środa, 6 marca 2019

Ręce na pokład

Koalicja opozycyjnych formacji buduje okręt, który na jesieni ma zatopić PiS. Wiele zależy jedna kod majowego starcia w wyborach do europarlamentu oraz tego, czy antypisowski statek będzie sterowny.

Jeszcze rok temu było tak: miękkie lądowanie na podrzeszowskim lotnisku i szorstkie przyjęcie. A wy tu cze­go?! - zaczepiano wysiadających z samolotu parlamen­tarzystów Platformy a i sama objazdówka po ucho­dzącym za matecznik PiS Podkarpaciu do łatwych nie należała. Nie tylko zresztą tam niechęć i gorzkie słowa mieszały się z pretensją, że opozycja jest podzielona i nic nie robi. Dziś jest inaczej. Kiedy w ubiegłym tygodniu Sła­womir Neumann znów lądował w Jasionce, nie spodziewał się aż takiej zmiany nastrojów: były słowa wsparcia, prośby o selfie, a na spotkaniach Klubów Obywatelskich w Przemyślu i Dę­bicy pełne sale. Coś się zmienia - twierdzą politycy opozycji.
I nie chodzi nawet o sondaże, które już kilkakrotnie pokazały, że połączone siły antyPiSu są w stanie pokonać obóz władzy. Ale właśnie o mobilizację ludzi. Na dowód senator Bogdan Klich odczytuje esemesy od znajomych, którzy chcieliby jakoś pomóc w kampanii: tu popularna przed laty aktorka, dziś już dystyngowana dama, deklaruje, że będzie „emisariuszką Ko­alicji Europejskiej w terenie”, dalej kolega proponuje, że może być „nawet ochroniarzem” przy wyborach, inni ślą pochwały, że udało się zjednoczyć.
   Także biznes - jak opowiadają politycy PO - czuje, że zmie­nia się wiatr, i zaczyna „szukać linków” z opozycją. Opowieści o przedsiębiorcach, którzy swoje interesy powiązali z pań­stwowymi spółkami, ale teraz przekonują - prawie jak głosu­jący za ustawą o SN Jarosław Gowin - że się nie cieszą, brzmią niekiedy wręcz komicznie, ale potwierdzają tylko to, o czym pisaliśmy wielokrotnie: kapitał w Polsce jest ostrożny na zapas i układa się pod władzę (POLITYKA 2/17).
   A że w PiS i okolicy sytuacja jest napięta, potwierdzają nawet przedstawiciele obozu rządzącego. W nieoficjalnych rozmo­wach przyznają, że kolejne afery się nawarstwiają i że tama może w końcu pęknąć, a wówczas nawet sypanie socjalnymi prezentami nie wystarczy. Gdyby nie afera KNF, sprawa prote­gowanych prezesa Glapińskiego i zabójstwo Pawła Adamowi­cza, można było myśleć o odwróceniu kolejności tegorocznych wyborów (PiS na przełomie roku pozostawił sobie budżeto­wą furtkę). Bo zarówno przedstawiciele władzy, jak i opozycji uważają, że wygrana w pierwszym wyborczym starciu ponie­sie kolejną kampanię. A wybory do Parlamentu Europejskiego wydają się dla PiS trudniejsze. - Gdyby sekwencja była inna i poprzedziły je wybory krajowe, nie miałyby dla nas większego znaczenia - mówi jeden z polityków obozu rządzącego. A tak i o europarlament trzeba się bić.
   W partii Kaczyńskiego doskonale wiedzą, że w silnie pro­europejskim społeczeństwie przegrywają w grze pod hasłem „Eu­ropa!”, więc próbują przerzucić piłkę na krajowe boisko. Stąd w przededniu kampanii do PE rządzący niewiele mówią o po­lityce zagranicznej czy kwestiach bezpieczeństwa, wyciągają za to obietnice szykowane na kampanię o Sejm i Senat. Chcą tym samym uciec od niewygodnych pytań o naszą pozycję w UE, międzynarodowe blamaże (jak choćby ostatnio w związku z kon­ferencją bliskowschodnią) i rujnowanie wizerunku Polski.

Kitki
Oczywiście opozycja będzie mieć kłopot, bo nie ma co się łu­dzić, że czar rozdawanych pieniędzy i tym razem nie omami. Nie­wiadomą pozostaje tylko skala oddziaływania. Politycy opozycji mówią o korupcji politycznej, ale zarazem dodają, że zagłosują „za”, bo innego wyjścia nie mają, jeśli nie chcą wpaść w pułap­kę PiS, który od dawna przecież straszy, że PO będzie odbierać 500 plus. Zapowiadają jednak, że nie pozwolą przeformatować kampanijnej europejskiej agendy. Paradoksalnie ta - jak to nie­którzy polityczni komentatorzy określają - „mocna lista PiS”, czy­li wydelegowanie na eurolisty znanych polityków obozu władzy, może ułatwić opozycji granie kartą polexitu. Bo przecież PiS sam się podkłada, wystawiając Beatę Szydło, Witolda Waszczykowskiego czy Beatę Kempę, którzy kojarzą się z kompromitującymi antyunijnymi wypowiedziami i działaniami.
   Dużo jednak zależy od tego, jak opozycja rozegra to wizerunkowo. A z tym akurat różnie u niej bywa. Czasem wydaje się, że marketing polityczny szczególnie przez platformerską część antyPiSu jest traktowany trochę po macoszemu. Grze­gorz Schetyna pytany o współpracę z piarowcami często się zżyma, że nie pozwoli się tresować, i powtarza, że „w polityce liczy się prawda”. Tyle że tę prawdę trzeba teraz ładnie opakowywać. - Nasza współpraca z PO w kampanii samorządowej była bardzo partnerska, ale czasem można było odnieść wraże­nie, że kwestie marketingowo-wizerunkowe to taka partyzantka - opowiada jedna z osób zaangażowanych w projekt Koalicji Obywatelskiej. Jako przykład podaje „dopracowywanie” jedne­go z kampanijnych billboardów. Hasło „Polska ma przyszłość”, z boku flagi Polski i Unii, u dołu wyborcza kartka, a po prawej zgrafizowane zdjęcie czteroosobowej rodziny. - Przypominali raczej uchodźców z Syrii, poza tym była tam tylko jedna, kobieta. No więc wymyślono, że trzeba przerobić młodszego z chłopców na dziewczynkę. Tylko że potem ktoś się pomylił, coś źle przeka­zał, i dorobiono kitki nie temu dziecku, co trzeba.
   Także teraz widać pewną wizerunkową defensywę. Opozycja czeka, aż „piątka Kaczyńskiego się wypali”, zostanie przykryta innymi wydarzeniami, ale przy tym nie wykorzystuje okazji do promowania nowego, wspólnego szyldu. Ot, choćby sprawa projektu ustawy dotyczącej 4 czerwca. W miniony czwartek z propozycją ustanowienia tego dnia świętem państwowym wystąpili parlamentarzyści PO. Zabrakło przy nich koalicjan­tów z Wiejskiej, a przecież sprawa wydaje się nie budzić kon­trowersji. Do tego 30. rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów ma inaugurować kampanię do Sejmu i Senatu, w której przecież opozycja, jak na razie, również chce występować w ko­alicyjnym formacie. - Chyba po prostu o tym nie pomyśleliśmy - przyznaje senator Klich. Kilka minut później w innej części Sejmu swoją konferencję miał prezes PSL. U jego boku stanął Władysław T. Bartoszewski, który będzie zamykał listę KE w Warszawie. Prof. Bartoszewski jest ikoną antyPiSu, wydawałoby się więc, że z zaangażowania jego syna powinna korzystać cała Ko­alicja. A tak, poza podpisaniem 24 lutego deklaracji o wspólnym starcie w eurowyborach PO, PSL, SLD, Nowoczesnej i Zielonych, niewiele było widać w ubiegłym tygodniu wspólnych działań.

Jedynki
Na razie koalicjanci się docierają, powstają zespoły programo­we, negocjowane Są nazwiska kandydatów, skład sztabu i treść umowy koalicyjnej. Już samo tworzenie list w kilku podmiotowej formacji jest nie lada wyzwaniem, bo to nie tylko kwestia po­godzenia ambicji różnych środowisk, ale i kwot (na 10 nazwisk na liście muszą być minimum cztery kobiety). - To jak układa­nie domku z zapałek: wyjmie się jedną i już coś się sypie - mówi Sławomir Neumann. Szef klubu PO zwraca jednocześnie uwagę, że krążące w przestrzeni medialnej „listy opozycji” to w dużej mierze spekulacje, bo nic jeszcze nie zostało zatwierdzone. Ko­alicjanci PO oraz partyjne struktury do 10 marca mają zgłosić swoich kandydatów, więc to, kto i z którego miejsca wystartuje, będzie wiadomo nie wcześniej niż w połowie miesiąca.
   Jest jednak kilka pewników, jak: jedynka w Warszawie dla Wło­dzimierza Cimoszewicza, we Wrocławiu dla Janiny Ochojskiej czy dla Janusza Lewandowskiego na Pomorzu, Jerzego Buzka na Ślą­sku i Jarosława Kalinowskiego na Mazowszu. Dwójką w okręgu pomorskim ma być Magdalena Adamowicz. Natomiast Ewa Ko­pacz ostatecznie sama wybierze, skąd wystartuje (w grę wchodzi dwójka w stolicy albo jedynka w Wielkopolsce lub Małopolsce). Nie jest jeszcze pewne miejsce dla Henryki Bochniarz, którą wspiera Katarzyna Lubnauer, ale nawet w samej N są przeciwnicy tej kandydatury. Są i tacy, którzy krytykują też pomysł wystawie­nia na pierwszym miejscu w woj. zachodniopomorskim Bogusła­wa Liberadzkiego (SLD). Do tego dochodzą pretensje obecnych europosłów, dla których mogą nie znaleźć się miejsca na listach.
   Do zagospodarowania na eurolistach jest w sumie 130 miejsc - po 10 na każdy okręg, z czego siedem jedynek ma obstawić Platforma (również kandydatami spoza partyjnego klucza), po trzy PSL i SLD. Po jednym kandydacie na każdej liście będą też mieć Zieloni. Dla dotychczas mało zauważanej partii, istnie­jącej niemal tak długo jak PiS i PO, to nie tyle szansa na mandat, co raczej okazja, aby zaistnieć na głównej politycznej scenie, a na jesieni wejść do polskiego parlamentu. Hasła Zielonych jeszcze kilka lat temu mogły wydawać się egzotyczne, ale te­raz zaczynają przebijać się do tzw. mainstreamu. - Klimat się zmienia, ludzie zaczynają dostrzegać, jakie to ma skutki, a przez to nasze postulaty przestają się wydawać oszołomskie. Od kogoś z tzw. wierchuszki politycznej usłyszałem nawet: Marek, gdybyś mi jeszcze dwa lata temu powiedział, że smog stanie się elemen­tem programu wyborczego, tobym cię wyśmiał - opowiada Marek Kossakowski, współprzewodniczący Zielonych. - Przychodzimy z 200 tys. głosów. A teraz każdy głos będzie się liczył - dodaje.
Dzięki Zielonym KE może zainteresować swoją ofertą mło­dego wielkomiejskiego wyborcę.

Stery
Barbara Nowacka i Inicjatywa Polska nie zabiegają o miejsca na eurolistach, celują w parlament krajowy - Jesteśmy progresywną lewicową grupą bez obciążeń i to będzie wartość w kampanii Koalicji do Sejmu. Wyborca, otwarty, liberalny, postępowy nie będzie miał poczucia, że marnuje głos. Wszak by cokolwiek zrealizować, trzeba mieć większość - mówi. Nieobecność Nowackiej podczas podpisy­wania deklaracji KE została zauważona, jednak - jak przekonuje Schetyna - liderka IP zostanie specjalnie podjęta. W PO mają świa­domość, że nawet nie mając dużych struktur i pieniędzy, sporo wno­si do Koalicji. Jest łubiana, medialna, autentycznie zaangażowana w walkę o prawa kobiet; stanowi też potencjalną konkurencję dla Roberta Biedronia. Na razie jednak (także ze względów formalnych i finansowych) musi przekształcić swoje stowarzyszenie w partię polityczną, a to może potrwać jeszcze kilka tygodni.
   Oficjalne porozumienie podpisało pięć ugrupowań, ale KE - choćby z uwagi na współpracę z Nowacką - nie ma sztywnej, za­mkniętej struktury. Satelitami Koalicji - jak to określa lider PO - mają być pomniejsze środowiska, w tym KOD, SDPL, SD, KPEiR i UED, które będą ją wspierać w eurokampanii. Przy czym: - Konstrukcja KE musi być sterowna; to nie będzie taki okrągły stół, bo to niemożliwe, aby wszystkich połączyć. Stery powinny być w rękach tych, którzy biorą za nią odpowiedzialność; organizują ją, finansują, dają ludzi i zaplecze w regionach - zaznacza Schetyna.
W praktyce chciałby, aby koalicja współpra­cowała przede wszystkim „instytucjonalnie”, w oparciu o sztab oraz pełnomocników wy­borczych i finansowych. - Nasza, współpraca, musi się jeszcze utrzeć, ale jestem optymistą: to da się zrobić.
   KE zamierza zorganizować trzy konwencje: w marcu, kwietniu i maju. Problemem przy tak szerokiej formule będzie protokół rozbieżno­ści, który już teraz spisują dziennikarze. Dla­tego z punktu widzenia liderów Koalicji jest istotne, aby szybko dograć i przedstawić ramy programowe. - Już to robimy. Mamy wspólny zespół, programowy, w tym tygodniu zbieramy jeszcze wskazania z każdej z partii, ale też w samej Platformie przygotowaliśmy draft propozycji, o których chcielibyśmy z naszymi partnerami dyskutować. Będziemy te pro­pozycje oczywiście rozszerzać, jeśli tego będzie wymagała kampania. - mówi szef PO. - Nie mam też złudzeni wiem, że Kaczyński będzie robić wszystko, aby przekierować rozmowę o Europie na. krajowe podwórko. Musimy umieć adekwatnie odpowiedzieć - podkreśla.

Troublemaker
   - Budujemy pancernik, który zmierzy się z PiS. Mamy już skompletowaną część załogi, możemy jeszcze kogoś wziąć, o ile nie będzie nam przeszkadzał. Inaczej zamkniemy go pod po­kładem - śmieje się jeden z członków władz PO. Ma na myśli m.in. Ryszarda Petru, który lubi „wyskakiwać przed szereg” i którego aktywność, jego zdaniem, mogłaby przysporzyć kłopotów KE. - U nas ścierają się dwie doktryny: jedni uważają, że Ryszard jest tylko memotwórczy, inni, w tym Grzegorz, że można z niego jeszcze coś wycisnąć. Zaproponowaliśmy mu nawet, aby dołączył do Gabinetu Cieni, zdjął się gospodarką, na której przecież się zna, ale odmówił, bo jego „jakieś tam gabinety” nie obchodzą, on chce „robić politykę” - relacjonuje nasz rozmówca. Również w PSL mó­wią o memotwórczości, która narażałaby całą Koalicję na śmiesz­ność, ale ludowcy tak naprawdę bardziej obawiają się partyjnej koleżanki Petru Joanny Scheuring-Wielgus. Posłanka mocno za­angażowała się w walkę z pedofilią w Kościele; peeselowcy mają świadomość wagi sprawy, ale też boją się, że opowiadanie o tym, iż Kościół rzymskokatolicki należy postawić przed Trybunałem w Hadze, to dla ich wyborców zbyt wiele.
   Sam Petru, pytany o to, jak idą negocjacje Teraz! z Koalicją, mówi, że są „in the making”. A o tę memotwórczość - A tam, so what?- ucina. Nie ma za wiele Koalicji do zaoferowania, bo nie ma ani struktur, ani pieniędzy, ani poparcia w sondażach. Ale, jak się wydaje, Schetyna ma do niego słabość. Obaj na własnej skórze przekonali się, jak bezpardonowo można zostać w poli­tyce ogranym.

Tęcza
Przełomem dla stworzonej przez Schetynę koalicyjnej kon­strukcji było dołączenie ludowców. Potwierdzają to również ataki PiS i jego akolitów na PSL. Co ciekawe, retorycznie sugerujące raczej koalicję z Wiosną, nie zaś z partią, z którą PSL jest przecież w jednej frakcji w PE (wystarczy wspomnieć homofobiczne wpisy na Twitterze podkarpackiego PiS, ilustrowane przerobioną na tę­czową koniczynkę PSL). Ale i ludowcy potrafią z tego wybrnąć. Kie­dy rządowe media na czerwonych paskach ogłaszały, że pieśniarz disco polo żegna się z partią, Władysław Kosiniak-Kamysz pokazał, że ich sympatykiem pozostaje za to syn prof. Bartoszewskiego. Prezes PSL długo negocjował wejście do KE, ale też wiedział, że dla Schetyny jest najistotniejszym koalicjantem. Ludowcy obawiali się ucieczki elektoratu do PiS, przekonały ich jednak wewnętrzne badania, z których wynikało, że wyborcy przepływają wraz z nimi do KE - w PSL śmieją się dziś, że tak naprawdę zaważyła „troska o ich tożsamość”, którą za­uważyli na portalu braci Karnowskich.
   Ale i Rada Naczelna PSL pokazała, że poli­tyka obecnego prezesa partii cieszy się popar­ciem zdecydowanej większości (86:8 - prze­ciwko wejściu w koalicję byli m.in. Marek Sawicki, Waldemar Pawlak i Joanna Fedak). Paradoksalnie jednak Kosiniak-Kamysz jest zakładnikiem zarówno dobrego wyniku w eurowyborach, jak i złego - bo czy PSL wprowa­dzi jednego europosła czy pięciu, dla przeciw­ników koalicji będą to argumenty, że trzeba było iść osobno. Stąd właściwie tylko obecność PSL w przedwy­borczym bloku do krajowego parlamentu pozostaje pod znakiem zapytania - i w SLD, i w N, i u Zielonych słychać, że jeśli obecna formuła współpracy się sprawdzi, powinna być na jesieni konty­nuowana. U ludowców plan minimum to na razie wystawienie wspólnej listy do Senatu. A o Sejmie zadecydują po 26 maja.
   Jak pokazują sondaże, na taką zjednoczeniową opozycyjną konstrukcję czekało wielu wyborców. Kluczowa jednak będzie wyborcza mobilizacja elektoratów. Schetynie udało się zbudo­wać okręt, który może ruszyć na PiS, ale też musi uważać, aby po drodze nie osiąść na mieliźnie - do czego próbuje doprowa­dzić Kaczyński, podbierając pomysły szefa PO i ogłaszając jako swoje. I on, i pozostali liderzy KE mimo ewidentnych różnic pro­gramowych powinni stworzyć wiarygodną narrację, która ponie­sie w obu tegorocznych kampaniach. Do tego uważać na dziury w poszyciu, które będzie powodował atakujący z lewej strony Robert Biedroń. Na razie KE przyjęła strategię ignorowania jego zaczepek - co zresztą proponowała Nowacka - i to wydaje się sensownym rozwiązaniem. Wiosna po początkowym sondażo­wym skoku spadła do poziomu ok. 10 proc. - to tyle, ile w 2011 r. miał Ruch Palikota. Pytanie, czy przy spolaryzowanej kampanii jest w stanie ugrać więcej? A takie jest drugie zadanie liderów KE: przekonać Polaków, że stawką najbliższych wyborów są nie mandaty w Brukseli, ale nasze miejsce w Europie. I że tylko przy urnie można zatopić pisowski pancernik.
Malwina Dziedzic



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz