Nie lękajcie się
Wybory europejskie pokażą, ilu Polaków
kupuje narrację PiS o seksualizacji i masturbacji, czy co tam jeszcze państwu z
PiS chodzi po głowie, jako o głównym problemie Polski i Europy. Nie bałbym się
jednak tej konfrontacji. Przeciwnie, doradzałbym skorzystanie z okazji.
PiS dało Koalicji
Europejskiej wielki prezent. Grzechem byłoby go nie przyjąć. Jest ta koalicja
naprawdę imponującym osiągnięciem politycznym, ale tej układance partii i
nazwisk wciąż brakuje duszy. I oto władza postanowiła dojechać do wyborczej
mety na plecach gejów. Nie byłaby Koalicja Europejska autentyczna, zamieniając
flagę biało-czerwoną na flagę tęczową, ale powinna tę pierwszą wznieść wysoko
także w imię praw gejów. Bo wcale nie jest to kwestia spoza logiki i materii
europejskiej. Przeciwnie. Dotyka istoty wyboru, którego mamy dokonać. Skoro
lider PiS uważa, że może wygrać wybory europejskie, uderzając w prawa
mniejszości, to właśnie tym daje dowód, w jak głębokiej pogardzie ma
europejskie wartości. To jest właśnie element realnego polexitu - na potrzeby
kampanii owijamy się unijną flagą, ale zamiast do Brukseli maszerujemy do
Moskwy, bo taki stosunek do gejów jak Kaczyński ma właśnie Putin. I tak samo
mobilizuje masy przeciw „zepsuciu”, które niesie Zachód.
Kaczyński ma jednak
pewien problem. Polska to nie Rosja. Na antysemityzmie, rasizmie czy homofobii
można uzbierać sporo głosów, ale niekoniecznie można tymi kartami wygrywać
wybory. W każdym razie, jeśli polityczny oponent nie wystraszy się i nie ucieknie,
ale podniesie rękawicę, wyjdzie na ring i ruszy do walki.
W sprawie gejów nie
idzie bowiem tylko o gejów. Tu chodzi o to samo, o co w sprawie konstytucji i
sądów, mediów publicznych i praw obywatelskich - o to, czy kraj jest europejski,
tolerancyjny i po porostu normalny, czy też władzę w nim sprawuje polityczna
bandyterka, bazująca na szczuciu, pogardzie i nienawiści.
Mam wrażenie, że po
2015 roku zapanował w Polsce swego rodzaju fatalizm - przekonanie, że
elektorat jest głupi, że można go z łatwością kupić albo oszukać, wcisnąć każdą
bzdurę i każdą demagogię. Otóż gorąco namawiałbym ludzi opozycji, by temu nie
ulegali i po prostu uwierzyli w naród. Rozum przegrywa, gdy godzimy się na
półprawdy i małe kłamstewka. Ale może wygrać, gdy odwołamy się do niego i do
ludzkich serc, nie do strachu i kompleksów, ale do ambicji i aspiracji. Ludzie
chcą być lepsi i chcą myśleć o sobie dobrze. Czyż nie na tym polega fenomen
Owsiaka? Dlatego swoisty duch owsiakizmu powinien przyświecać demokratycznej opozycji.
Kampanię powinna ona prowadzić nie na przydechu, w jakimś przykurczu czy
przestrachu, że PiS zaraz na kogoś poszczuje i znowu będziemy w defensywie, ale
w głębokim poczuciu, że ma po swojej stronie racje i polityczne, i moralne.
Wszyscy zastanawiają
się, czy opozycja wygra te wybory i co powinna robić, by je wygrać. A ja wolę
zapytać: w imię czego, w imię jakich wartości, w imię jakiej Europy i jakiej
Polski ma ona te wybory wygrać? Otóż zwycięstwo opozycji nie ma wielkiego
sensu, jeśli ceną za nie miałby być jakikolwiek kompromis w kwestiach
fundamentalnych. Bo wybór jest właśnie fundamentalny i dokładnie tak powinien
być opisany - Wschód czy Zachód, Europa czy Azja, prawa człowieka czy szczucie
przeciw mniejszościom, mądra szkoła czy szkolenia z kołtunerii, tolerancja czy
resentymenty, duma z Polski czy tępy nacjonalizm, polityczne centrum czy
zaścianek kontynentu, przyszłość czy przeszłość. Tak, zgadza się, tu nie ma
jakiegoś oryginalnego konceptu. To zupełne podstawy. I właśnie o to chodzi. To
podstawy!
Niezależnie od
niezaprzeczalnego sukcesu, jakim jest stworzenie Koalicji Europejskiej, od
kilkunastu miesięcy realna batalia o kontrolę narracji toczy się nie między wsadzą
a opozycją, lecz między władzą a wolnymi mediami. To media spychały PiS do
defensywy - nagrania Morawieckiego z Sowy i Przyjaciół, KNF, Srebrna. Jednak
wyborów media nie wygrają. Mogą je wygrać tylko politycy. I to oni, dokładnie
teraz, muszą narzucić narrację. Chcecie, żeby Polska rozmawiała o gejach? OK.
porozmawiajmy o gejach, ale koniecznie w szerszym kontekście tego, jakiej
Polski tak naprawdę chcemy. Bo eurowybory warto wygrać nie po to, by mieć w
europarlamencie o jednego czy dwóch deputowanych więcej niż PiS, ale by był to
wstęp do całkowitej reorientacji polskiej polityki zagranicznej i
fundamentalnej zmiany w polityce wewnętrznej. I nie ma się co bać Polaków.
Skoro mamy, a mamy referendum, to należy im przedstawić swoje argumenty,
przekonać do swych racji i zwyciężyć. Powinno to być tym łatwiejsze, że w tej
grze opozycja ma wszystkie argumenty i prawdziwe atuty, a PiS ma tylko blotki.
Tomasz Lis
Pisonomia
Rząd miał i ma kłopot, jak wytłumaczyć
ludziom, że nie można dać kilku miliardów złotych na podwyżki płac dla
nauczycieli, a jednocześnie są pieniądze, nawet 40 mld zł, na sfinansowanie
tzw. piątki Kaczyńskiego. Być może, dla uniknięcia strajku szkolnego, władza
nawet by teraz nauczycielom ustąpiła, gdyby nie groźba ustawienia się w kolejce
po podwyżki następnych grup zawodowych, Żeby jakoś wyplątać się ze sprzeczności
„są pieniądze-nie ma pieniędzy”, premier w końcu postanowił odejść od
dotychczasowej opowieści o „cudzie gospodarczym PiS”. Oświadczył, że wskutek
realizacji wyborczych obietnic już w przyszłym roku deficyt budżetowy musi
wzrosnąć nawet do 3 proc, PKB. „Z sercem na dłoni, daliśmy wszystko, co na ten
moment jest możliwe” - mówił premier. Następnie inni politycy PiS pospieszyli
z medialnymi komentarzami, że jeśli chodzi o planowane wydatki, to poza
„piątką” nie ma już na co liczyć. Ten lekki powiew szczerości, publiczne
przyznanie, że na spełnienie wyborczych obietnic trzeba będzie pożyczać
pieniądze, mogła wywołać minister finansów Teresa Czerwińska, rzucając
(podobno) papierami. Jeśli, jednakowoż, nie poda się do dymisji, będzie musiała
zmontować i firmować karkołomny budżet na 2020 r., który - pechowo dla niej i
dla rządu - trzeba przedstawić we wrześniu, tuż przed wyborami.
Liczna grupa znanych ekonomistów, kolegów
po fach prof. Czerwińskiej, przygotowała list otwarty, w którym przestrzega
rząd, aby nie szedł drogą „poważnej destabilizacji finansów publicznych”.
Opowieści premiera Morawieckiego o tym, że obiecane 40 mld zł zostanie
sfinansowane głównie z dalszego uszczelnienia poboru podatków, zostały
potraktowane jako niepoważne. Główny ekonomista Credit Agricole Jakub Borowski
oblicza, że potencjalne dochody z usprawnienia poboru VAT nie są już takie,
jak były, i ograniczają się do ok. 7 mld zł firnie, jako nierzetelne, ocenia
się deklaracje premiera, że dzięki pobudzeniu koniunktury owe wydatki odegrają
rolę impetu rozwojowego, i w znacznej mierze wrócą do budżetu w postaci
dochodów podatkowych. Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku, szacuje
(„Rz”), że budżet może „odzyskać” między 9 a 12 proc. pieniędzy wydanych na nową
„piątkę” (4-5 mld). Ani premier, ani prezes nie wymyślili, choć tak to
przedstawia telewizyjna propaganda, żadnego ekonomicznego perpetuum mobile.
Przeciwnie. Wzrost konsumpcji, napędzany prostymi transferami socjalnymi, jest
uważany w ekonomii za zwykły dopalacz: pobudza, może przynieść krótkotrwałą
euforię, ale gospodarczy organizm zatruwa, usypia. Trwałe podstawy wzrostu, powtarzają
ekonomiści, dają dopiero inwestycje, te zaś w państwie PiS nie rosną. Prof. Jan
Czekaj z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie zwrócił uwagę, że udział
inwestycji w PKB spadł z nieco ponad 20 proc. w 2015 r. do 18 proc. (premier
obiecywał 25 proc). Wydatki na „piątkę” jeszcze bardziej możliwości
inwestycyjne ograniczą.
I plan Morawieckiego na zawsze pozostanie w kolorowych
slajdach.
Dość dramatyczne wyliczenia przedstawił (w
„DGP”) były wiceminister finansów i były dyrektor w Międzynarodowym Funduszu
Walutowym Ludwik Kotecki. Jego zdaniem nie ma możliwości sfinansowania „nowej
piątki” bez naruszenia tzw. stabilizującej reguły wydatkowej. SRW, wprowadzona
do polskiego prawa w 2013 r., jest uważana, nie tylko w świecie finansów, za „jedno
z największych osiągnięć polskiej transformacji”. Nakłada ona bowiem na rządy
ustawowe wędzidło: nakazuje dostosować wzrost wydatków sektora finansów
publicznych do wzrostu PKB. Ponieważ nasze PKB ostatnio bardzo szybko rośnie, w
2020 r. moglibyśmy, zauważa Kotecki, zwiększyć wydatki aż o 44 mld zł;
wystarczyłoby na spełnienie obietnic, ale niestety rząd jednocześnie
zaplanował obniżkę wpływów (sam zerowy PIT dla młodych to koszt 13 mld) oraz
wzrost sztywnych wydatków budżetu (na służbę zdrowia, obronę, naukę) o prawie
26 mld zł. Zatem, łącznie z „piątką”, PiS przekracza limit SRW o co najmniej 58
mld zł w 2020 r. - pisze Kotecki. Powinno to spowodować ograniczenie w
budżecie pozostałych wydatków: na budowę dróg, na oświatę, kulturę, transport,
także wstrzymanie wszelkich podwyżek wynagrodzeń, w tym dla nauczycieli,
urzędników, pracowników sądów. Ze względów wyborczych jest to raczej niemożliwe,
więc PiS musi w końcu złamać prawo lub je odwołać, publicznie, na oczach
pożyczkodawców, przyznając się do uprawiania hazardu.
Prawdopodobne jest
także już w 2020 r. naruszenie innego prawnego ogranicznika, tym razem
obowiązującej kraje Unii Europejskiej reguły nadmiernego deficytu. W przypadku
pogorszenia koniunktury gospodarczej prawdopodobne jest - wbrew nadziejom
premier przekroczenie przez Polskę czerwonej linii 3 proc. PKB. Skutek:
ograniczenie suwerenności budżetowej państwa; Ul wieczność automatycznego
ograniczania wydatków w następnych latach.
Eksperci są nad wyraz zgodni: PiS jedzie po
bandzie. Słabnie koniunktura, gospodarka nie ma już takich rezerw fiskalnych
jak w 2015 r. Teraz ktokolwiek wygra wybory, będzie miał pod górę. Zwłaszcza po
2021 r. Trzeba będzie ciąć wydatki budżetowe - albo na którąś z pozycji
„piątki” (np. poprzez wprowadzenie kryterium dochodowego w 500 plus), albo w
innych miejscach (np. na inwestycje czy płace). Zapewne będą musiały wzrosnąć
podatki, i nie ma co się łudzić, że wystarczy, politycznie miłe, opodatkowanie
najbogatszych lub zagranicznego kapitału. Na Węgrzech, gdzie Viktor Orban już
wcześniej wypraktykował te same chwyty, VAT wynosi nie 23 proc. jak u nas, ale
27 proc. A wyższy VAT uderzy rzecz jasna w tzw. suwerena... Niestety, mimo
wciąż ogłaszanej moralnej klęski tzw. starej ekonomii pieniądze publiczne
pochodzą albo z podatków, albo z pożyczek. I tyle. Coraz rzadsi dziś
liberałowie wciąż jeszcze powtarzają, że dobrobyt społeczeństw bierze się
raczej z pracy, inwestycji, konkurencyjności, innowacji niż z rozsyłania
pieniędzy obywatelom. Jeśli jest inaczej, twórca ekonomii politycznej PiS
(pisonomii?) dostanie Nobla, a jego podstawowa reguła „pomyślę o tym jutro”
przyniesie pomyślność całej ludzkości. To jednak później: na razie ma
wystarczyć do wygrania wyborów. Na miejscu minister Czerwińskiej jednak
rozważałbym podanie się do dymisji.
Jerzy Baczyński
Zaćma
Uwielbianego przez artystów ministra
kultury Piotra Glińskiego PiS zamknął w schowku przedwyborczym. Ponieważ
natura nie znosi próżni, jego ideologiczne obowiązki przejął zastępca - Jarosław
Sellin. Ruszył do pracy mozolnej, bo przecież te sterty papierów, informacji,
zaproszeń na biurku wymagają odpowiedzi. No i wykrył, że podstawowa komórka
społeczna, jaką jest rodzina, dozna za chwilę nikczemnego potraktowania. Oto
Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku organizuje dyskusję, czy jeden
partner na całe życie, czy wielu, i czy ma to związek z orientacją seksualną.
Wprawdzie spotkanie ma się odbyć w niewielkim, 30-osobowym gronie, ale jego
data - 2 kwietnia - chyba powinna coś mówić każdemu Polakowi. To przecież 14.
rocznica śmierci Jana Pawła II, wielkiego propagatora troski o rodzinę -
skarcił Sellin listownie dyrektora ECS. A potem go dobił przypomnieniem
adhortacji apostolskiej papieża Polaka z lat 80. zeszłego stulecia - wykładni
katolickiego nauczania na temat rodziny.
I w taki dzień rozmawiać
o seksie? Propagować „skrajnie radykalną ideologię” LGBT? Przecież to jest
niezgodne ze statutem ECS - przypomina Sellin, poirytowany brakiem szacunku
dla świętego patrona Solidarności Jana Pawła II. Tyle że wizerunek papieża
coraz bardziej plamisty, a 10-milionowej Solidarności Lecha Wałęsy już nie ma
nawet w podręcznikach szkolnych. Jest ta pisowska, Piotra „nie usiądziemy do stołu
z ZNP” Dudy. I pomnik założyciela tej pierwszej na pl. Piłsudskiego w Warszawie,
pod którym niegrzecznym chłopcom policja zabiera hulajnogi.
Wiceminister
kultury ubolewa też, że spotkanie w ECS może wymknąć się spod kontroli,
zbulwersować i jeszcze bardziej podzielić naród, który z takim trudem, gryząc
trawę, skleja Jarosław Kaczyński. Niech się Sellin nie przejmuje, naród się
oburza z byle powodu. Na przykład pewnej 86-letniej kobiecie wyznaczono zabieg
usunięcia zaćmy na 2028 r. I co? Zamiast być wdzięczna, jest oburzona.
Obawiam się, że
wnikliwe ocenianie, co, kiedy i gdzie można, i które piętro jest czwarte -
doczeka się dalszego ciągu. Weźmy jakąś najbliższą ważną rocznicę, ot, choćby 18 czerwca, 70. urodziny (szukaj, szukaj, dobry pies). Tego
dnia zabronione będzie wyświetlanie wszystkich filmów Smarzowskiego, a z
księgarń już trzy dni wcześniej specjalnym nakazem usunie się na zaplecze
wszystkie książki Olgi Tokarczuk. Tam sobie posiedzą do 22 lipca.
Mam jeszcze jeden pomysł - poprzesuwać
niektóre święta kościelne. Na próbę 3 maja można urządzić w Polsce Boże
Narodzenie. A nuż się uda i przyjmie na stałe. Śniegu u nas nie ma ani w maju,
ani w grudniu. Uhonorowany chyba się nie obrazi, gdy usłyszy w swoim radiu
„Dzisiaj w Toruniu, dzisiaj w Toruniu, wesoła nowina”...
Kolejną wesołą
nowinę zapowiada prezes PiS na 26 maja, wybory do Parlamentu Europejskiego. Co
wyście tam dla Polski zdziałali? W gruncie rzeczy nic - szydzi z opozycji.
I pieje z zachwytu, wskazując na Witolda Waszczykowkiego lub
Beatę Szydło: Mamy reprezentację z patriotyczną motywacją i wysokimi
umiejętnościami; ta drużyna na pewno zmieni układ sił w PE, a parlamentarzyści
z zachodniej Europy wpadną w kompleksy. Zwłaszcza gdy przeczytają o
osiągnięciach Krzysztofa Jurgiela, który jako minister rolnictwa rozpoczął
demolkę Janowa Podlaskiego i wsparł wycinanie Puszczy Białowieskiej. Lepsza od
niego jest tylko Anna Zalewska, która zniszczyła życie milionom uczniów i
setkom tysięcy nauczycieli.
Na szczęście,
donosi tygodnik „Sieci”, na wraku tupolewa znaleziono trotyl. Można będzie od
nowa zacząć śledztwo.
Stanisław Tym
Poprawki krawieckie
Co to jest polityka historyczna? Jest to
manipulowanie historią w celach politycznych. Znajomy historyk twierdzi, że
coś takiego jak polityka historyczna w ogóle w przyrodzie nie występuje. -
Polityka historyczna to oksymoron. Albo historia, albo polityka. Albo uprawia
się naukę, albo propagandę - mówi. Całkowicie się z nim zgadzam. Tym niemniej
to coś, co potocznie nazywa się polityką historyczną, jest coraz bardziej
obecne i natrętne. Panoszy się i rozpycha zwłaszcza od 2015 r., kiedy władzę
objęła prawica. Dla niej tzw. polityka historyczna to pasmo zachwytów nad
samym sobą. Wciąga się w to uczelnie, instytuty, teatry, wydawnictwa, media,
muzea, samorządy, ministerstwa. Za tym stoi armia ludzi, ich kariery,
interesy, dorobek, tytuły naukowe, apanaże, a także instytucje, fundacje,
kolosalne nakłady, np. w planie jest 30 filmów o problematyce
polityczno-wychowawczej, część z nich wspieranych finansowo przez władze.
(Media podają, że film „Kurier”, który okazał się filmem przeciętnym, kosztował
17 mln i powstał tylko dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury). Polityką
historyczną jest wszystko, od zmiany portretów na korytarzu ministerstwa po
zmiany nazw samolotów i ulic. Już tylko krok dzieli nas od zmiany nazwy miast i
miasteczek. Radzę uważać na Katowice.
Przemysł polityki
historycznej pracuje pełną parą, choć nie z taką samą intensywnością we
wszystkich krajach, np. w Czechach nie jest to problem. Biedni ci Czesi - nie
mają historii. Duża część produkcji idzie na eksport, musimy pokazać światu
prawdziwą prawdę o nas. Nikt tego za nas nie zrobi, bo któż wie o nas więcej
niż my? Może to być prawda o wojnie światowej, o zbrodniach niemieckich („a
nie nazistowskich”), o żołnierzach wyklętych, o Białorusinach, o Rosjanach,
Ukraińcach, sąsiadach, o Geremku, Wałęsie, o zamordowanych prezydentach -
Polski i Gdańska.
Czymże więc jest to
„coś”, co potocznie rozumie się jako politykę historyczną? Wyjaśnię na moim
przykładzie. Ja zostałem w czasie wojny ocalony, a moi rodzice - zdradzeni.
Polityka historyczna wymaga, żebym opowiadał o tym pierwszym. Ot, i cała
tajemnica.
Polityka
historyczna - polska, izraelska, rosyjska, niemiecka, każda - jest po prostu
szyciem garnituru, w którym jest nam najbardziej do twarzy. Jeśli dana historia
źle na nas leży, tu ciśnie, tam się marszczy, to robimy poprawki krawieckie. To
doprowadziło do ustawy, która przewidywała karę więzienia za poglądy i
przyniosła naszemu krajowi niepowetowane straty (choć premier Morawiecki uważa,
że to był „gigantyczny sukces”).
Czasami trudno
udawać ślepego i głuchego. Takie wydarzenia jak zakłócanie obrad konferencji
naukowej w Paryżu na temat badań nad Zagładą czy też głosy domagające się
pozbawienia subwencji Centrum Badań nad Zagładą Żydów w Polsce, bo jego badania
lub autorzy komuś nie odpowiadają, czy wreszcie kiedy trzyma się na muszce
muzea - nie pozwalają udawać, że nic się nie dzieje. A dzieje się, oj, dzieje.
Prof. Piotr Gontarczyk (IPN)
w przeddzień konferencji w Paryżu poddał w radiu Wnet
miażdżącej krytyce książkę Barbary Engelking i Jana Grabowskiego „Dalej jest
noc”, do czego oczywiście ma prawo. Oto jego słowa: „Naukowa mistyfikacja,
kłamliwe, zmanipulowane, niewiarygodne, żenada, nożyczkami pisane, rasizm
źródłowy” - to tylko niektóre jego komplementy pod adresem tej książki.
(„Rasizm źródłowy” to według Gontarczyka większe zaufanie do źródeł żydowskich
niż innych). Nic dziwnego, że oburzeni słuchacze wnet znaleźli się w Paryżu i
pokazali „historykom”, gdzie raki zimują. A wywiadowca radia Wnet pytał, jak
to możliwe, że te książki ukazały się ze wsparciem Narodowego Programu Rozwoju
Humanistyki. Trzeba sprawdzić, kto personalnie podjął taką decyzję - mówił. Nie
wątpię, że wnet sprawdzi.
Dr Karolina Wigura, autorka, którą wysoko
cenię, zamieściła niedawno („Dziennik Gazeta Prawna”, 22 lutego) ciekawy
artykuł pt. „Licytacja na krzywdy”, w którym stara się rozszyfrować politykę
historyczną Polski, Izraela i innych państw. (Było to tuż po wypowiedzi
izraelskiego ministra Katza: „Nie zapomnimy, nie przebaczymy”). Autorka omawia
stanowiska obu stron z dystansem, analizuje kryzys, ale go nie rozstrzyga: „Oba
kraje starają się o uznanie świata dla wyjątkowości swojego doświadczenia
historycznego”. Od Zagłady minęło sporo czasu, „polityka pamięci zaczęła ulegać
pewnemu przekształceniu, jeśli nie deformacji”. Miało to wpływ na to, jak
postrzegano Zagładę Żydów. Społeczeństwa i państwa pozaeuropejskie coraz
częściej uważały pamięć o niej „za element imperializmu kulturowego Zachodu.
Odmawiano uznania pamięci o Zagładzie za rdzeń tożsamości. Zamiast tego w Rwandzie,
Kambodży czy Indonezji przypominano o własnych przypadkach ludobójstwa”. (Czy
we wszystkich tych krajach można mówić o ludobójstwie, to inna sprawa - D.P).
„Podobny proces nastąpił także w samej Europie - czytamy dalej. Politycy, wśród
nich polscy, zaczęli przypominać o cierpieniach własnych narodów, nie chcąc już
słyszeć o tym, że cierpienie kogoś innego (...) jest większe czy ważniejsze”.
Polityka
historyczna - pisze dr Wigura - jest nakierowana na spełnienie oczekiwań
pewnej części potencjalnego elektoratu. W ten sposób polityka pamięci doznała
szczególnej degeneracji. Z narzędzia dyplomacji stała się narzędziem kampanii
wyborczych. „Ponieważ rządy w Warszawie i w Jerozolimie postrzegają politykę
historyczną podobnie, klincz jest nieuchronny”. „Zorientowanie polityki
historycznej na wyjątkowość wspólnoty
na wygranie kampanii wyborczej tworzy mieszankę wybuchową.
Oba kraje są z różnych przyczyn osamotnione i za głównego swojego sojusznika
oraz źródło legitymizacji swoich roszczeń uznają Stany Zjednoczone. Wszystko
to czyni konflikt pomiędzy Polską a Izraelem nieuchronnym” - kończy dr Wigura.
Niewesoła to perspektywa. Uważam, że Holokaust miał miejsce raz i żadna
polityka historyczna, poprawki krawieckie ani oczekiwania elektoratu tego nie
zmienią.
Daniel Passent
Hucpa trybunalska
Wciągu tygodnia mieliśmy w tej sprawie dwa
spektakle urządzone przez polskie władze. Pierwszy w trakcie rozprawy przed
Trybunałem Sprawiedliwości UE w sprawie pytań prejudycjalnych o KRS zadanych
przez Sąd Najwyższy. Drugi przed Trybunałem Konstytucyjnym. Przed TSUE
przedstawienie urządził przedstawiciel prokuratora generalnego Tomasz Szafrański.
Wyrywał się niepytany, wybiegał z miejsca, nie dał mówić przedstawicielowi
rządu. Wreszcie złożył wniosek o wyłączenie ze sprawy przewodniczącego składu i
prezesa TSUE Koena Lenaertsa, czym dał dowód, jak w Polsce rozumie się
niezawisłość sędziowską. Zachowaniem przedstawiciela Zbigniewa Ziobry wyraźnie
zdumiony był przedstawiciel rządu Bogusław Majczyna, czemu dał wyraz w
wypowiedzi dla dziennikarzy. Zachowanie Szafrańskiego - byłego sędziego z
wyrokami dyscyplinarnymi i kolegi Ziobry z czasów Stowarzyszenia Katon -
sprawiało wrażenie, jakby prowokował Trybunał do działania, które potem będzie
można przedstawić opinii publicznej w Polsce jako dowód stronniczości TSUE.
Bo jeśli TSUE
orzeknie, że neo-KRS została powołana - przez władzę polityczną - wbrew
unijnemu prawu, to PiS będzie miał problem: uznać wyrok, negując swoją
„reformę” sądownictwa, czy odmówić uznania, narażając się na zarzut polexitu?
Drugi spektakl odbył się w poniedziałek
przed TK, który sądził legalność powołania KRS. Role były z góry rozdane:
pięcioosobowy skład, który sądził sprawę, miał orzec zgodność z konstytucją
powołania KRS. Jednak przydarzyła się niespodzianka: TK nie orzekł
jednomyślnie, choć byli w nim tylko sędziowie „dobrej zmiany”.
Nie wiadomo, który sędzia głosował przeciwko, jednak
świadczy to o podziale lub/i grze politycznych sił.
Trybunał orzekł nie
tylko, że KRS powołano zgodnie z konstytucją (uzasadnienie: bo z literalnego
brzmienia przepisu konstytucji nie wynika, kto ma wybierać sędziów do KRS), ale
też uznał za niekonstytucyjny przepis dający sędziom kandydującym do Sądu
Najwyższego prawo do odwołania się od przegranej w konkursie prowadzonym przez
KRS do Naczelnego Sądu Administracyjnego (argument: NSA jest właściwy tylko do
spraw „administracji publicznej”, a KRS nie jest organem administracji publicznej
- TK nie ustalił jednak, czym w takim razie jest KRS). Wywiązał się z zadania
wyprodukowania wyroku, który pozwoli PiS żądać umorzenia sprawy przed TSUE,
bowiem pytania prejudycjalne SN oparte są na przepisie, który właśnie
wyeliminował z prawa Trybunał Konstytucyjny.
PiS używa w stosunku do TSUE tych samych
chwytów, których używał do walki z Trybunałem Konstytucyjnym, Sądem Najwyższym
czy w stosunku do niepokornych sędziów: hucpa, kuglowanie prawem, propaganda,
spektakl. Na koniec będzie jeszcze powołanie się na suwerenność i powstawanie
z kolan. Tyle że do TSUE władza PiS nie sięga. To on zdecyduje, czy sądzić
sprawę, a PiS nie może zmienić przepisów tak, by odebrać mu prawo orzekania.
Może się tylko publicznie kompromitować, co z zaangażowaniem czyni.
Ewa siedlecka
Związek z partią czy z historią
Kto ma prawo do
dziedzictwa wielkiej Solidarności? I gdzie dziś znajdziemy idee, o które
walczono w latach 80.?
Akcja protestacyjna nauczycielskiej S
przeciwko polityce rządu PiS w oświacie - a konkretnie: przeciwko odmowie
podwyżek pensji nauczycieli - jest niezmiernie rzadkim przypadkiem otwartego
konfliktu pomiędzy NSZZ Solidarność i obecną władzą. Na ogół związek, któremu
przewodzi Piotr Duda, idzie ręka w rękę z partią Jarosława Kaczyńskiego i
rządem Zjednoczonej Prawicy. Jestem przekonany, że kierownictwo Solidarności
takie właśnie relacje uważa za optymalne i czerpie z nich duże korzyści.
Chętnie także uniknęłoby aktualnego konfliktu. W obliczu wzburzenia środowiska
nauczycielskiego, które czuje się lekceważone przez rządzących, i wobec
determinacji ZNP, który nie waha się sięgnąć po broń strajkową, oznaczałoby to
jednak zupełną marginalizację Solidarności w środowisku nauczycielskim, a
przecież i tak związek Piotra Dudy ma w nim nieporównanie mniejsze wpływy niż
ZNP.
NSZZ Solidarność
zawsze miała bliskie relacje z Prawem i Sprawiedliwością. W 2015 r. weszły one
w nową fazę. Andrzej Duda w wyborach prezydenckich uzyskał formalne poparcie
związku. W wyborach parlamentarnych związek także przyczynił się do zwycięstwa
PiS. Jest pewną przesadą nazywanie obecnej Solidarności przybudówką rządzącej
partii, gdyż zachowuje ona autonomię i w drugorzędnych kwestiach różni się czasem
z rządem, ale w sprawach o podstawowym znaczeniu panuje harmonia i zgodność
interesów. Obecną Solidarność śmiało można więc uznać za część obozu „dobrej
zmiany”. Związek jest potrzebny partii i partia, zwłaszcza kiedy sprawuje
władzę w państwie, jest potrzebna związkowi. Obniżenie wieku emerytalnego,
wbrew realiom demograficznym i długofalowemu bezpieczeństwu polskiego systemu
emerytalnego, zakaz handlu w niedzielę i faktyczne zaniechanie reformy
górnictwa to wkład NSZZ Solidarność w program Prawa i Sprawiedliwości oraz
rządu. Jestem przekonany, że w dłuższej perspektywie będzie on miał negatywne
skutki dla państwa i obywateli.
Liderzy obecnej S z dumą powołują się na
wielkie dziedzictwo Solidarności. Nierzadko też przedstawiają związek jako
wyłącznego depozytariusza tego dziedzictwa. Te pretensje są w oczywisty sposób
nieuzasadnione. Solidarność, która zrodziła się w trakcie wielkich sierpniowych
strajków w 1980 r. i w okresie swych największych wpływów w społeczeństwie
zrzeszała 10 mln Polaków, była fenomenem niespotykanym nie tylko w historii
naszego kraju, ale także tej części świata, która w wyniku drugiej wojny
światowej znalazła się pod dominacją Związku Radzieckiego. Ten masowy ruch
społeczny przybrał formę związku zawodowego i wymiar związkowy był w nim bardzo
ważny, jednak wyrażał również niepodległościowe, demokratyczne i obywatelskie
aspiracje wielkiej części polskiego narodu.
To przede wszystkim z tego powodu został uznany na Kremlu i
przez przywódców PRL za śmiertelne zagrożenie. To dlatego podjęto decyzję
zniszczenia Solidarności i wprowadzono stan wojenny.
Wielka Solidarność
była wielonurtowa, zróżnicowana ideowo i politycznie. Było oczywiste, że po
osiągnięciu najważniejszych narodowych celów nierealne będzie utrzymanie jej
jedności - chociaż z pewnością jej podział mógł dokonać się w lepszym stylu.
Podtrzymywanie tezy, że obecny związek Solidarność to nic innego jak prosta
kontynuacja wielkiej Solidarności z lat 1980-81, ma tyle wspólnego z prawdą, co twierdzenie, iż niewiele ponad pół
miliona (taka jest liczebność obecnej NSZZ Solidarność) to tyle samo, co 10 mln
(przybliżona liczba członków S w pierwszej połowie 1981 r).
Czy to znaczy, że NSZZ Solidarność Piotra
Dudy nie ma nic wspólnego z wielką Solidarnością z początku lat 80.? To także
nie byłaby prawda. Od czasu powtórnego zarejestrowania NSZZ Solidarność - 17
kwietnia 1989 r., w wyniku ustaleń Okrągłego Stołu - zachowana pozostaje organizacyjna ciągłość
związku. Kolejne jego władze były wybierane zgodnie ze statutem. W historycznej
Solidarności byli także ludzie, którzy czuliby się dobrze w obecnym związku. Są
i tacy, którzy pozostali w niej od początku do dziś, chociaż należą już do zdecydowanie
najstarszej generacji związku.
Uważam, że do
dziedzictwa historycznej Solidarności ze względu na jej uniwersalność i rangę
mają prawo odwoływać się nie tylko ludzie, którzy w niej byli, i ugrupowania,
jakie z niej wyrosły. Mają je również ludzie, którzy w latach 80. znajdowali
się po drugiej stronie barykady, lecz szczerze zaakceptowali zdobycze
wywalczone przez Solidarność i przyczynili się do ich utrwalenia. Prawo do
czerpania z tego dziedzictwa mają w oczywisty sposób kolejne pokolenia, dla których
przełom z tamtych lat jest historią. NSZZ Solidarność nie ma podstaw, aby
uważać, że ma monopol w powoływaniu się na to dziedzictwo.
Podzielam też
pogląd, wielokrotnie wyrażany przez Lecha Wałęsę, że lepiej by się stało, gdyby
sztandar Solidarności został odłożony po zwycięstwie i nie był używany w
walkach o zupełnie już inne cele. Idea Wałęsy była słuszna, jednak chyba nie do
zrealizowania. Zresztą Wałęsa mówił o tym pomyśle po latach, ale nie wahał się
posługiwać sztandarem Solidarności w walce o prezydenturę w 1990 r., która
podzieliła obóz solidarnościowy.
Mamy jednak prawo, aby pytać o to, w jakiej
instytucji obecnej Polski i w jakim środowisku idee historycznej Solidarności
są szczególnie obecne? Dla mnie odpowiedź jest oczywista.
To w samorządzie terytorialnym najczęściej można spotkać
ludzi wiernych idei samorządnej Rzeczpospolitej. Często są to ludzie, którzy
wywalczyli sobie niezależność od partyjnych i związkowych kacyków, ludzie
traktujący politykę jako służbę. Takim człowiekiem był Paweł Adamowicz,
prezydent Gdańska. Jego śmierć wstrząsnęła Polską, ale szczególnie środowiskiem
samorządowym, pobudzając je do wzięcia odpowiedzialności za stan spraw
publicznych w naszym kraju i za jakość polskiej polityki. Mam nadzieję, że od
tego środowiska wyjdzie istotny impuls do odnowy naszego życia publicznego.
Czekam na 4 czerwca.
Aleksander Hall
Kim oni są?
Zastanawiałem się głęboko nad tym, skąd się
biorą współcześni politycy. Można to oczywiście zaobserwować na tragicznie
przerwanej karierze pana Bartłomieja M., który przeszedł drogę usłaną różami.
Wspinał się po szczeblu asystenckim, potem był dyrektorem gabinetu politycznego,
powiernikiem gabinetowych tajemnic, dublował ministra w ważnych wydarzeniach,
wyparł z budynku kontrwywiad NATO i przeszedł do spółek skarbu państwa. Kiedy
uzyskał niekontrolowaną samodzielność, zgubiła go chęć zysku, co spowodowało,
że wcześnie rano pojechał do aresztu.
Opisując tę drogę,
nie chcę powiedzieć, że każda droga polityka na szczyt jest podobna Mówi się
również, że do polityki idą ludzie, którym w różnych zawodach się nie
powiodło. Mają przeświadczenie, że w polityce najłatwiej jest zrobić karierę, a
być może w odpowiednim układzie zarobić pieniądze.
Obejrzałem oscarowy
film „Vice”, który opisuje karierę wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych pana
Cheneya. Nie mam bliskich porównań, jeśli chodzi o polskie kariery, dlatego
właśnie na przykładzie pana Cheneya, od którego w momencie kiedy był prawą ręką
prezydenta George’a W. Busha, zależało życie wielu ludzi, uświadomiłem sobie,
jak jest to ważne, komu my, wyborcy, powierzamy władzę. Zazwyczaj głosujemy
mechanicznie na tych, których lubimy. Niespecjalnie interesujemy się, kim
właściwie są, jaką mieli przeszłość, jak w tej przeszłości się zachowywali,
jaka była ich droga do decyzji, że chcą służyć społeczeństwu.
Na przykładzie
obecnej władzy wiemy, że poseł czy nawet prezydent legitymujący się tytułem
doktora praw wcale nie musi być prawnym ekspertem, a za jego decyzje wstydzą
się ci, którzy przyznawali mu naukowy tytuł. Praktycznie głosujemy w ciemno,
dlatego apeluję przed wyborami. Przyglądajmy się baczniej, kto jest kim i
skąd się wziął. Czy to, że daje nam 500 zł czy też dodatkową emeryturę,
świadczy o jego mądrości. Być może jest tylko cwaniakiem, który chce zdobyć
albo utrzymać władzę. A te 500 złotych nasze dzieci będą oddawały z nawiązką.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Zawsze będziemy mieć Sieradz
Taka mała świecka tradycja: na moje
październikowe urodziny najlepsza z żon kupuje bilety lotnicze do jakiegoś w
miarę południowego miasta na trzydniowy wyskok realizowany w okolicach jej
urodzin pod koniec marca Aniołeczki zostają z dziadkami (dziękujemy!
dziękujemy!), a rodzice wypuszczają się na szaleństwa.
Przynajmniej takie
są plany. Wiele sobie obiecywaliśmy dwa lata temu po nocnym życiu Tel Awiwu,
jednego z najbardziej rozrywkowych miast świata. Postanowiliśmy się zabawić
przy Wielkiej Synagodze - epicentrum nocnych hulanek. Swoją drogą to ciekawy
aspekt polsko-żydowskiego splotu losów i charakterów. W Warszawie sercem zabawy
jest plac przy kościele Zbawiciela, u nich - przestrzeń wokół Wielkiej
Synagogi. Przypadek?
Bardzo byliśmy podekscytowani tym, jak rozpalimy noc, kiedy po
dziewiątej zasiedliśmy u bułgarskiego Żyda, zamawiając koszerną rakiję i
patrząc, jak powoli zaczynają schodzić się ludzie. I w tym momencie dały o
sobie znać długie kilometry, które przemierzyliśmy w słońcu po Tel Awiwie i
Jaffie, a zapewne także PESEL, mówiąc krótko - trafiła nas kompletna zwała.
Kiedy pierwsi ludzie zaczęli się gibać w barach, my z poczuciem pewnej porażki
i nostalgii oddaliliśmy się na lulu. Party animals, nie ma co.
Rok temu polecieliśmy do Bergamo, zazwyczaj traktowanego
jako dodatek do lotniska, z którego rusza się na narciarskie stoki.
Zauroczyliśmy się miastem, a drugiego dnia odwiedziliśmy George’a Clooneya nad
jeziorem Como. Zapewne Was zdziwię, ale George zachował się nieelegancko,
bowiem na nas nie czekał. Brama była zatrzaśnięta na cztery spusty, więc
popatrzyliśmy sobie na nabrzeże jego posiadłości z sąsiedniej zatoczki. Znaczy ja
patrzyłem, bo małżonka się wstydziła i uciekła.
A teraz snujemy się
bez celu, tak jak lubimy najbardziej, po Lizbonie. W jakiejś knajpce, z której
rozpościerał się obłędny widok na lizbońskie wzgórza i zmierzający dostojnie
do oceanu Tag, popijaliśmy rześkie vinho verde, cieszyliśmy się pięknem chwili,
kiedy Ania zauważyła: „To bardzo łatwe zachwycić się Lizboną, sztuka...”. Tu
urwała, a ja dokończyłem: „...zachwycić się Sieradzem”. Stuknęliśmy się
kieliszkami, rozumieliśmy się bez słów.
To był nasz
pierwszy wyjazd bez pierworodnego, dzisiaj siedmioletniego Gucia. Już kiedy
miał ledwie miesiąc, zabieraliśmy go na spotkania autorskie do bibliotek,
prosząc panie bibliotekarki, by przez te półtorej godziny, kiedy będziemy
opowiadać o Gruzji, pokrążyły z wózkiem dookoła budynku. Rodzice Ani mieszkali
jeszcze wówczas na Śląsku, moi nie żyli, więc byliśmy zdani na siebie. Gucio
od maleńkości był w trasie niczym prawdziwy rockandrollowiec. Aż któregoś
dnia teściowie zapowiedzieli się z wizytą w Warszawie, akurat wtedy, kiedy
mieliśmy jechać na spotkanie autorskie do biblioteki w Sieradzu. Zaproponowali,
żebyśmy im zostawili Gucia i chociaż raz się porządnie wyspali. W Sieradzu.
Skwapliwie
skorzystaliśmy z propozycji. Atmosfera na spotkaniu była świetna, sala pełna
ludzi spragnionych opowieści, a przed nami kolacja w poleconej restauracji i
spokojna - wreszcie! - noc. W knajpce licho mnie podkusiło, by zamówić lufę
Jacka Danielsa. Na twarz kelnera zakradła się panika i Ania od razu sugerowała
mniej wyrafinowane życzenie, aleja twardo pozostałem przy swoim, no bo co,
kurczę blade, było w karcie! Kwadrans później, kiedy małżonka od dawna cieszyła
się swoim piwem, było już raczej jasne, że kelner pobiegł do nocnego albo pojechał
na stację benzynową. Chciałem zmienić zamówienie u kolegi naszego kelnera, ale
uspokajał, że już, już. I tak płynął sielsko czas, a ja siedziałem o suchym
pysku.
Ania miała ubaw,
który trochę jej minął, kiedy zorientowała się, że w hotelu Sportowym, gdzie
śpimy, ściany są chyba z dykty, mamy pokój na parterze, a po sąsiedzku ze wszystkich
stron, w tym pod oknem, pełno jest młodzieży sportowej nastoletniej. Młodzież
radowała się zapewne po zgrupowaniu albo wyjazdowych zawodach, kipiała
hormonami, zaś jej libido, gdyby oceniać na podstawie dialogów, śmiechów i
wrzasków, fruwało w stratosferze. Nie chcieliśmy wyjść na męczących dziadów,
więc nakrywaliśmy głowy poduszkami, licząc godziny do świtu i tęskniąc za
nieprzespanymi nocami z Gutkiem.
W tej chwili mamy
Lizbonę przed oczami i pod powiekami, sycimy się jej pięknem i już marzymy o
powrocie. Ale z czasem być może wspomnienia przyblakną, uroki miasta na
wzgórzach nieco się z relatywizują zestawione z innymi fascynującymi
metropoliami Europy Może tak, może nie. Ale zawsze będziemy mieć Sieradz.
Marcin Meller
Piątek
Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaczyna pisać
felietonu w takim momencie: przed chwilą Piątek strzelił gola. Zdążyłem
napisać na Twitterze „Piątek morderca” i natychmiast włączyłem edytor, który mi
służy do pisania felietonów. By nie zapomnieć, zanotowałem: „Nie było wrzasku
na mojej wsi, ale w moim sercu coś pisnęło z radości”. I potem, aby nie
zapomnieć skojarzeń z owej chwili, zapisałem kilka słów: Cream, Cruyff,
Beatles, Jimi Hendrix, Ronaldinho, Schetyna. No i jeszcze Overath i Breitner
oraz Pele i Jair.
Mecze piłkarskie
można oglądać na różne sposoby. Andrzej Strejlau traktuje je jak bitwy z
udziałem wojsk: osłania skrzydła, otacza wroga, stosuje pressing, wypuszcza
kontratak, wrzuca na pole karne przeciwnika broń dalekiego zasięgu. Podobnie
dowodził wojskami Władysław Jagiełło pod Grunwaldem w scenie filmu „Krzyżacy”:
„Zatrzymać ciężkie hufce! Stać! Żołnierze Witolda na wroga! Chorągiew kaliska-sieradzka,
przez prawe skrzydło!”. Co ciekawe: tak samo analizował partie szachowe Tigran
Petrosjan, radziecki arcymistrz, wynalazca teorii szachów negatywnych, wzorca
dla włoskiego systemu obrony piłkarskiej catenaccio.
Komentatorzy
telewizyjni zajmują się głównie odgadywaniem systemu: czy drużyna gra 1-4-2-4,
czy może 1-3-2-4-1, możliwości jest wiele. Wystarczy, że piłkarz z przodu
przesunie się do tyłu i system zmienia nazwę. Zgadywanie, na którym skrzydle
powinien grać X czy Y, to podstawa tych dywagacji.
Kibice myślą
krócej: ich interesuje doraźna sytuacja, czyli akcja, która się dzieje na
boisku. Strzeli - nie strzeli. Ktoś dorwał piłkę, inny wybiega mu z lewej i
nagle jęk zawodu, bo ten pierwszy mu nie podał, zagrał w inną stronę, a
przecież na pewno byłaby bramka, gdyby podał.
Ja oglądam inaczej.
Mam ulubionego piłkarza i wcale to nie musi być najsławniejszy zawodnik
drużyny. Szukam w jej składzie zadziora, kogoś niekonwencjonalnego, czasem
piłkarza z jakimś odjechanym wyglądem (potargany Krychowiak gra lepiej niż
przylizany), jak kiedyś George Best czy Ruud Gullit, albo jak w koszykówce
Dennis Rodman z tęczowymi włosami. Taki mi gwarantuje niebanalne chwile na
boisku. Zezuje; więc, co ten mój koleś wywinie, bo wiem, że knuje, szuka guza,
znajdzie się tam, gdzie nikt by nie pomyślał, a że wyobraźnię ma nietuzinkową,
to w którymś momencie zrobi coś, co wszystkich zaskoczy. Takie coś mi mignęło
przez ekran, gdy na boisko wbiegał Krzysztof Piątek, niezły zawadiaka.
Pod wieloma względami
drużyna piłkarska niewiele się różni od zespołu rockowego. Jest w niej lider,
jest obrona (w muzyce to bas i bębny), są piękni wokaliści, którzy kuszą
widownię i zdobywają aplauz, oraz są ci niesamowici ludzie, krążący niczym
wolne elektrony w przestrzeni, gotowi jednym dźwiękiem czy kopnięciem piłki
odmienić losy wydarzenia. Taki był Andrzej Szarmach. I taki jest Piątek (choć
jeszcze nie tak wielki). Jedyny problem tkwi w tym, że jeśli ktoś Piątka nie
zauważy, nie poda mu piłki, nie odgadnie wlot, co ten nieprzewidywalny Piątek
zrobi za sekundę - będzie to puste granie bez efektu.
Przy takiej
szybkości decyzji Piątek potrzebuje mistrzowskiego wsparcia. Sam może go
udzielić i jeśli ktoś odgadnie jego zamiar - znajdzie się tam, gdzie podana
przez Piątka piłka wyląduje. Otóż, choć tytuł mojego felka brzmi „Piątek”, jego
bohaterem jest wielki Robert Lewandowski. Absolutny fenomen, mistrz, jeden z
najlepszych piłkarzy świata, który po tupeciarskim wbiegnięciu Piątka na
murawę (musnął go wzrokiem) nie żachnął się, lecz podjął decyzję niesłychaną:
przestanę sam błyszczeć, przestanę czatować na swoje gole, cofnę się, będę
włóczył za sobą po boisku cały tabun żołnierzy wroga, a wszystko w jednym celu:
by w pewnym momencie zagrać piłkę w miejsce, o którym nie pomyślałby żaden
piłkarz naszej drużyny - z wyjątkiem Piątka. I by Piątek mógł zaszaleć
niepilnowany.
Tak grali przed
laty Cruyff z Neeskensem w reprezentacji Holandii, i Pele z Jairem w
reprezentacji Brazylii. Tak grał genialny Ronaldinho z młodziutkim Messim w
wielkiej Barcelonie - niespodziewane podania piłki w miejsca, w których Messi
znajdował się nie wiadomo jakim sposobem. I to robili Lewandowski z Piątkiem.
Tak grali Jack
Bruce i Eric Clapton w zespole Cream i tak grali Jimi Hendrix i Noel Redding w Experience
oraz Robert Plant i Jimmy Page w Led Zeppelin. Polska reprezentacja może być wielka,
jeśli wszczepi w siebie to niecodzienne zjawisko jako regułę. Wtedy wszystko
stanie się możliwe.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz