Jeszcze rok temu mało
kto o nim słyszał. Dziś oświetla go aureola czołowego stratega PiS oraz jednego
z głównych intelektualistów Nowogrodzkiej i okolic. Skąd wzięła się nagła
kariera prof. Waldemara Parucha?
Zaszczyca
swą obecnością telewizyjne studia i prasowe łamy mediów z obu stron politycznej
barykady W TVP Info
jest stałym bywalcem, ale i zdarza mu się
przyjąć zaproszenie do
TVN24. Owszem, nie zawsze i nie każdego
zaszczyci rozmową, na przykład prośbę POLITYKI o rozmowę zignorował. Niemniej
uchodzi za polityka otwartego.
Styl retoryczny Parucha jest wyważony i spokojny Profesor stara się nie
mówić o zdradzie, donoszeniu na Polskę, postkomunistycznych układach, resortowych
koligacjach. Nawet opozycja nie jest totalna. I żadnych przekazów dnia, z
wyraźnym glejtem na swobodę wypowiedzi. Jak przystało na eksperta i naukowca;
profesor lubi zresztą podkreślać swój akademicki status.
Politolog Waldemar Paruch przeważnie zaleca swej formacji, aby zwolniła
tempo, uspokoiła sytuację, jeszcze lepiej wsłuchiwała się w oczekiwania elektoratu.
Realizuje z kolei te zalecenia Paruch - polityk, będący jedną z głównych twarzy
technokratycznej korekty „dobrej zmiany” w roku podwójnych wyborów. I tak jedno
z drugim się dopełnia.
PiS ponad wszystko
W wystąpieniach Parucha rzuca się
w oczy wymieszanie logiki państwowej, społecznej i politycznej. Nie ma tu
rozróżnienia pomiędzy racją stanu, potrzebami obywateli oraz interesami partii
rządzącej. Są to wartości wymienne, w sumie tożsame.
Powiada na przykład: „Reformy i obietnice PiS zmieniały także ład
społeczny w Polsce. W kilku segmentach. Przede wszystkim było to znaczące
przesunięcie wydatków państwa w kierunku Polski wiejskiej i małomiasteczkowej,
bo tam gdzie mieszka większość beneficjentów programu 500 plus. To z kolei
pozwoliło PiS przekroczyć, i to stabilnie, próg 40 proc. i poparcia”.
I dalej: „Po zrealizowaniu obietnic wyborczych obóz rządzący musiał wyznaczyć
kolejne zadania, funkcjonalne w kontekście kolejnych kampanii wyborczych.
(...) Mówiąc o tych nowych zadaniach, musimy także pamiętać, że wiemy już
więcej nie tylko o stanie państwa, lecz również o tym, jak zachowują się stronnictwa
opozycyjne” („wSieci”).
Po ubiegłorocznym proteście niepełnosprawnych: „Z całej tej historii
płynie ważna lekcja. Otóż obóz rządzący musi rozpoznawać problemy społeczne, zanim
staną się one narzędziem w rękach opozycji. To trudne zadanie, wymagające
wiedzy, doświadczenia i subtelności, ale nie ma innej drogi”.
O swojej roli „stratega”: „Jako naukowiec dokonuję różnych analiz:
geograficznych i segmentowych, społecznych i politycznych. One na pewno
stworzą mapę możliwości wygrania wyborów przez PiS jesienią 2019 r.” („Dziennik
Gazeta Prawna”).
U Parucha każda decyzja władzy poddana jest kalkulacji wyborczej. Nie
istnieje sfera wyjęta spod tej logiki, która byłaby obszarem poważnej polityki
państwowej, zorientowanej na osiąganie celów w długiej perspektywie. Rządzenie
jest tu prostą sumą zysków i kosztów. Pierwsze należy maksymalizować, drugie -
bezwzględnie ograniczać. Jak we współczesnej bankowości, gdzie zamiast
wspierać długofalowe inwestycje wytwarzające konkretne dobra, niemal cały
kapitał inwestowany jest w krótkoterminowe instrumenty finansowe. I tak system
ulega rozchwianiu.
Oczywiście Paruch nie wymyślił tej rabunkowej metody. Jest ona zresztą
sporo starsza niż same rządy PiS (choć „dobra zmiana” niewątpliwie rozciągnęła
zakres jej obowiązywania). Używając swego profesorskiego autorytetu, politolog
z Lublina legalizuje jednak ten model, dostarcza mu uzasadnień, zrywa z hipokryzją.
Przenosi do debaty publicznej język i argumenty działających za kulisami
technologów władzy i spin doktorów. Uznaje je za naturalne, wręcz nieodzowne,
ściera powłokę cynizmu. Tym samym rządy PiS - którego nie sposób już podejrzewać
o jakikolwiek idealizm - nabierają cech swoistego realizmu.
Paruch lansuje swoje tezy konsekwentnie. Pierwsza jest taka, że
elektorat PiS to dwie grupy wyborców. Liczący mniej więcej 25 proc. elektorat
twardy oraz miękki, kilkunastoprocentowy. Problem w tym, że mają odmienne
roszczenia. Jedni chcą iść na twardo i rozliczać, drudzy dążą do stabilizacji.
Sednem polityki PiS powinno być umiejętne lawirowanie pomiędzy sprzecznymi
oczekiwaniami.
Druga: współczesnej polityki nie można już programować wzdłuż tradycyjnych
podziałów na osi prawica-lewica.
Ale profesor nie jest populistą i
nie serwuje opowieści o woli ludu. Realistycznie zauważa, że społeczeństwo
dzieli się na bardzo wiele segmentów i grup. Mają one odmienne potrzeby i
interesy. Należy więc docierać do każdej z osobna. Tak formułując ogólny
przekaz, aby nie popadać w rażące sprzeczności.
Trzecia: skoro tradycyjne orientacje tracą na znaczeniu, nie istnieje
też centrum. Jest tylko wąska, mniej więcej 10-procentowa, grupa wyborców
niezdecydowanych. O ich poparcie toczy się teraz kluczowa rozgrywka. PiS nie
powinno więc zastygać w dotychczasowych wymiarach swej polityki, tylko „przesuwać
się wraz z postawami społecznymi”.
Uwagi wydają się rozsądne. Tyle że znów powraca pytanie o rolę odgrywaną
przez ich autora. Niby występuje jako główny strateg polityki państwowej, choć
wypowiada się jak partyjny konsultant. Lecz komunikuje się nie wiedzieć czemu
z opinią publiczną, choć właściwym adresatem jego zaleceń powinni być
polityczni mocodawcy. Do których - jak
zapewnia Paruch w wywiadach - dostęp ma
zresztą regularny
Centrum na niby
Równie niejasny, jest cel stworzonego przez profesora w ubiegłym roku Centrum Analiz Strategicznych
przy premierze Morawieckim. Z pozoru sprawa wydaje się prosta. Można się
domyślać, że chodziło o budowę silnego ośrodka odpowiedzialnego za
programowanie polityki państwowej, hierarchizację celów określanie trendów. To
postulat zgłaszany od wielu lat, szczególnie przez analityków konserwatywnych,
przywiązanych do idei silnego państwa i skutecznej egzekutywy.
Ludwik Dorn wielokrotnie mówił o konieczności
stworzenia „mózgu państwa”. Czyli elitarnego korpusu pomiędzy politykami
zabiegającymi o reelekcję a inercyjną z natury
rzeczy biurokracją. Zapewniającego państwu sterowność, hierarchizację celów,
niezbędną ciągłość.
Z kolei Rafał Matyja akcentował konieczność usprawnienia procesów decyzyjnych
i poskromienia stałego chaosu kompetencyjnego. W książce „Państwo czyli kłopot”
pisał: „Rząd panuje nad sytuacją wtedy, gdy jest poinformowany o istotnych
problemach kraju, jest w stanie przygotować środki mające na celu ich
rozwiązanie oraz potrafi wprowadzić je w życie. Jeśli nie spełnia jednego z
tych warunków w stopniu zadowalającym, wówczas - zwykle niepostrzeżenie -
traci ową kontrolę”. Postulowane centrum rządu powinno więc gromadzić wszystkie kluczowe informacje, koordynować
główne projekty legislacyjne, budować stałe mechanizmy konsultacyjne, dostarczać
wszystkim zaangażowanym podmiotom politycznym stosownych argumentów.
Matyja wpisywał również do zadań postulowanego centrum rekonstrukcję
strategii opozycji. Wychodził bowiem z założenia, iż opozycja - zorientowana
wyłącznie polemicznie, zwolniona z rygorów odpowiedzialności za słowo - ma w
debacie publicznej naturalną przewagę nad rządem. Konserwatywnemu politologowi
(i pionierowi idei IV RP) najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że pojawią
się nieodpowiedzialne rządy, szachujące opozycję własną sprawczością w
zaspokajaniu doraźnych potrzeb i kaprysów obywateli.
Idea centrum nigdy nie została zrealizowana choć takie próby podejmowano.
Już za pierwszych rządów SLD-PSL (1993-97) powołane zostało Rządowe Centrum
Studiów Strategicznych. Niestety, przybrało formę osobnego resortu i zamiast
konsolidować pracę pozostałych ministerstw, samo stało się podmiotem
nieformalnych międzyresortowych rozgrywek. Najbardziej widowiskowy tego
przejaw miał miejsce za rządów AWS-UW. Szef RCSS Jerzy Kropiwnicki (AWS) całą
swą energię poświęcał na kontestowanie poczynań wicepremiera Leszka
Balcerowicza (UW). Ośmieszone Centrum ostatecznie zostało rozwiązane za
pierwszych rządów PiS.
W zmienionej postaci idea powróciła pod rządami PO. Powstał wtedy zespół
doradców strategicznych pod kierownictwem Michała Boniego, pracujący nad
określaniem długofalowych trendów modernizacyjnych. Co znalazło swój wyraz w
głośnym raporcie „Polska 2030”.
Tyle że nikt nie zadbał o to, aby wysiłek strategiczny wpisać w rutynowe
procesy decyzyjne rządu. Powszechnie chwalony tekst wylądował więc w szufladzie,
dominował za to dryf „ciepłej wody w kranie”.
Centrum Analiz Strategicznych po raz pierwszy jako idea pojawiło się w expose premiera Mateusza Morawieckiego. Jak można się domyślać,
sprawa zaczęła dojrzewać po katastrofie dyplomatycznej wywołanej ustawą o IPN.
Jako jedno z głównych zadań Waldemara Parucha, powołanego pod koniec kwietnia
na stanowisko pełnomocnika ds. utworzenia i funkcjonowania CAS, wpisano
„opiniowanie założeń i uzasadnień przygotowywanych projektów aktów prawnych
pod względem strategicznym, ich zgodności z celami oraz prognozowanymi skutkami”.
Poza tym Centrum ma służyć premierowi stałym wsparciem eksperckim, kontrolować
spójność procesów decyzyjnych, analizować kierunki debaty publicznej.
O tworzeniu „mapy możliwości wygrania wyborów przez PiS” oczywiście nie
ma w zarządzeniu premiera ani słowa. Zamiast tego wyeksponowano zadanie
budowania „strategii programowych kluczowych polityk publicznych w ujęciu średniookresowym
i długoterminowym”. Od czego z kolei sam Paruch w wywiadach przeważnie już się
odżegnuje. Deklarował, że nie należy od Centrum oczekiwać „żadnych raportów
liczących po 200-300 stron, które potem i tak nie mają żadnego znaczenia”.
Zamiast tego zamierza „przedstawiać warianty, pokazywać, jakie będą
konsekwencje podjęcia (lub nie) takiej czy innej decyzji” („Polska The Times”).
Dodajmy, że chodzi o konsekwencje przede wszystkim sondażowe. Na co
wskazuje zarówno kontekst wystąpień nadwornego stratega, jak i zakulisowe
doniesienia. Wynika z nich, że Centrum Analiz Strategicznych to po prostu
zainstalowany przez Jarosława Kaczyńskiego opornik w rządowym systemie
decyzyjnym. Mający redukować potencjalne napięcia wynikające z i tak już niemrawej
aktywności tego rządu. Zapewne nieprzypadkowo w czasach rewolucyjnego
wzmożenia, kiedy wybuchały masowe protesty przeciwko dewastowaniu
demokratycznych instytucji, jakoś nikt nie zawracał sobie głowy strategicznym analizowaniem i skutkami społecznymi.
Nic więc nie wskazuje, aby CAS miał się stać instytucją trwałą. Zresztą
Centrum nawet nie figuruje w schemacie organizacyjnym Kancelarii Premiera.
Prawnie umocowany jest jedynie sam Paruch jako pełnomocnik Szefa rządu (czyli
jednoosobowy „organ pomocniczy”, jeden z 30 równych rangą). Choć wydzielono do
jego dyspozycji cztery departamenty, nie tworzą one zintegrowanej struktury. A
bez tego trudno mówić o podmiotowości względem innych ośrodków władzy.
Przypadek Parucha sporo więc mówi o instrumentalnym
traktowaniu państwa przez PiS. Jest ono zbiorem rozmaitych fasad, przeważnie
pozorujących autonomię, faktycznie zaś podporządkowanych nieformalnemu
„centrum dyspozycji politycznej" na Nowogrodzkiej. Wszystko tu jest
umowne. W rzeczywistości nie ma bowiem żadnego centrum, nikt nie zawraca sobie
głowy prawdziwą strategią (postulowane przez Parucha „przesuwanie się wraz z
postawami społecznymi” to przecież zaprzeczenie myślenia strategicznego),
nic też nie wiadomo o jakichkolwiek poważnych
analizach.
Na dobrą sprawę jest tylko sam Paruch w roli atrakcyjnego narratora
kierującego swe komunikaty do bardziej oświeconych segmentów elektoratu
„dobrej zmiany”. Bez wątpienia świeża krew w mocno już zużytym gronie
pisowskich intelektualistów. Nie ma w nim ideologicznej zawziętości Legutki,
emocjonalnych porywów Krasnodębskiego, spiskowych obsesji Zybertowicza. Co
prawdą. brakuje mu intelektualnego formatu i dorobku naukowego wyżej wymienionych,
ale za to jest pragmatyczny, twardo stąpa po ziemi, posługuje się konkretnymi
danymi. To może się podobać.
Tylko czy wizerunek Parucha również aby nie jest efektem gry pozorów?
Nawet w roli politycznego konsultanta nie wypada zbyt wiarygodnie, skoro nie
umiał dotąd pokierować własną polityczną karierą. W 2011 r. kandydował do Sejmu
z drugiego miejsca w jednym z okręgów na Podkarpaciu. Dostał tysiąc głosów
i przepadł z kretesem - w samym sercu pisowskiego
bastionu. Trzy lata później otrzymał jedynkę do Parlamentu Europejskiego na
liście lubelskiej, wzmocnioną osobistym poparciem Kaczyńskiego. Mimo to przegrał
o 30 tys. głosów z radiomaryjnym faworytem Mirosławem Piotrowskim. To do dziś
przedmiot częstych drwin w PiS.
Kaczyński jak Piłsudski?
Również naukowe zainteresowania
Parucha niespecjalnie odpowiadają sugerowanej przez niego posiadanej tajemnej
wiedzy. W końcu 55-letni politolog z lubelskiego UMCS większość swej
akademickiej kariery poświęcił analizowaniu modeli z dosyć już odległej
przeszłości. Jego największe osiągnięcie to monumentalna praca habilitacyjna
o myśli politycznej obozu piłsudczykowskiego po 1926
r. Bogata źródłowo i atrakcyjnie napisana. Co warte podkreślenia, Paruch - od
młodości sympatyzujący ze środowiskiem Kaczyńskiego, choć niemający jeszcze
bliskich związków z PiS - poprosił o recenzję kojarzonych z lewicą profesorów Tomasza Nałęcza i Jacka Majchrowskiego.
Lektura dzieła w dzisiejszym kontekście skłania do zatrzymania się na
dłużej na rozdziale opisującym stosunek piłsudczyków do demokracji. Autor
pisał, że choć decyzja o jej demontażu zapadła natychmiast po zamachu majowym,
przez długi czas wzbraniano się przed otwartą negacją. Deklaratywnie zatem
demokrację popierano, wskazując jedynie jej dysfunkcje. Stopniowe zaostrzanie
kursu uzasadniano konfrontacyjną polityką opozycji oraz uwarunkowaniami
międzynarodowymi. Opinia publiczna brała to zresztą za dobrą monetę, wszak
Piłsudski zawsze był przecież lewicowym demokratą (choć nie żoliborskim). Tymczasem
krytyka demokracji przybierała nagle, stawała się coraz bardziej demagogiczna.
Podkreślano, że „nie powinna mieć charakteru liberalnego”, gdyż ten model nie
przeszedł „próby życia”.
Stosunek do prawa? Pisze Paruch o sanacji, iż podążała „pasem
neutralnym” pomiędzy prawem i bezprawiem. Wskazywała, że wiele praw pisali
jeszcze zaborcy. Wyginano interpretację paragrafów na wszystkie sposoby, nie
gwałcąc litery prawa. „W odniesieniu do zasad organizacji sądownictwa (...)
piłsudczycy nie przedstawili projektu istotnych zmian o charakterze systemowym.
Jedynie ograniczyli się do uporządkowania spraw personalnych zgodnie z
interesami swojej formacji”.
Metodą polityczną obozu pomajowego - pisał Paruch - była silna presja na
władzę wykonawczą, podporządkowanie administracji oraz sprowadzenie Sejmu do
roli technicznej. Nieustannie wskazywano wroga, budując „silną dychotomię” na
władzę i opozycję. „Można powiedzieć, że w formacji piłsudczykowskiej
obowiązywały podwójne standardy oceny działalności politycznej - jedne dla jej
członków, inne dla przeciwników”. Istotą działania był ostry konflikt.
„Piłsudczycy opisywali życie publiczne nie w kategoriach konfliktu interesów
możliwych do pogodzenia, ale przeciwstawnych wartości, między którymi należało
wybierać”.
Paruch kończy swój wywód politologiczną konkluzją, że piłsudczykom
udało się zrealizować większość celów. Osobistego stosunku autora do wnikliwie
opisanego procesu trudno się jednak doszukać. Obecnie czasem mu się zdarza
porównywać aktualnego politycznego patrona z dawnym obiektem naukowych
zainteresowań. Najwyraźniej jest więc świadom zagrożeń wynikających z projektu,
w którym uczestniczy.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz