Kac niemoralny
Akcje spółki Moralność na rynku zwanym
naszym życiem publicznym stoją marnie. Za kilka miesięcy pójdą w górę albo
zamienią się w górę śmieci.
Trudno się dziwić
niskiej wycenie akcji spółki Moralność, skoro amoralność zapewnia bardzo dobre
notowania spółki Władza. Bo fakt, że władza autorytarna i nieudolna jest też
amoralna, to część problemu. Problemem może większym jest to, że milionom
Polaków w ogóle to nie przeszkadza. Chyba nawet przeciwnie.
Gdy słyszy się o
wieżach Kaczyńskiego, dwójce Glapińskiego, posiadłości wynajmowanej przez NBP w
Davos i dworku prezesa Orlenu remontowanym z pieniędzy podatnika, trudno być
może przypomnieć sobie, że PiS doszło do władzy na fali oczekiwania, że w życiu
publicznym właściwa ranga zostanie przywrócona normom moralnym. Reakcją na
Rywinland było moralne wzmożenie. W wersji pierwszego PiS objawiło się ze
szczególną mocą w sprawie Barbary Blidy i doktora G., a jej symbolem był
dyktafon jako gwóźdź do trumny w posiadaniu ministra Ziobry. Za drugiego PiS
łamanie zasad nabrało cech systemowych. Nihilizm nie jest już bowiem domeną
występków tej czy innej jednostki. Jest cechą charakterystyczną obecnej władzy.
Za podłość,
nieudolność, arogancję i kłamstwa funkcjonariuszy państwa PiS kar to państwo
nie przewiduje. Są za nie nagrody - premie, apanaże i awanse. Kłamstwa i
podłość nie są w tym państwie problemem, jak długo służą amoralnej władzy.
Lojalność absolutna ma absolutną moc wywabiania plam w życiorysach i tzw. życiu
zawodowym. Amoralność nie jest tylko cechą charakterystyczną tej władzy. Jest
ona poniekąd jej fundamentem. Im bardziej amoralny jest funkcjonariusz władzy,
tym bardziej jest umoczony. Im bardziej jest umoczony, tym bardziej jest
dyspozycyjny. Im bardziej jest dyspozycyjny, tym bardziej jest użyteczny.
Złamany kręgosłup moralny może powodować dyskomfort, ale władza przewiduje dla
posiadaczy takich kręgosłupów odpowiednie rekompensaty. Za nieudolność i
dokonanie zniszczeń nie łamie ona karier. Przeciwnie, często dostają one przyspieszenia.
A jeśli nawet są zwolnienia, to z solidną wkładką gotówkową w pakiecie.
Spójrzmy na listę
kandydatów PiS w eurowyborach. Pani Anna Zalewska nie wylatuje z hukiem z pracy
za zdemolowanie systemu edukacji. Dostaje za to bonus - mniej więcej
dziesięciokrotność nauczycielskiej pensji. Minister Kempa dostanie nagrodę za
kpiny z pomagania uchodźcom. Minister Szydło nie będzie skarcona za antyunijne
filipiki, przyznawanie sobie premii, za „namsięnależyzm” i półtoraroczny
relaks w gabinecie wicepremier ds. społecznych.
Tu też będzie premia. Podobnie jak dla pana Waszczykowskiego
za zniszczenie polskiej dyplomacji, Jurgiela za stadniny, a dla Jakiego za
ustawę o IPN W PiS nie płaci się za kompetencje i kręgosłup moralny, ale za
oddanie i poświęcenie w wytężonej pracy dla partii i jej lidera. Za grzechy
nie idzie się tu do Canossy ale jedzie na pięcioletni turnus do Brukseli.
Jest intrygujące,
że wielu dziennikarzy tych list kandydatów PiS do europarlamentu nie nazywa
listami ludzi w dużej części skompromitowanymi, ale listami bardzo mocnymi,
ponieważ „są to osoby dobrze kojarzone przez elektorat PiS”. Poparcie
elektoratu najwyraźniej sens ocen moralnych przekreśla. Cóż, okazuje się, że za
cwaniactwo, obłudę, nieudolność, cynizm, bezwstyd i bezczelność w życiu
publicznym można w dzisiejszej Polsce liczyć na potężną premię, a nawet uznanie.
Podstawą rządów PiS
jest zerwanie związku między czynem a odpowiedzialnością za czyn, jeśli tylko
czyn może służyć władzy. Jeśli nie ma premii, to jest przynajmniej bezkarność.
Falenta znika, Berczyński znika, tajemniczy były ksiądz Sawicz też znika.
Partia docenia wierność i lojalność. Za prawie dziewięć lat forsowania
smoleńskiego kłamstwa nikt nigdy nie przeprosił. Za te kłamstwa są milionowe
przelewy na partyjne biuletyny w postaci reklam spółek skarbu państwa. Za
niszczenie oponentów władzy jest miliardowa dotacja dla naczelnego
telewizyjnego organu partii. Partia ocenia, docenia i wycenia.
Mamy do czynienia z
niespotykaną w Polsce, na pewno od czasów PRL, instytucjonalizacją moralnej
korupcji. Wyeliminowanie jej skutków może być nawet trudniejsze niż odbudowa
zrujnowanych przez PiS instytucji i całych dziedzin życia czy oddawanie
sprawiedliwości pokrzywdzonym, którzy mieli czelność tej władzy przeszkadzać.
Naród, który ma
szacunek dla siebie i dla państwa, nie powinien wybierać kolejny raz grupy
ludzi, którzy nie mają elementarnego szacunku dla podstawowych zasad
moralnych. Nie powinien, ale może to uczynić. Wszystko zależy od tego, jak
wielu jest Polaków, którzy wolą swoich ludzi niż nie swoje zasady.
Tomasz Lis
Gra w gapę
Medialne debaty polityczne krążą ostatnio
wokół pytania: czy 20 mld zł, jakie PiS chce jeszcze w tym roku wypłacić
wyborcom, wystarczy do wygrania obu wyborów? Nawet przedstawiciele partii
rządzącej niespecjalnie udają, że cel tych obietnic jest inny, a i opozycja z
niepokojem patrzy na sondaże. Na razie badania opinii publicznej pokazują
tylko, że większość Polaków propozycje władzy popiera, ale już sondaże wyborcze
bynajmniej nie potwierdzają zjawiska przenoszenia głosów na PiS.
Jaka będzie
ostatecznie skuteczność zapowiedzianych przez PiS finansowych transferów,
zależy głównie od tego, czy uda się wytworzyć wrażenie, że opozycja, jeśli
zwycięży, tych pieniędzy nie da lub je odbierze. Propaganda PiS od czasu partyjnej
konwencji poluje na najlżejsze nawet zawahanie polityków opozycji w tej
sprawie, jakąś deklarację, że tak nie można, że to niesprawiedliwe czy
nierealne. Urobek jest niewielki, bo politycy Koalicji Europejskiej bardzo się
pilnują, żeby nie dostarczyć TVP dogodnego cytatu. Toczy się więc medialna
zabawa, którą na Śląsku nazywano by „grą w ciula”, a na Mazowszu „w gapę”.
Kiedy politycy wypowiadają przygotowane
wcześniej formułki, lepiej słychać głosy ekspertów, choć w porównaniu z reakcjami
na „pierwsze 500 plus” ekonomiści też są tym razem wstrzemięźliwi. Nie
spotkałem się z opinią, że owych 20,
a w przyszłym roku 40 mld zł, nie da się sfinansować.
Przeciwnie, raczej wszyscy zgadzają się z opinią rządu, że nawet nie trzeba
będzie nowelizować budżetu. Trzynastą emeryturę wypłaci Fundusz Ubezpieczeń Społecznych,
który - przy wzroście PKB sięgającym w 2018 r. 5 proc. i rekordowo niskim
bezrobociu - bez trudu te 10 mld jednorazowo wysupła. A pod nowe 500 plus były
już wcześniej przygotowane w budżecie zakładki; dodatkowo pomagaj jeszcze
oszczędności z nierealizowanych inwestycji. Dziś w szczycie koniunktury, bez
ryzyka załamania finansów publicznych można by pewnie wydać dwa razy tyle, i
niewykluczone, że przed samymi wyborami PiS jeszcze coś obywatelom dorzuci.
Koszty i ryzyka będą się kumulować dopiero w kolejnych latach, grożąc - tu też
eksperci są dość zgodni - wzrostem deficytu budżetu państwa, a więc także
zadłużenia, prawdopodobną wyższą inflacją, wzrostem importu (bo taki musi być
efekt pompowania konsumpcji), a więc ogólnie poważnym zaburzeniem równowagi
gospodarczej.
Nawet jeśli nie będzie kryzysu, opozycja,
gdyby wybory wygrała, dostanie w spadku gospodarkę w znacznie gorszym stanie
niż obecnie; za to PiS okazję do zbudowania nowej legendy - „przerwanego
sukcesu” - i, za kolejnym obrotem, szansę powrotu do władzy. Politycznie i
pedagogicznie byłoby wskazane, aby to rządzący sami zapłacili swoje rachunki, a
pisowska metoda money for nothing miała czas odsłonić swoje ciemne strony.
Jest jednak kilka powodów, dla których - przy całym ryzyku politycznym dla
opozycji - nie należy sobie życzyć takiego scenariusza. Najważniejszy:
społeczna edukacja poprzez kryzys (choć, jak twierdzi wielu psychologów
społecznych, innej metody nie ma) to wariant niszczący, masochistyczny.
Co więcej, wcale nie jest powiedziane, że nawet załamanie
gospodarki mogłoby w przyszłości odsunąć PiS od władzy. Propagandowo zawsze da
się znaleźć winnych i rozpętać kampanię piętnowania „krasnali siusiających do
mleka”. Tu niewątpliwie, oprócz opozycji, mediów, biznesu, palec wskazujący
byłby wymierzony w Unię Europejską, Niemców, pewnie też w judeospiski.
Jednak, przede
wszystkim, jeśli PiS utrzymałby samodzielną większość po wyborach 2019-20 - i
mógł dokończyć, co zaczął zapewne przez długie lata nie byłoby już realnej
szansy na wyborczą zmianę władzy. Dokładnie jak na Węgrzech. Rządzący szybko
wyposażyliby się w prawne, finansowe i instytucjonalne narzędzia skutecznego
uciszania oraz zdominowania opozycji, zarówno parlamentarnej, jak i ulicznej.
Po konwencji PiS widać, że stawką
nadchodzących wyborów będzie ocalenie samej polityki (rozumianej klasycznie
jako sztuka osiągania dobra wspólnego). Taka polityka w systemie PiS przestaje
być potrzebna. Po pierwsze: jeśli wszystkie kluczowe decyzje skupione są w
rękach jednego człowieka, atrapami stają się demokratyczne instytucje i
procedury, które można omijać „bez żadnego trybu”. Po drugie: jak pokazała
dobitnie „piątka Kaczyńskiego”, obecna władza bardzo ogranicza sobie lub
następcom możliwość uprawiania w przyszłości racjonalnej polityki społecznej,
bo ogromne środki zostaną wchłonięte przez indywidualne wypłaty bezpośrednie.
Dobrą ilustracją jest sugestia ministra Szczerskiego, aby nauczycielki, zamiast
domagać się podwyżek, zaczęły rodzić „zasiłkowe” dzieci. Po trzecie: PiS, wbrew
deklaracjom, zawęża pole aktywności państwa w gospodarce. W sytuacji
nadchodzącego nieuchronnie od zachodu spowolnienia gospodarczego oraz zmniejszenia
dotacji unijnych, wyczerpywanie dziś rezerw budżetowych i napinani wszystkich
makroekonomicznych wskaźników odbiera Polsce znaczną część potencjału
rozwojowego.
Wreszcie wypłacając
wyborcze pieniądze, PiS pośrednio przyznaje się do porażki „wielkiego planu” reformy
i usprawnienia państwa, czym szedł do wyborów w 2015 r. Właściwie w każdym obszarze
państwa, po trzech latach eksperymentów, mamy dziś chaos, zastój lub
destrukcję. Sądy, prokuratura, szkoły, armia, służba zdrowia, dyplomacja,
media publiczne, nawet ochrona rządu - wszędzie jest materialny, moralny i
organizacyjny kryzys. Ewidentnie nie ma się czym chwalić przed wyborami.
Pozostaje więc wypłata żywej gotówki, najprostsze, co można zrobić. Dowód
specyficznej dekadencji i rejterady władzy.
Opozycja staje przed okropnie ciężkim zadaniem:
najpierw musi wygrać wybory, a potem nie tylko odbudowywać i realnie reformować
instytucje państwa „po PiS”, ale w ogóle przywrócić państwu zdolność
uzgadniania społecznych kompromisów i realizacji długofalowych polityk. I
jakoś okiełznać - przed tymi wyborami już nie do pohamowania - zabójczą
licytację pod hasłem: kto da i wyda więcej. PiS zaprosił opozycję do złej
gry, ale, niestety, tylko w tej grze można go pokonać.
Mateusz Morawiecki
napisał na Twitterze, że to, co proponuje jego partia „to nie jest tani
populizm”, zbierając komentarze, że: „zgoda - na pewno nie jest tani”. Tak,
stawka w tej grze w gapę jest na pewno większa niż „marne” 20 czy 40 mld zł.
Jerzy Baczyński
ŹRÓDŁO
W podkomisji smoleńskiej ciemno, głucho i mgła
Ile milionów na to
poszło? Czy wreszcie poznamy prawdę na temat finansowania tego zupełnie
niepotrzebnego podmiotu?
Jarosław Kaczyński uspokaja opinię publiczną albo siebie, mówiąc
w RMF FM, że podkomisja smoleńska pracuje, ale lepiej żeby jej ustalenia nie
były jawne, bo mogą zbulwersować opinię publiczną. Na razie opinia publiczna
była bulwersowana teoriami o parówkach, mgle, wybuchach w powietrzu i teoriami
Antoniego Macierewicza, jakoby bomba w samolocie TU-154 została podłożona pół
roku wcześniej w Rosji.
Podkomisja ds. ponownego zbadania wypadku lotniczego
powstała w lutym 2016 r. Wiemy o tym, że płynęły do niej miliony złotych z
budżetu MON. Nie wiemy jednak, ile dokładnie wydawano na ekspertyzy, na
członków komisji. Nie wiemy, czy obraduje ani co robi. Ostatnio Antoni
Macierewicz zatrudnił Luisa Morena-Ocampo, byłego głównego prokuratora
Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze. Niestety opinia publiczna nie
dowiedziała się, za jaką sumę pan prokurator zobowiązał się do sprowadzenia
wraku TU-154. Jakie były jego losy? Nie wiemy też, jaka poza tym była jego
przeszłość. Okazało się tylko – na podstawie dowodów uzyskanych z „Panama
Papers” – że współpracował z libijskim miliarderem, który był związany z
Kaddafim.
Poseł Platformy Krzysztof Brejza od miesięcy domaga się
informacji na temat podkomisji. Ostatnio usłyszał, że kancelaria premiera
Mateusza Morawieckiego nie zna jej aktywności i nie wie, jakie są jej koszty.
Antoni Macierewicz przez lata prowadził nas przez mgłę
smoleńską. Jak mówił w TVN24 Jacek Kurski, nie pojechał do Smoleńska, bo bał
się, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego zostaną oczyszczone archiwa BBN.
Nie wiemy też, co się dzieje z gwiazdami podkomisji – Wacławem
Berczyńskim, Tadeuszem Nowackim, Wiesławem Biniendą. Ale za to dzięki telewizji
Republika poznaliśmy eksperta, architekta, Tomasza Ziemskiego, który mówi tak:
„Można postawić pytanie: co jeśli mgły by nie było? Czy mgła była przypadkowa i
pojawiła się w sposób naturalny, czy ręką człowieka?”. To jest jedyna osoba
wypowiadająca się na temat działalności podkomisji.
Pojawiają się różne dane finansowe – według „Defence24” w
2017 zaplanowano wydatki na 6,18 mln, a w 2018 na 6 mln. Ile pieniędzy wydano, nie
wiemy, gdyż budżet nie jest określony, podkomisja „zasysa” kasę z budżetu MON.
Przez lata wmawiano nam, że w Smoleńsku był zamach. Prezes
Kaczyński widział w ławach sejmowych morderców i kanalie, którzy zamordowali
jego brata. Nie szczędzono cierpień matkom, żonom, siostrom, córkom, braciom,
którzy stracili najbliższych w Smoleńsku. Wbrew protestom wielu złamano prawa
człowieka i dokonano ekshumacji. Jakie są ich wyniki, nie wiemy, bo wszystko
jest tajne przez poufne.
Europejski Trybunał Praw Człowieka zasądził odszkodowanie
dla rodzin Arama Rybickiego i Leszka Solskiego – po 16 tys. euro. Żona Arama
Rybickiego mówi, że wytaczając sprawę, chciała doprowadzić do tego, by osoby
odpowiedzialne za barbarzyńską decyzję poniosły konsekwencje. A władze polskie?
Władze polskie złamały art. 8 Konwencji Praw Człowieka.
Krzysztof Brejza odbija się od drzwi podkomisji smoleńskiej.
Głucho tam i ciemno, a listów poleconych nikt nie odbiera. Ciekawe, o jakich
bulwersujących informacjach, do których ponoć dotarła podkomisja, wie pan
prezes. I skąd o tym wie? Czy wreszcie poznamy prawdę na temat finansowania
tego zupełnie niepotrzebnego podmiotu? Odpowiedzialność za to spoczywa na
prezesie Kaczyńskim, który przez lata mamił opinię publiczną.
Monika Olejnik
Jajko niespodzianka
Czy na prawo od PiS
pojawi się prawdziwe polityczne życie, czy skończy się jak zwykle?
Większość komentatorów politycznych żywo
interesuje się tym, co dzieje się u naszych gigantów politycznych.
PiS pokazał jedynki i dwójki na swojej liście do Parlamentu
Europejskiego, a Koalicja Europejska - swój partyjny skład. Zwraca się też
uwagę na Wiosnę Roberta Biedronia, bo to powiew świeżości, charyzma, hawajska
koszula i plażowe majty na scenie politycznej zatłoczonej przez figury wbite w
garnitury i garsonki - coś nowego.
Należę do tej
mniejszości, która uważa, że to, co potencjalnie znaczące, rozgrywa się na
obrzeżach. Na prawo od PiS też sporo nowego i ciekawe, czy te objawy wzmożonej
aktywności politycznej zakończą się jak zwykle niczym, czy też coś większego
się wykluje.
Zacznijmy od partii
KORWiN Janusza Korwin-Mikkego, o której ostatnio sąd orzekł, że nie istnieje;
jako nieistniejąca nie może zgłaszać list w wyborach, uczestniczyć w formalnych
koalicjach i korzystać z budżetowej subwencji. Najbardziej jednak pozycję
Korwin-Mikkego osłabił w 2015 r. relatywny sukces Kukiz'15. Obie formacje
kierowane są przez przywódców mocno niekonwencjonalnych, obie są partiami
protestu odwołującymi się do wyborców o mentalności i umysłowości gimbazy,
sukcesy jednej powodują porażkę drugiej. Mocno nadszarpnięty przez Kukiza
Korwin postanowił się wzmocnić, zbierając jak najwięcej z tego, co na prawo od
PiS (narodowcy, odpryski od Kukiz'15, Grzegorz Braun i antyaborcyjna Kaja
Godek) i tak powstała koalicja, której oficjalna nazwa brzmi: Konfederacja - Korwin
Braun Liroy Narodowcy. Jak wyjaśnił Korwin-Mikke, pani Godek się nie zmieściła,
bo nazwa nie może mieć więcej niż 42 znaki.
Nie wygląda to
specjalnie poważnie, ale w innych segmencikach pozapisowskiej prawicy też zabawnie
się dzieje. 28 stycznia poseł Marek Jakubiak, który dostał się do Sejmu z listy
Kukiz'15, a
następnie wystąpił z klubu poselskiego i jest niezrzeszony, obwieścił o
współpracy z Markiem Jurkiem, prezesem Prawicy Rzeczpospolitej, który dostał
się do Parlamentu Europejskiego z listy PiS, ale później tę partię porzucił:
„Wspólnie staramy się połączyć prawicę i to ogłosiliśmy”. Równo miesiąc później
Marek Jurek poinformował na Twitterze: „Mimo wstępnych uzgodnień nie powstanie
komitet wyborczy Kukiz'15-Europa Ojczyzn”. Czyli prawicowa tradycja
„jednoczenia się” została podtrzymana.
O potencjalnie
najpoważniejszej inicjatywie na prawo od PiS jest najciszej. 14 lutego sąd
zarejestrował partię Prawdziwa Europa - Europa Christi, związanego ściśle z
ojcem dyrektorem Rydzykiem europosła Mirosława Piotrowskiego. Znający się na
rzeczy pisowcy określają go figlarnie jako „pączusia ojca dyrektora”, a pączuś
ten dwukrotnie dostawał się do PE z list PiS i dwukrotnie z grupy pisowskiej
występował. Sam pączuś po zarejestrowaniu partii był politycznie enigmatyczny.
„Trwają już od pewnego czasu rozmowy z osobami, środowiskami, w tym z
politykami, i te rozmowy się konkretyzują”. Ponieważ na ogłoszonych przez PiS
jedynkach i dwójkach na listach do PE nie ma nikogo identyfikowanego ze
środowiskiem Radia Maryja, to już po zarejestrowaniu Prawdziwej Europy inna
totumfacka ojca dyrektora, posłanka PiS Anna Sobecka, napisała list do prezesa
Kaczyńskiego, w którym dość ultymatywnie wyraziła oczekiwanie „współpracy i
podjęcia rozmów z takimi osobami, jak europosłowie prof. Mirosław Piotrowski i
Marek Jurek, a także posłowie Marek Jakubiak, Robert Winnicki i działaczka
pro-life Kaja Godek”. Listy w takim tonie na ogół pisze się, by uzasadnić
secesję w przypadku niespełnienia przez adresata oczekiwań.
Choć o partii
pączusia ojca Rydzyka na razie cicho, to wydaje się, że spośród niepisowskich
prawicowych zygot ma ona największe szanse rozwoju, jeśli prawdą się okaże, że
zagnieździła się w Radiu Maryja, które decyduje się ją poprzeć, oraz w
katolickim tygodniku „Niedziela” (ks. Skubiś z tego środowiska jest animatorem
stowarzyszenia Europa Christi). Taki podmiot można łatwo rozbić groteskową
koalicję zmontowaną przez Korwin-Mikkego, ma bowiem do zaoferowania rzecz
niebagatelną - minimum aksjologicznej spójności. Antyaborcyjna Kaja Godek,
matka jajgi niesprawnego dziecka, może się czuć nieswojo obok Korwin-Mikkego, który otwarcie głosi, że jak chore dzieci
wymierają, to bardzo dobrze, bo jakość materiału biologicznego, który pozostał
przy życiu, się poprawia. Podobnie Grzegorz Braun, który chce, by Jezus
Chrystus i Maryja za jego pośrednictwem realnie rządzili Polską, musi odczuwać
obcość wobec rapera Liroya, deklarującego koniec z nauczaniem religii w
szkołach.
Wielką niewiadomą
pozostaje to, co zrobi Antoni Macierewicz po tym, jak na pogrzebie Jana
Olszewskiego trzasnął papierami rozwodowymi z PiS. Powiedział wówczas,
zwracając się retorycznie do Zmarłego: „Dlatego przejdziesz do historii nie
tylko jako twórca polskiego ruchu niepodległościowego, ale także jako mąż
stanu, najwybitniejszy polski polityk po 1945 r.”. Czyli Lech Kaczyński, nawet
jeśli był wybitny, to mniej. Takich słów prezes Kaczyński nie zapomina, wyciąga
z nich konsekwencje, i Macierewicz, jeśli chce dalej politycznie istnieć, musi
sobie wyrąbać miejsce poza PiS. Partia pączusia to dla niego wymarzone miejsce,
bo koalicja Korwin-Mikkego nie zniesie dwóch osobowości mocno nienormatywnych.
Co z tego będzie,
niebawem zobaczymy. Tradycyjnie na prawicy „wyjajaniu się” towarzyszy długie
gdakanie. Z prawicą na prawo od PiS może być tak jak z Jajcem Holenderskim, o
którym w niezapomnianym bluesie śpiewał w latach 70. ubiegłego wieku Michał
Tarkowski z Salonu Niezależnych. Jajco się urodziło, stwierdziło, że: „I have
no mother, I have no father, too. I have no sister, so what I'm going to do? I'll be rolling, rollling,
rolling, Jajco Holenderskie, I'll be rolling”. Jajco się kulało z prawa
na lewo, ale to kulanie nie zakończyło się dla niego szczęśliwie, skończyło
jako zbuk.
Sam jestem ciekaw,
czy pozapisowskie prawe i narodowe jajco wkula się do Parlamentu Europejskiego
i udowodni, że to, co prawdziwie prawe i narodowe, może istnieć poza PiS.
Dotychczasowe doświadczenia pozwalają oczekiwać zbuka, ale życie i polityka
składają się nie tylko z pomyłek, ale też niespodzianek.
Ludwik Dorn
Nie zadzieraj z prezesem
„Jeśli prokuratura wezwałaby mnie na
przesłuchanie, to stawiłbym się, jestem obywatelem jak każdy inny” -
zadeklarował Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla radia RMF. I dodał, że
śledztwo, w jego przekonaniu, sensu nie ma.
I śledztwa nie ma. Choć w tym
nieistniejącym śledztwie w sprawie Srebrnej dokonało się cudowne
przeistoczenie. Austriak Gerald Birgfellner, który odważył się donieść do
prokuratury na Jarosława Kaczyńskiego, że ten oszukał go, nie płacąc za
wykonaną pracę, z pokrzywdzonego może stać się podejrzanym.
Pokrzywdzonym jest
na razie in spe, bo śledztwa nie ma. Drugi miesiąc trwa tzw. postępowanie
sprawdzające, które - według prawa - może trwać najwyżej 30 dni. W jego trakcie
prokuratura robi, co może, żeby Austriaka zniechęcić do podtrzymania złożonego
doniesienia. Został już ukarany grzywnami - w sumie 6 tys. zł - za niestawienie
się na przesłuchania, których termin nie był z nim konsultowany. Grozi mu
postępowanie karnoskarbowe za nieopłacenie VAT od faktur, które za swoje usługi
wystawił Srebrnej. Faktury opiewają na 1,5 mln zł, zaś standardowy podatek VAT
w takich przypadkach to 23 proc., a więc kwota „dużej wartości”, co może
skutkować zaostrzeniem sankcji.
Może też dostać
zarzut próby wyłudzenia pieniędzy od Srebrnej. „GW” ustaliła, że prokuratura
przygotowuje się do tego kroku, zamówiwszy u biegłych ekspertyzy, z których
wynika, że praca wykonana przez Birgfellnera na rzecz Srebrnej była mniej
warta, niż opiewają wystawione przez niego faktury.
Koniec końców może
się więc okazać, że doniesienie do prokuratury na prezesa PiS będzie Austriaka
dużo kosztować.
Nie tylko w sensie materialnym. Niektórzy sugerują, że
Austriak może ścigać prezesa PiS przy pomocy austriackiej prokuratury. Tyle że
wtedy tamtejsza prokuratura skazana będzie na pomoc prawną ze strony
prokuratury polskiej. A ta udzieli jej w zakresie, jaki uzna za stosowny.
Polska prokuratura potrafi bowiem bronić
funkcjonariuszy władzy. Dziennikarz „Newsweeka” Wojciech Cieśla, autor krytycznego
tekstu o dublerze sędziego TK Mariuszu Muszyńskim, został przesłuchany w
śledztwie o ujawnienie miejsca zamieszkania Muszyńskiego. Sędzia Agnieszka
Pilarczyk, która nie chciała uznać, że lekarze przyczynili się do śmierci ojca
prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, ma postępowanie „w sprawie” zaakceptowania
zawyżonego kosztorysu za opinię biegłych. Sędzia Wojciech Łączewski, który
skazał Mariusza Kamińskiego i innych funkcjonariuszy CBA za nadużycie władzy
podczas prowokacji w Ministerstwie Rolnictwa, z pokrzywdzonego w sprawie podszycia
się pod niego w internecie jest dziś podejrzanym: za złożenie fałszywego
zawiadomienia o przestępstwie (prokuratura zwróciła się o uchylenie
immunitetu).
A przed prokuraturą nas, one wyzwanie -
obrony dobrego imienia prezesa Kaczyńskiego, który złożył doniesienie
przeciwko „Gazecie Wyborczej” ze słynnego artykułu 212, o pomówienie za pomocą
środków masowego przekazu. Jeśli prokuratura podejmie postępowanie z urzędu,
będzie okazja do „trałowego” śledztwa wobec „(Gazety Wyborczej”, którą to
praktykę znamy z poprzednich rządów PiS, gdy szukano „wyjścia” na polityków
opozycyjnych partii. Prokuratura nie podjęła natomiast z urzędu śledztwa w
sprawie podejrzenia o ustawianie przetargów w KGHM - spółce Skarbu Państwa -
przez chrześniaka wiceprezesa PiS Adama Lipińskiego (ew. straty na ponad 3 mln
zł). Tłumaczy, że sam KGHM nie czuje się pokrzywdzony. Co na to Skarb Państwa?
Osiągnięcia
prokuratury w zwalczaniu przestępczości są - jak na razie - umiarkowane. Jasnym
punktem na mapie jej skuteczności jest natomiast obrona interesów władzy.
Ewa Siedlecka
Gra w chińczyka
Skojarzenia bywają proste. Wystarczy połączyć
dwa zdarzenia. Parę lat temu, jakoś wkrótce po Smoleńsku i wyborach, w których
Kaczyński na proszkach chwalił komunistę Gierka, po czym sromotnie przegrał z
Tuskiem, rozmawiałem w kawiarni z pewną szychą z obozu PiS, której nazwiska
ani płci nie wymienię, żeby jej nie narobić tyłów, skoro mi wtedy zaufała.
Usłyszałem pełną goryczy opowieść o manewrach wewnątrz tej partii, których
celem było usunięcie (skuteczne, jak czas pokazał) Elżbiety Jakubiak i Joanny
Kluzik-Rostkowskiej oraz paru innych osób z okolic Jarosława K. Joystick w
rozgrywce trzymał niejaki Ziobro - misternie tkaną siecią intryg, insynuacji i
podpuch, sterując odpowiednimi ludźmi w odpowiednich kierunkach, powoli skradał
się do stanowiska prezesa tej partii. Jako rasowy narcyz wymarzył sobie, że nim
wkrótce zostanie. Ku jego zaskoczeniu Jarosław K. jednak nagle ozdrowiał,
przestał brać tabletki i w mig skapował, co się dzieje, parę osób wyrzucił, a
Ziobrze kazał uczyć się języków i wygnał go do Brukseli.
W zeszłotygodniowym
„Newsweeku” przeczytałem ciąg dalszy tej historii. Artykuł Renaty Grochal o
sytuacji wewnątrz PiS dowodzi, że nic się nie zmieniło. Tylko wtedy Ziobro się
poślizgnął na skórce od banana, którą sam nieroztropnie sobie rzucił pod nogi
(choć dla dobra narodu) - tym razem zaś chodzi w butach z rakami, nie ślizga
się ani trochę, nawet zgubnych dla niego konferencji prasowych nie zwołuje, bo
one niczym rentgen ujawniają jego inteligencję. Siedzi w twierdzy i trzyma
narzędzia tortur, w postaci śledztw i haków, którymi spokojnie może dziś
Jarosława K. pieścić jak nigdy wcześniej. Brutusik, I chyba jest za późno na
refleksję u pana Jarka.
To dla mnie obca
sytuacja. W zespołach rockowych też są intrygi i czasem przez nie kapele się
rozpadają, więc nie jest tak, że degrengolady z bliska nie widziałem, ale
podczas tamtej pierwszej rozmowy przed laty musiałem mieć usta i oczy szeroko
otwarte ze zdumienia. Słuchałem o manipulacji ludźmi, z nazwiskami i stanowiskami,
tego całego „nie ma zmiłuj”, gdy ludzi traktuje się instrumentalnie jak zwitki
papieru na stole, które można wyrzucić do popielniczki. W swej istocie walka
polityczna w partiach to jest tylko tyle: jaki kit wcisnąć opinii publicznej i
jak wykosić z układu koleżkę, który za ostro idzie do góry. My te partie
widzimy jako zgrane gangi, że są tam kumple, w których jeden za wszystkich i
odwrotnie - nic bardziej mylnego. Knucie i konszachty trwają bezustannie.
Podtopienie koleżki albo nierzucenie mu ratunkowego koła w potrzebie to
codzienność. W tej grze bowiem człowiek nie jest człowiekiem, nie jest nawet
figurą szachową, bo ta się jakoś zawsze liczy, nie jest śrubką w kanapie z Ikei
- po prostu jest pionkiem w grze w chińczyka, którego albo się strąci, albo
przepchnie i samemu wtedy znajdzie się przy korycie.
Na tym tle pojawia
się bliski mojemu sercu tekst Tomka Lisa „Chwała dinozaurom”. Piękna obrona ludzi
starszej generacji, którzy jako najliczniejsza grupa społeczna walczyli o wolną
Polskę, zarówno przez lata komunizmu, jak i dziś pisizmu. To oni stanowili te
liczne tysiące na demonstracjach w obronie konstytucji i przeciw łamaniu
prawa. To oni są siłą napędową i paliwem oporu przeciw degradacji naszego
państwa. To oni są wyjątkowymi sędziami, lekarzami, działaczami społecznymi,
doradcami, autorytetami. To oni, jak moja 91-letnia mama @AlaKaszuba,
niezmordowanie walczą z patologią w mediach społecznościowych.
We wszystkich
plemionach świata zrodziły się naturalne struktury, w których starszyzna
wszędzie ma ogromne znaczenie. Starszyzna plemienna wśród Indian, ludów
arabskich, rodzin romskich - gdziekolwiek spojrzeć, jest to ciało decydujące.
Centrum mądrości plemiennej. Powoli włączane są do niej silne osobowości
młodych, którzy w tym kręgu wtajemniczenia stają się później wybitnymi
przywódcami. Niech mi nikt nie mówi, że najbardziej błyskotliwy Biedroń byłby w
stanie więcej wskórać wśród przywódców Europy niż Tadeusz Mazowiecki czy
Władysław Bartoszewski. Doświadczenie, które niesie długie życie, pozwala
ogarnąć znacznie więcej problemów i ich skutków, znaleźć dla nich najlepsze
rozwiązania. Młodzi mogą władze zasilić świeżą myślą i inspirować. Tymczasem
młodzi watażkowie pstryk-pstryk bezmyślnie utrącają starszyznę, jakby rozbijali
najcenniejsze butelki wina. Jak spycha się do budy pionki w chińczyku. Znowu.
Zbigniew Hołdys
Czekajmy, aż odejdą
Nie warto kłamać. Współczuję wszystkim tym,
którzy w sposób oszczerczy i kłamliwy pastwili się nad biedną pracowniczką
prezesa Glapińskiego, zarzucając jej niczym nieuzasadnione zarobki w NBP w
wysokości 65 tys. zł. Dużo szumu, rażące kłamstwo, nowa ustawa i prawda
ujrzała światło dzienne. Ta pani nie zarabia w NBP 65 tyś. złotych, tylko 49
tys. zł, co stanowi istotną różnicę i jako poszkodowanej należą jej się przeprosiny
i chyba podwyżka za straty moralne.
W ubiegłym tygodniu
nareszcie nasz słynny Prezydent wykazał się niesłychaną odwagą i w swoim
bezkompromisowym przemówieniu przy powoływaniu nowych sędziów Sądu Najwyższego
przywalił Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ponieważ powoływał sędziów mimo
zawieszenia procedury przez Trybunał Europejski, było rzeczą wiadomą, że słowa,
które wypowiada, nie dotyczą sędziów, tylko słów Jarosława Kaczyńskiego o
Agnieszce Holland. Słowa Prezydenta cytuję: „Te słowa są bardzo przykre, ale
ktoś, kto je wypowiada, wystawia świadectwo, przede wszystkim samemu sobie”.
Jarosław Kaczyński (nieudany deweloper) w przeciwieństwie do swojego brata
znany jest, podobnie jak inni politycy wszystkich opcji, z niechęci do ludzi
kultury, zwłaszcza tych z autorytetem nie tylko krajowym, ale też światowym.
Słowa o Agnieszce Holland są świadectwem tego, co on sobą prezentuje. Nie mam
zamiaru pastwić się nad intelektualnymi możliwościami Pana Terleckiego do
oceny polskiej kinematografii, ponieważ jego opinia zabrzmiała jak ujadanie
wiernego „psa”, który szczeka, jak każe przywódca stada. Jednemu i drugiemu, w
imieniu bileterów wszystkich kin, polecam wiadomość, że polskie filmy biją
rekordy popularności i że rocznie ogląda je paręnaście milionów Polaków.
W związku z tym,
nie przejmując się opiniami wyżej wymienionych, mogę po raz drugi zacytować
ważne zdanie wspominanego Prezydenta i zakończę swój felieton jego słowami:
„Nie ma, kochani, innej drogi, trzeba spokojnie zaczekać, aż odejdą”.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Panie Putin, żadnych tortur!
Publicysta „Sieci” Piotr Skwieciński został
dyrektorem Instytutu Polskiego w Moskwie. Redaktor cieszy się czy martwi?
Zazdrościć mu czy współczuć zesłania? Zobaczmy co pisał w swoich komentarzach o
Rosji (głównie w portalu wPolityce.pl), a odpowiedź nasunie się sama.
Styczeń: „Zastój i nuda w Rosji
powodują dziwaczne reakcje. Dwa wideoskandale”. Skandal pierwszy Grupa kadetów
z akademii lotnictwa cywilnego nakręciła wideo do muzyki „Satisfaction”
Benassiego. To w armiach czy w siłach zmilitaryzowanych nowa świecka tradycja.
Podobne filmiki kręcili już żołnierze brytyjscy, amerykańscy, izraelscy.
Rosyjscy piloci cywilni przebili ich jednak stopniem zerotyzowania wykonywanych
układów tanecznych, które kojarzą się z homoseksualizmem, co nie musi się
podobać. To kolejny dowód na to, że w Rosji narasta młodzieżowy ferment. Widać
to było już wiosną, kiedy młodzież zdominowała dwie fale antyputinowskich
demonstracji, które miały miejsce w całym kraju. Młodzież dryfuje w stronę
liberalno-lewicową, a władza demonstruje konserwatyzm, przywiązanie do
tradycyjnych wartości i związki z Cerkwią. „Oznacza to kurs kolizyjny”. W Rosji
panuje atmosfera zastoju, braku perspektyw i nudy. Dla coraz większej liczby
osób staje się to nie do zniesienia. I odreagowują - spontanicznie, mniej lub
bardziej twórczo lub nihilistycznie.
Marzec: marazm i zastój odczuwane są
przez zwykłych Rosjan i przez elity. Zmiana w Rosji może przyjść... przez
elitę. „Albo wyłącznie przez nią - jako rodzaj pałacowego przewrotu czy
pokoleniowej rewolucji, albo przynajmniej częściowo - bo tylko akceptacja co
najmniej części putinowskiej elity może ją legitymizować lub uczynić trwałą”.
Czerwiec: historia rodziny Jakowlewów.
Dziadek Władimir Iwanowicz był czekistą. Podpisał nakaz aresztowania własnego
ojca. Ojca rozstrzelali, jego żona powiesiła się. Syn Władimir ożenił się z kulturalną
szlachcianką. Wierzyła w Stalina, była współpracownicą „organów”. Przeszła
przez Archangielsk, widziała, jak „rozkułaczone” kobiety były tak wynędzniałe,
że nawet w czasie porodu nie miały siły krzyczeć. Mieli syna Jegora. Został
członkiem partii - antystalinistą, coraz bardziej wpływowym dziennikarzem i
wydawcą, zagorzałym zwolennikiem Jelcyna, a następnie Gorbaczowa, za czasów
którego zrobił karierę (m.in. został szefem „Moskowskich Nowostki” - organu
pierestrojki i telewizji Ostankino). Jego syn (wnuk czekisty, syn komunisty)
, urodzony w 1959 r., został - jak ojciec - dziennikarzem. Do partii nie
wstąpił. Związał się z prywatną inicjatywą, gdy w połowie lat 90. Jelcyn był
chory i zagrożony, groziła komunistyczna recydywa (Ziuganow!), stanął po jego
stronie, wykazując osobistą odwagę. Z czasem Jakowlew został milionerem i opozycjonistą.
Tracił fortunę, pomieszkiwał na Ibizie, dokąd latał prywatnym samolotem. W 2015
r. wyemigrował do Izraela. „Stalin elitę intelektualną rozstrzeliwał. Breżniew
ją marginalizował. Putin elitę intelektualną wygania z kraju” - pisał. „My
wszyscy, którzy wyrośliśmy w Rosji, jesteśmy wnukami ofiar i katów”.
Lipiec: Helsinki-Trump usiłuje dogadać
się z Putinem. Polska nie ma powodów do paniki, ale trzeba być czujnym, ugrać
coś dla naszego kraju, choćby dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa. Podczas
spotkania wyjątkowo nie robiono notatek. „Co nadwrażliwym historycznie może
przypomnieć słynną scenę z jednej z rozmów Churchilla ze Stalinem, podczas
której ten pierwszy wypisał na kartce proponowany przez niego podział wpływów
brytyjskich i radzieckich w różnych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, by
potem wstydliwie zaproponować jej spalenie”.
Lipiec bis: jaki jest sens sygnałów
wysyłanych Warszawie przez Moskwę? Te sygnały to zgoda na przyjazd do Smoleńska
polskich prokuratorów, także publikacje sugerujące możliwość
polsko-rosyjskiego porozumienia przeciw Ukrainie i Białorusi, czy wręcz wspólnego
rozbioru tych krajów. Prawdziwy sens tych sygnałów jest całkowicie instrumentalny.
Po pierwsze, chodzi o wbicie dodatkowego klina między Polskę a Zachód. Po
drugie - Moskwie idzie o wystraszenie Ukrainy i Białorusi wizją polskich
rewindykacji terytorialnych. Gdyby Polska tylko dała taki sygnał, Rosja natychmiast
„spozycjonowałaby się” jako obrońca słowiańszczyzny i prawosławia przed
„odradzającą się ekspansją zaborczych Lechów”. - Kiedy słyszy się syrenie śpiewy,
trzeba się zastanowić, o co syrenom chodzi. W „Odysei” szło im o to, by
zasłuchani żeglarze rozbili swój okręt.
Wrzesień: opozycyjny portal Fontanka
uzyskał dostęp do akt paszportowych domniemanych morderców Siergieja Skripala
- angielskiego szpiega. Posiadacze takich paszportów to osoby niemal
nieistniejące w jakichkolwiek rosyjskich zbiorach danych ani w sieciach
społecznościowych. Wnioski: fakt, że ktoś uzyskał dostęp do zamkniętego zbioru
akt, świadczy, iż „chaos, bałagan i tendencje rozpadowe, charakteryzujące
państwo rosyjskie, dotyczą również ich kośćca - służb specjalnych. Trudno wytłumaczyć
to inaczej niż grą jakichś grup wewnątrz aparatu władzy i wewnątrz samych
służb. Ktoś chciał kogoś skompromitować, więc dokonał przecieku do
opozycyjnego medium. Państwo rosyjskie nie jest wcale takie potężne i wewnętrznie
spójne, na jakie się kreuje”.
Październik: „Bardziej niż wspieranej
przez Zachód kolorowej rewolucji w Moskwie, Kreml boi się rewolty rosyjskich
szowinistów, eksplozji rosyjskiego nacjonalizmu. Kreml sam nadał konfliktowi z
Zachodem wymiar ideologiczny, rozpętał sabat, w efekcie którego te siły wyrastają
do znaczącego rozmiaru”.
Październik bis: społeczna kontrola w
Petersburgu wykazała, że w ostatnich latach tortury są stosowane wobec
„absolutnie wszystkich” petersburskich więźniów FSB. „Ale dlaczego gdzie indziej
miałoby być inaczej...?”.
Luty 2019: mała, ograniczona wojenka
rosyjsko-ukraińska może być w interesie obu stron. Obie strony weszły w
eskalację świadomie, jak gdyby się umówiły. Nasz interes jest, rzecz jasna,
zbieżny z interesem Ukrainy. To trzeba przypominać, bo „wiele ośrodków pracuje
pełną siłą nad tym, by ta oczywistość przestała być oczywista dla jak największej
części Polaków”.
Po zapoznaniu się z sytuacją w Rosji
trzymamy kciuki za dyrektora Skwiecińskiego: Panie Putin, tylko żadnych
tortur!
Daniel Passent
Spodnie marki Psycho Cowboy
Po zabójstwie Pawła Adamowicza, chcąc jakoś
uporządkować i uspokoić targające mną uczucia, sięgnąłem po „Jednego z nas. Opowieść
o Norwegii” Asne Seierstad. Ta wydana w Norwegii w 2013 roku, a dwa lata
później w Polsce reporterska książka o Andersie Rreiviku i jego ofiarach to
arcydzieło gatunku.
Narracja Seierstad
jest pozbawiona łatwych emocji, ale nie wrażliwości. Z jednej strony epicki
rozmach opowieści, z drugiej to, co najważniejsze, co mogłoby uciec komuś
mniej utalentowanemu i wrażliwemu: nastoletnie ofiary. Bano ; Lara, dwie
siostry; Yiljar, Anders ; Simon, trzech przyjaciół. Zamordowani i żywi. Kurdyjskie
imigrantki i „kartoflani” Norwegowie z dalekiej północy. Dzięki ich twarzom,
ich życiorysom, ich historii śmierci i cierpienia ofiary nie są bezimienną masą
na tle demonicznego w swojej pysze mordercy. Ofiary są podmiotem tej opowieści
o zabójcy, a w nim nie ma nic powabnego ani charyzmatycznego. Jest za to
przestroga, do czego mogą doprowadzić odrzucenie, wykluczenie, frustracja i
gniew z powodu prawdziwych lub urojonych krzywd.
Seierstad tłumaczy,
niczego nieusprawiedliwiając. Dziecko, któremu nikt nie okazywał uczuć. Rozwiedzeni
wcześnie rodzice. Ojciec niezainteresowany synem. Gdy ten jako nastolatek
zostaje zatrzymany za graffiti, zrywa z nim zupełnie kontakty, daje Andersowi
„jasno do zrozumienia, że nie chce mieć z nim więcej do czynienia”. Matka na
przemian obsesyjnie przywiązująca do siebie dziecko i odpychająca, pochłonięta
seksem i kolejnymi partnerami. Raz oddaje syna opiece społecznej, za chwilę
chce go z powrotem. Te obrazy i sceny wybrzmiewają tym mocniej, gdy spojrzymy
na rodziny ofiar: kochające się, pełne ciepła, wzajemnego szacunku i wsparcia.
Dorastając, Breivik
obsesyjnie szuka tego, czego nie miał w domu: uznania, docenienia, szacunku.
Ale stara się za bardzo, zawsze chce grać pierwsze skrzypce i zawsze coś jest
nie tak. Obojętne, czy pragnie zostać królem grafficiarzy w Oslo, czy
działaczem partii politycznej najzacieklej zwalczającej grafficiarzy. Czy
brata się z islamskimi gangami, przesadnie akcentując „kebabowy” norweski, czy
chcąc zaistnieć w świecie skrajnie prawicowej antyislamskiej blogosfery.
Zawsze stara się sprawiać wrażenie, że jest ważniejszy, niż naprawdę jest. Bo
zwykle, a w zasadzie zawsze, jest kompletnie nieistotny dla grupy, w której
akurat funkcjonuje. Jedynym wyjątkiem jest świat wirtualny, świat gry „word of
warcraft”. Tam stwarzał siebie takiego, jakim chciał być. I nie ruszał się
praktycznie z mieszkania przez dwa lata, grając niekiedy po 16 godzin dziennie.
Breivik wspominał,
że pokłócił się z najważniejszą kiedyś dla niego grupą nielegalnych
grafficiarzy. Wick, jego dawny towarzysz w sprayowych akcjach, zaznacza drobną
różnicę: „Nie pokłócił się, tylko został odrzucony. Grupa już go nie chciała”.
Wick w rozmowie z Seierstad przypomniał sobie nawet parę luźnych hiphopowych
spodni marki Psycho Cowboy. Ten rodzaj spodni był bardzo popularny, ale potem
nagle niemal w ciągu jednej nocy zniknął, zaledwie po kilku miesiącach
królowania w modzie. Później stały się czymś najgorszym, w czym można było
chodzić, wspominał Wick. A Anders nosił je właśnie odrobinę za długo.
Ma problem z
dziewczynami. W jego życiu można się doliczyć dwóch - i to nie wiadomo, czy
skonsumowanych - przelotnych romansów, w tym z Białorusinką, którą ściągnął z
Mińska i która uciekła od niego po trzech dniach. Koledzy podejrzewają, że jest
gejem. Gdy mu proponują, żeby się ujawnił, ułatwiając życie samemu sobie oraz
wszystkim dookoła, wpada w furię, zaprzecza. Kiedy po kilkuletniej przerwie w
wirtualnym świecie wraca do realu i spotyka dawnych kumpli, monologuje o zagrożeniu
islamem. „Zaczynał się powtarzać. Zwykle pozwalali mu mówić przez pewien czas,
po czym prosili, żeby zmienił temat. Nie radził sobie z przejściem od
mędrkowatego monologu do zwykłej rozmowy. Potrafił mówić tylko o tym, co przyjaciele
nazywali jego ponurym obrazem świata”.
Kiedy odrzuciły go
prawicowe Partia Postępu i portal doccument.no, a jego idol, skrajnie
prawicowy, antyislamski bloger Fjordman, po prostu go zignorował, Breivik
uznał, że jest zdany na siebie. Zaczął pisać swój 1500-stronicowy manifest i
szykować jego „premierę”, jak później przed sądem nazwał zamordowanie z zimną
krwią 77 ludzi, w zdecydowanej większości nastolatków z młodzieżówki lewicowej
Partii Pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz