sobota, 9 marca 2019

Kac niemoralny,Gra w gapę, W podkomisji smoleńskiej ciemno, głucho i mgła ,Jajko niespodzianka,Nie zadzieraj z prezesem,Gra w chińczyka,Czekajmy, aż odejdą,Panie Putin,żadnych tortur! i Spodnie marki Psycho Cowboy



Kac niemoralny

Akcje spółki Moralność na rynku zwanym naszym życiem publicznym stoją marnie. Za kilka miesię­cy pójdą w górę albo zamienią się w górę śmieci.
   Trudno się dziwić niskiej wycenie akcji spółki Moralność, skoro amoralność zapewnia bardzo dobre notowania spółki Władza. Bo fakt, że władza autorytarna i nieudolna jest też amoralna, to część problemu. Problemem może większym jest to, że milionom Polaków w ogóle to nie przeszkadza. Chyba nawet przeciwnie.
   Gdy słyszy się o wieżach Kaczyńskiego, dwójce Glapińskiego, posiadłości wynajmowanej przez NBP w Davos i dworku prezesa Orlenu remontowanym z pieniędzy podat­nika, trudno być może przypomnieć sobie, że PiS doszło do władzy na fali oczekiwania, że w życiu publicznym właściwa ranga zostanie przywrócona normom moralnym. Reakcją na Rywinland było moralne wzmożenie. W wersji pierwsze­go PiS objawiło się ze szczególną mocą w sprawie Barbary Blidy i doktora G., a jej symbolem był dyktafon jako gwóźdź do trumny w posiadaniu ministra Ziobry. Za drugiego PiS łamanie zasad nabrało cech systemowych. Nihilizm nie jest już bowiem domeną występków tej czy innej jednostki. Jest cechą charakterystyczną obecnej władzy.
   Za podłość, nieudolność, arogancję i kłamstwa funkcjona­riuszy państwa PiS kar to państwo nie przewiduje. Są za nie nagrody - premie, apanaże i awanse. Kłamstwa i podłość nie są w tym państwie problemem, jak długo służą amoralnej władzy. Lojalność absolutna ma absolutną moc wywabiania plam w życiorysach i tzw. życiu zawodowym. Amoralność nie jest tylko cechą charakterystyczną tej władzy. Jest ona poniekąd jej fundamentem. Im bardziej amoralny jest funk­cjonariusz władzy, tym bardziej jest umoczony. Im bardziej jest umoczony, tym bardziej jest dyspozycyjny. Im bardziej jest dyspozycyjny, tym bardziej jest użyteczny. Złamany krę­gosłup moralny może powodować dyskomfort, ale władza przewiduje dla posiadaczy takich kręgosłupów odpowied­nie rekompensaty. Za nieudolność i dokonanie zniszczeń nie łamie ona karier. Przeciwnie, często dostają one przy­spieszenia. A jeśli nawet są zwolnienia, to z solidną wkładką gotówkową w pakiecie.
   Spójrzmy na listę kandydatów PiS w eurowyborach. Pani Anna Zalewska nie wylatuje z hukiem z pracy za zdemolo­wanie systemu edukacji. Dostaje za to bonus - mniej więcej dziesięciokrotność nauczycielskiej pensji. Minister Kem­pa dostanie nagrodę za kpiny z pomagania uchodźcom. Mi­nister Szydło nie będzie skarcona za antyunijne filipiki, przyznawanie sobie premii, za „namsięnależyzm” i półto­raroczny relaks w gabinecie wicepremier ds. społecznych.
Tu też będzie premia. Podobnie jak dla pana Waszczykowskiego za zniszczenie polskiej dyplomacji, Jurgiela za stad­niny, a dla Jakiego za ustawę o IPN W PiS nie płaci się za kompetencje i kręgosłup moralny, ale za oddanie i poświę­cenie w wytężonej pracy dla partii i jej lidera. Za grzechy nie idzie się tu do Canossy ale jedzie na pięcioletni turnus do Brukseli.
   Jest intrygujące, że wielu dziennikarzy tych list kandyda­tów PiS do europarlamentu nie nazywa listami ludzi w dużej części skompromitowanymi, ale listami bardzo mocnymi, ponieważ „są to osoby dobrze kojarzone przez elektorat PiS”. Poparcie elektoratu najwyraźniej sens ocen moralnych przekreśla. Cóż, okazuje się, że za cwaniactwo, obłudę, nie­udolność, cynizm, bezwstyd i bezczelność w życiu publicz­nym można w dzisiejszej Polsce liczyć na potężną premię, a nawet uznanie.
   Podstawą rządów PiS jest zerwanie związku między czy­nem a odpowiedzialnością za czyn, jeśli tylko czyn może służyć władzy. Jeśli nie ma premii, to jest przynajmniej bez­karność. Falenta znika, Berczyński znika, tajemniczy były ksiądz Sawicz też znika. Partia docenia wierność i lojalność. Za prawie dziewięć lat forsowania smoleńskiego kłamstwa nikt nigdy nie przeprosił. Za te kłamstwa są milionowe przelewy na partyjne biuletyny w postaci reklam spółek skarbu państwa. Za niszczenie oponentów władzy jest miliardowa dotacja dla naczelnego telewizyjnego organu partii. Partia ocenia, docenia i wycenia.
   Mamy do czynienia z niespotykaną w Polsce, na pewno od czasów PRL, instytucjonalizacją moralnej korupcji. Wyeli­minowanie jej skutków może być nawet trudniejsze niż od­budowa zrujnowanych przez PiS instytucji i całych dziedzin życia czy oddawanie sprawiedliwości pokrzywdzonym, któ­rzy mieli czelność tej władzy przeszkadzać.
   Naród, który ma szacunek dla siebie i dla państwa, nie po­winien wybierać kolejny raz grupy ludzi, którzy nie mają ele­mentarnego szacunku dla podstawowych zasad moralnych. Nie powinien, ale może to uczynić. Wszystko zależy od tego, jak wielu jest Polaków, którzy wolą swoich ludzi niż nie swo­je zasady.
Tomasz Lis

Gra w gapę

Medialne debaty polityczne krążą ostatnio wokół pytania: czy 20 mld zł, jakie PiS chce jeszcze w tym roku wypłacić wyborcom, wystarczy do wygra­nia obu wyborów? Nawet przedstawiciele partii rządzącej niespecjalnie udają, że cel tych obietnic jest inny, a i opo­zycja z niepokojem patrzy na sondaże. Na razie badania opinii pu­blicznej pokazują tylko, że większość Polaków propozycje władzy popiera, ale już sondaże wyborcze bynajmniej nie potwierdzają zjawiska przenoszenia głosów na PiS.
   Jaka będzie ostatecznie skuteczność zapowiedzianych przez PiS finansowych transferów, zależy głównie od tego, czy uda się wytworzyć wrażenie, że opozycja, jeśli zwycięży, tych pieniędzy nie da lub je odbierze. Propaganda PiS od czasu partyjnej konwencji poluje na najlżejsze nawet zawahanie polityków opozycji w tej sprawie, jakąś deklarację, że tak nie można, że to niesprawiedliwe czy nierealne. Urobek jest niewielki, bo politycy Koalicji Europej­skiej bardzo się pilnują, żeby nie dostarczyć TVP dogodnego cytatu. Toczy się więc medialna zabawa, którą na Śląsku nazywano by „grą w ciula”, a na Mazowszu „w gapę”.

Kiedy politycy wypowiadają przygotowane wcześniej formułki, lepiej słychać głosy ekspertów, choć w porównaniu z reakcjami na „pierwsze 500 plus” ekonomiści też są tym razem wstrzemięź­liwi. Nie spotkałem się z opinią, że owych 20, a w przyszłym roku 40 mld zł, nie da się sfinansować. Przeciwnie, raczej wszyscy zga­dzają się z opinią rządu, że nawet nie trzeba będzie nowelizować budżetu. Trzynastą emeryturę wypłaci Fundusz Ubezpieczeń Spo­łecznych, który - przy wzroście PKB sięgającym w 2018 r. 5 proc. i rekordowo niskim bezrobociu - bez trudu te 10 mld jednorazowo wysupła. A pod nowe 500 plus były już wcześniej przygotowane w budżecie zakładki; dodatkowo pomagaj jeszcze oszczędności z nierealizowanych inwestycji. Dziś w szczycie koniunktury, bez ryzyka załamania finansów publicznych można by pewnie wydać dwa razy tyle, i niewykluczone, że przed samymi wyborami PiS jesz­cze coś obywatelom dorzuci. Koszty i ryzyka będą się kumulować dopiero w kolejnych latach, grożąc - tu też eksperci są dość zgodni - wzrostem deficytu budżetu państwa, a więc także zadłużenia, prawdopodobną wyższą inflacją, wzrostem importu (bo taki musi być efekt pompowania konsumpcji), a więc ogólnie poważnym zaburzeniem równowagi gospodarczej.

Nawet jeśli nie będzie kryzysu, opozycja, gdyby wybory wygrała, dostanie w spadku gospodarkę w znacznie gorszym stanie niż obecnie; za to PiS okazję do zbudowania nowej legendy - „przerwa­nego sukcesu” - i, za kolejnym obrotem, szansę powrotu do władzy. Politycznie i pedagogicznie byłoby wskazane, aby to rządzący sami zapłacili swoje rachunki, a pisowska metoda money for nothing mia­ła czas odsłonić swoje ciemne strony. Jest jednak kilka powodów, dla których - przy całym ryzyku politycznym dla opozycji - nie nale­ży sobie życzyć takiego scenariusza. Najważniejszy: społeczna edu­kacja poprzez kryzys (choć, jak twierdzi wielu psychologów społecz­nych, innej metody nie ma) to wariant niszczący, masochistyczny.
Co więcej, wcale nie jest powiedziane, że nawet załamanie gospo­darki mogłoby w przyszłości odsunąć PiS od władzy. Propagandowo zawsze da się znaleźć winnych i rozpętać kampanię piętnowania „krasnali siusiających do mleka”. Tu niewątpliwie, oprócz opozycji, mediów, biznesu, palec wskazujący byłby wymierzony w Unię Euro­pejską, Niemców, pewnie też w judeospiski.
   Jednak, przede wszystkim, jeśli PiS utrzymałby samodzielną większość po wyborach 2019-20 - i mógł dokończyć, co zaczął zapewne przez długie lata nie byłoby już realnej szansy na wybor­czą zmianę władzy. Dokładnie jak na Węgrzech. Rządzący szybko wyposażyliby się w prawne, finansowe i instytucjonalne narzędzia skutecznego uciszania oraz zdominowania opozycji, zarówno parla­mentarnej, jak i ulicznej.

Po konwencji PiS widać, że stawką nadchodzących wyborów będzie ocalenie samej polityki (rozumianej klasycznie jako sztuka osiągania dobra wspólnego). Taka polityka w systemie PiS przestaje być potrzebna. Po pierwsze: jeśli wszystkie kluczowe decyzje skupione są w rękach jednego człowieka, atrapami stają się demokratyczne instytucje i procedury, które można omijać „bez żadnego trybu”. Po drugie: jak pokazała dobitnie „piątka Kaczyń­skiego”, obecna władza bardzo ogranicza sobie lub następcom możliwość uprawiania w przyszłości racjonalnej polityki społecznej, bo ogromne środki zostaną wchłonięte przez indywidualne wypłaty bezpośrednie. Dobrą ilustracją jest sugestia ministra Szczerskiego, aby nauczycielki, zamiast domagać się podwyżek, zaczęły rodzić „zasiłkowe” dzieci. Po trzecie: PiS, wbrew deklaracjom, zawęża pole aktywności państwa w gospodarce. W sytuacji nadchodzącego nie­uchronnie od zachodu spowolnienia gospodarczego oraz zmniej­szenia dotacji unijnych, wyczerpywanie dziś rezerw budżetowych i napinani wszystkich makroekonomicznych wskaźników odbiera Polsce znaczną część potencjału rozwojowego.
   Wreszcie wypłacając wyborcze pieniądze, PiS pośrednio przy­znaje się do porażki „wielkiego planu” reformy i usprawnienia pań­stwa, czym szedł do wyborów w 2015 r. Właściwie w każdym ob­szarze państwa, po trzech latach eksperymentów, mamy dziś chaos, zastój lub destrukcję. Sądy, prokuratura, szkoły, armia, służba zdro­wia, dyplomacja, media publiczne, nawet ochrona rządu - wszędzie jest materialny, moralny i organizacyjny kryzys. Ewidentnie nie ma się czym chwalić przed wyborami. Pozostaje więc wypłata żywej go­tówki, najprostsze, co można zrobić. Dowód specyficznej dekadencji i rejterady władzy.

Opozycja staje przed okropnie ciężkim zadaniem: najpierw musi wygrać wybory, a potem nie tylko odbudowywać i realnie refor­mować instytucje państwa „po PiS”, ale w ogóle przywrócić państwu zdolność uzgadniania społecznych kompromisów i realizacji dłu­gofalowych polityk. I jakoś okiełznać - przed tymi wyborami już nie do pohamowania - zabójczą licytację pod hasłem: kto da i wyda wię­cej. PiS zaprosił opo­zycję do złej gry, ale, niestety, tylko w tej grze można go pokonać.
   Mateusz Morawiecki napisał na Twitterze, że to, co proponuje jego partia „to nie jest tani populizm”, zbierając komentarze, że: „zgoda - na pewno nie jest tani”. Tak, stawka w tej grze w gapę jest na pewno większa niż „marne” 20 czy 40 mld zł.
Jerzy Baczyński
ŹRÓDŁO


W podkomisji smoleńskiej ciemno, głucho i mgła

Ile milionów na to poszło? Czy wreszcie poznamy prawdę na temat finansowania tego zupełnie niepotrzebnego podmiotu?

Jarosław Kaczyński uspokaja opinię publiczną albo siebie, mówiąc w RMF FM, że podkomisja smoleńska pracuje, ale lepiej żeby jej ustalenia nie były jawne, bo mogą zbulwersować opinię publiczną. Na razie opinia publiczna była bulwersowana teoriami o parówkach, mgle, wybuchach w powietrzu i teoriami Antoniego Macierewicza, jakoby bomba w samolocie TU-154 została podłożona pół roku wcześniej w Rosji.

Podkomisja ds. ponownego zbadania wypadku lotniczego powstała w lutym 2016 r. Wiemy o tym, że płynęły do niej miliony złotych z budżetu MON. Nie wiemy jednak, ile dokładnie wydawano na ekspertyzy, na członków komisji. Nie wiemy, czy obraduje ani co robi. Ostatnio Antoni Macierewicz zatrudnił Luisa Morena-Ocampo, byłego głównego prokuratora Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze. Niestety opinia publiczna nie dowiedziała się, za jaką sumę pan prokurator zobowiązał się do sprowadzenia wraku TU-154. Jakie były jego losy? Nie wiemy też, jaka poza tym była jego przeszłość. Okazało się tylko – na podstawie dowodów uzyskanych z „Panama Papers” – że współpracował z libijskim miliarderem, który był związany z Kaddafim.

Poseł Platformy Krzysztof Brejza od miesięcy domaga się informacji na temat podkomisji. Ostatnio usłyszał, że kancelaria premiera Mateusza Morawieckiego nie zna jej aktywności i nie wie, jakie są jej koszty.

Antoni Macierewicz przez lata prowadził nas przez mgłę smoleńską. Jak mówił w TVN24 Jacek Kurski, nie pojechał do Smoleńska, bo bał się, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego zostaną oczyszczone archiwa BBN.

Nie wiemy też, co się dzieje z gwiazdami podkomisji – Wacławem Berczyńskim, Tadeuszem Nowackim, Wiesławem Biniendą. Ale za to dzięki telewizji Republika poznaliśmy eksperta, architekta, Tomasza Ziemskiego, który mówi tak: „Można postawić pytanie: co jeśli mgły by nie było? Czy mgła była przypadkowa i pojawiła się w sposób naturalny, czy ręką człowieka?”. To jest jedyna osoba wypowiadająca się na temat działalności podkomisji.

Pojawiają się różne dane finansowe – według „Defence24” w 2017 zaplanowano wydatki na 6,18 mln, a w 2018 na 6 mln. Ile pieniędzy wydano, nie wiemy, gdyż budżet nie jest określony, podkomisja „zasysa” kasę z budżetu MON.
Przez lata wmawiano nam, że w Smoleńsku był zamach. Prezes Kaczyński widział w ławach sejmowych morderców i kanalie, którzy zamordowali jego brata. Nie szczędzono cierpień matkom, żonom, siostrom, córkom, braciom, którzy stracili najbliższych w Smoleńsku. Wbrew protestom wielu złamano prawa człowieka i dokonano ekshumacji. Jakie są ich wyniki, nie wiemy, bo wszystko jest tajne przez poufne.

Europejski Trybunał Praw Człowieka zasądził odszkodowanie dla rodzin Arama Rybickiego i Leszka Solskiego – po 16 tys. euro. Żona Arama Rybickiego mówi, że wytaczając sprawę, chciała doprowadzić do tego, by osoby odpowiedzialne za barbarzyńską decyzję poniosły konsekwencje. A władze polskie? Władze polskie złamały art. 8 Konwencji Praw Człowieka.

Krzysztof Brejza odbija się od drzwi podkomisji smoleńskiej. Głucho tam i ciemno, a listów poleconych nikt nie odbiera. Ciekawe, o jakich bulwersujących informacjach, do których ponoć dotarła podkomisja, wie pan prezes. I skąd o tym wie? Czy wreszcie poznamy prawdę na temat finansowania tego zupełnie niepotrzebnego podmiotu? Odpowiedzialność za to spoczywa na prezesie Kaczyńskim, który przez lata mamił opinię publiczną.
Monika Olejnik

Jajko niespodzianka

Czy na prawo od PiS pojawi się prawdziwe polityczne życie, czy skończy się jak zwykle?

Większość komentatorów politycznych żywo interesuje się tym, co dzieje się u naszych gigantów politycznych.
PiS pokazał jedynki i dwójki na swojej liście do Parlamentu Euro­pejskiego, a Koalicja Europejska - swój partyjny skład. Zwraca się też uwagę na Wiosnę Roberta Biedronia, bo to powiew świeżości, charyzma, hawajska koszula i plażowe majty na scenie politycznej zatłoczonej przez figury wbite w garnitury i garsonki - coś nowego.
   Należę do tej mniejszości, która uważa, że to, co potencjalnie znaczące, rozgrywa się na obrzeżach. Na prawo od PiS też sporo nowego i ciekawe, czy te objawy wzmożonej aktywności politycznej zakończą się jak zwykle niczym, czy też coś większego się wykluje.
   Zacznijmy od partii KORWiN Janusza Korwin-Mikkego, o której ostatnio sąd orzekł, że nie istnieje; jako nieistniejąca nie może zgłaszać list w wyborach, uczestniczyć w formalnych koalicjach i korzystać z budżetowej subwencji. Najbardziej jednak pozycję Korwin-Mikkego osłabił w 2015 r. relatywny sukces Kukiz'15. Obie formacje kierowane są przez przywódców mocno niekonwencjonalnych, obie są partiami protestu odwołującymi się do wyborców o mentalności i umysłowości gimbazy, sukcesy jednej powodują porażkę drugiej. Mocno nadszarpnięty przez Kukiza Korwin postanowił się wzmocnić, zbierając jak najwięcej z tego, co na prawo od PiS (narodowcy, odpryski od Kukiz'15, Grzegorz Braun i antyaborcyjna Kaja Godek) i tak powstała koalicja, której oficjalna nazwa brzmi: Konfederacja - Korwin Braun Liroy Narodowcy. Jak wyjaśnił Korwin-Mikke, pani Godek się nie zmieściła, bo nazwa nie może mieć więcej niż 42 znaki.
   Nie wygląda to specjalnie poważnie, ale w innych segmencikach pozapisowskiej prawicy też zabawnie się dzieje. 28 stycznia poseł Marek Jakubiak, który dostał się do Sejmu z listy Kukiz'15, a następnie wystąpił z klubu poselskiego i jest niezrzeszony, obwieścił o współpracy z Markiem Jurkiem, prezesem Prawicy Rzeczpospolitej, który dostał się do Parlamentu Europejskiego z listy PiS, ale później tę partię porzucił: „Wspólnie staramy się połączyć prawicę i to ogłosiliśmy”. Równo miesiąc później Marek Jurek poinformował na Twitterze: „Mimo wstępnych uzgodnień nie powstanie komitet wyborczy Kukiz'15-Europa Ojczyzn”. Czyli prawicowa tradycja „jednoczenia się” została podtrzymana.

   O potencjalnie najpoważniejszej inicjatywie na prawo od PiS jest najciszej. 14 lutego sąd zarejestrował partię Prawdziwa Europa - Europa Christi, związanego ściśle z ojcem dyrektorem Rydzykiem europosła Mirosława Piotrowskiego. Znający się na rzeczy pisowcy określają go figlarnie jako „pączusia ojca dyrektora”, a pączuś ten dwukrotnie dostawał się do PE z list PiS i dwukrotnie z grupy pisowskiej występował. Sam pączuś po zarejestrowaniu partii był politycz­nie enigmatyczny. „Trwają już od pewnego czasu rozmowy z osoba­mi, środowiskami, w tym z politykami, i te rozmowy się konkretyzują”. Ponieważ na ogłoszonych przez PiS jedynkach i dwójkach na listach do PE nie ma nikogo identyfikowanego ze środowiskiem Radia Maryja, to już po zarejestrowaniu Prawdziwej Europy inna totumfac­ka ojca dyrektora, posłanka PiS Anna Sobecka, napisała list do preze­sa Kaczyńskiego, w którym dość ultymatywnie wyraziła oczekiwanie „współpracy i podjęcia rozmów z takimi osobami, jak europosłowie prof. Mirosław Piotrowski i Marek Jurek, a także posłowie Marek Jaku­biak, Robert Winnicki i działaczka pro-life Kaja Godek”. Listy w takim tonie na ogół pisze się, by uzasadnić secesję w przypadku niespełnie­nia przez adresata oczekiwań.
   Choć o partii pączusia ojca Rydzyka na razie cicho, to wydaje się, że spośród niepisowskich prawicowych zygot ma ona największe szanse rozwoju, jeśli prawdą się okaże, że zagnieździła się w Radiu Maryja, które decyduje się ją poprzeć, oraz w katolickim tygodniku „Niedziela” (ks. Skubiś z tego środowiska jest animatorem stowarzyszenia Europa Christi). Taki podmiot można łatwo rozbić groteskową koalicję zmontowaną przez Korwin-Mikkego, ma bowiem do zaoferowania rzecz niebagatelną - minimum aksjologicznej spójności. Antyaborcyjna Kaja Godek, matka jajgi niesprawnego dziecka, może się czuć nieswojo obok Korwin-Mikkego, który otwarcie głosi, że jak chore dzieci wymierają, to bardzo dobrze, bo jakość materiału biologicznego, który pozostał przy życiu, się poprawia. Podobnie Grzegorz Braun, który chce, by Jezus Chrystus i Maryja za jego pośrednictwem realnie rządzili Polską, musi odczuwać obcość wobec rapera Liroya, deklarującego koniec z nauczaniem religii w szkołach.
   Wielką niewiadomą pozostaje to, co zrobi Antoni Macierewicz po tym, jak na pogrzebie Jana Olszewskiego trza­snął papierami rozwodowymi z PiS. Powie­dział wówczas, zwracając się retorycznie do Zmarłego: „Dlatego przejdziesz do hi­storii nie tylko jako twórca polskiego ruchu niepodległościowego, ale także jako mąż stanu, najwybitniejszy polski polityk po 1945 r.”. Czyli Lech Kaczyński, nawet jeśli był wybitny, to mniej. Takich słów prezes Kaczyński nie zapomina, wyciąga z nich konsekwencje, i Ma­cierewicz, jeśli chce dalej politycznie istnieć, musi sobie wyrąbać miejsce poza PiS. Partia pączusia to dla niego wymarzone miejsce, bo koalicja Korwin-Mikkego nie zniesie dwóch osobowości moc­no nienormatywnych.
   Co z tego będzie, niebawem zobaczymy. Tradycyjnie na prawicy „wyjajaniu się” towarzyszy długie gdakanie. Z prawicą na prawo od PiS może być tak jak z Jajcem Holenderskim, o którym w niezapomnianym bluesie śpiewał w latach 70. ubiegłego wieku Michał Tarkowski z Salonu Niezależnych. Jajco się urodziło, stwierdziło, że: „I have no mother, I have no father, too. I have no sister, so what I'm going to do? I'll be rolling, rollling, rolling, Jajco Holenderskie, I'll be rolling”. Jajco się kulało z prawa na lewo, ale to kulanie nie zakończyło się dla niego szczęśliwie, skończyło jako zbuk.
   Sam jestem ciekaw, czy pozapisowskie prawe i narodowe jajco wkula się do Parlamentu Europejskiego i udowodni, że to, co prawdziwie prawe i narodowe, może istnieć poza PiS. Dotychczasowe doświadczenia pozwalają oczekiwać zbuka, ale życie i polityka składają się nie tylko z pomyłek, ale też niespodzianek.
Ludwik Dorn

Nie zadzieraj z prezesem

 „Jeśli prokuratura wezwałaby mnie na przesłuchanie, to stawiłbym się, jestem obywatelem jak każdy inny” - zadeklarował Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla radia RMF. I dodał, że śledztwo, w jego przekonaniu, sensu nie ma.

I śledztwa nie ma. Choć w tym nieistniejącym śledztwie w sprawie Srebrnej dokonało się cudowne przeistoczenie. Austriak Gerald Birgfellner, który odważył się donieść do prokuratury na Jarosława Kaczyńskiego, że ten oszukał go, nie płacąc za wykonaną pracę, z pokrzywdzonego może stać się podejrzanym.
   Pokrzywdzonym jest na razie in spe, bo śledztwa nie ma. Drugi miesiąc trwa tzw. postępowanie sprawdzające, które - według prawa - może trwać najwyżej 30 dni. W jego trakcie prokuratura robi, co może, żeby Austriaka zniechęcić do podtrzymania złożonego doniesienia. Został już ukarany grzywnami - w sumie 6 tys. zł - za niestawienie się na przesłuchania, których termin nie był z nim konsultowany. Grozi mu postępowanie karnoskarbowe za nieopłacenie VAT od faktur, które za swoje usługi wystawił Srebrnej. Faktury opiewają na 1,5 mln zł, zaś standardowy podatek VAT w takich przypadkach to 23 proc., a więc kwota „dużej wartości”, co może skutkować zaostrzeniem sankcji.
   Może też dostać zarzut próby wyłudzenia pieniędzy od Srebrnej. „GW” ustaliła, że prokuratura przygotowuje się do tego kroku, zamówiwszy u biegłych ekspertyzy, z których wynika, że praca wykonana przez Birgfellnera na rzecz Srebrnej była mniej warta, niż opiewają wystawione przez niego faktury.
   Koniec końców może się więc okazać, że doniesienie do prokuratury na prezesa PiS będzie Austriaka dużo kosztować.
Nie tylko w sensie materialnym. Niektórzy sugerują, że Austriak może ścigać prezesa PiS przy pomocy austriackiej prokuratury. Tyle że wtedy tamtejsza prokuratura skazana będzie na pomoc prawną ze strony prokuratury polskiej. A ta udzieli jej w zakresie, jaki uzna za stosowny.

Polska prokuratura potrafi bowiem bronić funkcjonariuszy władzy. Dziennikarz „Newsweeka” Wojciech Cieśla, autor kry­tycznego tekstu o dublerze sędziego TK Mariuszu Muszyńskim, został przesłuchany w śledztwie o ujawnienie miejsca zamieszkania Muszyńskiego. Sędzia Agnieszka Pilarczyk, która nie chciała uznać, że lekarze przyczynili się do śmierci ojca prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, ma postępowanie „w sprawie” zaakceptowania zawyżonego kosztorysu za opinię biegłych. Sędzia Wojciech Łączewski, który skazał Mariusza Kamińskiego i innych funkcjonariuszy CBA za nadużycie władzy podczas prowokacji w Ministerstwie Rolnictwa, z pokrzywdzonego w sprawie podszycia się pod niego w internecie jest dziś podejrzanym: za złożenie fałszywego zawiadomienia o przestępstwie (prokuratura zwróciła się o uchylenie immunitetu).

A przed prokuraturą nas, one wyzwanie - obrony dobrego imie­nia prezesa Kaczyńskiego, który złożył doniesienie przeciwko „Gazecie Wyborczej” ze słynnego artykułu 212, o pomówienie za pomocą środków masowego przekazu. Jeśli prokuratura podej­mie postępowanie z urzędu, będzie okazja do „trałowego” śledztwa wobec „(Gazety Wyborczej”, którą to praktykę znamy z poprzednich rządów PiS, gdy szukano „wyjścia” na polityków opozycyjnych par­tii. Prokuratura nie podjęła natomiast z urzędu śledztwa w sprawie podejrzenia o ustawianie przetargów w KGHM - spółce Skarbu Państwa - przez chrześniaka wiceprezesa PiS Adama Lipińskiego (ew. straty na ponad 3 mln zł). Tłumaczy, że sam KGHM nie czuje się pokrzywdzony. Co na to Skarb Państwa?
   Osiągnięcia prokuratury w zwalczaniu przestępczości są - jak na razie - umiarkowane. Jasnym punktem na mapie jej skuteczności jest natomiast obrona interesów władzy.
Ewa Siedlecka

Gra w chińczyka

Skojarzenia bywają proste. Wystarczy po­łączyć dwa zdarzenia. Parę lat temu, jakoś wkrótce po Smoleńsku i wyborach, w któ­rych Kaczyński na proszkach chwalił komunistę Gierka, po czym sromotnie przegrał z Tuskiem, rozmawiałem w kawiarni z pewną szychą z obozu PiS, której nazwi­ska ani płci nie wymienię, żeby jej nie narobić tyłów, skoro mi wtedy zaufała. Usłyszałem pełną goryczy opo­wieść o manewrach wewnątrz tej partii, których celem było usunięcie (skuteczne, jak czas pokazał) Elżbiety Ja­kubiak i Joanny Kluzik-Rostkowskiej oraz paru innych osób z okolic Jarosława K. Joystick w rozgrywce trzymał niejaki Ziobro - misternie tkaną siecią intryg, insynua­cji i podpuch, sterując odpowiednimi ludźmi w odpo­wiednich kierunkach, powoli skradał się do stanowiska prezesa tej partii. Jako rasowy narcyz wymarzył sobie, że nim wkrótce zostanie. Ku jego zaskoczeniu Jarosław K. jednak nagle ozdrowiał, przestał brać tabletki i w mig skapował, co się dzieje, parę osób wyrzucił, a Ziobrze ka­zał uczyć się języków i wygnał go do Brukseli.
   W zeszłotygodniowym „Newsweeku” przeczytałem ciąg dalszy tej historii. Artykuł Renaty Grochal o sytua­cji wewnątrz PiS dowodzi, że nic się nie zmieniło. Tylko wtedy Ziobro się poślizgnął na skórce od banana, którą sam nieroztropnie sobie rzucił pod nogi (choć dla do­bra narodu) - tym razem zaś chodzi w butach z rakami, nie ślizga się ani trochę, nawet zgubnych dla niego kon­ferencji prasowych nie zwołuje, bo one niczym rentgen ujawniają jego inteligencję. Siedzi w twierdzy i trzy­ma narzędzia tortur, w postaci śledztw i haków, który­mi spokojnie może dziś Jarosława K. pieścić jak nigdy wcześniej. Brutusik, I chyba jest za późno na refleksję u pana Jarka.
   To dla mnie obca sytuacja. W zespołach rockowych też są intrygi i czasem przez nie kapele się rozpadają, więc nie jest tak, że degrengolady z bliska nie widziałem, ale podczas tamtej pierwszej rozmowy przed laty musiałem mieć usta i oczy szeroko otwarte ze zdumienia. Słucha­łem o manipulacji ludźmi, z nazwiskami i stanowiska­mi, tego całego „nie ma zmiłuj”, gdy ludzi traktuje się instrumentalnie jak zwitki papieru na stole, które moż­na wyrzucić do popielniczki. W swej istocie walka poli­tyczna w partiach to jest tylko tyle: jaki kit wcisnąć opinii publicznej i jak wykosić z układu koleżkę, który za ostro idzie do góry. My te partie widzimy jako zgrane gangi, że są tam kumple, w których jeden za wszystkich i odwrot­nie - nic bardziej mylnego. Knucie i konszachty trwają bezustannie. Podtopienie koleżki albo nierzucenie mu ratunkowego koła w potrzebie to codzienność. W tej grze bowiem człowiek nie jest człowiekiem, nie jest na­wet figurą szachową, bo ta się jakoś zawsze liczy, nie jest śrubką w kanapie z Ikei - po prostu jest pionkiem w grze w chińczyka, którego albo się strąci, albo przepchnie i sa­memu wtedy znajdzie się przy korycie.
   Na tym tle pojawia się bliski mojemu sercu tekst Tomka Lisa „Chwała dinozaurom”. Piękna obrona lu­dzi starszej generacji, którzy jako najliczniejsza grupa społeczna walczyli o wolną Polskę, zarówno przez lata komunizmu, jak i dziś pisizmu. To oni stanowili te licz­ne tysiące na demonstracjach w obronie konstytucji i przeciw łamaniu prawa. To oni są siłą napędową i pali­wem oporu przeciw degradacji naszego państwa. To oni są wyjątkowymi sędziami, lekarzami, działaczami spo­łecznymi, doradcami, autorytetami. To oni, jak moja 91-letnia mama @AlaKaszuba, niezmordowanie wal­czą z patologią w mediach społecznościowych.
   We wszystkich plemionach świata zrodziły się na­turalne struktury, w których starszyzna wszędzie ma ogromne znaczenie. Starszyzna plemienna wśród In­dian, ludów arabskich, rodzin romskich - gdziekolwiek spojrzeć, jest to ciało decydujące. Centrum mądrości plemiennej. Powoli włączane są do niej silne osobowo­ści młodych, którzy w tym kręgu wtajemniczenia sta­ją się później wybitnymi przywódcami. Niech mi nikt nie mówi, że najbardziej błyskotliwy Biedroń byłby w stanie więcej wskórać wśród przywódców Europy niż Tadeusz Mazowiecki czy Władysław Bartoszewski. Do­świadczenie, które niesie długie życie, pozwala ogarnąć znacznie więcej problemów i ich skutków, znaleźć dla nich najlepsze rozwiązania. Młodzi mogą władze zasilić świeżą myślą i inspirować. Tymczasem młodzi wataż­kowie pstryk-pstryk bezmyślnie utrącają starszyznę, jakby rozbijali najcenniejsze butelki wina. Jak spycha się do budy pionki w chińczyku. Znowu.
Zbigniew Hołdys

Czekajmy, aż odejdą

Nie warto kłamać. Współczuję wszystkim tym, którzy w sposób oszczerczy i kłamli­wy pastwili się nad biedną pracowniczką prezesa Glapińskiego, zarzucając jej niczym nie­uzasadnione zarobki w NBP w wysokości 65 tys. zł. Dużo szumu, rażące kłamstwo, nowa ustawa i praw­da ujrzała światło dzienne. Ta pani nie zarabia w NBP 65 tyś. złotych, tylko 49 tys. zł, co stanowi istotną różnicę i jako poszkodowanej należą jej się przeprosiny i chyba podwyżka za straty moralne.
   W ubiegłym tygodniu nareszcie nasz słynny Pre­zydent wykazał się niesłychaną odwagą i w swoim bezkompromisowym przemówieniu przy powoły­waniu nowych sędziów Sądu Najwyższego przy­walił Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ponieważ powoływał sędziów mimo zawieszenia procedury przez Trybunał Europejski, było rzeczą wiadomą, że słowa, które wypowiada, nie dotyczą sędziów, tylko słów Jarosława Kaczyńskiego o Agniesz­ce Holland. Słowa Prezydenta cytuję: „Te słowa są bardzo przykre, ale ktoś, kto je wypowiada, wysta­wia świadectwo, przede wszystkim samemu sobie”. Jarosław Kaczyński (nieudany deweloper) w prze­ciwieństwie do swojego brata znany jest, podobnie jak inni politycy wszystkich opcji, z niechęci do lu­dzi kultury, zwłaszcza tych z autorytetem nie tylko krajowym, ale też światowym. Słowa o Agnieszce Holland są świadectwem tego, co on sobą prezen­tuje. Nie mam zamiaru pastwić się nad intelektu­alnymi możliwościami Pana Terleckiego do oceny polskiej kinematografii, ponieważ jego opinia za­brzmiała jak ujadanie wiernego „psa”, który szcze­ka, jak każe przywódca stada. Jednemu i drugiemu, w imieniu bileterów wszystkich kin, polecam wia­domość, że polskie filmy biją rekordy popularności i że rocznie ogląda je paręnaście milionów Polaków.
   W związku z tym, nie przejmując się opiniami wyżej wymienionych, mogę po raz drugi zacyto­wać ważne zdanie wspominanego Prezydenta i za­kończę swój felieton jego słowami: „Nie ma, kochani, innej drogi, trzeba spokojnie zaczekać, aż odejdą”.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Panie Putin, żadnych tortur!

Publicysta „Sieci” Piotr Skwieciński został dyrektorem Instytutu Polskiego w Mo­skwie. Redaktor cieszy się czy martwi? Zazdrościć mu czy współczuć zesłania? Zobaczmy co pisał w swoich komentarzach o Rosji (głównie w portalu wPolityce.pl), a odpowiedź nasunie się sama.
   Styczeń: „Zastój i nuda w Rosji powodują dziwaczne reakcje. Dwa wideoskandale”. Skandal pierwszy Grupa kadetów z akademii lotnictwa cywilnego nakręciła wideo do muzyki „Satisfaction” Benassiego. To w armiach czy w siłach zmilitaryzowanych nowa świecka tradycja. Podob­ne filmiki kręcili już żołnierze brytyjscy, amerykańscy, izra­elscy. Rosyjscy piloci cywilni przebili ich jednak stopniem zerotyzowania wykonywanych układów tanecznych, które kojarzą się z homoseksualizmem, co nie musi się podobać. To kolejny dowód na to, że w Rosji narasta młodzieżowy ferment. Widać to było już wiosną, kiedy młodzież zdomi­nowała dwie fale antyputinowskich demonstracji, które miały miejsce w całym kraju. Młodzież dryfuje w stronę liberalno-lewicową, a władza demonstruje konserwatyzm, przywiązanie do tradycyjnych wartości i związki z Cerkwią. „Oznacza to kurs kolizyjny”. W Rosji panuje atmosfera za­stoju, braku perspektyw i nudy. Dla coraz większej liczby osób staje się to nie do zniesienia. I odreagowują - spon­tanicznie, mniej lub bardziej twórczo lub nihilistycznie.
   Marzec: marazm i zastój odczuwane są przez zwykłych Rosjan i przez elity. Zmiana w Rosji może przyjść... przez elitę. „Albo wyłącznie przez nią - jako rodzaj pałacowego przewrotu czy pokoleniowej rewolucji, albo przynajmniej częściowo - bo tylko akceptacja co najmniej części putinowskiej elity może ją legitymizować lub uczynić trwałą”.
   Czerwiec: historia rodziny Jakowlewów. Dziadek Władi­mir Iwanowicz był czekistą. Podpisał nakaz aresztowania własnego ojca. Ojca rozstrzelali, jego żona powiesiła się. Syn Władimir ożenił się z kulturalną szlachcianką. Wierzy­ła w Stalina, była współpracownicą „organów”. Przeszła przez Archangielsk, widziała, jak „rozkułaczone” kobiety były tak wynędzniałe, że nawet w czasie porodu nie miały siły krzyczeć. Mieli syna Jegora. Został członkiem partii - antystalinistą, coraz bardziej wpływowym dziennikarzem i wydawcą, zagorzałym zwolennikiem Jelcyna, a następnie Gorbaczowa, za czasów którego zrobił karierę (m.in. został szefem „Moskowskich Nowostki” - organu pierestrojki i te­lewizji Ostankino). Jego syn (wnuk czekisty, syn komuni­sty) , urodzony w 1959 r., został - jak ojciec - dziennikarzem. Do partii nie wstąpił. Związał się z prywatną inicjatywą, gdy w połowie lat 90. Jelcyn był chory i zagrożony, grozi­ła komunistyczna recydywa (Ziuganow!), stanął po jego stronie, wykazując osobistą odwagę. Z czasem Jakowlew został milionerem i opozycjonistą. Tracił fortunę, pomieszkiwał na Ibizie, dokąd latał prywatnym samolotem. W 2015 r. wyemigrował do Izraela. „Stalin elitę intelektu­alną rozstrzeliwał. Breżniew ją marginalizował. Putin elitę intelektualną wygania z kraju” - pisał. „My wszyscy, któ­rzy wyrośliśmy w Rosji, jesteśmy wnukami ofiar i katów”.
   Lipiec: Helsinki-Trump usiłuje dogadać się z Putinem. Polska nie ma powodów do paniki, ale trzeba być czujnym, ugrać coś dla naszego kraju, choćby dodatkowe gwarancje bezpieczeń­stwa. Podczas spotkania wyjątkowo nie robiono notatek. „Co nadwraż­liwym historycznie może przy­pomnieć słynną scenę z jednej z rozmów Churchilla ze Stalinem, podczas której ten pierwszy wypisał na kartce proponowany przez niego podział wpływów brytyjskich i radzieckich w różnych kra­jach Europy Środkowo-Wschodniej, by potem wstydliwie zaproponować jej spalenie”.
   Lipiec bis: jaki jest sens sygnałów wysyłanych Warszawie przez Moskwę? Te sygnały to zgoda na przyjazd do Smo­leńska polskich prokuratorów, także publikacje sugerują­ce możliwość polsko-rosyjskiego porozumienia przeciw Ukrainie i Białorusi, czy wręcz wspólnego rozbioru tych krajów. Prawdziwy sens tych sygnałów jest całkowicie in­strumentalny. Po pierwsze, chodzi o wbicie dodatkowego klina między Polskę a Zachód. Po drugie - Moskwie idzie o wystraszenie Ukrainy i Białorusi wizją polskich rewindy­kacji terytorialnych. Gdyby Polska tylko dała taki sygnał, Rosja natychmiast „spozycjonowałaby się” jako obrońca słowiańszczyzny i prawosławia przed „odradzającą się ekspansją zaborczych Lechów”. - Kiedy słyszy się syrenie śpie­wy, trzeba się zastanowić, o co syrenom chodzi. W „Odysei” szło im o to, by zasłuchani żeglarze rozbili swój okręt.
   Wrzesień: opozycyjny portal Fontanka uzyskał dostęp do akt paszportowych domniemanych morderców Sier­gieja Skripala - angielskiego szpiega. Posiadacze takich paszportów to osoby niemal nieistniejące w jakichkolwiek rosyjskich zbiorach danych ani w sieciach społecznościowych. Wnioski: fakt, że ktoś uzyskał dostęp do zamknię­tego zbioru akt, świadczy, iż „chaos, bałagan i tendencje rozpadowe, charakteryzujące państwo rosyjskie, dotyczą również ich kośćca - służb specjalnych. Trudno wytłu­maczyć to inaczej niż grą jakichś grup wewnątrz aparatu władzy i wewnątrz samych służb. Ktoś chciał kogoś skom­promitować, więc dokonał przecieku do opozycyjnego medium. Państwo rosyjskie nie jest wcale takie potężne i wewnętrznie spójne, na jakie się kreuje”.
   Październik: „Bardziej niż wspieranej przez Zachód kolorowej rewolucji w Moskwie, Kreml boi się rewolty ro­syjskich szowinistów, eksplozji rosyjskiego nacjonalizmu. Kreml sam nadał konfliktowi z Zachodem wymiar ideolo­giczny, rozpętał sabat, w efekcie którego te siły wyrastają do znaczącego rozmiaru”.
   Październik bis: społeczna kontrola w Petersburgu wy­kazała, że w ostatnich latach tortury są stosowane wobec „absolutnie wszystkich” petersburskich więźniów FSB. „Ale dlaczego gdzie indziej miałoby być inaczej...?”.
   Luty 2019: mała, ograniczona wojenka rosyjsko-ukraińska może być w interesie obu stron. Obie strony weszły w eskalację świadomie, jak gdyby się umówiły. Nasz inte­res jest, rzecz jasna, zbieżny z interesem Ukrainy. To trzeba przypominać, bo „wiele ośrodków pracuje pełną siłą nad tym, by ta oczywistość przestała być oczywista dla jak naj­większej części Polaków”.

Po zapoznaniu się z sytuacją w Rosji trzymamy kciuki za dyrektora Skwiecińskiego: Panie Putin, tylko żad­nych tortur!
Daniel Passent

Spodnie marki Psycho Cowboy

Po zabójstwie Pawła Adamowicza, chcąc ja­koś uporządkować i uspokoić targające mną uczucia, sięgnąłem po „Jednego z nas. Opo­wieść o Norwegii” Asne Seierstad. Ta wydana w Norwe­gii w 2013 roku, a dwa lata później w Polsce reporterska książka o Andersie Rreiviku i jego ofiarach to arcydzie­ło gatunku.
   Narracja Seierstad jest pozbawiona łatwych emocji, ale nie wrażliwości. Z jednej strony epicki rozmach opo­wieści, z drugiej to, co najważniejsze, co mogłoby uciec komuś mniej utalentowanemu i wrażliwemu: nastolet­nie ofiary. Bano ; Lara, dwie siostry; Yiljar, Anders ; Si­mon, trzech przyjaciół. Zamordowani i żywi. Kurdyjskie imigrantki i „kartoflani” Norwegowie z dalekiej północy. Dzięki ich twarzom, ich życiorysom, ich historii śmierci i cierpienia ofiary nie są bezimienną masą na tle demo­nicznego w swojej pysze mordercy. Ofiary są podmiotem tej opowieści o zabójcy, a w nim nie ma nic powabnego ani charyzmatycznego. Jest za to przestroga, do czego mogą doprowadzić odrzucenie, wykluczenie, frustracja i gniew z powodu prawdziwych lub urojonych krzywd.
   Seierstad tłumaczy, niczego nieusprawiedliwiając. Dziecko, któremu nikt nie okazywał uczuć. Rozwiedzeni wcześnie rodzice. Ojciec niezainteresowany synem. Gdy ten jako nastolatek zostaje zatrzymany za graffiti, zrywa z nim zupełnie kontakty, daje Andersowi „jasno do zro­zumienia, że nie chce mieć z nim więcej do czynienia”. Matka na przemian obsesyjnie przywiązująca do siebie dziecko i odpychająca, pochłonięta seksem i kolejnymi partnerami. Raz oddaje syna opiece społecznej, za chwi­lę chce go z powrotem. Te obrazy i sceny wybrzmiewają tym mocniej, gdy spojrzymy na rodziny ofiar: kochające się, pełne ciepła, wzajemnego szacunku i wsparcia.
   Dorastając, Breivik obsesyjnie szuka tego, czego nie miał w domu: uznania, docenienia, szacunku. Ale sta­ra się za bardzo, zawsze chce grać pierwsze skrzypce i zawsze coś jest nie tak. Obojętne, czy pragnie zostać królem grafficiarzy w Oslo, czy działaczem partii poli­tycznej najzacieklej zwalczającej grafficiarzy. Czy brata się z islamskimi gangami, przesadnie akcentując „kebabowy” norweski, czy chcąc zaistnieć w świecie skraj­nie prawicowej antyislamskiej blogosfery. Zawsze stara się sprawiać wrażenie, że jest ważniejszy, niż napraw­dę jest. Bo zwykle, a w zasadzie zawsze, jest kompletnie nieistotny dla grupy, w której akurat funkcjonuje. Jedy­nym wyjątkiem jest świat wirtualny, świat gry „word of warcraft”. Tam stwarzał siebie takiego, jakim chciał być. I nie ruszał się praktycznie z mieszkania przez dwa lata, grając niekiedy po 16 godzin dziennie.
   Breivik wspominał, że pokłócił się z najważniejszą kiedyś dla niego grupą nielegalnych grafficiarzy. Wick, jego dawny towarzysz w sprayowych akcjach, zazna­cza drobną różnicę: „Nie pokłócił się, tylko został od­rzucony. Grupa już go nie chciała”. Wick w rozmowie z Seierstad przypomniał sobie nawet parę luźnych hiphopowych spodni marki Psycho Cowboy. Ten rodzaj spodni był bardzo popularny, ale potem nagle niemal w ciągu jednej nocy zniknął, zaledwie po kilku mie­siącach królowania w modzie. Później stały się czymś najgorszym, w czym można było chodzić, wspominał Wick. A Anders nosił je właśnie odrobinę za długo.
   Ma problem z dziewczynami. W jego życiu można się doliczyć dwóch - i to nie wiadomo, czy skonsumo­wanych - przelotnych romansów, w tym z Białorusin­ką, którą ściągnął z Mińska i która uciekła od niego po trzech dniach. Koledzy podejrzewają, że jest gejem. Gdy mu proponują, żeby się ujawnił, ułatwiając życie samemu sobie oraz wszystkim dookoła, wpada w furię, zaprzecza. Kiedy po kilkuletniej przerwie w wirtual­nym świecie wraca do realu i spotyka dawnych kum­pli, monologuje o zagrożeniu islamem. „Zaczynał się powtarzać. Zwykle pozwalali mu mówić przez pewien czas, po czym prosili, żeby zmienił temat. Nie radził so­bie z przejściem od mędrkowatego monologu do zwy­kłej rozmowy. Potrafił mówić tylko o tym, co przyjaciele nazywali jego ponurym obrazem świata”.
   Kiedy odrzuciły go prawicowe Partia Postępu i por­tal doccument.no, a jego idol, skrajnie prawicowy, antyislamski bloger Fjordman, po prostu go zignorował, Breivik uznał, że jest zdany na siebie. Zaczął pisać swój 1500-stronicowy manifest i szykować jego „premierę”, jak później przed sądem nazwał zamordowanie z zimną krwią 77 ludzi, w zdecydowanej większości nastolatków z młodzieżówki lewicowej Partii Pracy.
Marcin Meller

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz