sobota, 30 marca 2019

Nie lękajcie się,Pisonomia,Zaćma,Poprawki krawieckie,Hucpa trybunalska,Związek z partią czy z historią,Kim oni są?,Zawsze będziemy mieć Sieradz i Piątek



Nie lękajcie się

Wybory europejskie pokażą, ilu Polaków kupuje narrację PiS o seksualizacji i masturbacji, czy co tam jeszcze państwu z PiS chodzi po głowie, jako o głównym problemie Polski i Europy. Nie bałbym się jed­nak tej konfrontacji. Przeciwnie, doradzałbym skorzystanie z okazji.
   PiS dało Koalicji Europejskiej wielki prezent. Grze­chem byłoby go nie przyjąć. Jest ta koalicja naprawdę im­ponującym osiągnięciem politycznym, ale tej układance partii i nazwisk wciąż brakuje duszy. I oto władza postano­wiła dojechać do wyborczej mety na plecach gejów. Nie by­łaby Koalicja Europejska autentyczna, zamieniając flagę biało-czerwoną na flagę tęczową, ale powinna tę pierwszą wznieść wysoko także w imię praw gejów. Bo wcale nie jest to kwestia spoza logiki i materii europejskiej. Przeciwnie. Dotyka istoty wyboru, którego mamy dokonać. Skoro lider PiS uważa, że może wygrać wybory europejskie, uderzając w prawa mniejszości, to właśnie tym daje dowód, w jak głę­bokiej pogardzie ma europejskie wartości. To jest właśnie element realnego polexitu - na potrzeby kampanii owija­my się unijną flagą, ale zamiast do Brukseli maszerujemy do Moskwy, bo taki stosunek do gejów jak Kaczyński ma właś­nie Putin. I tak samo mobilizuje masy przeciw „zepsuciu”, które niesie Zachód.
   Kaczyński ma jednak pewien problem. Polska to nie Ro­sja. Na antysemityzmie, rasizmie czy homofobii można uzbierać sporo głosów, ale niekoniecznie można tymi karta­mi wygrywać wybory. W każdym razie, jeśli polityczny opo­nent nie wystraszy się i nie ucieknie, ale podniesie rękawicę, wyjdzie na ring i ruszy do walki.
   W sprawie gejów nie idzie bowiem tylko o gejów. Tu cho­dzi o to samo, o co w sprawie konstytucji i sądów, mediów publicznych i praw obywatelskich - o to, czy kraj jest euro­pejski, tolerancyjny i po porostu normalny, czy też władzę w nim sprawuje polityczna bandyterka, bazująca na szczu­ciu, pogardzie i nienawiści.
   Mam wrażenie, że po 2015 roku zapanował w Polsce swe­go rodzaju fatalizm - przekonanie, że elektorat jest głupi, że można go z łatwością kupić albo oszukać, wcisnąć każdą bzdu­rę i każdą demagogię. Otóż gorąco namawiałbym ludzi opozy­cji, by temu nie ulegali i po prostu uwierzyli w naród. Rozum przegrywa, gdy godzimy się na półprawdy i małe kłamstew­ka. Ale może wygrać, gdy odwołamy się do niego i do ludzkich serc, nie do strachu i kompleksów, ale do ambicji i aspiracji. Ludzie chcą być lepsi i chcą myśleć o sobie dobrze. Czyż nie na tym polega fenomen Owsiaka? Dlatego swoisty duch owsiakizmu powinien przyświecać demokratycznej opozycji. Kam­panię powinna ona prowadzić nie na przydechu, w jakimś przykurczu czy przestrachu, że PiS zaraz na kogoś poszczuje i znowu będziemy w defensywie, ale w głębokim poczuciu, że ma po swojej stronie racje i polityczne, i moralne.
   Wszyscy zastanawiają się, czy opozycja wygra te wybory i co powinna robić, by je wygrać. A ja wolę zapytać: w imię czego, w imię jakich wartości, w imię jakiej Europy i jakiej Polski ma ona te wybory wygrać? Otóż zwycięstwo opozy­cji nie ma wielkiego sensu, jeśli ceną za nie miałby być ja­kikolwiek kompromis w kwestiach fundamentalnych. Bo wybór jest właśnie fundamentalny i dokładnie tak powinien być opisany - Wschód czy Zachód, Europa czy Azja, prawa człowieka czy szczucie przeciw mniejszościom, mądra szko­ła czy szkolenia z kołtunerii, tolerancja czy resentymenty, duma z Polski czy tępy nacjonalizm, polityczne centrum czy zaścianek kontynentu, przyszłość czy przeszłość. Tak, zga­dza się, tu nie ma jakiegoś oryginalnego konceptu. To zupeł­ne podstawy. I właśnie o to chodzi. To podstawy!
   Niezależnie od niezaprzeczalnego sukcesu, jakim jest stworzenie Koalicji Europejskiej, od kilkunastu miesięcy realna batalia o kontrolę narracji toczy się nie między wsa­dzą a opozycją, lecz między władzą a wolnymi mediami. To media spychały PiS do defensywy - nagrania Morawieckiego z Sowy i Przyjaciół, KNF, Srebrna. Jednak wyborów media nie wygrają. Mogą je wygrać tylko politycy. I to oni, dokładnie teraz, muszą narzucić narrację. Chcecie, żeby Pol­ska rozmawiała o gejach? OK. porozmawiajmy o gejach, ale koniecznie w szerszym kontekście tego, jakiej Polski tak na­prawdę chcemy. Bo eurowybory warto wygrać nie po to, by mieć w europarlamencie o jednego czy dwóch deputowa­nych więcej niż PiS, ale by był to wstęp do całkowitej reorien­tacji polskiej polityki zagranicznej i fundamentalnej zmiany w polityce wewnętrznej. I nie ma się co bać Polaków. Skoro mamy, a mamy referendum, to należy im przedstawić swoje argumenty, przekonać do swych racji i zwyciężyć. Powinno to być tym łatwiejsze, że w tej grze opozycja ma wszystkie ar­gumenty i prawdziwe atuty, a PiS ma tylko blotki.
Tomasz Lis

Pisonomia

Rząd miał i ma kłopot, jak wytłumaczyć ludziom, że nie można dać kilku miliardów złotych na podwyżki płac dla nauczycieli, a jednocześnie są pieniądze, nawet 40 mld zł, na sfinansowanie tzw. piątki Kaczyńskie­go. Być może, dla uniknięcia strajku szkolnego, władza nawet by teraz nauczycielom ustąpiła, gdyby nie groźba ustawienia się w kolejce po podwyżki następnych grup zawodowych, Żeby jakoś wyplątać się ze sprzeczności „są pieniądze-nie ma pieniędzy”, premier w końcu postanowił odejść od dotychczasowej opowieści o „cudzie gospodarczym PiS”. Oświadczył, że wskutek realizacji wyborczych obietnic już w przyszłym roku deficyt budżetowy musi wzrosnąć nawet do 3 proc, PKB. „Z sercem na dłoni, daliśmy wszystko, co na ten moment jest możliwe” - mówił premier. Na­stępnie inni politycy PiS pospieszyli z medialnymi komentarzami, że jeśli chodzi o planowane wydatki, to poza „piątką” nie ma już na co liczyć. Ten lekki powiew szczerości, publiczne przyznanie, że na spełnienie wyborczych obietnic trzeba będzie pożyczać pieniądze, mogła wywołać minister finansów Teresa Czerwińska, rzucając (podobno) papierami. Jeśli, jednakowoż, nie poda się do dymisji, będzie musiała zmontować i firmować karkołomny budżet na 2020 r., który - pechowo dla niej i dla rządu - trzeba przedstawić we wrześniu, tuż przed wyborami.

Liczna grupa znanych ekonomistów, kolegów po fach prof. Czerwińskiej, przygotowała list otwarty, w którym przestrzega rząd, aby nie szedł drogą „poważnej destabilizacji finansów publicznych”. Opowieści premiera Morawieckiego o tym, że obie­cane 40 mld zł zostanie sfinansowane głównie z dalszego uszczel­nienia poboru podatków, zostały potraktowane jako niepoważne. Główny ekonomista Credit Agricole Jakub Borowski oblicza, że po­tencjalne dochody z usprawnienia poboru VAT nie są już takie, jak były, i ograniczają się do ok. 7 mld zł firnie, jako nierzetelne, ocenia się deklaracje premiera, że dzięki pobudzeniu koniunktury owe wydatki odegrają rolę impetu rozwojowego, i w znacznej mierze wrócą do budżetu w postaci dochodów podatkowych. Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku, szacuje („Rz”), że budżet może „odzyskać” między 9 a 12 proc. pieniędzy wydanych na nową „piątkę” (4-5 mld). Ani premier, ani prezes nie wymyślili, choć tak to przedstawia telewizyjna propaganda, żadnego ekonomicznego perpetuum mobile. Przeciwnie. Wzrost konsumpcji, napędzany pro­stymi transferami socjalnymi, jest uważany w ekonomii za zwykły dopalacz: pobudza, może przynieść krótkotrwałą euforię, ale go­spodarczy organizm zatruwa, usypia. Trwałe podstawy wzrostu, po­wtarzają ekonomiści, dają dopiero inwestycje, te zaś w państwie PiS nie rosną. Prof. Jan Czekaj z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krako­wie zwrócił uwagę, że udział inwestycji w PKB spadł z nieco ponad 20 proc. w 2015 r. do 18 proc. (premier obiecywał 25 proc). Wydatki na „piątkę” jeszcze bardziej możliwości inwestycyjne ograniczą.
I plan Morawieckiego na zawsze pozostanie w kolorowych slajdach.

Dość dramatyczne wyliczenia przedstawił (w „DGP”) były wicemi­nister finansów i były dyrektor w Międzynarodowym Funduszu Walutowym Ludwik Kotecki. Jego zdaniem nie ma możliwości sfi­nansowania „nowej piątki” bez naruszenia tzw. stabilizującej reguły wydatkowej. SRW, wprowadzona do polskiego prawa w 2013 r., jest uważana, nie tylko w świecie finansów, za „jedno z największych osiągnięć polskiej transformacji”. Nakłada ona bowiem na rządy ustawowe wędzidło: nakazuje dostosować wzrost wydatków sek­tora finansów publicznych do wzrostu PKB. Ponieważ nasze PKB ostatnio bardzo szybko rośnie, w 2020 r. moglibyśmy, zauważa Kotecki, zwiększyć wydatki aż o 44 mld zł; wystarczyłoby na speł­nienie obietnic, ale niestety rząd jednocześnie zaplanował obniżkę wpływów (sam zerowy PIT dla młodych to koszt 13 mld) oraz wzrost sztywnych wydatków budżetu (na służbę zdrowia, obronę, naukę) o prawie 26 mld zł. Zatem, łącznie z „piątką”, PiS przekracza limit SRW o co najmniej 58 mld zł w 2020 r. - pisze Kotecki. Powinno to spowo­dować ograniczenie w budżecie pozostałych wydatków: na budowę dróg, na oświatę, kulturę, transport, także wstrzymanie wszelkich podwyżek wynagrodzeń, w tym dla nauczycieli, urzędników, pra­cowników sądów. Ze względów wyborczych jest to raczej niemożli­we, więc PiS musi w końcu złamać prawo lub je odwołać, publicznie, na oczach pożyczkodawców, przyznając się do uprawiania hazardu.
   Prawdopodobne jest także już w 2020 r. naruszenie innego prawnego ogranicznika, tym razem obowiązującej kraje Unii Europejskiej reguły nadmiernego deficytu. W przypadku pogorszenia koniunktury gospodarczej prawdopodobne jest - wbrew nadziejom premier przekroczenie przez Polskę czerwonej linii 3 proc. PKB. Skutek: ograniczenie suwerenności budżetowej państwa; Ul wieczność automatycznego ograniczania wydatków w następnych latach.

Eksperci są nad wyraz zgodni: PiS jedzie po bandzie. Słabnie koniunktura, gospodarka nie ma już takich rezerw fiskalnych jak w 2015 r. Teraz ktokolwiek wygra wybory, będzie miał pod górę. Zwłaszcza po 2021 r. Trzeba będzie ciąć wydatki budżetowe - albo na którąś z pozycji „piątki” (np. poprzez wprowadzenie kryterium dochodowego w 500 plus), albo w innych miejscach (np. na inwe­stycje czy płace). Zapewne będą musiały wzrosnąć podatki, i nie ma co się łudzić, że wystarczy, politycznie miłe, opodatkowanie naj­bogatszych lub zagranicznego kapitału. Na Węgrzech, gdzie Viktor Orban już wcześniej wypraktykował te same chwyty, VAT wynosi nie 23 proc. jak u nas, ale 27 proc. A wyższy VAT uderzy rzecz jasna w tzw. suwerena... Niestety, mimo wciąż ogłaszanej moralnej klęski tzw. starej ekonomii pieniądze publiczne pochodzą albo z podat­ków, albo z pożyczek. I tyle. Coraz rzadsi dziś liberałowie wciąż jesz­cze powtarzają, że dobrobyt społeczeństw bierze się raczej z pracy, inwestycji, konkurencyjności, innowacji niż z rozsyłania pieniędzy obywatelom. Jeśli jest inaczej, twórca ekonomii politycznej PiS (pisonomii?) dostanie Nobla, a jego podstawowa reguła „pomyślę o tym jutro” przyniesie pomyślność całej ludzkości. To jednak póź­niej: na razie ma wystarczyć do wygrania wyborów. Na miejscu mini­ster Czerwińskiej jednak rozważałbym podanie się do dymisji.
Jerzy Baczyński

Zaćma

Uwielbianego przez arty­stów ministra kultury Pio­tra Glińskiego PiS zamknął w schowku przedwybor­czym. Ponieważ natura nie znosi próżni, jego ideologiczne obowiązki przejął zastępca - Jarosław Sellin. Ruszył do pracy mozolnej, bo przecież te sterty papierów, informacji, zaproszeń na biurku wy­magają odpowiedzi. No i wykrył, że podstawowa komórka społeczna, jaką jest rodzina, dozna za chwilę nikczemne­go potraktowania. Oto Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku organizuje dyskusję, czy jeden partner na całe życie, czy wielu, i czy ma to związek z orientacją seksu­alną. Wprawdzie spotkanie ma się odbyć w niewielkim, 30-osobowym gronie, ale jego data - 2 kwietnia - chy­ba powinna coś mówić każdemu Polakowi. To przecież 14. rocznica śmierci Jana Pawła II, wielkiego propaga­tora troski o rodzinę - skarcił Sellin listownie dyrekto­ra ECS. A potem go dobił przypomnieniem adhortacji apostolskiej papieża Polaka z lat 80. zeszłego stulecia - wykładni katolickiego nauczania na temat rodziny.
   I w taki dzień rozmawiać o seksie? Propagować „skraj­nie radykalną ideologię” LGBT? Przecież to jest niezgodne ze statutem ECS - przypomina Sellin, poirytowany bra­kiem szacunku dla świętego patrona Solidarności Jana Pawła II. Tyle że wizerunek papieża coraz bardziej pla­misty, a 10-milionowej Solidarności Lecha Wałęsy już nie ma nawet w podręcznikach szkolnych. Jest ta pisowska, Piotra „nie usiądziemy do stołu z ZNP” Dudy. I pomnik za­łożyciela tej pierwszej na pl. Piłsudskiego w Warszawie, pod którym niegrzecznym chłopcom policja zabie­ra hulajnogi.
   Wiceminister kultury ubolewa też, że spotkanie w ECS może wymknąć się spod kontroli, zbulwersować i jesz­cze bardziej podzielić naród, który z takim trudem, gry­ząc trawę, skleja Jarosław Kaczyński. Niech się Sellin nie przejmuje, naród się oburza z byle powodu. Na przykład pewnej 86-letniej kobiecie wyznaczono zabieg usunięcia zaćmy na 2028 r. I co? Za­miast być wdzięczna, jest oburzona.
   Obawiam się, że wnikliwe ocenianie, co, kiedy i gdzie można, i które piętro jest czwarte - doczeka się dalszego ciągu. Weźmy jakąś najbliższą ważną rocznicę, ot, choćby 18 czerwca, 70. urodziny (szukaj, szukaj, dobry pies). Tego dnia zabronione będzie wyświetlanie wszystkich filmów Smarzowskiego, a z księgarń już trzy dni wcześniej spe­cjalnym nakazem usunie się na zaplecze wszystkie książki Olgi Tokarczuk. Tam sobie posiedzą do 22 lipca.

Mam jeszcze jeden pomysł - poprzesuwać niektóre święta kościelne. Na próbę 3 maja można urządzić w Polsce Boże Narodzenie. A nuż się uda i przyjmie na sta­łe. Śniegu u nas nie ma ani w maju, ani w grudniu. Uho­norowany chyba się nie obrazi, gdy usłyszy w swoim radiu „Dzisiaj w Toruniu, dzisiaj w Toruniu, wesoła nowina”...
   Kolejną wesołą nowinę zapowiada prezes PiS na 26 maja, wybory do Parlamentu Europejskiego. Co wyście tam dla Polski zdziałali? W gruncie rzeczy nic - szydzi z opozycji.
I pieje z zachwytu, wskazując na Witolda Waszczykowkiego lub Beatę Szydło: Mamy reprezentację z patrio­tyczną motywacją i wysokimi umiejętnościami; ta dru­żyna na pewno zmieni układ sił w PE, a parlamentarzyści z zachodniej Europy wpadną w kompleksy. Zwłaszcza gdy przeczytają o osiągnięciach Krzysztofa Jurgiela, który jako minister rolnictwa rozpoczął demolkę Janowa Podlaskiego i wsparł wycinanie Puszczy Białowieskiej. Lepsza od niego jest tylko Anna Zalewska, która zniszczyła życie milionom uczniów i setkom tysięcy nauczycieli.
   Na szczęście, donosi tygodnik „Sieci”, na wraku tupolewa znaleziono trotyl. Można będzie od nowa zacząć śledztwo.
Stanisław Tym

Poprawki krawieckie

Co to jest polityka histo­ryczna? Jest to manipu­lowanie historią w celach politycznych. Znajomy historyk twierdzi, że coś takiego jak polityka historyczna w ogóle w przyrodzie nie występuje. - Polityka historyczna to oksymoron. Albo historia, albo polityka. Albo uprawia się naukę, albo propagandę - mówi. Całkowicie się z nim zgadzam. Tym niemniej to coś, co potocznie nazywa się polityką histo­ryczną, jest coraz bardziej obecne i natrętne. Panoszy się i rozpycha zwłaszcza od 2015 r., kiedy władzę obję­ła prawica. Dla niej tzw. polityka historyczna to pasmo zachwytów nad samym sobą. Wciąga się w to uczelnie, instytuty, teatry, wydawnictwa, media, muzea, samo­rządy, ministerstwa. Za tym stoi armia ludzi, ich karie­ry, interesy, dorobek, tytuły naukowe, apanaże, a także instytucje, fundacje, kolosalne nakłady, np. w planie jest 30 filmów o problematyce polityczno-wychowaw­czej, część z nich wspieranych finansowo przez władze. (Media podają, że film „Kurier”, który okazał się filmem przeciętnym, kosztował 17 mln i powstał tylko dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury). Polityką historyczną jest wszystko, od zmiany portretów na korytarzu mini­sterstwa po zmiany nazw samolotów i ulic. Już tylko krok dzieli nas od zmiany nazwy miast i miasteczek. Radzę uważać na Katowice.
   Przemysł polityki historycznej pracuje pełną parą, choć nie z taką samą intensywnością we wszystkich krajach, np. w Czechach nie jest to problem. Biedni ci Czesi - nie mają historii. Duża część produkcji idzie na eksport, musimy pokazać światu prawdziwą praw­dę o nas. Nikt tego za nas nie zrobi, bo któż wie o nas więcej niż my? Może to być prawda o wojnie świato­wej, o zbrodniach niemieckich („a nie nazistowskich”), o żołnierzach wyklętych, o Białorusinach, o Rosjanach, Ukraińcach, sąsiadach, o Geremku, Wałęsie, o zamor­dowanych prezydentach - Polski i Gdańska.
   Czymże więc jest to „coś”, co potocznie rozumie się jako politykę historyczną? Wyjaśnię na moim przykła­dzie. Ja zostałem w czasie wojny ocalony, a moi rodzice - zdradzeni. Polityka historyczna wymaga, żebym opo­wiadał o tym pierwszym. Ot, i cała tajemnica.
   Polityka historyczna - polska, izraelska, rosyjska, nie­miecka, każda - jest po prostu szyciem garnituru, w którym jest nam najbardziej do twarzy. Jeśli dana historia źle na nas leży, tu ciśnie, tam się marszczy, to robimy poprawki krawieckie. To doprowadziło do ustawy, która przewidywała karę więzienia za poglądy i przyniosła naszemu krajowi niepowetowane straty (choć premier Morawiecki uważa, że to był „gigantyczny sukces”).
   Czasami trudno udawać ślepego i głuchego. Takie wydarzenia jak zakłócanie obrad konferencji naukowej w Paryżu na temat badań nad Zagładą czy też głosy do­magające się pozbawienia subwencji Centrum Badań nad Zagładą Żydów w Polsce, bo jego badania lub auto­rzy komuś nie odpowiadają, czy wreszcie kiedy trzyma się na muszce muzea - nie pozwalają udawać, że nic się nie dzieje. A dzieje się, oj, dzieje. Prof. Piotr Gontarczyk (IPN)
w przeddzień konferencji w Paryżu poddał w radiu Wnet miażdżącej krytyce książkę Barbary Engelking i Jana Grabowskiego „Dalej jest noc”, do czego oczywiście ma prawo. Oto jego słowa: „Naukowa mistyfikacja, kłamliwe, zmanipulo­wane, niewiarygodne, żenada, nożyczkami pisane, rasizm źródłowy” - to tylko niektóre jego komplementy pod adre­sem tej książki. („Rasizm źródłowy” to według Gontarczyka większe zaufanie do źródeł żydowskich niż innych). Nic dziwnego, że oburzeni słuchacze wnet znaleźli się w Pa­ryżu i pokazali „historykom”, gdzie raki zimują. A wy­wiadowca radia Wnet pytał, jak to możliwe, że te książki ukazały się ze wsparciem Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki. Trzeba sprawdzić, kto personalnie podjął taką decyzję - mówił. Nie wątpię, że wnet sprawdzi.

Dr Karolina Wigura, autorka, którą wysoko cenię, zamieściła niedawno („Dziennik Gazeta Prawna”, 22 lutego) ciekawy artykuł pt. „Licytacja na krzywdy”, w którym stara się rozszyfrować politykę historyczną Polski, Izraela i innych państw. (Było to tuż po wypowie­dzi izraelskiego ministra Katza: „Nie zapomnimy, nie przebaczymy”). Autorka omawia stanowiska obu stron z dystansem, analizuje kryzys, ale go nie rozstrzyga: „Oba kraje starają się o uznanie świata dla wyjątkowości swo­jego doświadczenia historycznego”. Od Zagłady minęło sporo czasu, „polityka pamięci zaczęła ulegać pewnemu przekształceniu, jeśli nie deformacji”. Miało to wpływ na to, jak postrzegano Zagładę Żydów. Społeczeństwa i państwa pozaeuropejskie coraz częściej uważały pamięć o niej „za element imperializmu kulturowego Zachodu. Odmawiano uznania pamięci o Zagładzie za rdzeń tożsa­mości. Zamiast tego w Rwandzie, Kambodży czy Indone­zji przypominano o własnych przypadkach ludobójstwa”. (Czy we wszystkich tych krajach można mówić o ludobój­stwie, to inna sprawa - D.P). „Podobny proces nastąpił także w samej Europie - czytamy dalej. Politycy, wśród nich polscy, zaczęli przypominać o cierpieniach własnych narodów, nie chcąc już słyszeć o tym, że cierpienie kogoś innego (...) jest większe czy ważniejsze”.
   Polityka historyczna - pisze dr Wigura - jest nakiero­wana na spełnienie oczekiwań pewnej części potencjal­nego elektoratu. W ten sposób polityka pamięci doznała szczególnej degeneracji. Z narzędzia dyplomacji stała się narzędziem kampanii wyborczych. „Ponieważ rządy w Warszawie i w Jerozolimie postrzegają politykę histo­ryczną podobnie, klincz jest nieuchronny”. „Zoriento­wanie polityki historycznej na wyjątkowość wspólnoty
na wygranie kampanii wyborczej tworzy mieszankę wybuchową. Oba kraje są z różnych przyczyn osamot­nione i za głównego swojego sojusznika oraz źródło le­gitymizacji swoich roszczeń uznają Stany Zjednoczone. Wszystko to czyni konflikt pomiędzy Polską a Izraelem nieuchronnym” - kończy dr Wigura. Niewesoła to per­spektywa. Uważam, że Holokaust miał miejsce raz i żadna polityka historyczna, poprawki krawieckie ani oczekiwania elektoratu tego nie zmienią.
Daniel Passent

Hucpa trybunalska

Wciągu tygodnia mieliśmy w tej sprawie dwa spektakle urządzone przez polskie władze. Pierwszy w trakcie roz­prawy przed Trybunałem Sprawiedliwości UE w sprawie pytań prejudycjalnych o KRS zadanych przez Sąd Najwyższy. Drugi przed Trybunałem Konstytucyjnym. Przed TSUE przedstawienie urządził przedstawiciel prokuratora generalnego Tomasz Sza­frański. Wyrywał się niepytany, wybiegał z miejsca, nie dał mówić przedstawicielowi rządu. Wreszcie złożył wniosek o wyłączenie ze sprawy przewodniczącego składu i prezesa TSUE Koena Lenaertsa, czym dał dowód, jak w Polsce rozumie się niezawisłość sędziow­ską. Zachowaniem przedstawiciela Zbigniewa Ziobry wyraźnie zdumiony był przedstawiciel rządu Bogusław Majczyna, czemu dał wyraz w wypowiedzi dla dziennikarzy. Zachowanie Szafrańskie­go - byłego sędziego z wyrokami dyscyplinarnymi i kolegi Ziobry z czasów Stowarzyszenia Katon - sprawiało wrażenie, jakby prowo­kował Trybunał do działania, które potem będzie można przedsta­wić opinii publicznej w Polsce jako dowód stronniczości TSUE.
   Bo jeśli TSUE orzeknie, że neo-KRS została powołana - przez władzę polityczną - wbrew unijnemu prawu, to PiS będzie miał problem: uznać wyrok, negując swoją „reformę” sądownictwa, czy odmówić uznania, narażając się na zarzut polexitu?

Drugi spektakl odbył się w poniedziałek przed TK, który sądził legalność powołania KRS. Role były z góry rozdane: pięciooso­bowy skład, który sądził sprawę, miał orzec zgodność z konstytucją powołania KRS. Jednak przydarzyła się niespodzianka: TK nie orzekł jednomyślnie, choć byli w nim tylko sędziowie „dobrej zmiany”.
Nie wiadomo, który sędzia głosował przeciwko, jednak świadczy to o podziale lub/i grze politycznych sił.
   Trybunał orzekł nie tylko, że KRS powołano zgodnie z kon­stytucją (uzasadnienie: bo z literalnego brzmienia przepisu konstytucji nie wynika, kto ma wybierać sędziów do KRS), ale też uznał za niekonstytucyjny przepis dający sędziom kandydującym do Sądu Najwyższego prawo do odwołania się od przegranej w konkursie prowadzonym przez KRS do Naczelnego Sądu Admi­nistracyjnego (argument: NSA jest właściwy tylko do spraw „admi­nistracji publicznej”, a KRS nie jest organem administracji publicz­nej - TK nie ustalił jednak, czym w takim razie jest KRS). Wywiązał się z zadania wyprodukowania wyroku, który pozwoli PiS żądać umorzenia sprawy przed TSUE, bowiem pytania prejudycjalne SN oparte są na przepisie, który właśnie wyeliminował z prawa Trybu­nał Konstytucyjny.

PiS używa w stosunku do TSUE tych samych chwytów, których używał do walki z Trybunałem Konstytucyjnym, Sądem Najwyż­szym czy w stosunku do niepokornych sędziów: hucpa, kuglowanie prawem, propaganda, spektakl. Na koniec będzie jeszcze powoła­nie się na suwerenność i powstawanie z kolan. Tyle że do TSUE wła­dza PiS nie sięga. To on zdecyduje, czy sądzić sprawę, a PiS nie może zmienić przepisów tak, by odebrać mu prawo orzekania. Może się tylko publicznie kompromitować, co z zaangażowaniem czyni.
Ewa siedlecka

Związek z partią czy z historią

Kto ma prawo do dziedzictwa wielkiej Solidarności? I gdzie dziś znajdziemy idee, o które walczono w latach 80.?

Akcja protestacyjna nauczycielskiej S przeciwko polityce rządu PiS w oświacie - a konkretnie: przeciwko odmowie podwyżek pensji nauczycieli - jest niezmiernie rzadkim przypadkiem otwartego konfliktu pomiędzy NSZZ Solidarność i obecną władzą. Na ogół związek, któremu przewodzi Piotr Duda, idzie ręka w rękę z partią Jarosława Kaczyńskiego i rządem Zjednoczonej Prawicy. Jestem przekonany, że kierownictwo Solidarności takie właśnie relacje uważa za optymalne i czerpie z nich duże korzyści. Chętnie także uniknęłoby aktualnego konfliktu. W obliczu wzburzenia środowiska nauczycielskiego, które czuje się lekceważone przez rządzących, i wobec determinacji ZNP, który nie waha się sięgnąć po broń strajkową, oznaczałoby to jednak zupełną marginalizację Solidarności w środowisku nauczycielskim, a przecież i tak związek Piotra Dudy ma w nim nieporównanie mniejsze wpływy niż ZNP.
   NSZZ Solidarność zawsze miała bliskie relacje z Prawem i Sprawiedliwością. W 2015 r. weszły one w nową fazę. Andrzej Duda w wyborach prezydenckich uzyskał formalne poparcie związku. W wyborach parlamentarnych związek także przyczynił się do zwycięstwa PiS. Jest pewną przesadą nazywanie obecnej Solidarności przybudówką rządzącej partii, gdyż zachowuje ona autonomię i w drugorzędnych kwestiach różni się czasem z rządem, ale w sprawach o podstawowym znaczeniu panuje harmonia i zgodność interesów. Obecną Solidarność śmiało można więc uznać za część obozu „dobrej zmiany”. Związek jest potrzebny partii i partia, zwłaszcza kiedy sprawuje władzę w państwie, jest potrzebna związkowi. Obniżenie wieku emerytalnego, wbrew realiom demograficznym i długofalowemu bezpieczeństwu polskiego systemu emerytalnego, zakaz handlu w niedzielę i faktyczne zaniechanie reformy górnictwa to wkład NSZZ Solidarność w program Prawa i Sprawiedliwości oraz rządu. Jestem przekonany, że w dłuższej perspektywie będzie on miał negatywne skutki dla państwa i obywateli.

Liderzy obecnej S z dumą powołują się na wielkie dziedzictwo Solidarności. Nierzadko też przedstawiają związek jako wyłącznego depozytariusza tego dziedzictwa. Te pretensje są w oczywisty sposób nieuzasadnione. Solidarność, która zrodziła się w trakcie wielkich sierpniowych strajków w 1980 r. i w okresie swych największych wpływów w społeczeństwie zrzeszała 10 mln Polaków, była fenomenem niespotykanym nie tylko w historii naszego kraju, ale także tej części świata, która w wyniku drugiej wojny światowej znalazła się pod dominacją Związku Radzieckiego. Ten masowy ruch społeczny przybrał formę związku zawodowego i wymiar związkowy był w nim bardzo ważny, jednak wyrażał również niepodległościowe, demokratyczne i obywatelskie aspiracje wielkiej części polskiego narodu.
To przede wszystkim z tego powodu został uznany na Kremlu i przez przywódców PRL za śmiertelne zagrożenie. To dlatego podjęto decyzję zniszczenia Solidarności i wprowadzono stan wojenny.
   Wielka Solidarność była wielonurtowa, zróżnicowana ideowo i politycznie. Było oczywiste, że po osiągnięciu najważniejszych narodowych celów nierealne będzie utrzymanie jej jedności - chociaż z pewnością jej podział mógł dokonać się w lepszym stylu. Podtrzymywanie tezy, że obecny związek Solidarność to nic innego jak prosta kontynuacja wielkiej Solidarności z lat 1980-81, ma tyle wspólnego z  prawdą, co twierdzenie, iż niewiele ponad pół miliona (taka jest liczebność obecnej NSZZ Solidarność) to tyle samo, co 10 mln (przybliżona liczba członków S w pierwszej połowie 1981 r).

Czy to znaczy, że NSZZ Solidarność Piotra Dudy nie ma nic wspólnego z wielką Solidarnością z początku lat 80.? To także nie byłaby prawda. Od czasu powtórnego zarejestrowania NSZZ Solidarność - 17 kwietnia 1989 r., w wyniku ustaleń Okrągłego Stołu - zachowana pozostaje organizacyjna ciągłość związku. Kolejne jego władze były wybierane zgodnie ze statutem. W historycznej Solidarności byli także ludzie, którzy czuliby się dobrze w obecnym związku. Są i tacy, którzy pozostali w niej od początku do dziś, chociaż należą już do zdecydowanie najstarszej generacji związku.
   Uważam, że do dziedzictwa historycznej Solidarności ze względu na jej uniwersalność i rangę mają prawo odwoływać się nie tylko ludzie, którzy w niej byli, i ugrupowania, jakie z niej wyrosły. Mają je również ludzie, którzy w latach 80. znajdowali się po drugiej stronie barykady, lecz szczerze zaakceptowali zdobycze wywalczone przez Solidarność i przyczynili się do ich utrwalenia. Prawo do czerpania z tego dziedzictwa mają w oczywisty sposób kolejne pokolenia, dla których przełom z tamtych lat jest historią. NSZZ Solidarność nie ma podstaw, aby uważać, że ma monopol w powoływaniu się na to dziedzictwo.
   Podzielam też pogląd, wielokrotnie wyrażany przez Lecha Wałęsę, że lepiej by się stało, gdyby sztandar Solidarności został odłożony po zwycięstwie i nie był używany w walkach o zupełnie już inne cele. Idea Wałęsy była słuszna, jednak chyba nie do zrealizowania. Zresztą Wałęsa mówił o tym pomyśle po latach, ale nie wahał się posługiwać sztandarem Solidarności w walce o prezydenturę w 1990 r., która podzieliła obóz solidarnościowy.

Mamy jednak prawo, aby pytać o to, w jakiej instytucji obecnej Polski i w jakim środowisku idee historycznej Solidarności są szczególnie obecne? Dla mnie odpowiedź jest oczywista.
To w samorządzie terytorialnym najczęściej można spotkać ludzi wiernych idei samorządnej Rzeczpospolitej. Często są to ludzie, którzy wywalczyli sobie niezależność od partyjnych i związkowych kacyków, ludzie traktujący politykę jako służbę. Takim człowiekiem był Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska. Jego śmierć wstrząsnęła Polską, ale szczególnie środowiskiem samorządowym, pobudzając je do wzięcia odpowiedzialności za stan spraw publicznych w naszym kraju i za jakość polskiej polityki. Mam nadzieję, że od tego środowiska wyjdzie istotny impuls do odnowy naszego życia publicznego. Czekam na 4 czerwca.
Aleksander Hall

Kim oni są?

Zastanawiałem się głęboko nad tym, skąd się biorą współcześni politycy. Można to oczywiście zaobserwować na tragicznie przerwanej karierze pana Bartłomieja M., który prze­szedł drogę usłaną różami. Wspinał się po szczeblu asystenckim, potem był dyrektorem gabinetu po­litycznego, powiernikiem gabinetowych tajemnic, dublował ministra w ważnych wydarzeniach, wyparł z budynku kontrwywiad NATO i przeszedł do spółek skarbu państwa. Kiedy uzyskał niekontrolowaną sa­modzielność, zgubiła go chęć zysku, co spowodowa­ło, że wcześnie rano pojechał do aresztu.
   Opisując tę drogę, nie chcę powiedzieć, że każda droga polityka na szczyt jest podobna Mówi się rów­nież, że do polityki idą ludzie, którym w różnych za­wodach się nie powiodło. Mają przeświadczenie, że w polityce najłatwiej jest zrobić karierę, a być może w odpowiednim układzie zarobić pieniądze.
   Obejrzałem oscarowy film „Vice”, który opisuje ka­rierę wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych pana Cheneya. Nie mam bliskich porównań, jeśli chodzi o polskie kariery, dlatego właśnie na przykładzie pana Cheneya, od którego w momencie kiedy był prawą ręką prezydenta George’a W. Busha, zależało życie wielu ludzi, uświadomiłem sobie, jak jest to ważne, komu my, wyborcy, powierzamy władzę. Za­zwyczaj głosujemy mechanicznie na tych, których lu­bimy. Niespecjalnie interesujemy się, kim właściwie są, jaką mieli przeszłość, jak w tej przeszłości się za­chowywali, jaka była ich droga do decyzji, że chcą służyć społeczeństwu.
   Na przykładzie obecnej władzy wiemy, że poseł czy nawet prezydent legitymujący się tytułem dokto­ra praw wcale nie musi być prawnym ekspertem, a za jego decyzje wstydzą się ci, którzy przyznawali mu naukowy tytuł. Praktycznie głosujemy w ciemno, dla­tego apeluję przed wyborami. Przyglądajmy się bacz­niej, kto jest kim i skąd się wziął. Czy to, że daje nam 500 zł czy też dodatkową emeryturę, świadczy o jego mądrości. Być może jest tylko cwaniakiem, który chce zdobyć albo utrzymać władzę. A te 500 złotych nasze dzieci będą oddawały z nawiązką.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Zawsze będziemy mieć Sieradz

Taka mała świecka tradycja: na moje paździer­nikowe urodziny najlepsza z żon kupuje bile­ty lotnicze do jakiegoś w miarę południowego miasta na trzydniowy wyskok realizowany w okolicach jej urodzin pod koniec marca Aniołeczki zostają z dziad­kami (dziękujemy! dziękujemy!), a rodzice wypuszczają się na szaleństwa.
   Przynajmniej takie są plany. Wiele sobie obiecywali­śmy dwa lata temu po nocnym życiu Tel Awiwu, jednego z najbardziej rozrywkowych miast świata. Postanowili­śmy się zabawić przy Wielkiej Synagodze - epicentrum nocnych hulanek. Swoją drogą to ciekawy aspekt polsko-żydowskiego splotu losów i charakterów. W Warszawie sercem zabawy jest plac przy kościele Zbawiciela, u nich - przestrzeń wokół Wielkiej Synagogi. Przypadek?
Bardzo byliśmy podekscytowani tym, jak rozpalimy noc, kiedy po dziewiątej zasiedliśmy u bułgarskiego Żyda, zamawiając koszerną rakiję i patrząc, jak powoli zaczyna­ją schodzić się ludzie. I w tym momencie dały o sobie znać długie kilometry, które przemierzyliśmy w słońcu po Tel Awiwie i Jaffie, a zapewne także PESEL, mówiąc krótko - trafiła nas kompletna zwała. Kiedy pierwsi ludzie zaczęli się gibać w barach, my z poczuciem pewnej porażki i no­stalgii oddaliliśmy się na lulu. Party animals, nie ma co.
Rok temu polecieliśmy do Bergamo, zazwyczaj trakto­wanego jako dodatek do lotniska, z którego rusza się na narciarskie stoki. Zauroczyliśmy się miastem, a drugie­go dnia odwiedziliśmy George’a Clooneya nad jeziorem Como. Zapewne Was zdziwię, ale George zachował się nieelegancko, bowiem na nas nie czekał. Brama była za­trzaśnięta na cztery spusty, więc popatrzyliśmy sobie na nabrzeże jego posiadłości z sąsiedniej zatoczki. Znaczy ja patrzyłem, bo małżonka się wstydziła i uciekła.
   A teraz snujemy się bez celu, tak jak lubimy najbar­dziej, po Lizbonie. W jakiejś knajpce, z której rozpoście­rał się obłędny widok na lizbońskie wzgórza i zmierzający dostojnie do oceanu Tag, popijaliśmy rześkie vinho verde, cieszyliśmy się pięknem chwili, kiedy Ania zauważy­ła: „To bardzo łatwe zachwycić się Lizboną, sztuka...”. Tu urwała, a ja dokończyłem: „...zachwycić się Sieradzem”. Stuknęliśmy się kieliszkami, rozumieliśmy się bez słów.
   To był nasz pierwszy wyjazd bez pierworodnego, dzi­siaj siedmioletniego Gucia. Już kiedy miał ledwie mie­siąc, zabieraliśmy go na spotkania autorskie do bibliotek, prosząc panie bibliotekarki, by przez te półtorej godziny, kiedy będziemy opowiadać o Gruzji, pokrążyły z wózkiem dookoła budynku. Rodzice Ani mieszkali jeszcze wów­czas na Śląsku, moi nie żyli, więc byliśmy zdani na siebie. Gucio od maleńkości był w trasie niczym prawdziwy rockandrollowiec. Aż któregoś dnia teściowie zapowiedzie­li się z wizytą w Warszawie, akurat wtedy, kiedy mieliśmy jechać na spotkanie autorskie do biblioteki w Sieradzu. Zaproponowali, żebyśmy im zostawili Gucia i chociaż raz się porządnie wyspali. W Sieradzu.
   Skwapliwie skorzystaliśmy z propozycji. Atmosfera na spotkaniu była świetna, sala pełna ludzi spragnionych opowieści, a przed nami kolacja w poleconej restauracji i spokojna - wreszcie! - noc. W knajpce licho mnie podkusiło, by zamówić lufę Jacka Danielsa. Na twarz kelnera zakradła się panika i Ania od razu sugerowała mniej wyra­finowane życzenie, aleja twardo pozostałem przy swoim, no bo co, kurczę blade, było w karcie! Kwadrans później, kiedy małżonka od dawna cieszyła się swoim piwem, było już raczej jasne, że kelner pobiegł do nocnego albo poje­chał na stację benzynową. Chciałem zmienić zamówienie u kolegi naszego kelnera, ale uspokajał, że już, już. I tak płynął sielsko czas, a ja siedziałem o suchym pysku.
   Ania miała ubaw, który trochę jej minął, kiedy zorien­towała się, że w hotelu Sportowym, gdzie śpimy, ściany są chyba z dykty, mamy pokój na parterze, a po sąsiedzku ze wszystkich stron, w tym pod oknem, pełno jest młodzie­ży sportowej nastoletniej. Młodzież radowała się zapew­ne po zgrupowaniu albo wyjazdowych zawodach, kipiała hormonami, zaś jej libido, gdyby oceniać na podstawie dialogów, śmiechów i wrzasków, fruwało w stratosferze. Nie chcieliśmy wyjść na męczących dziadów, więc na­krywaliśmy głowy poduszkami, licząc godziny do świtu i tęskniąc za nieprzespanymi nocami z Gutkiem.
   W tej chwili mamy Lizbonę przed oczami i pod powie­kami, sycimy się jej pięknem i już marzymy o powrocie. Ale z czasem być może wspomnienia przyblakną, uroki miasta na wzgórzach nieco się z relatywizują zestawione z innymi fascynującymi metropoliami Europy Może tak, może nie. Ale zawsze będziemy mieć Sieradz.
Marcin Meller

Piątek

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaczyna pi­sać felietonu w takim momencie: przed chwi­lą Piątek strzelił gola. Zdążyłem napisać na Twitterze „Piątek morderca” i natychmiast włączyłem edytor, który mi służy do pisania felietonów. By nie za­pomnieć, zanotowałem: „Nie było wrzasku na mojej wsi, ale w moim sercu coś pisnęło z radości”. I potem, aby nie zapomnieć skojarzeń z owej chwili, zapisałem kilka słów: Cream, Cruyff, Beatles, Jimi Hendrix, Ronaldinho, Schetyna. No i jeszcze Overath i Breitner oraz Pele i Jair.
   Mecze piłkarskie można oglądać na różne sposoby. Andrzej Strejlau traktuje je jak bitwy z udziałem wojsk: osłania skrzydła, otacza wroga, stosuje pressing, wypusz­cza kontratak, wrzuca na pole karne przeciwnika broń dalekiego zasięgu. Podobnie dowodził wojskami Włady­sław Jagiełło pod Grunwaldem w scenie filmu „Krzyża­cy”: „Zatrzymać ciężkie hufce! Stać! Żołnierze Witolda na wroga! Chorągiew kaliska-sieradzka, przez prawe skrzyd­ło!”. Co ciekawe: tak samo analizował partie szachowe Tigran Petrosjan, radziecki arcymistrz, wynalazca teo­rii szachów negatywnych, wzorca dla włoskiego systemu obrony piłkarskiej catenaccio.
   Komentatorzy telewizyjni zajmują się głównie odga­dywaniem systemu: czy drużyna gra 1-4-2-4, czy może 1-3-2-4-1, możliwości jest wiele. Wystarczy, że piłkarz z przodu przesunie się do tyłu i system zmienia nazwę. Zgadywanie, na którym skrzydle powinien grać X czy Y, to podstawa tych dywagacji.
   Kibice myślą krócej: ich interesuje doraźna sytuacja, czyli akcja, która się dzieje na boisku. Strzeli - nie strzeli. Ktoś dorwał piłkę, inny wybiega mu z lewej i nagle jęk za­wodu, bo ten pierwszy mu nie podał, zagrał w inną stronę, a przecież na pewno byłaby bramka, gdyby podał.
   Ja oglądam inaczej. Mam ulubionego piłkarza i wcale to nie musi być najsławniejszy zawodnik drużyny. Szu­kam w jej składzie zadziora, kogoś niekonwencjonal­nego, czasem piłkarza z jakimś odjechanym wyglądem (potargany Krychowiak gra lepiej niż przylizany), jak kie­dyś George Best czy Ruud Gullit, albo jak w koszykówce Dennis Rodman z tęczowymi włosami. Taki mi gwaran­tuje niebanalne chwile na boisku. Zezuje; więc, co ten mój koleś wywinie, bo wiem, że knuje, szuka guza, znajdzie się tam, gdzie nikt by nie pomyślał, a że wyobraźnię ma nie­tuzinkową, to w którymś momencie zrobi coś, co wszyst­kich zaskoczy. Takie coś mi mignęło przez ekran, gdy na boisko wbiegał Krzysztof Piątek, niezły zawadiaka.
   Pod wieloma względami drużyna piłkarska niewiele się różni od zespołu rockowego. Jest w niej lider, jest obrona (w muzyce to bas i bębny), są piękni wokaliści, którzy ku­szą widownię i zdobywają aplauz, oraz są ci niesamowi­ci ludzie, krążący niczym wolne elektrony w przestrzeni, gotowi jednym dźwiękiem czy kopnięciem piłki odmie­nić losy wydarzenia. Taki był Andrzej Szarmach. I taki jest Piątek (choć jeszcze nie tak wielki). Jedyny problem tkwi w tym, że jeśli ktoś Piątka nie zauważy, nie poda mu piłki, nie odgadnie wlot, co ten nieprzewidywalny Piątek zrobi za sekundę - będzie to puste granie bez efektu.
   Przy takiej szybkości decyzji Piątek potrzebuje mi­strzowskiego wsparcia. Sam może go udzielić i jeśli ktoś odgadnie jego zamiar - znajdzie się tam, gdzie poda­na przez Piątka piłka wyląduje. Otóż, choć tytuł mojego felka brzmi „Piątek”, jego bohaterem jest wielki Robert Lewandowski. Absolutny fenomen, mistrz, jeden z naj­lepszych piłkarzy świata, który po tupeciarskim wbieg­nięciu Piątka na murawę (musnął go wzrokiem) nie żachnął się, lecz podjął decyzję niesłychaną: przestanę sam błyszczeć, przestanę czatować na swoje gole, cofnę się, będę włóczył za sobą po boisku cały tabun żołnierzy wroga, a wszystko w jednym celu: by w pewnym momen­cie zagrać piłkę w miejsce, o którym nie pomyślałby ża­den piłkarz naszej drużyny - z wyjątkiem Piątka. I by Piątek mógł zaszaleć niepilnowany.
   Tak grali przed laty Cruyff z Neeskensem w reprezen­tacji Holandii, i Pele z Jairem w reprezentacji Brazylii. Tak grał genialny Ronaldinho z młodziutkim Messim w wielkiej Barcelonie - niespodziewane podania piłki w miejsca, w których Messi znajdował się nie wiadomo jakim sposobem. I to robili Lewandowski z Piątkiem.
   Tak grali Jack Bruce i Eric Clapton w zespole Cream i tak grali Jimi Hendrix i Noel Redding w Experience oraz Robert Plant i Jimmy Page w Led Zeppelin. Polska reprezentacja może być wielka, jeśli wszczepi w siebie to nieco­dzienne zjawisko jako regułę. Wtedy wszystko stanie się możliwe.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz