Bije dzwon
Tylko rozsądna deklerykalizacja państwa
może uchronić Polskę i Kościół przed radykalną i brutalną antyklerykalną
rewolucją.
Minione trzy lata
są w Polsce czasem próby dla ludzi i dla instytucji. Kościół ten test oblał z
kretesem. Milczał, gdy łamano konstytucję i niszczono państwo prawa. Nie tylko
nie chronił wspólnoty lecz aktywnie wspierał tych, którzy ją niszczyli. Stale
wtrącał się do kwestii należących do domeny państwowej. Wspierał mniej lub
bardziej otwarcie Radio Maryja i biznesowe przedsięwzięcia ojca Rydzyka,
wykopujące rów między Polakami.
Kościół, który w
czasie PRL modlitwą i mądrymi radami wspierał demokratyczną opozycję, w
ostatnich latach wypowiedział lojalność praworządnemu i demokratycznemu państwu,
stawiając na swe korporacyjne interesy i pomoc owego państwa dla swej
ideologii. Uczynił to, sprzeniewierzając się konstytucji i większości narodu,
także ludziom wierzącym. Nie ma w konstytucji ani słowa o tym, że Polska jest
katolickim państwem narodu polskiego. Ani już tym bardziej o państwie jakichś
czterdziestu procent Polaków i jednej partii politycznej. Kościół zachowuje się
jednak tak, jakby taki zapis istniał. Przestał być więc moderatorem, jakim był
kiedyś, jeszcze za życia papieża Jana Pawła II, i stał się uzurpatorem.
Kościół
najwyraźniej uznał, że zapisany w konstytucji przyjazny rozdział od państwa to
za mało. Że z państwem, w szczególności państwem takim jak to, które buduje
PiS, można i warto wejść w swoistą symbiozę, i sprowadził relacje między
państwem a Kościołem do rea1izicji wspó1nych interesów i polityki
transakcyjnej. Wy nam przywileje, my wam błogosławieństwo.
Trudno pojąć,
dlaczego instytucja o niekwestionowanej pozycji, autentycznej sile i prawdziwym
autorytecie w oczach milionów nie zauważyła, że sprowadza się do roli
rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, czyli do pozycji przystawki władzy wyposażonej
w wodę święconą. Do tego zamieniając się po drodze z Kościoła
rzymskokatolickiego w jakąś wersję pisowsko-nacjonalistyczną.
Trudno powiedzieć,
z czego to wynikało. Z deficytu intelektu, który pozwala rozpoznać pułapki i
ich unikać? Z syndromu oblężonej twierdzy, której dowódcy nie dopuszczają
jakichkolwiek ustępstw? Z przyzwyczajenia do niemal imperialnych wpływów? Z
braku umiaru, powściągliwości? Z niedojrzałości sprawiającej, że Kościół nie
dorósł tak naprawdę do funkcjonowania w demokratycznym państwie, szczególnie w
sytuacji, gdy świat i społeczeństwo zmieniają się szybciej niż kiedykolwiek
wcześniej? Czy może z nieumiejętności zaakceptowania różnorodności opinii,
która sprawiała, że nawet w łonie Kościoła niektórych uciszano albo wprost
zamykano im usta? To jednak rozważania dla socjologów Kościoła, a kiedyś dla
historyków. Fakty są bowiem, jakie są, i pociągają określone konsekwencje.
Najpierw, co może mniej istotne, dla samego
Kościoła. Jarosław Kaczyński powiedział na początku lat 90., że najkrótsza
droga do dechrystianizacj i Polski wiedzie przez ZChN. Nie miał racji. ZChN od
dekad nie istniał, gdy okazało się, że najkrótsza wiedzie przez kościelna
nawę. Pustoszejące kościoły, spadek zaufania do instytucji, skarlenie jej
prestiżu, obojętność młodych na to, co Kościół oferuje i mówi. Ale to jego
problemy, a nie problemy państwa.
W dyskusji o pozycji
Kościoła często mówi się o konkordacie kiedy Kościół dostał w Polsce od młodego
państwa coś nieskończenie cenniejszego niż konkordat. Był tym swoisty, niemal
nieograniczony rezerwuar dobrej woli i życzliwości, a nawet spolegliwości wobec
ołtarza, respektowany przez kilkadziesiąt lat praktycznie przez wszystkie
ugrupowania, które były u władzy. Zamieniało się to i na ustawy, i na majątek,
na specjalne względy i niebagatelne przywileje. Życzliwości Kościół nie
docenił. Spolegliwość uznał za słabość. I postanowił docisnąć gaz do dechy.
Żadna instytucja nie dostała od demokratycznej Polski tyle co Kościół i żadna
nie okazała jej tyle niewdzięczności.
Dyskusja o
pedofilii w Kościele i absolutnie propisowskie zaangażowanie Kościoła w sprawie
LGBT pokazują, że na refleksję i powściągliwość z jego strony liczyć nie można.
Państwo musi więc wyegzekwować to, co mu się należy. W kwestiach majątkowych i
w sprawie przywilejów, w sprawie lekcji religii i odpowiedzialności za czyny
karalne.
Prostacka
antyklerykalna rewolucja jest ostatnią rzeczą, której Polska i Polacy
potrzebują. Choćby z szacunku dla tradycji, Kościoła i wielkiej rzeszy
wiernych. Ale zmiany w relacjach między państwem a Kościołem, koniecznie
spokojne, są niezbędne i nieuniknione. Kościół sam doprowadził do punktu, w którym
są one wyłącznie kwestią czasu. Zapewne niedługiego.
Kościelne młyny
mielą powoli. To ich problem. Państwowe muszą mleć znacznie szybciej. Nadchodzi
czas.
Tomasz Lis
Piruet
Nie pisałem dość długo, aby sprawdzić, jak
sobie Polska daje radę bez moich felietonów. Przyznać muszę, że świetnie.
Podobno nawet Mierzeja Wiślana wystawiła wielki napis: „Sama się przekopię”.
Najlepiej ma Śląsk, bo jak ogłosił premier Morawiecki, jest tam najczystsze
powietrze w Europie. Pewną przeszkodę stanowi tylko zawieszony w tym
przejrzystym zefirze trujący pył węglowy, ale górnictwo to przecież nasza
perełka (dodał prezes Rady Ministrów). Perełka? Cały sznur pereł oplatający
trzydzieści kilka milionów ludzi. Każdy z nas, czy chce, czy nie, dokłada do
tego interesu 2 tys. zł rocznie.
W sterylnie
czystych Katowicach lub innym mieście dystryktu może, a nawet musi powstać
Dolina Krzemowa Polski i Europy Mamy ku temu w województwie śląskim wszelkie
predyspozycje - zapewnił obersztygar polskiego rządu opartego na rosyjskim
węglu. I Wojciech Kilar tworzył tu swoją muzykę, i trzech złotych medalistów
ostatnich halowych lekkoatletycznych mistrzostw Europy pochodziło ze Śląska, i
Kazimierz Kutz... A nie, o nim premier nie wspomniał, bo reżyser o PiS wyrażał
się krótko.
Hm, Dolina
Krzemowa. Ten niebanalny piruet gospodarczy, przepraszam, projekt rozwoju
regionu, który do dziś jest „kołem napędowym naszej ekonomii”, to tylko kłamliwa
obietnica wyborcza. Pamiętam przecież, jak z tzw. taśmy Morawieckiego popłynęła
wzgardliwa pewność: „Ludzie są tacy głupi, że to działa! Niesamowite!”. Dla
pewności, żeby mieszkańcy nie mieli złudzeń, że to wszystko bajki dla
potłuczonych (kabaret Potem), Ministerstwo Finansów, czyli rząd, zabrało
województwu 39 mln zł z budżetu na 2019 r.
Jest jeszcze jedna
okrutna prawda - Śląsk się wyludnia, uciekają stąd młodzi, więc społeczeństwo
się starzeje. Podobno najszybciej w Polsce. Ciekawe, czy premier o tym wie? A
może uważa, że młodzi, tak jak on, wciąż wyjeżdżają doić krowy na wsi i ganiać
z cepami po sianie? Morawiecki to naprawdę wyjątkowy facet. Co tydzień w
innym mieście staje przed tłumem i zamiast w lusterku goli się w mikrofonie.
Prokuratura, czyli
Ziobro, czyli Jarosław Kaczyński, robią wszystko, by Srebrna zaśniedziała. Co
jakiś czas jednak tam błyska - przede wszystkim za sprawą posła PO Krzysztofa
Brejzy. Ostatnio nagłośnił kolejną finansową machloję związaną z nieodżałowanym
zapewne przez PiS prezesem Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska Kazimierzem
Kujdą. Przekazał on pół miliona złotych spółkom powiązanym ze Srebrną. Po co
nam takie afery przed wyborami - pomyślał prezes, któremu marzą się kolejne
cztery lata bezkarnych szwindli, i zagrzmiał: „Wara od naszych dzieci”. Komu
wara? Na pewno nie księżom. Tęczowym wara. To oni „seksualizują” już od
noworodka, zachęcają do masturbacji, podsuwają pisma pornograficzne, uczą, że
ojciec najlepszą matką, a co gorsza - sączą niewinnym maleństwom do ucha
antypisowską i antykatolicką propagandę.
Oglądałem konferencję episkopatu na temat
pedofilii w Kościele. Warto było. Zanotowałem kilka zdań - o potrzebie
okazania miłosierdzia sprawcom tych czynów i że w ogóle „to nie jest sprawa
instytucji, ale sprawa globalna”. O ofiarach wykorzystywania seksualnego abp
Jędraszewski nawet się nie zająknął. Dlaczego? Wyjaśnił to wiceminister
kultury Jarosław Sellin: Pedofilia wśród księży to margines, prosiłbym, żeby
tak „nie pastwić się nad Kościołem, który jest od lat w tej sprawie chłopcem
do bicia”. Zatem, według pana Sellina, to księża występują jako skrzywdzeni
chłopcy.
Stanisław Tym
Święty spokój
Pośród wszystkich obietnic, jakie padły w
ostatnich latach, takich jak milion samochodów elektrycznych, tysiąc dronów,
sto mieszkań, dziesięć nowiutkich helikopterów amerykańskich, dwie fregaty
australijskie i jeden Fort Trump, zainteresowała mnie tylko jedna: święty
spokój. Niedawno premier Morawiecki (PMM) powiedział, że podczas gdy opozycja
proponuje rewolucję obyczajowo-światopoglądową, rząd chce nam dać „święty
spokój”, dostatek i udane życie rodzinne. Oczywiście każdy chciałby mieć święty
spokój, dostatek i kochającą rodzinę. Także ja. Agnieszka Osiecka napisała o
mnie: „Całe życie walczy
spokój”, ale co ja poradzę, kiedy święty spokój jest jak
socjalizm: to horyzont, który oddala się, w miarę jak się do niego przybliżamy.
Jeśli chodzi o
dostatek, to niedawno spytałem znajomego reżysera w wieku plus do kwadratu, co
u niego słychać. - Jestem umęczony pomniejszaniem masy spadkowej - powiedział
zasapany. - Jeść dużo i smacznie nie mogę, bo już mało spalam i z trudem
trawię, pić - nie piję, bo już głowa nie ta, tenis wykluczony, a i reszta nieaktualna,
bo nie ma czym i nie ma z kim. Kiedyś to człowiek gromadził masę spadkową, a z
tego, co zostawało, żył jak król, a teraz nie może się od niej, znaczy od tej
masy, uwolnić. - Jurek, mówię mu, ty jesteś jeszcze w pełni sił, nie bądź
frajer, idź do ministerstwa, weź jakiegoś bohatera na film i kręć, kręć.
Najlepszych już rozdrapali, „Kuriera” już grają, „wyklętych” kręcą, „Bury”
prawie gotowy, „Ogień” poszedł na serial, ale podobno jeszcze kilku zostało,
dowiesz się w portierni. - Ale czy to jest płatne? - zapytał zaniepokojony. -
Ho! Ho! Jeszcze jak, ministerstwo dało miliony! - Jeżeli to jest płatne, to ja
dziękuję. Sam im mogę dopłacić, żebym nie musiał kręcić.
Ledwie PMM zaczął
roztaczać przed nami wizję Polski spokojnej, wsi wesołej, a już prezes
Kaczyński postąpił wręcz odwrotnie, zaczął straszyć atakiem na polską rodzinę,
na polskie dzieci, którym grozi seksualizacja w pieluchach. Niektórzy mówią, że
winny jest Rafał Trzaskowski, prezydent Warszawy, nie powinien był przed
wyborami podpisywać deklaracji praw LGBT, dał Kaczyńskiemu wuwuzelę, w którą
ten może dąć bez ustanku. Być może tak było, ale rację ma też Trzaskowski,
mówiąc, że gdyby nie LGBT, to PiS znalazłby coś innego, ponieważ trzeba
odwrócić uwagę od Srebrnej, KNF, porażki Fortu Trump
innych nieszczęść. Tak czy owak - święty spokój znów się
oddalił poza horyzont.
Więc konkretnie,
panie premierze, ma być święty spokój czy obrona polskiej rodziny? Wygląda na
to, że spokoju nie zaznamy. Paweł Szefernaker, wiceminister spraw wewnętrznych,
mówi, że PiS jest „jedyną partią, która może powstrzymać ideologiczne
szaleństwo, które próbuje wtargnąć do życia polskich rodzin”. I dalej:
„Tegoroczne wybory w Polsce to będzie zderzenie cywilizacji”. I komu tu wierzyć
- PMM, który oferuje święty spokój, czy ministrowi, który zapowiada zderzenie
cywilizacji? Sami nie wierzą w to, co mówią. Przepraszam za dygresję, ale kiedy
słyszę słowo „zderzenie”, to myślę o samochodach rządowych, premier Szydło,
prezydenta Dudy i ministra Macierewicza, a także o niebywałej sprawności
prokuratury, która przez półtora roku nie była w stanie wyjaśnić zderzenia
samochodu z drzewem. (Błogosławiony ten warsztat blacharski, który naprawia
wraki limuzyn rządowych). Ale co się dziwić, skoro w prostej sprawie
„austriacki przedsiębiorca-polski polityk” już drugi miesiąc nie mogą się
zdecydować, czy wszcząć śledztwo. Boją się władzy jak własnego cienia.
Seremet, jaki był - taki był, ale w rządzie nie zasiadał i do muzyki premiera
Tuska nie tańczył.
PMM obiecuje święty
spokój, ale jak nie Kaczyński, to Biedroń go burzy. Zapowiada, że usunie ze
szkół katechetów, a ich miejsce zajmą edukatorzy i edukatorki seksualne,
które będą uczyć, skąd się biorą dzieci i jakie są ich prawa. Od Mieszka do
Jarosława polskie dzieci i polskie rodziny pozostawały nieuświadomione
seksualnie, w pełni improwizowały i jakoś to było, więc po co komu ta rewolucja,
skoro wystarczy skrobanka? Przecież jak ci edukatorzy i nauczycielki zaczną
wciskać dzieciom lesbijstwo - nie bójmy się tego słowa - pedałstwo, to żadne
500 plus nie pomoże na demografię i znikniemy z powierzchni Ziemi. Czy tego
chcemy? Nie, chcemy mieć święty spokój, więc niech Biedroń wraca na drzewo albo
do Słupska, jeśli może się tam jeszcze pokazać.
Bezskutecznie szukając świętego spokoju,
postanowiłem w końcu zajrzeć do kieliszka, a raczej do kufla. Dowiedziałem
się, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (!) uznał, że „piwo
zawierające mało słodu może być piwem, o ile smakuje jak piwo”. Nie wszystko
złoto, co się świeci, ale wszystko piwo, jeśli smakuje piwem. Dlatego - jak
ocenia Tomasz Kopyra, bloger piwny (!) i autor książki „Piwo” - werdykt
Trybunału otwiera drogę producentom różnych napoi piwopodobnych. Strona chcąca
obronić swoje piwo o małej zawartości słodu powie w sądzie: chcemy odtworzyć
recepturę z czasów pierwszych osadników w Ameryce Północnej, gdy używano dyni
zamiast słodu. Wyrok, który by ustalał wymaganą zawartość słodu, zamykałby
drogę tzw. browarom nowofalowym, które chcą nas zaskoczyć jakimś ciekawym
smakiem. Cała nadzieja w Trybunale Europejskim. Oby nas przyjemnie zaskoczył!
PS 10 marca br. w
Berlinie zmarł prof, dr Andrzej Wirth (ur. 1927 r.) - pierwszy kierownik działu
kulturalnego POLITYKI. Znany germanista, tłumacz i teatrolog. Tłumaczył m.in.
Brechta i Grassa (wspólnie z Marcelem Reichem-Ranickim. „On znał niemiecki, a
ja polski”
powiedział mi w ostatniej rozmowie). W 1966 r. wyjechał na
stypendium Uniwersytetu Princeton i pozostał za granicą, gdzie został
doceniony, wykładał na wielu uczelniach, m.in. na uniwersytecie w Giessen,
gdzie założył instytut teatralny, a także na najlepszych uniwersytetach
amerykańskich - Harvard i Yale. Nasze spotkanie po latach w Berlinie opisałem
rok temu w felietonie o Andrzeju. Pozostanie w historii naszego pisma. I
osiągnął święty spokój.
Daniel Passent
Bracia
Kiedy prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski
podpisał deklarację LGBT+, a w odpowiedzi PiS pod pretekstem ochrony dzieci
rozpoczęło swoją zwyczajową kampanię szczucia, tym razem przeciw
homoseksualistom, napisałem na swym publicznym profilu facebookowym: „Mam
dwójkę dzieci w przedszkolu, syn zaraz idzie do szkoły i jakoś nie boję się
»homopro- pagandy«. Co to za problem wytłumaczyć, że czasami pan kocha pana, a
pani panią? Trudniej będzie im wyjaśnić, dlaczego naszym krajem rządzi
człowiek, który nienawidzi wszystkich”.
Pisałem to ze
smutnym przekonaniem (a bardzo chciałbym się mylić), że prawdopodobnie z
politycznego punktu widzenia Trzaskowski popełnił błąd, że PiS nie przepuści
takiej okazji i bezwzględnie, okrutnie będzie grać na najniższych instynktach i
strachach części elektoratu. I że może to przynieść zgniłe, ale jednak owoce.
Nawet posprzeczałem się z paroma bliskimi mi ludźmi, którzy argumentowali, że
nie można tak myśleć, że prezydent Warszawy zachował się po prostu porządnie i
przyzwoicie, że jeżeli nie chcemy mieć u siebie putinowskich standardów, to
musimy przestrzegać tych obowiązujących w cywilizowanym świecie Zachodu i Rafał
Trzaskowski właśnie to uczynił. Nic więcej. Przecież nawet w tej niegdyś
ultrakatolickiej Irlandii premierem jest gej, Leo Varadlkar.
Bardzo bym chciał,
drodzy przyjaciele, by okazało się, że macie rację nie tylko moralną. Mnie tak
samo skręca z obrzydzenia, gdy widzę i słyszę członków episkopatu, którzy z
pełną hipokryzji trosk pochylają się nad „seksualizacją” dzieci, ale nie robią
nic w sprawie faktycznego krzywdzenia dzieci przez przedstawicieli ich
instytucji. Przepraszam, robią. Bronią sprawców i relatywizują ich zbrodnie
przeciw bezbronnym. Bardzo bym chciał, żeby ktoś w końcu starł te świątobliwe
uśmieszki z twarzy biskupa Jędraszewskiego czy Gądeckiego, jak to się już stało
z ich kolegami, choćby w katolickiej Irlandii, o USA i Australii nie
wspominając. Wiem, że to już tylko kwestia czasu, nawet w Polsce, pytanie, czy
ten czas to rok 2019. Przekonamy się niebawem w dwuboju wyborczym.
Po moim wpisie
dostałem setki uwag, komentarzy, historii. Jedną z nich chciałem zadedykować
ludziom przyzwoitym, którzy odczuwają jednak strach przed „ho- mopropagandą”,
bo tak ich wychowano, bo tak mówią ludzie dookoła.
„Panie Marcinie. Jako gej, z głębi serca
dziękuję Panu za wpis na temat braku lęku »homopropagandy«. Tym wpisem dał Pan
receptę rodzicom i nie tylko, jak wytłumaczyć dziecku świat, w którym żyje, to
z jakimi ludźmi będzie tworzyć społeczeństwo. Kilka lat temu powiedziałem o
swojej homoseksualnej orientacji najbliższej rodzinie. Bracia się ode mnie
odwrócili. Jestem chrzestnym bliźniaków jednego z nich. W tamtym czasie usłyszałem,
że mam się nie zbliżać do chłopaków, a już na pewno nie mam im okazywać
czułości (tulić, witać bądź żegnać buziakiem). Usłyszałem od jednego z braci,
zgodzie miał problem z podaniem mi ręki, bo nie wiadomo, w czyich majtkach ta
ręka wcześniej lądowała. Od drugiego brata usłyszałem, że woli mieć brata
kryminalistę niż brata geja i od tego momentu ma jednego brata, nie dwóch (jest
nas trójka braci). Usłyszałem od obu z nich, że ludzie będą ich wytykać
palcami, a pod mamy oknami będą rzucać kamieniami. Jeśli będzie to miało
miejsce, jeden z braci nastraszył, że mnie znajdzie i odpowiednio zareaguje. Że
jestem egoistą, mówiąc o sobie, a jak chcę już być tym gejem, to tam, gdzie
mieszkam. Jak przyjeżdżam do rodzinnego miasta, mam być normalny. Dzięki postawie
mamy, bratowej i moich znajomych, dzięki takim postawom, wpisom i wypowiadanym
słowom, jak Pana, przez osoby publiczne, brat od bratanków zmienił zachowanie,
uświadamiając sobie, że w swojej haniebnej postawie został sam, a wydawało mu
się, że wszyscy zareagują tak jak moi bracia. Pamiętam, że kiedy odwiedzałem
bratanków w szpitalu, ich ojciec obwiniał mnie, że w przedszkolu będą się z
chłopaków wyśmiewać, że mają wujka geja i jak on im to wytłumaczy?! Odpowiedź
jest jedna. Wystarczy zacytować treść Pana wpisu »czasem pan kocha pana, pani
kocha panią«. Tyle i aż tyle. Z bratem, który stwierdził, że woli mieć brata
kryminalistę niż geja, nie mam do dziś kontaktu. Kiedy przyjeżdżam do rodzinnej
miejscowości, która jest mała i wszyscy się znają, mijamy się na ulicy jak
obcy. W te święta, przy stole wigilijnym wyciągnąłem do niego rękę, chcąc się
przywitać. Nadaremnie. Raz jeszcze dziękuję. Każde takie słowa i wsparcie ze
strony osób heteroseksualnych, dla nas, dla ludzi LGBT są naprawdę niezwykle istotne
i ważne. Pozdrawiam, Łukasz”.
Marcin Meller
Nadzieja w gejach
Koalicja Europejska wymaga od wyborców
cierpliwości i powściągania nerwów. PiS odbył już trzy głośne zgromadzenia
wyborcze, szykuje się do kolejnych, a Koalicja dopiero kończy układanie list. W
całej kampanii przewiduje tylko trzy wspólne konwencje, czyli jedną w miesiącu.
PiS planuje przynajmniej 13, po jednej w każdym okręgu, a więc co tydzień.
Propagandowo i medialnie każda sobota należy do Jarosława Kaczyńskiego, bo to
on, osobiście, przejął prowadzenie kampanii. Mateusz Morawiecki ze swoimi
opowieściami
cudzie gospodarczym PiS, planie„wypełniania portfeli
Polaków” wyblakł, został zepchnięty na dalszy plan, tak jak i cała tzw. oferta
socjalna PiS. W tej krótkiej wiosennej kampanii PiS postawił na mobilizację
swoich wyborców wokół rzekomego zagrożenia polskiej rodziny i dzieci, a w roli
siejącego strach Jarosław Kaczyński jest niezastępowalny. TVP już podchwyciła i
powtarza, że jedynym punktem programu KE jest dziś promocja homoseksualizmu, a
tygodnik „Do Rzeczy” zapowiada wręcz nadciągającą „dyktaturę LGBT”. Jeszcze
przed miesiącem nikt by chyba nie przypuszczał, że głównym tematem kampanii
europejskiej w Polsce staną się geje i lesbijki, a słowem sezonu będzie
seksualizacja.
Politycy Koalicji, każdy po swojemu, jakoś
na te zaczepki odpowiadają, ale też czuć skrępowanie tematem i niepewność, czy
w ogóle wychodzić na wybrane przez przeciwnika boisk Podobno trwa jakieś
uzgadnianie wspólnej reakcji i w ogóle szerszego programu Koalicji, ale w tej
sytuacji trudno się dziwić że to PiS narzuca tempo i emocje kampanii. Więc
opozycja antypisowska jak zwykle zbiera cięgi od tzw. klasy gadającej za niemrawość.
Jednak patrząc z punktu widzenia najważniejszego w tym roku zadania dla
opozycji, czyli zwycięstwa w październikowych wyborach, nie należy Koalicji
Europejskiej poganiać. Budowa list wyborczych, akceptowanych przez pięć partii
i kilka wspierających je środowisk, to operacja delikatna, bardzo niebezpieczna
dla nowego projektu. Pierwszy poważny test wzajemnego zaufania, umiejętności
kompromisu, powściągania ambicji osobistych i grupowych. Ponieważ chodzi tu o
partie, które w przeszłości nie szczędziły sobie razów i uszczypliwości,
napięcia są oczywiste. Ale na razie, odpukać, idzie dobrze, głównie dlatego, że
dominująca w Koalicji PO oddała partnerom znacznie więcej miejsca, niż by to
wynikało z sondażowych parytetów.
Do ogłoszonych już list można mieć różne
zastrzeżenia: każdy bardziej aktywny i zainteresowany polityką wyborca znajdzie
tu kandydatury na plus, na minus i na zero. Ale w sumie udało się dobrać grupę
ludzi znanych, rozpoznawalnych, z dużym politycznym dorobkiem i doświadczeniem,
dobrze pasujących akurat do Parlamentu Europejskiego. Ważne, że także ci,
którzy nie znaleźli się na listach lub na miejscach, jakich oczekiwali,
zachowują się lojalnie i (w zasadzie) nie wszczynają medialnego rabanu. Także
sondaże wskazują na remis między KE a PiS, a co ważne, nie nastąpiła anihilacja
Wiosny Biedronia czy Lewicy Razem, a więc formacji jednak niepisowskich.
Ponieważ europejskie wybory nie wymagają od razu szczegółowych uzgodnień
programowych, partnerzy koalicji mają też szansę wypróbowania formuły ucierania„jedności
w różnorodności”. Jak znalazł przed wyborami jesiennymi.
Opowiadano mi, że na niedawnym spotkaniu
analityków pracujących dla dużej międzynarodowej instytucji finansowej
utworzenie Koalicji Europejskiej zostało uznane za jedno z najważniejszych
politycznych wydarzeń roku. Uzasadnienie było proste: nigdzie w Europie do
czegoś takiego nie doszło. W żadnym kraju siły uważające się za proeuropejskie
nie stworzyły wspólnego bloku, stającego naprzeciw ruchom populistycznym i
antyunijnym. Wrażenie robi i to, że partie KE mieszczą się w bardzo szerokim
spektrum politycznym oraz zachowują swoją tożsamość. My tę skleconą przez
Schetynę „tęczową koalicję” jesteśmy skłonni uważać za naturalny przejaw
instynktu samozachowawczego, dla wielu obserwatorów w Europie to rzadki dziś
przypadek racjonalizmu politycznego.
Brexit, choć na
pozór ośmiesza tylko klasę polityczną Wielkiej Brytanii, powszechnie
interpretuje się jako kolejny dowód „nędzy i upadku” współczesnej polityki.
Gdziekolwiek spojrzeć - w USA, Francji, Włoszech, Hiszpanii, Niemczech, na
Węgrzech, Słowacji, w Czechach itd. - miejscowe demokracje przeżywają okres
smuty; sypią się dotychczasowe partie, ideologie i same instytucje państwa;
społeczeństwa tracą zdolność komunikacji, empatii, kompromisu. Tragedia
Wenezueli (którą opisujemy w reportażu Artura Domosławskiego pokazuje, niczym w
sennym koszmarze, do czego te procesy mogą doprowadzić. Jednocześnie osłabione
od wewnątrz demokracje stają się podatne na skoordynowane ataki zewnętrzne.
Słynny historyk Timothy Snyder w tym wydaniu POLITYKI przejmująco mówi o tym,
jak głęboko putinowska Rosja infiltruje kraje Zachodu (tu warto też zwrócić uwagę
na nasz kolejny artykuł o sprawie Falenty), podsyca konflikty, spory światopoglądowe,
zaraża swoim nihilizmem i cynizmem.
W tym kontekście wielopartyjna koalicja,
która próbuje wspólnie bronić zasad i praktyki liberalnej demokracji, to
zjawisko w Europie oryginalne, pod prąd. Czy ten eksperyment się powiedzie?
Koalicja od początku została wystawiona na ciężką próbę: trudno jest odpierać
zmasowane insynuacje, reagować na jawne szczucie, a jednocześnie nie dać się
skłócić, poróżnić, sprowokować. Jarosław Kaczyński znów w kampanii sięgnął po
polityczny i ideologiczny cep, tym razem lokując swoje wyborcze nadzieje „w
gejach” jak kiedyś w uchodźcach. Niewiemy, czyta broń będzie skuteczna, ale
badania opinii Polaków, także na temat stosunku do związków jednopłciowych czy
edukacji seksualnej, które omawiamy w tym numerze, sugerują, że PiS może
niechcący bardziej zmobilizować swoich przeciwników niż zwolenników. I z cepa
zrobi się bumerang.
Jerzy Baczyński
Inni szatani
Coś się popsuło w maszynce PiS do
legalizacji łamania konstytucji Już drugi raz Trybunał Konstytucyjny „dobrej
zmiany” odroczył wydanie wyroku, którym miał dać nowej Krajowej Radzie
Sądownictwa stempel legalności. Tym razem sytuacja wyglądała naprawdę
dramatycznie: Julia Przyłębska, przewodnicząca składu, który miał sprawę
osądzić, zduszonym z emocji głosem wygłosiła oświadczenie, że Trybunał odracza
osądzenie sprawy (na posiedzeniu niejawnym, bo niejawność stała się wizytówką TK).Tradycyjnie
nie wyjaśniła powodu. Dodała, że jeden z sędziów złożył wniosek, „aby skład
orzekający podjął określone czynności w ramach orzekania” i ona jest tym
zaszokowana. O co chodzi?
Kilka dni wcześniej
RPO Adam Bodnar przesłał Trybunałowi pismo, w którym zwraca uwagę, że jeśli TK
orzeknie przed upływem 30-dniowego terminu, jaki ma RPO na decyzję o
przystąpieniu do sprawy i złożenie swojego stanowiska, to skutkiem będzie nieważność
wyroku. Można więc przypuszczać, że jeden z sędziów zagroził, że jeśli TK nie
poczeka z osądzeniem sprawy do upływu terminu dla RPO, to on złoży zdanie
odrębne, w którym uzna wyrok za nieważny.
Sprawę sądzi skład
złożony wyłącznie z sędziów „dobrej zmiany”, zatem taki bunt sędziego byłby
dowodem na tworzące się wśród nich kolejne podziały. Pierwszy - już przy
wyborze Julii Przyłębskiej i Mariusza Muszyńskiego na kandydatów na prezesa TK
- odseparował się Piotr Pszczółkowski: pisemnie oświadczył, że wybór jest nieważny,
bo sprzeczny z prawem. Potem Muszyński i Przyłębska pokłócili się, skutkiem
czego Przyłębska cofnęła Muszyńskiemu wszystkie powierzone mu przedtem
kompetencje. Teraz zaś wygląda na to, że któryś z sędziów zablokował wydanie
orzeczenia w sprawie KRS.
A termin tego
orzeczenia nie był przypadkowy: pięć dni przed rozprawą w Trybunale Sprawiedliwości
UE w sprawie pytań prejudycjalnych Sądu Najwyższego o legalność KRS i jej
sędziowskich nominacji. Przedstawiciel polskiego rządu zapewne wniósłby na
niej o umorzenie sprawy w związku z wyrokiem polskiego TK.
Ale możliwe, że - jak mawia prezes
Kaczyński - inni szatani są tu (także) czynni. Bo wygląda na to, że w tej
sprawie Trybunał dostaje sprzeczne instrukcje. Może być to refleks przepychanki
pomiędzy ministrem-prokuratorem Ziobrą a premierem Morawieckim. Wiele wskazuje,
że KRS zdecydowała się zaskarżyć do TK swoją legalność z inspiracji jej członka
- Zbigniewa Ziobry. Członkowie KRS przyznawali, że zręczniej byłoby, aby to
parlamentarzyści PiS zaskarżyli ustawę o KRS, ale nie chcą. Sprawa miała być
osądzona 3 stycznia, ale została bezterminowo odroczona. Potem do wniosku KRS
dorzucili jednak własny senatorowie PiS - i sprawę znowu odroczono. Być może
podział w TK powstał w tej sprawie dlatego, że premier Morawiecki obawia się
kolejnego konfliktu z Komisją Europejską, który niechybnie będzie, jeśli TK
uzna powołanie KRS i jej działalność za zgodne z konstytucją, a TSUE - za
niezgodne z prawem UE. Wtedy rząd będzie musiał zdecydować, który wyrok
honoruje. Nieuznanie wyroku TSUE oznacza konflikt i zarzuty o dążenie do
polexitu, czego PiS się boi. Uznanie - koniec wymiany kadr w sądownictwie.
Ciekawe, czy 25
marca TK wyda wyrok, czy tym razem ktoś ze składu się rozchoruje.
Ewa Siedlecka
Niech już idą
Europa zaczyna mieć
już dość Brytyjczyków zamotanych w swój brexit, którzy wciąż nie potrafią ani
wyjść z Unii Europejskiej, ani w niej zostać. Ten smętny przykład złych decyzji
i politycznej niemocy jest przestrogą dla innych krajów.
Do niedawna jeszcze z dużym
zainteresowaniem śledzono postępy w negocjacjach umożliwiających jak najmniej
bolesny brexit, z zainteresowaniem obserwowano demonstracje Remain! (Zostajemy!)
na ulicach Londynu, spory laburzysty Corbyna z jego własną partią i rozwój
spraw na osi Zjednoczone Królestwo-Unia Europejska. Ale w zeszłym tygodniu sala
plenarna w Parlamencie Europejskim była niemal pusta, a temat brexitu nie
rozgrzał emocji. „Cóż my więcej możemy zrobić?”, „Zrobiliśmy wszystko, co leży
w naszych możliwościach” to zdania, które w Brukseli czy Strasburgu słyszę
najczęściej.
Rozmawiałam
ostatnio z ważnym przedstawicielem wielkiego europejskiego koncernu
produkującego samochody. Powiedział, że firma bardzo dużo straci przez brexit,
bo Brytyjczycy są ich ważnym klientem, a wprowadzenie ceł znacznie utrudni
handel i podniesie cenę aut przywożonych do UK. Co więcej: na Wyspach
produkowanych jest wiele części do samochodów, które następnie montowane są w
fabrykach położonych w różnych krajach - on the continent, jak mawiają
Brytyjczycy. Teraz nie będą automatycznie włączone w europejski system
homologacji trzeba więc będzie zorganizować wszystko od początku i każdą część
homologować od nowa. Plus cła, oczywiście.
Gdziekolwiek się dotknie, trafia się na
bardzo konkretne problemy. Na wszelki wypadek Komisja Europejska przygotowuje
propozycje umożliwiające w wielu dziedzinach okresy przejściowe, dające
możliwość przyszykowania, nowych rozwiązań, a Parlament przyjmuje je w
głosowaniach. To nam zabiera mnóstwo czasu, a kadencja dobiega końca. Jest,
jeszcze wiele spraw do zrobienia, a my tkwimy z nosami w bardzo technicznych
papierach umożliwiających Brytyjczykom jak najsprawniejsze opuszczenie Unii.
„To nas będzie dużo kosztowało, ale niech już idą” - kontynuował przedstawiciel
koncernu samochodowego. Zdziwiłam się bardzo. Przecież w jego branży chodzi o
pieniądze i wyłącznie o pieniądze. Ale jego motywacja była prosta: jeśli
zostaną, zawsze połowa będzie niezadowolona i będzie kontestować propozycje
UE. To utrudni i spowolni proces decyzyjny, jak to już dzisiaj widać, a Europa
musi iść do przodu i w kwestiach technologicznych, i w kwestiach coraz bardziej
wspólnej polityki. Inaczej przegramy z resztą świata, a to może oznaczać
katastrofę dla mieszkańców naszego kontynentu. „Niech idą”, mówił o
Brytyjczykach, niech zobaczą, jak to jest być poza Unią, widocznie muszą tego
doświadczyć, a za parę lat wrócą na kolanach i przyjmiemy ich na warunkach
wyznaczonych przez Unię.
Wielka Brytania już nuży. Zawracanie głowy,
są inne palące tematy. Patrzę na to z niepokojem: skoro taki ważny gracz
polityczny i ekonomiczny, kraj, który do wspólnego europejskiego budżetu więcej
dopłaca, niż z niego dostaje, spleciony z innymi państwami członkowskimi
tysiącami nitek, tak łatwo zaczyna niecierpliwić, a nawet irytować, to co
będzie z nami, jeśli nadal rząd PiS będzie oddalał Polskę od unijnego głównego
nurtu? Nie jesteśmy płatnikiem netto do budżetu unijnego, tylko wprost
przeciwnie: Polska w Unii otrzymuje najwyższe fundusze na rozwój strukturalny.
Nasz kraj jest ważnym partnerem biznesowym dla wielu przedsiębiorców, dobrym
rynkiem zbytu : eksporterem żywności, ale entuzjazm zagranicznych inwestorów
dziś zastępuje ostrożność i podniesiony poziom czujności. Polska już nie jest
obdarowywana takim zaufaniem jak w poprzednich latach, kiedy to Polacy
zajmowali kluczowe miejsca w unijnych instytucjach, a komisarze dostawali
najważniejsze portfolio: rozwój regionalny, budżet, wspólny rynek.
Dziś dajemy
Wspólnocie mnóstwo powodów do niepokoju. Pierwszy raz w historii Unii
Europejskiej uruchomiono procedurę ze słynnego, o artykułu 7, czyli
ewentualnego odebrania głosu w Radzie przedstawicielowi rządu kraju, który
łamie prawo. I dotyczy to Polski. Pierwszy raz w historii Unii Trybunał
Sprawiedliwości zajmuje się skargą o łamanie niezawisłości sądów, i to również
dotyczy Polski. Największa liczba najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie
jest w Polsce właśnie, i to prawdopodobnie będzie kolejnym powodem skargi do
ETS. Także fakt, że w Polsce masowo wycinane są drzewa na terenach chronionych
i że tym również muszą zajmować się instytucje unijne, powoduje oburzenie
wielu europosłów. Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze zrosnąć z mozolnie od lat
budowaną Wspólnotą, a już rząd Polski opowiada, że będzie ją zmieniał. „Czyli
psuł?” - pada pytanie niemal ze wszystkich stron.
Z niepokojem obserwuję to, jak Wspólnota
musi się coraz częściej pochylać nad polskimi problemami, przypominać,
krytykować, ostrzegać, osądzać. Jeżeli tak szybko narosło zniechęcenie do Zjednoczonego
Królestwa, mimo że to ich językiem posługujemy się w kontaktach
międzynarodowych najczęściej, mimo że większość z nas kiedyś postawiła nogę na Wyspach,
już nie mówiąc o literaturze, której dotknął chyba każdy czytający człowiek,
to jak łatwo będzie machnąć ręką na Polskę, której rząd tę Wspólnotę kontestuje
coraz wyraźniej!
„Czy to prawda, że ten poseł z Polski, któremu
odebraliśmy ostatnio funkcję wiceprzewodniczącego, bo porównał cię ze szmalcownikami,
znowu kandyduje?” - pyta mnie posłanka z Holandii. Aż wstyd się przyznać, że
tak i że w dodatku z naszej stolicy i z wysokiego miejsca. „To znaczy, że w
Polsce takie rzeczy są OK? Że takich ludzi nam tu przyślecie?” Albo: „Jaka kara
spotkała tych, którzy dokonali symbolicznej egzekucji europosłów, wieszając ich
portrety na szubienicach?” - to pytanie pada często. Nie chcę tłumaczyć, że
prokuratura przedłuża procedowanie, bo jeden z symbolicznych „katów” pracował
wtedy w Ministerstwie Sprawiedliwości, a wieszał po godzinach, i dziś jest
pracownikiem Sądu Wojewódzkiego w Katowicach. Wolę, żeby słyszeli, że budujemy
szeroki, wspólny front, Koalicję Europejską, żeby dzielić się
odpowiedzialnością za cały kontynent i wspólnie powstrzymać falę populizmu.
Różą Thun
Sędziowie przysięgli
Jednym z warunków posiadania obywatelstwa
amerykańskiego jest obowiązek zasiadania w ławie przysięgłych, jeśli sąd nas
wskaże. Nie można się wymigać. Dostaje się kilka dolarów dziennie
niby-honorarium, a potem siada na sali sądowej z jedenastoma innymi
obywatelami, słucha tyrad prokuratora i adwokata, zeznań ofiar i świadków,
pouczeń sędziego, ogląda się dowody. Potem deliberuje się w zamkniętym pokoju z
jedenastoma innymi ludźmi i po kilku godzinach albo dniach wydaje werdykt:
„winien” lub „nie winien”. Moja znajoma przez 25 lat mieszkająca w USA
odrzuciła ofertę przyjęcia obywatelstwa z tego jednego powodu: bała się, że
któregoś dnia będzie musiała zasiąść w ławie przysięgłych i kogoś skazać lub
uniewinnić.
W ostatnich
miesiącach nastąpił wylew dokumentalnych filmów analizujących dawne zbrodnie.
Sprawa Tomasza Komendy wstrząsnęła Polakami. 18 lat spędził w więzieniu
niewinny człowiek, fałszywie oskarżony, z podrzuconymi dowodami i kłamliwymi
zeznaniami świadków. Jego gehennę oglądać mogli wszyscy. Kłamstwo zostało
zdemaskowane, matactwa omówione, winni schwytani, sprawa została skwitowana
wstrząsającym w swej wymowie werdyktem sędziego, któremu głos się łamał, gdy
mówił: „Jest pan wolny”.
Niektóre z tych
filmów obejrzałem, bo szła przed nimi sława znanych mi z pamięci bohaterów
(O.J Simson, Ted Bundy), jak i wyjątkowych seryjnych morderców, którzy dostali
szansę oczyszczenia. Jeden mordował dziewczynki, inny prostytutki, jeszcze
inny studentki. W kilkuodcinkowym projekcie „Seryjni mordercy” skandalizujący
dziennikarz Piers Morgan odwiedza w więzieniach skazanych za straszne rzeczy
zbrodniarzy, z wyrokami dożywocia czy dwustu lat odsiadki, którzy wciąż nie
przyznają się do winy. Widzimy ich stronę medalu. Przebiegu procesów nie
widzimy. A oni do kamery opowiadają, że są niewinni, i snują nieprawdopodobnie
precyzyjne koncepcje zdarzeń, teorie zmowy, podrzucania dowodów, pomyłek,
przypadków, są geniuszami w swym zbrodniczym fachu - idą w zaparte po
mistrzowsku, Piers się nie cacka, wali im w oczy: „Jesteś kłamcą!” i właściwie
mówi to w imieniu widza, choć tak naprawdę wiedzy nie ma żadnej, chyba że
gazetową. Serial tandeta i pozostawia nas w rozkroku niepewności.
25 lat temu przez
trzy miesiące dzień w dzień oglądałem z żoną proces O.J. Simpsona. Widzieliśmy,
jak zjawiają się dowody i jak upadają, jak okazywane są nowe i jak są obalane.
Widzieliśmy plączących się w zeznaniach świadków (świadków samej zbrodni nie
było, istnieli tylko ludzie, którzy coś słyszeli czy widzieli wcześniej albo
później), od których niejednokrotnie wiało kitem na kilometr. Niektórzy byli
rasistami, inni przyjaciółmi, którzy kryli sprawcę, jeszcze inni wydawali się
wiarygodni, ale kto ich tam wie.
Obserwowaliśmy, jak
prokuratura tka pajęczynę, a potem się potyka o własne nogi jak team najlepszych
adwokatów świata ślizgają się po faktach. Niesamowity adwokat Barry Scheck,
młody gówniarz z Queens, który do perfekcji opanował sztukę „przewracania
kręgli” przy pomocy DNA (nauka wówczas nieznana), wyłapywał niedokładności,
skazy na fotografiach, pomyłki w ocenie czasu i rzucał cień na stuprocentowo
pewne sytuacje. To on wygrał proces Simpsonowi. Dziś jest szefem organizacji
non profit Projekt Niewinność, z którą wyciągnął z więzień aż 362 niesłusznie
skazanych ludzi. Żaden z dwunastu gniewnych ludzi - ławników z ławy
przysięgłych - nie był w stanie położyć głowy pod topór i orzec, że O. J. na
pewno zabił. A jednak wszyscy wiedzieli, że na 99,999 proc. to on był mordercą.
Zostawała ta zasiana przez Schecka 0,001 cząstka niepewności, że to jednak nie
on, a za nią czekała kara śmierci. O.J. został uniewinniony W filmie „Ikar”
kamera chodzi za twórcą rosyjskiego programu dopingowego Grigorijem
Rodczenkowem krok w krok przez kilka lat, od pierwszego dnia przewału. Widzimy,
jak to się robi, poznajemy zeznania obu stron, dokumenty, na naszych oczach
dawny KGB próbuje zarzucić lasso na jego szyję. Widzimy, jak G.R. się boi i
jak przegrywa z Putinem.
W serialu
dokumentalnym „Schody” kamera przez osiemnaście lat, od pierwszego do
ostatniego dnia, chodzi za Michaelem Petersonem oskarżonym o zamordowanie żony.
Majstersztyk. Widzimy wszystko, od śladów krwi, przez narzędzia, narady
prawników, ich porażki, proces, skazanie, odwołanie, rozpad rodziny.
Film „Leaving
Neverland” o dewiacjach Michaela Jacksona nie jest dokumentem. Apeluję o
ostrożność, sędziowie przysięgli.
Zbigniew Hołdys
Ręce na kołdrę
Najjaśniej panujący nam Pan Prezydent dostał
zakaz wymawiania zwrotu Fort Trump w podziękowaniu za udaną konferencję
bliskowschodnią w Warszawie i na podsumowanie niesłychanie cennej polityki
zagranicznej naszego państwa. Myślałem sobie, że przemówienie ministra spraw
zagranicznych będzie przemówieniem tygodnia, ale niesyty parę godzin później
odbyła się Konferencja Episkopatu Polski.
Pobyt naszych biskupów
w Watykanie u papieża Franciszka dał im tyle, że nie potrafią już kłamać,
patrząc w oczy. Konferencja ta jest kolejną kompromitacją najwyższego
duchowieństwa, które postanowiło modlić się za sprawców, a nie za ofiary. Na
pomoc duchowieństwu ruszyła zgraja idiotów, którzy próbują rozsądnym ludziom
zrobić wodę z mózgu, niby w trosce o rodziny i dzieci.
Po parówkarzach w
komisji smoleńskiej, pierwotniakach przenoszonych przez uchodźców, popularyzacji
zakazu szczepień, kolejnym wrogiem jest prezydent Warszawy i jego podpis pod
deklaracją LGBT . Trzeba być niespełna rozumu, żeby prosty dokument, w którym
zwraca się uwagę na bezpieczeństwo wszystkich dzieci, był przedstawiany jako
akt deprawacji, powrotu do słynnego genderyzmu i klęski moralnej przyszłych
pokoleń.
Księża pedofile i ich ukrywanie - w porządku. Posłowie
bijący i maltretujący żony - OK. Religia zamiast etyki w szkołach - super. W
domach słynne nocne kontrole, czy dzieci trzymają ręce na kołdrze. Pan
Prezydent łaskawie stwierdził, że wolno nam w sklepie kupować alkohol, bo nie
ma takiego zakazu. Jestem przekonany, że już niedługo zostanie wprowadzony
zakaz masturbacji. Wyobrażam sobie, że możemy spotkać się w masturbacyjnym podziemiu
w różnych konfiguracjach. Może się zdarzyć, że w takim tajnym zakątku
masturbować się będą przedstawiciele różnych partii w towarzystwie niektórych
duchownych. Być może jest to droga do powszechnej zgody i scalenia naszego
społeczeństwa na nowej drodze wspólnego, przyjemnego dotyku z wzajemnością.
Krzysztof Materna jest satyrykiem
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z nami swoimi doświadczeniami. Nazywam się Brenda i byłem szczęśliwy. Dopóki mój mąż nie powiedział, że go zdradzam, oboje staliśmy się dokuczliwymi parami, nie mógł w to uwierzyć, ani nie zaufał moim słowom, więc złożyliśmy wniosek o rozwód, później zostaliśmy rozdzieleni i ślubowaliśmy, że nigdy się nie pogodzimy. Długo próbowałem iść dalej, ale nie mogłem pozostać bez niego, więc zacząłem poszukiwania powrotu męża, a potem skierowano mnie do Dr.IZOYA. Świetny człowiek, którego spotkałem, rzucił zaklęcie miłosne i zmusił mojego męża do powrotu w ciągu 24 godzin. dzięki temu jestem tutaj, aby udostępnić kontakt dr IZOYA, skontaktować się z nim poprzez drizayaomosolution@gmail.com. Jest naprawdę potężny i specjalizuje się w następujących sprawach ...
OdpowiedzUsuń(1) Kochaj zaklęcia wszelkiego rodzaju. (2) Przestań rozwodzić się. (3) Zakończ jałowość. (4) Potrzebujesz pomocy duchowej.