piątek, 1 marca 2019

Narrator dla elektoratu



Jeszcze rok temu mało kto o nim słyszał. Dziś oświetla go aureola czołowego stratega PiS oraz jednego z głównych intelektualistów Nowogrodzkiej i okolic. Skąd wzięła się nagła kariera prof. Waldemara Parucha?

Zaszczyca swą obecnością tele­wizyjne studia i prasowe łamy mediów z obu stron politycz­nej barykady W TVP Info jest stałym bywalcem, ale i zdarza mu się przyjąć zaproszenie do TVN24. Owszem, nie zawsze i nie każdego zaszczyci rozmową, na przykład prośbę POLITYKI o rozmowę zignorował. Nie­mniej uchodzi za polityka otwartego.
   Styl retoryczny Parucha jest wyważo­ny i spokojny Profesor stara się nie mó­wić o zdradzie, donoszeniu na Polskę, postkomunistycznych układach, resor­towych koligacjach. Nawet opozycja nie jest totalna. I żadnych przekazów dnia, z wyraźnym glejtem na swobodę wypo­wiedzi. Jak przystało na eksperta i na­ukowca; profesor lubi zresztą podkreślać swój akademicki status.
   Politolog Waldemar Paruch przeważ­nie zaleca swej formacji, aby zwolniła tempo, uspokoiła sytuację, jeszcze lepiej wsłuchiwała się w oczekiwania elekto­ratu. Realizuje z kolei te zalecenia Paruch - polityk, będący jedną z głównych twarzy technokratycznej korekty „dobrej zmiany” w roku podwójnych wyborów. I tak jedno z drugim się dopełnia.

PiS ponad wszystko
W wystąpieniach Parucha rzuca się w oczy wymieszanie logiki państwo­wej, społecznej i politycznej. Nie ma tu rozróżnienia pomiędzy racją stanu, po­trzebami obywateli oraz interesami par­tii rządzącej. Są to wartości wymienne, w sumie tożsame.
   Powiada na przykład: „Reformy i obiet­nice PiS zmieniały także ład społeczny w Polsce. W kilku segmentach. Przede wszystkim było to znaczące przesunię­cie wydatków państwa w kierunku Polski wiejskiej i małomiasteczkowej, bo tam gdzie mieszka większość beneficjentów programu 500 plus. To z kolei pozwoliło PiS przekroczyć, i to stabilnie, próg 40 proc. i poparcia”.
   I dalej: „Po zrealizowaniu obietnic  wyborczych obóz rządzący musiał wyznaczyć kolejne zadania, funkcjonalne w kontekście kolejnych kampanii wybor­czych. (...) Mówiąc o tych nowych zada­niach, musimy także pamiętać, że wiemy już więcej nie tylko o stanie państwa, lecz również o tym, jak zachowują się stronnictwa opozycyjne” („wSieci”).
   Po ubiegłorocznym proteście niepeł­nosprawnych: „Z całej tej historii płynie ważna lekcja. Otóż obóz rządzący musi rozpoznawać problemy społeczne, za­nim staną się one narzędziem w rękach opozycji. To trudne zadanie, wymagają­ce wiedzy, doświadczenia i subtelności, ale nie ma innej drogi”.
   O swojej roli „stratega”: „Jako nauko­wiec dokonuję różnych analiz: geogra­ficznych i segmentowych, społecznych i politycznych. One na pewno stworzą mapę możliwości wygrania wyborów przez PiS jesienią 2019 r.” („Dziennik Gazeta Prawna”).
   U Parucha każda decyzja władzy poddana jest kalkulacji wyborczej. Nie istnieje sfera wyjęta spod tej logiki, któ­ra byłaby obszarem poważnej polityki państwowej, zorientowanej na osiąganie celów w długiej perspektywie. Rządze­nie jest tu prostą sumą zysków i kosz­tów. Pierwsze należy maksymalizować, drugie - bezwzględnie ograniczać. Jak we współczesnej bankowości, gdzie za­miast wspierać długofalowe inwestycje wytwarzające konkretne dobra, niemal cały kapitał inwestowany jest w krótko­terminowe instrumenty finansowe. I tak system ulega rozchwianiu.
   Oczywiście Paruch nie wymyślił tej ra­bunkowej metody. Jest ona zresztą sporo starsza niż same rządy PiS (choć „dobra zmiana” niewątpliwie rozciągnęła zakres jej obowiązywania). Używając swego profesorskiego autorytetu, politolog z Lublina legalizuje jednak ten model, dostarcza mu uzasadnień, zrywa z hi­pokryzją. Przenosi do debaty publicznej język i argumenty działających za kulisa­mi technologów władzy i spin doktorów. Uznaje je za naturalne, wręcz nieodzow­ne, ściera powłokę cynizmu. Tym samym rządy PiS - którego nie sposób już podej­rzewać o jakikolwiek idealizm - nabiera­ją cech swoistego realizmu.
   Paruch lansuje swoje tezy konsekwent­nie. Pierwsza jest taka, że elektorat PiS to dwie grupy wyborców. Liczący mniej więcej 25 proc. elektorat twardy oraz miękki, kilkunastoprocentowy. Problem w tym, że mają odmienne roszczenia. Jedni chcą iść na twardo i rozliczać, dru­dzy dążą do stabilizacji. Sednem polityki PiS powinno być umiejętne lawirowanie pomiędzy sprzecznymi oczekiwaniami.
   Druga: współczesnej polityki nie moż­na już programować wzdłuż tradycyj­nych podziałów na osi prawica-lewica.
Ale profesor nie jest populistą i nie ser­wuje opowieści o woli ludu. Realistycz­nie zauważa, że społeczeństwo dzieli się na bardzo wiele segmentów i grup. Mają one odmienne potrzeby i interesy. Na­leży więc docierać do każdej z osobna. Tak formułując ogólny przekaz, aby nie popadać w rażące sprzeczności.
   Trzecia: skoro tradycyjne orienta­cje tracą na znaczeniu, nie istnieje też centrum. Jest tylko wąska, mniej więcej 10-procentowa, grupa wyborców niezde­cydowanych. O ich poparcie toczy się te­raz kluczowa rozgrywka. PiS nie powin­no więc zastygać w dotychczasowych wymiarach swej polityki, tylko „przesu­wać się wraz z postawami społecznymi”.
   Uwagi wydają się rozsądne. Tyle że znów powraca pytanie o rolę odgry­waną przez ich autora. Niby występuje jako główny strateg polityki państwowej, choć wypowiada się jak partyjny konsul­tant. Lecz komunikuje się nie wiedzieć czemu z opinią publiczną, choć właści­wym adresatem jego zaleceń powinni być polityczni mocodawcy. Do których - jak zapewnia Paruch w wywiadach - dostęp ma zresztą regularny

Centrum na niby
Równie niejasny, jest cel stworzonego przez profesora w ubiegłym roku Cen­trum Analiz Strategicznych przy pre­mierze Morawieckim. Z pozoru sprawa wydaje się prosta. Można się domyślać, że chodziło o budowę silnego ośrodka odpowiedzialnego za programowanie polityki państwowej, hierarchizację celów określanie trendów. To postulat zgłaszany od wielu lat, szczególnie przez analityków konserwatywnych, przywią­zanych do idei silnego państwa i skutecz­nej egzekutywy.
   Ludwik Dorn wielokrotnie mówił o konieczności stworzenia „mózgu państwa”. Czyli elitarnego korpusu pomiędzy politykami zabiegającymi o reelekcję a inercyjną z natury rzeczy biurokracją. Zapewniającego państwu sterowność, hierarchizację celów, nie­zbędną ciągłość.
   Z kolei Rafał Matyja akcentował ko­nieczność usprawnienia procesów decy­zyjnych i poskromienia stałego chaosu kompetencyjnego. W książce „Państwo czyli kłopot” pisał: „Rząd panuje nad sytuacją wtedy, gdy jest poinformowa­ny o istotnych problemach kraju, jest w stanie przygotować środki mające na celu ich rozwiązanie oraz potrafi wprowadzić je w życie. Jeśli nie speł­nia jednego z tych warunków w stop­niu zadowalającym, wówczas - zwykle niepostrzeżenie - traci ową kontrolę”. Postulowane centrum rządu powinno więc gromadzić wszystkie kluczowe in­formacje, koordynować główne projekty legislacyjne, budować stałe mechanizmy konsultacyjne, dostarczać wszystkim za­angażowanym podmiotom politycznym stosownych argumentów.
   Matyja wpisywał również do zadań postulowanego centrum rekonstrukcję strategii opozycji. Wychodził bowiem z założenia, iż opozycja - zorientowana wyłącznie polemicznie, zwolniona z ry­gorów odpowiedzialności za słowo - ma w debacie publicznej naturalną prze­wagę nad rządem. Konserwatywnemu politologowi (i pionierowi idei IV RP) najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że pojawią się nieodpowiedzialne rządy, szachujące opozycję własną sprawczością w zaspokajaniu doraźnych potrzeb i kaprysów obywateli.
   Idea centrum nigdy nie została zrealizowana choć takie próby podejmowa­no. Już za pierwszych rządów SLD-PSL (1993-97) powołane zostało Rządo­we Centrum Studiów Strategicznych. Niestety, przybrało formę osobnego resortu i zamiast konsolidować pracę pozostałych ministerstw, samo stało się podmiotem nieformalnych między­resortowych rozgrywek. Najbardziej widowiskowy tego przejaw miał miej­sce za rządów AWS-UW. Szef RCSS Jerzy Kropiwnicki (AWS) całą swą energię po­święcał na kontestowanie poczynań wi­cepremiera Leszka Balcerowicza (UW). Ośmieszone Centrum ostatecznie zosta­ło rozwiązane za pierwszych rządów PiS.
   W zmienionej postaci idea powróciła pod rządami PO. Powstał wtedy zespół doradców strategicznych pod kierow­nictwem Michała Boniego, pracujący nad określaniem długofalowych tren­dów modernizacyjnych. Co znalazło swój wyraz w głośnym raporcie „Polska 2030”. Tyle że nikt nie zadbał o to, aby wysiłek strategiczny wpisać w rutynowe procesy decyzyjne rządu. Powszechnie chwalony tekst wylądował więc w szufla­dzie, dominował za to dryf „ciepłej wody w kranie”.
   Centrum Analiz Strategicznych po raz pierwszy jako idea pojawiło się w expo­se premiera Mateusza Morawieckiego. Jak można się domyślać, sprawa zaczęła dojrzewać po katastrofie dyplomatycz­nej wywołanej ustawą o IPN. Jako jedno z głównych zadań Waldemara Parucha, powołanego pod koniec kwietnia na sta­nowisko pełnomocnika ds. utworzenia i funkcjonowania CAS, wpisano „opinio­wanie założeń i uzasadnień przygotowy­wanych projektów aktów prawnych pod względem strategicznym, ich zgodności z celami oraz prognozowanymi skut­kami”. Poza tym Centrum ma służyć premierowi stałym wsparciem eks­perckim, kontrolować spójność proce­sów decyzyjnych, analizować kierunki debaty publicznej.
   O tworzeniu „mapy możliwości wygra­nia wyborów przez PiS” oczywiście nie ma w zarządzeniu premiera ani słowa. Zamiast tego wyeksponowano zadanie budowania „strategii programowych kluczowych polityk publicznych w uję­ciu średniookresowym i długotermino­wym”. Od czego z kolei sam Paruch w wywiadach przeważnie już się odżegnuje. Deklarował, że nie należy od Centrum oczekiwać „żadnych raportów liczących po 200-300 stron, które potem i tak nie mają żadnego znaczenia”. Zamiast tego zamierza „przedstawiać warianty, po­kazywać, jakie będą konsekwencje pod­jęcia (lub nie) takiej czy innej decyzji” („Polska The Times”).
   Dodajmy, że chodzi o konsekwen­cje przede wszystkim sondażowe. Na co wskazuje zarówno kontekst wystą­pień nadwornego stratega, jak i zakuliso­we doniesienia. Wynika z nich, że Cen­trum Analiz Strategicznych to po prostu zainstalowany przez Jarosława Kaczyń­skiego opornik w rządowym systemie decyzyjnym. Mający redukować poten­cjalne napięcia wynikające z i tak już nie­mrawej aktywności tego rządu. Zapewne nieprzypadkowo w czasach rewolucyj­nego wzmożenia, kiedy wybuchały ma­sowe protesty przeciwko dewastowaniu demokratycznych instytucji, jakoś nikt nie zawracał sobie głowy strategicznym analizowaniem i skutkami społecznymi.
   Nic więc nie wskazuje, aby CAS miał się stać instytucją trwałą. Zresztą Centrum nawet nie figuruje w schemacie organizacyjnym Kancelarii Premiera. Prawnie umocowany jest jedynie sam Paruch jako pełnomocnik Szefa rządu (czyli jednoosobowy „organ pomocniczy”, jeden z 30 równych rangą). Choć wydzielono do jego dyspozycji cztery departamenty, nie tworzą one zintegro­wanej struktury. A bez tego trudno mó­wić o podmiotowości względem innych ośrodków władzy.
   Przypadek Parucha sporo więc mówi o instrumentalnym traktowaniu pań­stwa przez PiS. Jest ono zbiorem rozma­itych fasad, przeważnie pozorujących autonomię, faktycznie zaś podporząd­kowanych nieformalnemu „centrum dyspozycji politycznej" na Nowogrodz­kiej. Wszystko tu jest umowne. W rze­czywistości nie ma bowiem żadnego centrum, nikt nie zawraca sobie gło­wy prawdziwą strategią (postulowane przez Parucha „przesuwanie się wraz z postawami społecznymi” to przecież zaprzeczenie myślenia strategicznego), nic też nie wiadomo o jakichkolwiek po­ważnych analizach.
   Na dobrą sprawę jest tylko sam Paruch w roli atrakcyjnego narratora kierujące­go swe komunikaty do bardziej oświe­conych segmentów elektoratu „dobrej zmiany”. Bez wątpienia świeża krew w mocno już zużytym gronie pisowskich intelektualistów. Nie ma w nim ideolo­gicznej zawziętości Legutki, emocjonal­nych porywów Krasnodębskiego, spisko­wych obsesji Zybertowicza. Co prawdą. brakuje mu intelektualnego formatu i dorobku naukowego wyżej wymienionych, ale za to jest pragmatyczny, twardo stąpa po ziemi, posługuje się konkretny­mi danymi. To może się podobać.
   Tylko czy wizerunek Parucha również aby nie jest efektem gry pozorów? Nawet w roli politycznego konsultanta nie wy­pada zbyt wiarygodnie, skoro nie umiał dotąd pokierować własną polityczną karierą. W 2011 r. kandydował do Sejmu z drugiego miejsca w jednym z okręgów na Podkarpaciu. Dostał tysiąc głosów i przepadł z kretesem - w samym sercu pisowskiego bastionu. Trzy lata później otrzymał jedynkę do Parlamentu Euro­pejskiego na liście lubelskiej, wzmocnio­ną osobistym poparciem Kaczyńskiego. Mimo to przegrał o 30 tys. głosów z radiomaryjnym faworytem Mirosławem Piotrowskim. To do dziś przedmiot czę­stych drwin w PiS.

Kaczyński jak Piłsudski?
Również naukowe zainteresowania Parucha niespecjalnie odpowiadają sugerowanej przez niego posiadanej tajemnej wiedzy. W końcu 55-letni po­litolog z lubelskiego UMCS większość swej akademickiej kariery poświęcił analizowaniu modeli z dosyć już odległej przeszłości. Jego największe osiągnięcie to monumentalna praca habilitacyjna o myśli politycznej obozu piłsudczykow­skiego po 1926 r. Bogata źródłowo i atrak­cyjnie napisana. Co warte podkreślenia, Paruch - od młodości sympatyzujący ze środowiskiem Kaczyńskiego, choć niemający jeszcze bliskich związków z PiS - poprosił o recenzję kojarzonych z lewicą profesorów Tomasza Nałęcza i Jacka Majchrowskiego.
   Lektura dzieła w dzisiejszym kontek­ście skłania do zatrzymania się na dłużej na rozdziale opisującym stosunek piłsudczyków do demokracji. Autor pisał, że choć decyzja o jej demontażu zapadła natychmiast po zamachu majowym, przez długi czas wzbraniano się przed otwartą negacją. Deklaratywnie zatem demokrację popierano, wskazując jedy­nie jej dysfunkcje. Stopniowe zaostrzanie kursu uzasadniano konfrontacyjną po­lityką opozycji oraz uwarunkowaniami międzynarodowymi. Opinia publiczna brała to zresztą za dobrą monetę, wszak Piłsudski zawsze był przecież lewicowym demokratą (choć nie żoliborskim). Tym­czasem krytyka demokracji przybierała nagle, stawała się coraz bardziej dema­gogiczna. Podkreślano, że „nie powinna mieć charakteru liberalnego”, gdyż ten model nie przeszedł „próby życia”.
   Stosunek do prawa? Pisze Paruch o sanacji, iż podążała „pasem neutralnym” pomiędzy prawem i bezprawiem. Wska­zywała, że wiele praw pisali jeszcze za­borcy. Wyginano interpretację paragra­fów na wszystkie sposoby, nie gwałcąc litery prawa. „W odniesieniu do zasad organizacji sądownictwa (...) piłsudczycy nie przedstawili projektu istotnych zmian o charakterze systemowym. Jedy­nie ograniczyli się do uporządkowania spraw personalnych zgodnie z interesa­mi swojej formacji”.
   Metodą polityczną obozu pomajowego - pisał Paruch - była silna presja na władzę wykonawczą, podporządko­wanie administracji oraz sprowadzenie Sejmu do roli technicznej. Nieustannie wskazywano wroga, budując „silną dy­chotomię” na władzę i opozycję. „Można powiedzieć, że w formacji piłsudczykow­skiej obowiązywały podwójne standardy oceny działalności politycznej - jedne dla jej członków, inne dla przeciwni­ków”. Istotą działania był ostry konflikt. „Piłsudczycy opisywali życie publiczne nie w kategoriach konfliktu interesów możliwych do pogodzenia, ale przeciw­stawnych wartości, między którymi na­leżało wybierać”.
   Paruch kończy swój wywód polito­logiczną konkluzją, że piłsudczykom udało się zrealizować większość celów. Osobistego stosunku autora do wnikli­wie opisanego procesu trudno się jednak doszukać. Obecnie czasem mu się zdarza porównywać aktualnego politycznego patrona z dawnym obiektem naukowych zainteresowań. Najwyraźniej jest więc świadom zagrożeń wynikających z pro­jektu, w którym uczestniczy.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz