Rozpoczynając
polsko-żydowską wojnę o historię,
PiS znów ma pokazać się wyborcom jako jedyny obrońca narodowej tożsamości,
pamięci i majątku, podczas gdy opozycja po staremu reprezentuje obce interesy
Zwycięska
kampania PiS w 2015 roku została przez Jarosława Kaczyńskiego zbudowana na
dwóch fundamentach - 500+ oraz propagandowej ofensywie przeciwko uchodźcom,
których miała do Polski sprowadzić Unia Europejska za zgodą rządu PO. Kampanię
2019 roku prawica także buduje na obietnicy poszerzenia socjalnych transferów.
A słabo już istniejący w świadomości społecznej temat islamskich uchodźców
został zastąpiony przez konflikt polsko-żydowski, który równie silnie
przeciwstawia sobie Polaków i obcych. I znów ma zaprezentować PiS jako jedyną
partię broniącą tożsamości, pamięci, majątku, podczas gdy opozycja po staremu
reprezentuje obce interesy, a w stosunku do polskiej historii uprawia politykę
wstydu.
CENA POPULIZMU
W przypadku uchodźców efekty przerosły oczekiwania. PiS odwołało się do faktycznych społecznych lęków,
wzmocniło je, zmasakrowało opozycję. Ten kampanijny samograj był tak
skuteczny, że podłączył się pod niego Paweł Kukiz, głowę podnieśli narodowcy,
a jawnie okazywany rasizm i pogarda dla islamu stały się codziennością w
„narodowych” mediach i na polskich ulicach.
Jednak kampania Kaczyńskiego z 2015 roku, prowadzona w
samym szczycie kryzysu uchodźczego, z którym instytucje unijne i najważniejsze
europejskie rządy próbowały sobie radzić lepiej lub gorzej, zaraz na wstępie
wypchnęła PiS-owski rząd na absolutny margines europejskiej polityki.
Przegraliśmy bitwę o nowy unijny budżet (proponowane cięcia funduszy dla
Polski są większe niż w przypadku jakiegokolwiek innego kraju), przegraliśmy
Nord Stream i regulacje unijnego rynku pracy, nie zdołaliśmy
powstrzymać procesu tworzenia się Unii dwóch prędkości (Polska ryzykuje
znalezienie się na najdalszych unijnych peryferiach).
Trudno się temu dziwić, skoro brutalna retoryka
antyuchodźczej kampanii pozbawiła PiS jakichkolwiek sojuszników w Unii. Zwykle
mogliśmy liczyć albo na Komisję Europejską, albo na Paryż i Berlin, albo na
kraje europejskiego Południa. Kampania z 2015 roku pozbawiła jednak rządy Szydło
i Morawieckiego zdolności koalicyjnej w najważniejszych unijnych grach.
Szczególnie kraje europejskiego Południa (Hiszpania, Grecja i Włochy które
ponosiły największe koszty uchodźczego kryzysu) uznały że zachowanie PiS-owskiego
rządu - reprezentującego przecież kraj będący największym beneficjentem
środków unijnych - jest totalnym złamaniem wspólnotowej solidarności.
Bruksela, Paryż i Berlin nie miały żadnego powodu solidaryzować się z
Kaczyńskim, Waszczykowskim czy Szydło, którzy przy każdej okazji walili w Unię
jak w bęben.
Propagandowa wojna z uchodźcami poprawiła wynik wyborczy
PiS w 2015 roku. Także później, gdy opozycja (głównie PO, mająca swoich ludzi
w wielu instytucjach unijnych) próbowała mediować pomiędzy Brukselą i
Warszawą, proponując zmniejszenie liczby przydzielonych Polsce uchodźców lub
wzywając do odstąpienia od samej zasady obowiązkowego przydziału, jakiekolwiek
próby uprawiania centrowej polityki okazywały się mało wyraziste. Do głosu
doszły już zupełnie pierwotne plemienne lęki, a do „walki z islamizacją Polski”
PiS-owi udało się wciągnąć część polskiego Kościoła.
KACZYŃSKI IDZIE ZA CIOSEM
Jarosław Kaczyński, dla którego polityka zagraniczna
zawsze była drugorzędna wobec walki o władzę w kraju, uznał zatem
swoją anty- uchodźczą i antyunijną szarżę za sukces. I postanowił ją powtórzyć
na innych frontach - polsko-żydowskim, polsko-ukraińskim, polsko-niemieckim.
Konflikt polsko-żydowski, którego apogeum zobaczyliśmy w
czasie warszawskiej konferencji na temat Iranu, rozpoczął się dużo wcześniej,
od nowelizacji ustawy o IPN. Z delikatnością pijanego drwala uderzyła ona w
najbardziej bolesne miejsca wspólnej polsko-żydowskiej pamięci. Sporami o
Jedwabne czy Kielce zamiast historyków mieli się zająć prokuratorzy, co
spowodowało wściekłość środowisk żydowskich i oburzenie tych polskich
historyków, którzy nie poddali się jeszcze plemiennej logice stojącej za
propozycją PiS.
Kaczyński był jednak przekonany, że ta nowa odsłona
polityki wstawania z kolan będzie opłacalna i pozostanie całkowicie pod jego
kontrolą. A jej ewentualne koszty dla międzynarodowego wizerunku Polski
zostaną wyrównane z nawiązką przez zyski jego partii w polityce krajowej -
wchłonięcie elektoratu narodowców, narzucenie tonu nadchodzącej kampanii
wyborczej, przedstawienie PiS jako jedynego obrońcy polskich interesów,
tożsamości, pamięci.
Rozpoczynając polsko-żydowską wojnę o pamięć, prezes PiS
sądził, że podobnie jak w przypadku sporu o uchodźców zastawia też pułapkę na
opozycję. Każdą próbę polsko-żydowskiej mediacji czy choćby uściślenia
stanowisk, podejmowaną przez opozycyjnych polityków czy krytycznych wobec PiS
intelektualistów, można było w tej nowej wojennej atmosferze przedstawić jako
zdradę polskiego narodu.
Polsko-żydowska wojna o pamięć, zamiast być kolejną
wunderwaffe Kaczyńskiego w polityce krajowej, wymknęła się spod jakiejkolwiek
kontroli. Uruchomiła pokłady wzajemnej nieufności, ożywiła antysemityzm
polskiej prawicy i antypolonizm prawicy izraelskiej. Podobnie jak do wojny z
uchodźcami, także do sprowokowanej przez Kaczyńskiego wojny polsko-żydowskiej
znów przyłączył się Kukiz i narodowcy. Doprowadziło to do zaostrzenia tonu w
tym sporze, ale oficjalna propaganda albo nie potrafi albo u progu kampanii
wyborczej nie chce się od tych „sojuszników” odciąć.
Kolejne etapy polsko-żydowskiej wojny - skandal z
nowelizacją ustawy o IPN, spór premierów i ministrów spraw zagranicznych,
kłótnia publicystów - ożywiły wszystkie antysemickie stereotypy z lat 30. czy
z Marca ’68. Znowu pojawił się motyw „żydowskich sędziów, prokuratorowi
funkcjonariuszy UB” jako jedynych odpowiedzialnych za stalinowskie represje i
zbrodnie. W prawicowej wyobraźni takich rzeczy Polak nie mógł przecież zrobić
Polakowi. W ogólnej wrzawie giną precyzyjne informacje historyków (zwykle nie
tych z IPN), że w aparacie represji lat stalinowskich byli reprezentowani
zarówno prokuratorzy, sędziowie i funkcjonariusze pochodzenia żydowskiego,
jaki towarzysze rdzennie polscy. Wspólnym mianownikiem tych ludzi był albo
ideologiczny fanatyzm, albo totalny oportunizm, ale nie przynależność
etniczna.
Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy uważają, że
wszystko jest w porządku, dopóki oni sami, partia, kontrolowane przez PiS
państwowe i prawicowe media, nie użyją argumentów jawnie antysemickich. W Marcu
’68, Władysław Gomułka sądził, że prowadzona przez jego partię walka ze
syjonizmem nie ma nic wspólnego z antysemityzmem. Dziś Kaczyński jest
przekonany, że nawet w samym apogeum polsko-żydowskiej wojny o pamięć on sam
może sobie pozwolić na publiczne insynuacje na temat „spadkobierców KPP”,
„komandosów” (studenckiego środowiska z marcowych protestów z 1968 roku, do
którego należało wielu późniejszych redaktorów „Gazety Wyborczej”), a także
Agnieszki Holland czy George’a Sorosa. Prezes PiS wie jednak
doskonale, że w zbiorowym imaginarium polskiej prawicy wszystkie te nazwiska
czy środowiska oznaczają po prostu Żydów.
W państwowych mediach wciąż funkcjonuje Marcin Wolski,
specjalizujący się w antyżydowskich dowcipach już od czasów Marca ’68, kiedy
zaczynał karierę jako satyryk partyjnej prasy. A także Rafał Ziemkiewicz,
który po publicznych uwagach na temat „głupich i chciwych parchów” nie tylko
nie stracił programów w TVP SA, ale został w nagrodę gwiazdą
„Lata z radiem”. Do programów
w publicznej telewizji i radiu
regularnie zapraszani są narodowcy, a niekontrolowani przez nikogo goście
programów w formacie studia otwartego przy każdej okazji snują refleksje o
żydowskiej niewdzięczności wobec Polaków. Wyjątkowo jasno odezwał się też
profesor Jacek Bartyzel (autorytet dla paru pokoleń narodowej i katolickiej
prawicy), który nazwał Żydów „plemieniem żmijowym, pełnym pychy, jadu i złości”.
RYBAK WAŻNIEJSZY OD NETANJAHU
Cena, jaką za ten konflikt płaci
państwo, jest potworna. Zdemolowane stosunki z USA i Izraelem, Do tego
dochodzi łatwość wszelkich prowokacji odcinających Polskę od Zachodu, także ze
strony Rosji, od dawna penetrującej środowiska polskiej skrajnej prawicy.
Strona żydowska i izraelska z jednej strony ma zapewnienia
Mateusza Morawieckiego i Jacka Czaputowicza, że sytuacja jest pod kontrolą. Z
drugiej jednak gołym okiem widać coś zupełnie innego. Piotr Rybak po manifestacji
we Wrocławiu, zakończonej chóralnym wezwaniem do ówczesnego prezydenta Wrocławia:
„Dutkiewicz, zdejmij jarmułkę!”, bezkarnie poprowadził antysemicką manifestację
w Auschwitz w rocznicę wyzwolenia obozu. I dalej pozostaje bezkarny,
maszerując na czele pochodu narodowców w Hajnówce.
Można to wszystko zwalać na tradycyjnie „bezradnych” wobec
narodowców prokuratorów Zbigniewa Ziobry. W ten sposób coraz silniejszy
minister sprawiedliwości i prokurator generalny przygotowuje się do wojny
sukcesyjnej po Kaczyńskim, budując sobie poparcie na prawo od PiS. Ale to nie
Ziobro, lecz sam premier jest odpowiedzialny zawzięcie do rządu Adama
Andruszkiewicza, wsławionego swoją wojną z „żydowskim Facebookiem” byłego
lidera Młodzieży Wszechpolskiej. MW jawnie nawiązuje do swojej poprzedniczki organizującej
antysemickie burdy i getta ławkowe w ostatnich latach II RP. Już w swojej
nowej odsłonie patronowała antysemickim „rajdom na Myślenice”, upamiętniającym
pogrom antyżydowski dokonany w tym mieście w 1936 roku przez radykalnego narodowca Adama Doboszyńskiego.
To Morawiecki, który miał stosunki polsko-żydowskie
naprawiać, złożył publiczny hołd Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ, jednej z
nielicznych polskich formacji z czasów wojny, które jawnie kolaborowały z
nazistami, a jedną z najbardziej tragicznych form tej kolaboracji były mordy
na polskich Żydach. Także upaństwowiony już całkowicie przez PiS kult żołnierzy
wyklętych całkowicie pomija zbrodnie na cywilnej ludności żydowskiej, jakich
dokonywali niektórzy z nich.
Mamy zatem na jednej szali deklaracje dobrej woli ze
strony Jacka Czaputowicza (szefa MSZ mającego w PiS wyjątkowo słabą pozycję).
A na drugiej szali realną polityczną strategię faktycznego lidera obozu
władzy, dla którego bardziej niż stosunki polsko-żydowskie liczy się
zmobilizowanie po swojej stronie elektoratu narodowców i skrajnej prawicy. W
tej sytuacji konflikt polsko-żydowski musi narastać. Tym bardziej że na
sojuszników po stronie izraelskiej PiS wybrało ludzi podobnych do siebie.
Populistyczną izraelską prawicę, tak samo jak prawica polska niezdolną do
dialogu i negocjacji, tak samo cyniczną, tak samo stawiającą na narodowy
suprematyzm, również w polityce historycznej.
Premier Benjamin Netanjahu walczy o władzę w Izraelu,
mając na karku oskarżenia o korupcję, jak też zyskującą w sondażach
umiarkowaną opozycję (prowadzoną przez byłych oficerów izraelskiej armii
uważających obecnego premiera za groźnego dla państwa nieudacznika). On i jego
najbliżsi współpracownicy obrażają Polaków, licząc, że zapewni im to głosy
radykalnej nacjonalistycznej i religijnej prawicy. Dokładnie z tego samego
powodu antysemickie deklaracje i insynuacje stały się narzędziem polskiej
prawicy w rozpoczynającej się kampanii wyborczej.
Jak widać, nacjonaliści nie stworzą żadnej międzynarodówki.
Oni nawet nie potrafią ze sobą współpracować.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz