sobota, 23 marca 2019

Bije dzwon,Piruet,Święty spokój,Bracia,Nadzieja w gejach,Inni szatani,Niech już idą,Sędziowie przysięgli,Ręce na kołdrę



Bije dzwon

Tylko rozsądna deklerykalizacja państwa może uchronić Polskę i Kościół przed radykalną i bru­talną antyklerykalną rewolucją.
   Minione trzy lata są w Polsce czasem próby dla ludzi i dla instytucji. Kościół ten test oblał z kretesem. Milczał, gdy ła­mano konstytucję i niszczono państwo prawa. Nie tylko nie chronił wspólnoty lecz aktywnie wspierał tych, którzy ją niszczyli. Stale wtrącał się do kwestii należących do domeny państwowej. Wspierał mniej lub bardziej otwarcie Radio Ma­ryja i biznesowe przedsięwzięcia ojca Rydzyka, wykopujące rów między Polakami.
   Kościół, który w czasie PRL modlitwą i mądrymi radami wspierał demokratyczną opozycję, w ostatnich latach wypo­wiedział lojalność praworządnemu i demokratycznemu pań­stwu, stawiając na swe korporacyjne interesy i pomoc owego państwa dla swej ideologii. Uczynił to, sprzeniewierzając się konstytucji i większości narodu, także ludziom wierzącym. Nie ma w konstytucji ani słowa o tym, że Polska jest katoli­ckim państwem narodu polskiego. Ani już tym bardziej o pań­stwie jakichś czterdziestu procent Polaków i jednej partii politycznej. Kościół zachowuje się jednak tak, jakby taki zapis istniał. Przestał być więc moderatorem, jakim był kiedyś, jeszcze za życia papieża Jana Pawła II, i stał się uzurpatorem.
   Kościół najwyraźniej uznał, że zapisany w konstytucji przyjazny rozdział od państwa to za mało. Że z państwem, w szcze­gólności państwem takim jak to, które buduje PiS, można i warto wejść w swoistą symbiozę, i sprowadził relacje mię­dzy państwem a Kościołem do rea1izicji wspó1nych interesów i polityki transakcyjnej. Wy nam przywileje, my wam błogo­sławieństwo.
   Trudno pojąć, dlaczego instytucja o niekwestionowanej pozycji, autentycznej sile i prawdziwym autorytecie w oczach milionów nie zauważyła, że sprowadza się do roli rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, czyli do pozycji przystawki władzy wyposażonej w wodę święconą. Do tego zamieniając się po drodze z Kościoła rzymskokatolickiego w jakąś wersję pisowsko-nacjonalistyczną.
   Trudno powiedzieć, z czego to wynikało. Z deficytu inte­lektu, który pozwala rozpoznać pułapki i ich unikać? Z syn­dromu oblężonej twierdzy, której dowódcy nie dopuszczają jakichkolwiek ustępstw? Z przyzwyczajenia do niemal impe­rialnych wpływów? Z braku umiaru, powściągliwości? Z nie­dojrzałości sprawiającej, że Kościół nie dorósł tak naprawdę do funkcjonowania w demokratycznym państwie, szczegól­nie w sytuacji, gdy świat i społeczeństwo zmieniają się szyb­ciej niż kiedykolwiek wcześniej? Czy może z nieumiejętności zaakceptowania różnorodności opinii, która sprawiała, że na­wet w łonie Kościoła niektórych uciszano albo wprost zamykano im usta? To jednak rozważania dla socjologów Kościoła, a kiedyś dla historyków. Fakty są bowiem, jakie są, i pociągają określone konsekwencje.
   Najpierw, co może mniej istotne, dla samego Kościoła. Ja­rosław Kaczyński powiedział na początku lat 90., że najkrót­sza droga do dechrystianizacj i Polski wiedzie przez ZChN. Nie miał racji. ZChN od dekad nie istniał, gdy okazało się, że naj­krótsza wiedzie przez kościelna nawę. Pustoszejące kościoły, spadek zaufania do instytucji, skarlenie jej prestiżu, obojęt­ność młodych na to, co Kościół oferuje i mówi. Ale to jego problemy, a nie problemy państwa.
   W dyskusji o pozycji Kościoła często mówi się o konkordacie kiedy Kościół dostał w Polsce od młodego państwa coś nieskończenie cenniejszego niż konkordat. Był tym swoisty, niemal nieograniczony rezerwuar dobrej woli i życzliwości, a nawet spolegliwości wobec ołtarza, respektowany przez kil­kadziesiąt lat praktycznie przez wszystkie ugrupowania, któ­re były u władzy. Zamieniało się to i na ustawy, i na majątek, na specjalne względy i niebagatelne przywileje. Życzliwości Kościół nie docenił. Spolegliwość uznał za słabość. I postano­wił docisnąć gaz do dechy. Żadna instytucja nie dostała od de­mokratycznej Polski tyle co Kościół i żadna nie okazała jej tyle niewdzięczności.
   Dyskusja o pedofilii w Kościele i absolutnie propisowskie zaangażowanie Kościoła w sprawie LGBT pokazują, że na refleksję i powściągliwość z jego strony liczyć nie moż­na. Państwo musi więc wyegzekwować to, co mu się należy. W kwestiach majątkowych i w sprawie przywilejów, w spra­wie lekcji religii i odpowiedzialności za czyny karalne.
   Prostacka antyklerykalna rewolucja jest ostatnią rze­czą, której Polska i Polacy potrzebują. Choćby z szacunku dla tradycji, Kościoła i wielkiej rzeszy wiernych. Ale zmia­ny w relacjach między państwem a Kościołem, koniecznie spokojne, są niezbędne i nieuniknione. Kościół sam dopro­wadził do punktu, w którym są one wyłącznie kwestią czasu. Zapewne niedługiego.
   Kościelne młyny mielą powoli. To ich problem. Państwowe muszą mleć znacznie szybciej. Nadchodzi czas.
Tomasz Lis

Piruet

Nie pisałem dość długo, aby sprawdzić, jak sobie Pol­ska daje radę bez moich felietonów. Przyznać mu­szę, że świetnie. Podobno nawet Mierzeja Wiślana wystawiła wielki napis: „Sama się przekopię”. Najlepiej ma Śląsk, bo jak ogłosił premier Mo­rawiecki, jest tam najczystsze powietrze w Europie. Pewną przeszkodę stanowi tylko zawieszony w tym przejrzystym zefirze trujący pył węglowy, ale górnictwo to przecież na­sza perełka (dodał prezes Rady Ministrów). Perełka? Cały sznur pereł oplatający trzydzieści kilka milionów ludzi. Każdy z nas, czy chce, czy nie, dokłada do tego interesu 2 tys. zł rocznie.
   W sterylnie czystych Katowicach lub innym mieście dystryktu może, a nawet musi powstać Dolina Krzemowa Polski i Europy Mamy ku temu w województwie śląskim wszelkie predyspozycje - zapewnił obersztygar polskiego rządu opartego na rosyjskim węglu. I Wojciech Kilar two­rzył tu swoją muzykę, i trzech złotych medalistów ostatnich halowych lekkoatletycznych mistrzostw Europy pochodzi­ło ze Śląska, i Kazimierz Kutz... A nie, o nim premier nie wspomniał, bo reżyser o PiS wyrażał się krótko.
   Hm, Dolina Krzemowa. Ten niebanalny piruet gospodar­czy, przepraszam, projekt rozwoju regionu, który do dziś jest „kołem napędowym naszej ekonomii”, to tylko kłamli­wa obietnica wyborcza. Pamiętam przecież, jak z tzw. taśmy Morawieckiego popłynęła wzgardliwa pewność: „Ludzie są tacy głupi, że to działa! Niesamowite!”. Dla pewności, żeby mieszkańcy nie mieli złudzeń, że to wszystko bajki dla potłuczonych (kabaret Potem), Ministerstwo Finan­sów, czyli rząd, zabrało województwu 39 mln zł z budżetu na 2019 r.
   Jest jeszcze jedna okrutna prawda - Śląsk się wylud­nia, uciekają stąd młodzi, więc społeczeństwo się starze­je. Podobno najszybciej w Polsce. Ciekawe, czy premier o tym wie? A może uważa, że mło­dzi, tak jak on, wciąż wyjeżdżają doić krowy na wsi i ganiać z cepa­mi po sianie? Morawiecki to na­prawdę wyjątkowy facet. Co tydzień w innym mieście staje przed tłumem i zamiast w luster­ku goli się w mikrofonie.
   Prokuratura, czyli Ziobro, czyli Jarosław Kaczyński, ro­bią wszystko, by Srebrna zaśniedziała. Co jakiś czas jed­nak tam błyska - przede wszystkim za sprawą posła PO Krzysztofa Brejzy. Ostatnio nagłośnił kolejną finansową machloję związaną z nieodżałowanym zapewne przez PiS prezesem Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska Kazimierzem Kujdą. Przekazał on pół miliona złotych spółkom powiązanym ze Srebrną. Po co nam takie afery przed wyborami - pomyślał prezes, któremu marzą się ko­lejne cztery lata bezkarnych szwindli, i zagrzmiał: „Wara od naszych dzieci”. Komu wara? Na pewno nie księżom. Tęczowym wara. To oni „seksualizują” już od noworodka, zachęcają do masturbacji, podsuwają pisma pornogra­ficzne, uczą, że ojciec najlepszą matką, a co gorsza - sączą niewinnym maleństwom do ucha antypisowską i antyka­tolicką propagandę.

Oglądałem konferencję episkopatu na temat pedofi­lii w Kościele. Warto było. Zanotowałem kilka zdań - o potrzebie okazania miłosierdzia sprawcom tych czy­nów i że w ogóle „to nie jest sprawa instytucji, ale spra­wa globalna”. O ofiarach wykorzystywania seksualnego abp Jędraszewski nawet się nie zająknął. Dlaczego? Wy­jaśnił to wiceminister kultury Jarosław Sellin: Pedofilia wśród księży to margines, prosiłbym, żeby tak „nie pa­stwić się nad Kościołem, który jest od lat w tej sprawie chłopcem do bicia”. Zatem, według pana Sellina, to księża występują jako skrzywdzeni chłopcy.
Stanisław Tym

Święty spokój

Pośród wszystkich obietnic, jakie padły w ostatnich latach, takich jak milion samochodów elektrycz­nych, tysiąc dronów, sto mieszkań, dziesięć nowiutkich helikopterów amerykań­skich, dwie fregaty australijskie i jeden Fort Trump, za­interesowała mnie tylko jedna: święty spokój. Niedawno premier Morawiecki (PMM) powiedział, że podczas gdy opozycja proponuje rewolucję obyczajowo-światopoglądową, rząd chce nam dać „święty spokój”, dostatek i udane życie rodzinne. Oczywiście każdy chciałby mieć święty spokój, dostatek i kochającą rodzinę. Także ja. Agnieszka Osiecka napisała o mnie: „Całe życie walczy
spokój”, ale co ja poradzę, kiedy święty spokój jest jak socjalizm: to horyzont, który oddala się, w miarę jak się do niego przybliżamy.
   Jeśli chodzi o dostatek, to niedawno spytałem zna­jomego reżysera w wieku plus do kwadratu, co u niego słychać. - Jestem umęczony pomniejszaniem masy spad­kowej - powiedział zasapany. - Jeść dużo i smacznie nie mogę, bo już mało spalam i z trudem trawię, pić - nie piję, bo już głowa nie ta, tenis wykluczony, a i reszta nie­aktualna, bo nie ma czym i nie ma z kim. Kiedyś to czło­wiek gromadził masę spadkową, a z tego, co zostawało, żył jak król, a teraz nie może się od niej, znaczy od tej masy, uwolnić. - Jurek, mówię mu, ty jesteś jeszcze w peł­ni sił, nie bądź frajer, idź do ministerstwa, weź jakiegoś bohatera na film i kręć, kręć. Najlepszych już rozdrapali, „Kuriera” już grają, „wyklętych” kręcą, „Bury” prawie go­towy, „Ogień” poszedł na serial, ale podobno jeszcze kilku zostało, dowiesz się w portierni. - Ale czy to jest płatne? - zapytał zaniepokojony. - Ho! Ho! Jeszcze jak, minister­stwo dało miliony! - Jeżeli to jest płatne, to ja dziękuję. Sam im mogę dopłacić, żebym nie musiał kręcić.
   Ledwie PMM zaczął roztaczać przed nami wizję Polski spokojnej, wsi wesołej, a już prezes Kaczyński postąpił wręcz odwrotnie, zaczął straszyć atakiem na polską rodzi­nę, na polskie dzieci, którym grozi seksualizacja w pieluchach. Niektórzy mówią, że winny jest Rafał Trzaskowski, prezydent Warszawy, nie powinien był przed wyborami podpisywać deklaracji praw LGBT, dał Kaczyńskiemu wuwuzelę, w którą ten może dąć bez ustanku. Być może tak było, ale rację ma też Trzaskowski, mówiąc, że gdyby nie LGBT, to PiS znalazłby coś innego, ponieważ trzeba odwrócić uwagę od Srebrnej, KNF, porażki Fortu Trump
innych nieszczęść. Tak czy owak - święty spokój znów się oddalił poza horyzont.
   Więc konkretnie, panie premierze, ma być święty spo­kój czy obrona polskiej rodziny? Wygląda na to, że spokoju nie zaznamy. Paweł Szefernaker, wiceminister spraw we­wnętrznych, mówi, że PiS jest „jedyną partią, która może powstrzymać ideologiczne szaleństwo, które próbuje wtargnąć do życia polskich rodzin”. I dalej: „Tegoroczne wybory w Polsce to będzie zderzenie cywilizacji”. I komu tu wierzyć - PMM, który oferuje święty spokój, czy ministro­wi, który zapowiada zderzenie cywilizacji? Sami nie wierzą w to, co mówią. Przepraszam za dygresję, ale kiedy słyszę słowo „zderzenie”, to myślę o samochodach rządowych, premier Szydło, prezydenta Dudy i ministra Macierewicza, a także o niebywałej sprawności prokuratu­ry, która przez półtora roku nie była w stanie wyjaśnić zderzenia samo­chodu z drzewem. (Błogosławiony ten warsztat blachar­ski, który naprawia wraki limuzyn rządowych). Ale co się dziwić, skoro w prostej sprawie „austriacki przedsiębior­ca-polski polityk” już drugi miesiąc nie mogą się zdecydo­wać, czy wszcząć śledztwo. Boją się władzy jak własnego cienia. Seremet, jaki był - taki był, ale w rządzie nie zasiadał i do muzyki premiera Tuska nie tańczył.
   PMM obiecuje święty spokój, ale jak nie Kaczyński, to Biedroń go burzy. Zapowiada, że usunie ze szkół kate­chetów, a ich miejsce zajmą edukatorzy i edukatorki sek­sualne, które będą uczyć, skąd się biorą dzieci i jakie są ich prawa. Od Mieszka do Jarosława polskie dzieci i polskie rodziny pozostawały nieuświadomione seksualnie, w peł­ni improwizowały i jakoś to było, więc po co komu ta re­wolucja, skoro wystarczy skrobanka? Przecież jak ci edu­katorzy i nauczycielki zaczną wciskać dzieciom lesbijstwo - nie bójmy się tego słowa - pedałstwo, to żadne 500 plus nie pomoże na demografię i znikniemy z powierzchni Zie­mi. Czy tego chcemy? Nie, chcemy mieć święty spokój, więc niech Biedroń wraca na drzewo albo do Słupska, jeśli może się tam jeszcze pokazać.

Bezskutecznie szukając świętego spokoju, postanowi­łem w końcu zajrzeć do kieliszka, a raczej do kufla. Dowiedziałem się, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (!) uznał, że „piwo zawierające mało słodu może być piwem, o ile smakuje jak piwo”. Nie wszystko złoto, co się świeci, ale wszystko piwo, jeśli smakuje pi­wem. Dlatego - jak ocenia Tomasz Kopyra, bloger piw­ny (!) i autor książki „Piwo” - werdykt Trybunału otwiera drogę producentom różnych napoi piwopodobnych. Strona chcąca obronić swoje piwo o małej zawartości sło­du powie w sądzie: chcemy odtworzyć recepturę z czasów pierwszych osadników w Ameryce Północnej, gdy uży­wano dyni zamiast słodu. Wyrok, który by ustalał wyma­ganą zawartość słodu, zamykałby drogę tzw. browarom nowofalowym, które chcą nas zaskoczyć jakimś ciekawym smakiem. Cała nadzieja w Trybunale Europejskim. Oby nas przyjemnie zaskoczył!
   PS 10 marca br. w Berlinie zmarł prof, dr Andrzej Wirth (ur. 1927 r.) - pierwszy kierownik działu kultural­nego POLITYKI. Znany germanista, tłumacz i teatrolog. Tłumaczył m.in. Brechta i Grassa (wspólnie z Marcelem Reichem-Ranickim. „On znał niemiecki, a ja polski”
powiedział mi w ostatniej rozmowie). W 1966 r. wyje­chał na stypendium Uniwersytetu Princeton i pozostał za granicą, gdzie został doceniony, wykładał na wielu uczelniach, m.in. na uniwersytecie w Giessen, gdzie za­łożył instytut teatralny, a także na najlepszych uniwersy­tetach amerykańskich - Harvard i Yale. Nasze spotkanie po latach w Berlinie opisałem rok temu w felietonie o An­drzeju. Pozostanie w historii naszego pisma. I osiągnął święty spokój.
Daniel Passent

Bracia

Kiedy prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski podpisał deklarację LGBT+, a w odpowiedzi PiS pod pretekstem ochrony dzieci rozpoczę­ło swoją zwyczajową kampanię szczucia, tym razem prze­ciw homoseksualistom, napisałem na swym publicznym profilu facebookowym: „Mam dwójkę dzieci w przedszko­lu, syn zaraz idzie do szkoły i jakoś nie boję się »homopro- pagandy«. Co to za problem wytłumaczyć, że czasami pan kocha pana, a pani panią? Trudniej będzie im wyjaśnić, dlaczego naszym krajem rządzi człowiek, który nienawi­dzi wszystkich”.
   Pisałem to ze smutnym przekonaniem (a bardzo chciał­bym się mylić), że prawdopodobnie z politycznego punktu widzenia Trzaskowski popełnił błąd, że PiS nie przepu­ści takiej okazji i bezwzględnie, okrutnie będzie grać na najniższych instynktach i strachach części elektoratu. I że może to przynieść zgniłe, ale jednak owoce. Nawet posprzeczałem się z paroma bliskimi mi ludźmi, którzy argumentowali, że nie można tak myśleć, że prezydent Warszawy zachował się po prostu porządnie i przyzwoicie, że jeżeli nie chcemy mieć u siebie putinowskich standar­dów, to musimy przestrzegać tych obowiązujących w cywilizowanym świecie Zachodu i Rafał Trzaskowski właśnie to uczynił. Nic więcej. Przecież nawet w tej niegdyś ultrakatolickiej Irlandii premierem jest gej, Leo Varadlkar.
   Bardzo bym chciał, drodzy przyjaciele, by okazało się, że macie rację nie tylko moralną. Mnie tak samo skręca z obrzydzenia, gdy widzę i słyszę członków episkopatu, którzy z pełną hipokryzji trosk pochylają się nad „seksualizacją” dzieci, ale nie robią nic w sprawie faktycznego krzywdzenia dzieci przez przedstawicieli ich instytucji. Przepraszam, robią. Bronią sprawców i relatywizują ich zbrodnie przeciw bezbronnym. Bardzo bym chciał, żeby ktoś w końcu starł te świątobliwe uśmieszki z twarzy bi­skupa Jędraszewskiego czy Gądeckiego, jak to się już sta­ło z ich kolegami, choćby w katolickiej Irlandii, o USA i Australii nie wspominając. Wiem, że to już tylko kwestia czasu, nawet w Polsce, pytanie, czy ten czas to rok 2019. Przekonamy się niebawem w dwuboju wyborczym.
   Po moim wpisie dostałem setki uwag, komentarzy, historii. Jedną z nich chciałem zadedykować ludziom przyzwoitym, którzy odczuwają jednak strach przed „ho- mopropagandą”, bo tak ich wychowano, bo tak mówią lu­dzie dookoła.
    „Panie Marcinie. Jako gej, z głębi serca dziękuję Panu za wpis na temat braku lęku »homopropagandy«. Tym wpi­sem dał Pan receptę rodzicom i nie tylko, jak wytłumaczyć dziecku świat, w którym żyje, to z jakimi ludźmi będzie two­rzyć społeczeństwo. Kilka lat temu powiedziałem o swojej homoseksualnej orientacji najbliższej rodzinie. Bracia się ode mnie odwrócili. Jestem chrzestnym bliźniaków jedne­go z nich. W tamtym czasie usłyszałem, że mam się nie zbli­żać do chłopaków, a już na pewno nie mam im okazywać czułości (tulić, witać bądź żegnać buziakiem). Usłyszałem od jednego z braci, zgodzie miał problem z podaniem mi ręki, bo nie wiadomo, w czyich majtkach ta ręka wcześniej lądowała. Od drugiego brata usłyszałem, że woli mieć bra­ta kryminalistę niż brata geja i od tego momentu ma jednego brata, nie dwóch (jest nas trójka braci). Usłyszałem od obu z nich, że ludzie będą ich wytykać palcami, a pod mamy oknami będą rzucać kamieniami. Jeśli będzie to miało miejsce, jeden z braci nastraszył, że mnie znajdzie i odpowiednio zareaguje. Że jestem egoistą, mówiąc o so­bie, a jak chcę już być tym gejem, to tam, gdzie mieszkam. Jak przyjeżdżam do rodzinnego miasta, mam być nor­malny. Dzięki postawie mamy, bratowej i moich znajo­mych, dzięki takim postawom, wpisom i wypowiadanym słowom, jak Pana, przez osoby publiczne, brat od bratan­ków zmienił zachowanie, uświadamiając sobie, że w swo­jej haniebnej postawie został sam, a wydawało mu się, że wszyscy zareagują tak jak moi bracia. Pamiętam, że kie­dy odwiedzałem bratanków w szpitalu, ich ojciec obwiniał mnie, że w przedszkolu będą się z chłopaków wyśmiewać, że mają wujka geja i jak on im to wytłumaczy?! Odpowiedź jest jedna. Wystarczy zacytować treść Pana wpisu »czasem pan kocha pana, pani kocha panią«. Tyle i aż tyle. Z bratem, który stwierdził, że woli mieć brata kryminalistę niż geja, nie mam do dziś kontaktu. Kiedy przyjeżdżam do rodzin­nej miejscowości, która jest mała i wszyscy się znają, mija­my się na ulicy jak obcy. W te święta, przy stole wigilijnym wyciągnąłem do niego rękę, chcąc się przywitać. Nadarem­nie. Raz jeszcze dziękuję. Każde takie słowa i wsparcie ze strony osób heteroseksualnych, dla nas, dla ludzi LGBT są naprawdę niezwykle istotne i ważne. Pozdrawiam, Łu­kasz”.
Marcin Meller

Nadzieja w gejach

Koalicja Europejska wymaga od wyborców cierpliwo­ści i powściągania nerwów. PiS odbył już trzy głośne zgromadzenia wyborcze, szykuje się do kolejnych, a Koalicja dopiero kończy układanie list. W całej kampanii przewiduje tylko trzy wspólne konwencje, czyli jedną w miesiącu. PiS planuje przynajmniej 13, po jednej w każdym okrę­gu, a więc co tydzień. Propagandowo i medialnie każda sobota należy do Jarosława Kaczyńskiego, bo to on, osobiście, przejął pro­wadzenie kampanii. Mateusz Morawiecki ze swoimi opowieściami
cudzie gospodarczym PiS, planie„wypełniania portfeli Polaków” wyblakł, został zepchnięty na dalszy plan, tak jak i cała tzw. oferta socjalna PiS. W tej krótkiej wiosennej kampanii PiS postawił na mo­bilizację swoich wyborców wokół rzekomego zagrożenia polskiej rodziny i dzieci, a w roli siejącego strach Jarosław Kaczyński jest niezastępowalny. TVP już podchwyciła i powtarza, że jedynym punktem programu KE jest dziś promocja homoseksualizmu, a tygodnik „Do Rzeczy” zapowiada wręcz nadciągającą „dyktaturę LGBT”. Jeszcze przed miesiącem nikt by chyba nie przypuszczał, że głównym tematem kampanii europejskiej w Polsce staną się geje i lesbijki, a słowem sezonu będzie seksualizacja.

Politycy Koalicji, każdy po swojemu, jakoś na te zaczepki odpo­wiadają, ale też czuć skrępowanie tematem i niepewność, czy w ogóle wychodzić na wybrane przez przeciwnika boisk Podobno trwa jakieś uzgadnianie wspólnej reakcji i w ogóle szerszego programu Koalicji, ale w tej sytuacji trudno się dziwić że to PiS na­rzuca tempo i emocje kampanii. Więc opozycja antypisowska jak zwykle zbiera cięgi od tzw. klasy gadającej za niemrawość. Jednak patrząc z punktu widzenia najważniejszego w tym roku zadania dla opozycji, czyli zwycięstwa w październikowych wyborach, nie należy Koalicji Europejskiej poganiać. Budowa list wyborczych, ak­ceptowanych przez pięć partii i kilka wspierających je środowisk, to operacja delikatna, bardzo niebezpieczna dla nowego projektu. Pierwszy poważny test wzajemnego zaufania, umiejętności kom­promisu, powściągania ambicji osobistych i grupowych. Ponieważ chodzi tu o partie, które w przeszłości nie szczędziły sobie razów i uszczypliwości, napięcia są oczywiste. Ale na razie, odpukać, idzie dobrze, głównie dlatego, że dominująca w Koalicji PO oddała partnerom znacznie więcej miejsca, niż by to wynikało z sondażo­wych parytetów.

Do ogłoszonych już list można mieć różne zastrzeżenia: każdy bardziej aktywny i zainteresowany polityką wyborca znajdzie tu kandydatury na plus, na minus i na zero. Ale w sumie udało się do­brać grupę ludzi znanych, rozpoznawalnych, z dużym politycznym dorobkiem i doświadczeniem, dobrze pasujących akurat do Par­lamentu Europejskiego. Ważne, że także ci, którzy nie znaleźli się na listach lub na miejscach, jakich oczekiwali, zachowują się lojalnie i (w zasadzie) nie wszczynają medialnego rabanu. Także sondaże wskazują na remis między KE a PiS, a co ważne, nie nastąpiła anihilacja Wiosny Biedronia czy Lewicy Razem, a więc formacji jednak niepisowskich. Ponieważ europejskie wybory nie wymagają od razu szczegółowych uzgodnień programowych, partnerzy koalicji mają też szansę wypróbowania formuły ucierania„jedności w różnorod­ności”. Jak znalazł przed wyborami jesiennymi.

Opowiadano mi, że na niedawnym spotkaniu analityków pra­cujących dla dużej międzynarodowej instytucji finansowej utworzenie Koalicji Europejskiej zostało uznane za jedno z naj­ważniejszych politycznych wydarzeń roku. Uzasadnienie było proste: nigdzie w Europie do czegoś takiego nie doszło. W żad­nym kraju siły uważające się za proeuropejskie nie stworzyły wspólnego bloku, stającego naprzeciw ruchom populistycznym i antyunijnym. Wrażenie robi i to, że partie KE mieszczą się w bardzo szerokim spektrum politycznym oraz zachowują swoją tożsamość. My tę skleconą przez Schetynę „tęczową koalicję” jesteśmy skłonni uważać za naturalny przejaw instynktu samoza­chowawczego, dla wielu obserwatorów w Europie to rzadki dziś przypadek racjonalizmu politycznego.
   Brexit, choć na pozór ośmiesza tylko klasę polityczną Wielkiej Brytanii, powszechnie interpretuje się jako kolejny dowód „nędzy i upadku” współczesnej polityki. Gdziekolwiek spojrzeć - w USA, Francji, Włoszech, Hiszpanii, Niemczech, na Węgrzech, Słowacji, w Czechach itd. - miejscowe demokracje przeżywają okres smuty; sypią się dotychczasowe partie, ideologie i same instytucje pań­stwa; społeczeństwa tracą zdolność komunikacji, empatii, kom­promisu. Tragedia Wenezueli (którą opisujemy w reportażu Artura Domosławskiego pokazuje, niczym w sennym koszmarze, do czego te procesy mogą doprowadzić. Jednocześnie osłabione od wewnątrz demokracje stają się podatne na skoordynowane ataki zewnętrzne. Słynny historyk Timothy Snyder w tym wydaniu POLITYKI przejmująco mówi o tym, jak głęboko putinowska Rosja infiltruje kraje Zachodu (tu warto też zwrócić uwagę na nasz kolej­ny artykuł o sprawie Falenty), podsyca konflikty, spory światopo­glądowe, zaraża swoim nihilizmem i cynizmem.

W tym kontekście wielopartyjna koalicja, która próbuje wspólnie bronić zasad i praktyki liberalnej demokracji, to zjawisko w Europie oryginalne, pod prąd. Czy ten eksperyment się powie­dzie? Koalicja od początku została wystawiona na ciężką próbę: trudno jest odpierać zmasowane insynuacje, reagować na jawne szczucie, a jednocześnie nie dać się skłócić, poróżnić, sprowokować. Jarosław Kaczyński znów w kampanii sięgnął po polityczny i ideolo­giczny cep, tym razem lokując swoje wyborcze nadzieje „w gejach” jak kiedyś w uchodźcach. Niewiemy, czyta broń będzie skuteczna, ale badania opinii Polaków, także na temat stosunku do związków jednopłciowych czy edukacji seksualnej, które omawiamy w tym numerze, sugerują, że PiS może niechcący bardziej zmobilizować swoich przeciwników niż zwolenników. I z cepa zrobi się bumerang.
Jerzy Baczyński

Inni szatani

Coś się popsuło w maszynce PiS do legalizacji łamania konstytu­cji Już drugi raz Trybunał Konstytucyjny „dobrej zmiany” odroczył wydanie wyroku, którym miał dać nowej Krajowej Radzie Sądownictwa stempel legalności. Tym razem sytuacja wyglądała naprawdę dramatycznie: Julia Przyłębska, przewodnicząca składu, który miał sprawę osądzić, zduszonym z emocji głosem wygłosiła oświadczenie, że Trybunał odracza osądzenie sprawy (na posiedze­niu niejawnym, bo niejawność stała się wizytówką TK).Tradycyjnie nie wyjaśniła powodu. Dodała, że jeden z sędziów złożył wniosek, „aby skład orzekający podjął określone czynności w ramach orzeka­nia” i ona jest tym zaszokowana. O co chodzi?
   Kilka dni wcześniej RPO Adam Bodnar przesłał Trybunałowi pismo, w którym zwraca uwagę, że jeśli TK orzeknie przed upływem 30-dniowego terminu, jaki ma RPO na decyzję o przystąpieniu do sprawy i złożenie swojego stanowiska, to skutkiem będzie nie­ważność wyroku. Można więc przypuszczać, że jeden z sędziów zagroził, że jeśli TK nie poczeka z osądzeniem sprawy do upływu terminu dla RPO, to on złoży zdanie odrębne, w którym uzna wyrok za nieważny.
   Sprawę sądzi skład złożony wyłącznie z sędziów „dobrej zmiany”, zatem taki bunt sędziego byłby dowodem na tworzące się wśród nich kolejne podziały. Pierwszy - już przy wyborze Julii Przyłębskiej i Mariusza Muszyńskiego na kandydatów na prezesa TK - odseparo­wał się Piotr Pszczółkowski: pisemnie oświadczył, że wybór jest nie­ważny, bo sprzeczny z prawem. Potem Muszyński i Przyłębska po­kłócili się, skutkiem czego Przyłębska cofnęła Muszyńskiemu wszyst­kie powierzone mu przedtem kompetencje. Teraz zaś wygląda na to, że któryś z sędziów zablokował wydanie orzeczenia w sprawie KRS.
   A termin tego orzeczenia nie był przypadkowy: pięć dni przed rozprawą w Trybunale Sprawiedliwości UE w sprawie pytań prejudycjalnych Sądu Najwyższego o legalność KRS i jej sędziowskich no­minacji. Przedstawiciel polskiego rządu zapewne wniósłby na niej o umorzenie sprawy w związku z wyrokiem polskiego TK.

Ale możliwe, że - jak mawia prezes Kaczyński - inni szatani są tu (także) czynni. Bo wygląda na to, że w tej sprawie Trybunał dostaje sprzeczne instrukcje. Może być to refleks przepychanki pomiędzy ministrem-prokuratorem Ziobrą a premierem Morawieckim. Wiele wskazuje, że KRS zdecydowała się zaskarżyć do TK swoją legalność z inspiracji jej członka - Zbigniewa Ziobry. Członkowie KRS przyznawali, że zręczniej byłoby, aby to parlamentarzyści PiS zaskar­żyli ustawę o KRS, ale nie chcą. Sprawa miała być osądzona 3 stycz­nia, ale została bezterminowo odroczona. Potem do wniosku KRS dorzucili jednak własny senatorowie PiS - i sprawę znowu odroczo­no. Być może podział w TK powstał w tej sprawie dlatego, że premier Morawiecki obawia się kolejnego konfliktu z Komisją Europejską, który niechybnie będzie, jeśli TK uzna powołanie KRS i jej działalność za zgodne z konstytucją, a TSUE - za niezgodne z prawem UE. Wtedy rząd będzie musiał zdecydować, który wyrok honoruje. Nieuznanie wyroku TSUE oznacza konflikt i zarzuty o dążenie do polexitu, czego PiS się boi. Uznanie - koniec wymiany kadr w sądownictwie.
   Ciekawe, czy 25 marca TK wyda wyrok, czy tym razem ktoś ze składu się rozchoruje.
Ewa Siedlecka

Niech już idą

Europa zaczyna mieć już dość Brytyjczyków zamotanych w swój brexit, którzy wciąż nie potrafią ani wyjść z Unii Europejskiej, ani w niej zostać. Ten smętny przykład złych decyzji i politycznej niemocy jest przestrogą dla innych krajów.

Do niedawna jeszcze z dużym zainteresowaniem śledzono po­stępy w negocjacjach umożliwiających jak najmniej bolesny brexit, z zainteresowaniem obserwowano demonstracje Remain! (Zostajemy!) na ulicach Londynu, spory laburzysty Corbyna z jego własną partią i rozwój spraw na osi Zjednoczone Królestwo-Unia Europejska. Ale w zeszłym tygodniu sala plenarna w Parlamencie Europejskim była niemal pusta, a temat brexitu nie rozgrzał emocji. „Cóż my więcej możemy zrobić?”, „Zrobiliśmy wszystko, co leży w naszych możliwościach” to zdania, które w Brukseli czy Strasbur­gu słyszę najczęściej.
   Rozmawiałam ostatnio z ważnym przedstawicielem wielkiego europejskiego koncernu produkującego samochody. Powiedział, że firma bardzo dużo straci przez brexit, bo Brytyjczycy są ich ważnym klientem, a wprowadzenie ceł znacznie utrudni handel i podniesie cenę aut przywożonych do UK. Co więcej: na Wyspach produkowanych jest wiele części do samochodów, które następnie montowane są w fabrykach położonych w różnych krajach - on the continent, jak mawiają Brytyjczycy. Teraz nie będą automatycznie włączone w europejski system homologacji trzeba więc będzie zorganizować wszystko od początku i każdą część homologować od nowa. Plus cła, oczywiście.

Gdziekolwiek się dotknie, trafia się na bardzo konkretne pro­blemy. Na wszelki wypadek Komisja Europejska przygotowuje propozycje umożliwiające w wielu dziedzinach okresy przejściowe, dające możliwość przyszykowania, nowych rozwiązań, a Parlament przyjmuje je w głosowaniach. To nam zabiera mnóstwo czasu, a kadencja dobiega końca. Jest, jeszcze wiele spraw do zrobienia, a my tkwimy z nosami w bardzo technicznych papierach umożliwia­jących Brytyjczykom jak najsprawniejsze opuszczenie Unii. „To nas będzie dużo kosztowało, ale niech już idą” - kontynuował przedsta­wiciel koncernu samochodowego. Zdziwiłam się bardzo. Przecież w jego branży chodzi o pieniądze i wyłącznie o pieniądze. Ale jego motywacja była prosta: jeśli zostaną, zawsze połowa będzie nieza­dowolona i będzie kontestować propozycje UE. To utrudni i spo­wolni proces decyzyjny, jak to już dzisiaj widać, a Europa musi iść do przodu i w kwestiach technologicznych, i w kwestiach coraz bar­dziej wspólnej polityki. Inaczej przegramy z resztą świata, a to może oznaczać katastrofę dla mieszkańców naszego kontynentu. „Niech idą”, mówił o Brytyjczykach, niech zobaczą, jak to jest być poza Unią, widocznie muszą tego doświadczyć, a za parę lat wrócą na ko­lanach i przyjmiemy ich na warunkach wyznaczonych przez Unię.

Wielka Brytania już nuży. Zawracanie głowy, są inne palące tematy. Patrzę na to z niepokojem: skoro taki ważny gracz polityczny i ekonomiczny, kraj, który do wspólnego europejskiego budżetu więcej dopłaca, niż z niego dostaje, spleciony z innymi państwami członkowskimi tysiącami nitek, tak łatwo zaczyna nie­cierpliwić, a nawet irytować, to co będzie z nami, jeśli nadal rząd PiS będzie oddalał Polskę od unijnego głównego nurtu? Nie jesteśmy płatnikiem netto do budżetu unijnego, tylko wprost przeciwnie: Polska w Unii otrzymuje najwyższe fundusze na rozwój strukturalny. Nasz kraj jest ważnym partnerem biznesowym dla wielu przedsię­biorców, dobrym rynkiem zbytu : eksporterem żywności, ale entu­zjazm zagranicznych inwestorów dziś zastępuje ostrożność i pod­niesiony poziom czujności. Polska już nie jest obdarowywana takim zaufaniem jak w poprzednich latach, kiedy to Polacy zajmowali kluczowe miejsca w unijnych instytucjach, a komisarze dostawali najważniejsze portfolio: rozwój regionalny, budżet, wspólny rynek.
   Dziś dajemy Wspólnocie mnóstwo powodów do niepokoju. Pierwszy raz w historii Unii Europejskiej uruchomiono procedurę ze słynnego, o artykułu 7, czyli ewentualnego odebrania głosu w Radzie przedstawicielowi rządu kraju, który łamie prawo. I dotyczy to Polski. Pierwszy raz w historii Unii Trybunał Sprawiedliwości zajmuje się skargą o łamanie niezawisłości sądów, i to również dotyczy Polski. Największa liczba najbardziej zanieczyszczonych miast w Eu­ropie jest w Polsce właśnie, i to prawdopodobnie będzie kolejnym powodem skargi do ETS. Także fakt, że w Polsce masowo wycinane są drzewa na terenach chronionych i że tym również muszą zajmo­wać się instytucje unijne, powoduje oburzenie wielu europosłów. Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze zrosnąć z mozolnie od lat budo­waną Wspólnotą, a już rząd Polski opowiada, że będzie ją zmieniał. „Czyli psuł?” - pada pytanie niemal ze wszystkich stron.

Z niepokojem obserwuję to, jak Wspólnota musi się coraz częściej pochylać nad polskimi problemami, przypominać, krytykować, ostrzegać, osądzać. Jeżeli tak szybko narosło zniechęcenie do Zjed­noczonego Królestwa, mimo że to ich językiem posługujemy się w kontaktach międzynarodowych najczęściej, mimo że większość z nas kiedyś postawiła nogę na Wyspach, już nie mówiąc o litera­turze, której dotknął chyba każdy czytający człowiek, to jak łatwo będzie machnąć ręką na Polskę, której rząd tę Wspólnotę kontestuje coraz wyraźniej!
    „Czy to prawda, że ten poseł z Polski, któremu odebraliśmy ostatnio funkcję wiceprzewodniczącego, bo porównał cię ze szmalcownikami, znowu kandyduje?” - pyta mnie posłanka z Holandii. Aż wstyd się przyznać, że tak i że w dodatku z naszej stolicy i z wysokiego miejsca. „To znaczy, że w Polsce takie rzeczy są OK? Że takich ludzi nam tu przyślecie?” Albo: „Jaka kara spotkała tych, którzy dokonali symbolicznej egzekucji europosłów, wieszając ich portrety na szubienicach?” - to pytanie pada często. Nie chcę tłumaczyć, że prokuratura przedłuża procedowanie, bo jeden z symbolicznych „katów” pracował wtedy w Ministerstwie Sprawiedliwości, a wieszał po godzinach, i dziś jest pracownikiem Sądu Wojewódzkiego w Katowicach. Wolę, żeby słyszeli, że budujemy szeroki, wspólny front, Koalicję Europejską, żeby dzielić się odpowiedzialnością za cały kontynent i wspólnie powstrzymać falę populizmu.
Różą Thun

Sędziowie przysięgli

Jednym z warunków posiadania obywatelstwa amerykańskiego jest obowiązek zasiadania w ławie przysięgłych, jeśli sąd nas wskaże. Nie można się wymigać. Dostaje się kilka dolarów dziennie niby-honorarium, a potem siada na sali sądowej z jede­nastoma innymi obywatelami, słucha tyrad prokurato­ra i adwokata, zeznań ofiar i świadków, pouczeń sędziego, ogląda się dowody. Potem deliberuje się w zamkniętym pokoju z jedenastoma innymi ludźmi i po kilku godzi­nach albo dniach wydaje werdykt: „winien” lub „nie wi­nien”. Moja znajoma przez 25 lat mieszkająca w USA odrzuciła ofertę przyjęcia obywatelstwa z tego jednego powodu: bała się, że któregoś dnia będzie musiała zasiąść w ławie przysięgłych i kogoś skazać lub uniewinnić.
   W ostatnich miesiącach nastąpił wylew dokumentalnych filmów analizujących dawne zbrodnie. Sprawa Tomasza Komendy wstrząsnęła Polakami. 18 lat spędził w więzie­niu niewinny człowiek, fałszywie oskarżony, z podrzu­conymi dowodami i kłamliwymi zeznaniami świadków. Jego gehennę oglądać mogli wszyscy. Kłamstwo zostało zdemaskowane, matactwa omówione, winni schwytani, sprawa została skwitowana wstrząsającym w swej wymo­wie werdyktem sędziego, któremu głos się łamał, gdy mó­wił: „Jest pan wolny”.
   Niektóre z tych filmów obejrzałem, bo szła przed nimi sła­wa znanych mi z pamięci bohaterów (O.J Simson, Ted Bundy), jak i wyjątkowych seryjnych morderców, którzy dostali szansę oczyszczenia. Jeden mordował dziewczyn­ki, inny prostytutki, jeszcze inny studentki. W kilkuod­cinkowym projekcie „Seryjni mordercy” skandalizujący dziennikarz Piers Morgan odwiedza w więzieniach skaza­nych za straszne rzeczy zbrodniarzy, z wyrokami dożywo­cia czy dwustu lat odsiadki, którzy wciąż nie przyznają się do winy. Widzimy ich stronę medalu. Przebiegu procesów nie widzimy. A oni do kamery opowiadają, że są niewinni, i snują nieprawdopodobnie precyzyjne koncepcje zdarzeń, teorie zmowy, podrzucania dowodów, pomyłek, przypad­ków, są geniuszami w swym zbrodniczym fachu - idą w za­parte po mistrzowsku, Piers się nie cacka, wali im w oczy: „Jesteś kłamcą!” i właściwie mówi to w imieniu widza, choć tak naprawdę wiedzy nie ma żadnej, chyba że gazetową. Se­rial tandeta i pozostawia nas w rozkroku niepewności.
   25 lat temu przez trzy miesiące dzień w dzień oglądałem z żoną proces O.J. Simpsona. Widzieliśmy, jak zjawia­ją się dowody i jak upadają, jak okazywane są nowe i jak są obalane. Widzieliśmy plączących się w zeznaniach świadków (świadków samej zbrodni nie było, istnieli tyl­ko ludzie, którzy coś słyszeli czy widzieli wcześniej albo później), od których niejednokrotnie wiało kitem na ki­lometr. Niektórzy byli rasistami, inni przyjaciółmi, któ­rzy kryli sprawcę, jeszcze inni wydawali się wiarygodni, ale kto ich tam wie.
   Obserwowaliśmy, jak prokuratura tka pajęczynę, a potem się potyka o własne nogi jak team najlepszych adwoka­tów świata ślizgają się po faktach. Niesamowity adwokat Barry Scheck, młody gówniarz z Queens, który do perfek­cji opanował sztukę „przewracania kręgli” przy pomocy DNA (nauka wówczas nieznana), wyłapywał niedokład­ności, skazy na fotografiach, pomyłki w ocenie czasu i rzucał cień na stuprocentowo pewne sytuacje. To on wygrał proces Simpsonowi. Dziś jest szefem organizacji non profit Projekt Niewinność, z którą wyciągnął z więzień aż 362 niesłusznie skazanych ludzi. Żaden z dwunastu gniewnych ludzi - ławników z ławy przysięgłych - nie był w stanie położyć głowy pod topór i orzec, że O. J. na pewno zabił. A jednak wszyscy wiedzieli, że na 99,999 proc. to on był mordercą. Zostawała ta zasiana przez Schecka 0,001 cząstka niepewności, że to jednak nie on, a za nią czekała kara śmierci. O.J. został uniewinniony W filmie „Ikar” kamera chodzi za twórcą rosyjskiego pro­gramu dopingowego Grigorijem Rodczenkowem krok w krok przez kilka lat, od pierwszego dnia przewału. Wi­dzimy, jak to się robi, poznajemy zeznania obu stron, dokumenty, na naszych oczach dawny KGB próbuje za­rzucić lasso na jego szyję. Widzimy, jak G.R. się boi i jak przegrywa z Putinem.
   W serialu dokumentalnym „Schody” kamera przez osiemnaście lat, od pierwszego do ostatniego dnia, chodzi za Michaelem Petersonem oskarżonym o zamordowanie żony. Majstersztyk. Widzimy wszystko, od śladów krwi, przez narzędzia, narady prawników, ich porażki, proces, skazanie, odwołanie, rozpad rodziny.
   Film „Leaving Neverland” o dewiacjach Michaela Jack­sona nie jest dokumentem. Apeluję o ostrożność, sędzio­wie przysięgli.
Zbigniew Hołdys

Ręce na kołdrę

Najjaśniej panujący nam Pan Prezydent do­stał zakaz wymawiania zwrotu Fort Trump w podziękowaniu za udaną konferencję bliskowschodnią w Warszawie i na podsumowanie niesłychanie cennej polityki zagranicznej naszego państwa. Myślałem sobie, że przemówienie ministra spraw zagranicznych będzie przemówieniem tygodnia, ale niesyty parę godzin później odbyła się Kon­ferencja Episkopatu Polski.
   Pobyt naszych biskupów w Watykanie u papie­ża Franciszka dał im tyle, że nie potrafią już kłamać, patrząc w oczy. Konferencja ta jest kolejną kompro­mitacją najwyższego duchowieństwa, które posta­nowiło modlić się za sprawców, a nie za ofiary. Na pomoc duchowieństwu ruszyła zgraja idiotów, któ­rzy próbują rozsądnym ludziom zrobić wodę z móz­gu, niby w trosce o rodziny i dzieci.
   Po parówkarzach w komisji smoleńskiej, pierwot­niakach przenoszonych przez uchodźców, popu­laryzacji zakazu szczepień, kolejnym wrogiem jest prezydent Warszawy i jego podpis pod deklaracją LGBT . Trzeba być niespełna rozumu, żeby prosty dokument, w którym zwraca się uwagę na bezpie­czeństwo wszystkich dzieci, był przedstawiany jako akt deprawacji, powrotu do słynnego genderyzmu i klęski moralnej przyszłych pokoleń.
Księża pedofile i ich ukrywanie - w porządku. Po­słowie bijący i maltretujący żony - OK. Religia za­miast etyki w szkołach - super. W domach słynne nocne kontrole, czy dzieci trzymają ręce na kołdrze. Pan Prezydent łaskawie stwierdził, że wolno nam w sklepie kupować alkohol, bo nie ma takiego zakazu. Jestem przekonany, że już niedługo zostanie wpro­wadzony zakaz masturbacji. Wyobrażam sobie, że możemy spotkać się w masturbacyjnym podziemiu w różnych konfiguracjach. Może się zdarzyć, że w ta­kim tajnym zakątku masturbować się będą przedsta­wiciele różnych partii w towarzystwie niektórych duchownych. Być może jest to droga do powszech­nej zgody i scalenia naszego społeczeństwa na nowej drodze wspólnego, przyjemnego dotyku z wzajem­nością.
Krzysztof Materna jest satyrykiem aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

1 komentarz:

  1. Bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z nami swoimi doświadczeniami. Nazywam się Brenda i byłem szczęśliwy. Dopóki mój mąż nie powiedział, że go zdradzam, oboje staliśmy się dokuczliwymi parami, nie mógł w to uwierzyć, ani nie zaufał moim słowom, więc złożyliśmy wniosek o rozwód, później zostaliśmy rozdzieleni i ślubowaliśmy, że nigdy się nie pogodzimy. Długo próbowałem iść dalej, ale nie mogłem pozostać bez niego, więc zacząłem poszukiwania powrotu męża, a potem skierowano mnie do Dr.IZOYA. Świetny człowiek, którego spotkałem, rzucił zaklęcie miłosne i zmusił mojego męża do powrotu w ciągu 24 godzin. dzięki temu jestem tutaj, aby udostępnić kontakt dr IZOYA, skontaktować się z nim poprzez drizayaomosolution@gmail.com. Jest naprawdę potężny i specjalizuje się w następujących sprawach ...
    (1) Kochaj zaklęcia wszelkiego rodzaju. (2) Przestań rozwodzić się. (3) Zakończ jałowość. (4) Potrzebujesz pomocy duchowej.

    OdpowiedzUsuń