jakiegoś czasu musi się jesz­cze w Polsce stać, by Donald Tusk powiedział jasno, czy jego statek ruszy w naszym kierunku, czy może odpły­nie w siną dal. Na razie stoi i czeka, nikt nie wie, na co. Nie jestem politykiem, nie znam się na taktykach tych ludzi, na ich mykach i cwancykach, to jest jednak inny gatunek. Świat artystów generalnie z trudem trzyma język za zębami. Taki Borys Szyc, wspaniały aktor i nie­tuzinkowy człowiek, dostawał regularnie ochrzan od producentów „Zimnej wojny”, bo sypał, gdy go emocje nosiły. Na Instagramie, Facebooku i Twitterze puszczał parę z ust na temat tego, co się na planie dzieje, a to mia­ła być szczelna tajemnica. Nie wyrabiał. Doskonale go rozumiem.
   W Polsce doszło do strasznej politycznej zbrodni i niech nikt nie zamazuje tego faktu niepoczytalnością zabójcy. Zabójca nie krzyczał, że mu źle z powodu zawie­dzionej miłości, bankructwa, upadku cywilizacji Majów, nalotu Marsjan, nie wołał, że Bóg mu tak kazał, szatan z ogonem i kopytkiem go do tego nakłonił. Że fioleto­wa plazma go do tego zmusiła podczas transcendental­nej wizyty na planecie K-Pax. Nawet jeśli targnęło nim nagłe szaleństwo, to - gdyby nie bezlitosna propaganda ostatnich wielu miesięcy, niszcząca godność milionów obywateli naszego kraju - nie rzuciłby słów o Platformie i Adamowiczu. Musiałby znaleźć innego wroga.
   Zabójcy księdza Jerzego Popiełuszki nie zabiliby go, gdyby nie sączący się jad nienawiści z mediów i z ust zwierzchników. Może zabiliby jakiegoś alfonsa, ale nie człowieka, który mówił znienawidzoną przez wła­dze prawdę. W Rwandzie wystarczyła jedna rozgłoś­nia radiowa, by ludzie jednego plemienia zaczęli biegać maczetami i siekać w amoku ludzi innego plemienia, początek był znajomy: tam też w katastrofie lotniczej zginą prezydent i propaganda obwiniła to inne plemię ojej spowodowanie.
   Nienawiść to jest gaz wojenny jak iperyt, to nie jest parę słów bluzgu, jakaś „kurwa” czy „chuj” rzucone podczas kłótni - to jest bezustannie cieknący kran pogardy w każdej decyzji, w poniewieraniu całymi grupami społecznymi, deptaniu historii, w lekcewa­żeniu minuty ciszy, w stawianiu pomników przemocą, w uchwalaniu dokumentów wbrew woli pokrzywdzo­nych, by ich rzucić na kolana. To zakłamanie praw­dy i bezustanne oszczerstwa rzucane przez będące w rękach władzy media. To wyzywanie posłów od idio­tów. Zjawisko bez limitu. Po raz pierwszy ostatnio po­myślałem, że wojna domowa w Polsce jest możliwa. Zwłaszcza że po śmierci Pawła Adamowicza zadręcza­nie ludzi plemienia Tutsi nie ustało.
   Donald Tusk wie to wszystko, każda jego wizyta syg­nalizuje, że mógłby spróbować zjednoczyć ruch oporu, dodać mu wiatru w skrzydła i nie dopuścić do najgor­szego. Ale jego statek stoi na redzie i każe czekać. Wiem, że to nie jest prosta decyzja. Ale gdzieś tam na samym początku ten system, z jakim się tu zmagamy, jest także jego udziałem. Więc?
Zbigniew Hołdys

Szanowny Pawle

Czy Ty wiesz, Pawle, jakie to trudne? Czy Ty wiesz, w jak trudnej postawiłeś nas sytuacji? Jak ciężko jest odejść od bana­łu i nie dokładać się do tysięcy należnych Ci kom­plementów. Tysiące mówców, wspaniałe szczegóły Twojej drogi do wolnej Polski. Twoja miłość do gdańszczanek i gdańszczan, Twoje umiłowanie Gdańska, Twoja wrażliwość na inność i tolerancja dla ludzi innych kultur i wyznań. Z moim środo­wiskiem połączyło Cię Twoje DNA wolności. Mó­wię o tej części środowiska, która podziela Twoje ideały. Gdyby wszystkich artystów cechowała Twoja odwaga, nie martwilibyśmy się o kształt wy­stawy w Muzeum II Wojny Światowej, wydarzeń w Europejskim Centrum Solidarności. Nie prze­śladowałoby nas widmo narodowego Instytutu Kinematografii i narodowych fundacji, z przyjem­nością płacilibyśmy abonament, właściwie inter­pretując słowo misja w publicznej telewizji.
Pracowałem z Tobą ponad 10 lat. Wiele skorzystałem z naszych rozmów i rozważań. Patrzę na li­stę Twoich wybrańców, artystów, nagrodzonych, za zasługi dla polskiej kultury i Gdańska, które wspólnie wręczaliśmy. To nie tylko wielcy artyści ale tak jak Ty, ludzie odważni i bezkompromisowi w wal­ce o wolność w sztuce. Możesz być dumny z tych, których wybrałeś. Oni nie przyniosą Ci nigdy wsty­du i póki żyją, zadbają o właściwe oblicze pomni­ków kultury, które postawiłeś w swoim ukochanym Gdańsku.
   Pamiętam Twój wieloodcinkowy wykład o sto­jącym w Dworze Artusa „piecu wszystkich pie­ców”. Pamiętam, z jaką miłością mówiłeś o tym dziele sztuki i o każdym innym, które kochałeś w swoim Gdańsku. Miłość do tego miasta emano­wała z każdego Twojego słowa, unosiła nas i za­rażała. Przeszkadzali Ci w Twojej pełnej ideałów drodze i zawodzili Cię ludzie, którym walka o wła­dzę przesłania wszystko. Nie zawiedli Cię i nie za­wiodą gdańszczanki i gdańszczanie, których tak kochałeś, oraz artyści wspólnoty wolności i soli­darności.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz