sobota, 2 marca 2019

Chwała dinozaurom,Kasa na głosy,Bez uprawnień,Komedia na wojnie,Pytanie życia i To nie jest Szwecja,Bęcki od zagranicy



Chwała dinozaurom

Seniorom szacunek należy się z zasady. A naszym szczególnie. Bo to najlepsza generacja. „Dinozaury, leśne dziadki, dziadostwo” - sło­wa znanego szermierza walki z wykluczeniami o oponen­tach mogły szokować. Nie wiadomo tylko, czy bardziej arogancją, czy brakiem instynktu samozachowawcze­go przejawiającym się w szarży na elektorat zawsze naj­bardziej aktywny Ale nie ma co się tu nad autorem tych słów pastwić. Traktowanie starszych z góry, uznawanie, że po przekroczeniu pewnego wieku produkt ludzki nie jest już zdatny do wykorzystania, a delikwent powinien zjeż­dżać do zajezdni, jest u nas dość powszechne. Dojrzałość desperacko obroniła się jeszcze w pierwszej edycji „Big Brothera”, w której wygrał strażnik miejski Janusz Dzię­cioł. Ale potem była już wyłącznie w odwrocie. I na ekranie, i przed nim. Na ekranie zaczęła królować młodość w wer­sji z Instagrama. Przed ekranem zaś widzów też podzielono na lepszych i gorszych. Lepsi mieli według reklamodawców mieścić się w tzw. grupie komercyjnej, czyli mieć od 16 do 49 lat. W swej łaskawości górną granicę przesunięto o lat 59, ale tak, by nie było żadnych złudzeń - powyżej lego progu jest już szrot.
   O ile lekceważenie ludzi starszych przez komercyjne tele­wizje i reklamodawców można jakoś pojąć, o tyle? przedziw­na jest pogarda okazywana im przez polityków. Żeby było ciekawiej, przez tych, którzy tak strasznie oburzali się na „babcie w moherowych beretach i przez tych, którzy wal­kę z wykluczeniami mają na sztandarach. Starszymi ponie­wiera się u nas notorycznie. To z nich kpiono, gdy w mrozy i upały protestowali przeciw zamachowi na Trybunał Kon­stytucyjny i na sądy. To ich nazywano „gorszym sortem”. To im serwowano „komunistów i złodziei”, „ubeckie wdowy” i „element animalny”. Ileż było szyderstw z demonstracji KOD, które nawet kiedy były liczne, to zalatywały niektó­rym naftaliną, gdy tymczasem dziarska młodzież donośnie informowała o sobie stolicy i Polsce rykiem na demonstracji w Święto Niepodległości.
   Gdy demonstrowali ludzie w większości po pięćdziesiątce, narzekano, że to nie ci. Gdy na dzień czy dwa, półtora roku temu, pojawiła się na demonstracjach młodzież, paru socjo­logów wpadło w ekstazę, szykując się do pisania rozprawek o przebudzeniu młodego pokolenia. Przebudzenie trwało jednak krócej nawet niż istnienie pokolenia JP II. I gdy fre­kwencja w ostatnich wyborach samorządowych była rekor­dowa, to znowu grymaszono, że to nie ci głosowali. A niby dlaczego nie ci? Czy ci, którym zależy, są gorsi tylko dlatego, że dwie trzecie młodych wybory ma w nosie? Może przyjdzie czas, gdy przed tymi aktywnymi, w większości starszymi, ktoś się nisko pokłoni i bardzo im podziękuje. Bo jest za co. Za trzy ostatnie lata i nie tylko.
   Gdy zaczęła się tzw. transformacja ustrojowa, powta­rzano rytualnie, że czeka nas, jak mojżeszowy lud, czter­dziestoletni marsz przez pustynię. Pokolenie skażone PRL miało być poddane swoistej edukacji. Do funkcjonowania w demokratycznym i, praworządnym państwie zdolne mia­ło być dopiero pokolenie urodzone po 1989 roku. Pokolenie uznawane za wybrakowane zdawało się te wywody pusz­czać mimo uszu. I choć ludzie ci rzeczywiście byli wycho­wani w PRL; uznali tę nową Polskę za swoje państwo. Takie, które się kocha i o które się troszczy. Choć mogli być przera­żeni tym, co niósł rynek i cały ten kapitalizm, zakasali rękawy odnajdując się w nowym świecie i w tym nowym świecie budując nową Polskę. To historia nieopowiedziana, fascy­nująca i inspirująca. Do tego zakończona sukcesem, bo choć niektórzy chyba w zbyt gorliwym geście samobiczowania mówią, że „byli głupi”, to wcale głupi nie byli. Przeciwnie. Zbudowali najlepsze państwo, jakie Polacy kiedykolwiek mieli. Niedoskonałe, owszem, ale świetnie się rozwijające i budzące na świecie podziw i szacunek. A gdy nowa władza to państwo i jego osiągnięcia postanowiła podeptać, stanęli w jego obronie. To oni demonstrują. To oni przychodzą na spotkania. To im zależy. To oni się przejmują. To oni głosu­ją. Wykpiwane dinozaury i ośmieszane leśne dziadki. To jest właśnie nasza „najlepsza generacja”, by posłużyć się tytułem książki słynnego amerykańskiego dziennikarza telewizyjnego Toma Brokawa o pokoleniu, które wchodziło w dorosłość w czasie Wielkiego Kryzysu, a potem dało Ameryce zwycię­stwo w wojnie i pozycję światowej potęgi.
   Da Bóg, kolejne pokolenia dadzą Polsce, jak w sztafecie, dobrą zmianę. Oby. Dzięki pokoleniu rodziców i dziadków nie będą musiały zaczynać od zera. Jest co kontynuować, jest się na kim wzorować. A tym, którzy na starszych, mą­drych i doświadczonych patrzą z góry, należy się podpo­wiedz - PESEL i metryka dopadną każdego. I warto się z tą myślą pogodzić, tęskniąc za obrazem szanowanych senio­rów i odnajdując w nim własną, jednak znośną przyszłość.
Tomasz Lis

Kasa na głosy

Konwencja wyborcza PiS miała się odbyć wcześniej, ale huk z kapiszona, jak określano „taśmy Kaczyńskiego”, na dłuż­szy czas ogłuszył partię. Dopiero teraz, po odczekaniu paru tygodni, zdecydowano się odpalić - znów cytat - programowe pe­tardy, sygnalizujące przejście do kontrataku. Poczucie zagrożenia skutkami afery (wzmoc­nione ostatnimi sondażami, które nowej Koalicji Europejskiej po raz pierwszy dawały zwycięstwo nad PiS) skłoniło partię do się­gnięcia po - szykowaną zapewne na jesień - amunicję. Tu trzeba od razu pogratulować zdolności przewidywania liderom opozycji, Schetynie i Kosiniakowi-Kamyszowi, bo obie partie już dawno przedstawiły plan objęcia świadczeniem 500 plus także pierwszego dziecka oraz wypłaty tzw. trzynastej eme­rytury w wysokości 1100 zł. Nieważne, czy mieli przecieki, że takie właśnie obietnice PiS zamierza rzucić na kampanie wyborcze, czy sami uznali, że tak trzeba, dość, że opo­zycja przynajmniej na poziomie obietnic wyborczych nie dała się uprzedzić. Stąd tak intensywne zabiegi podczas konwencji PiS, aby - co do zasady - podważyć wiarygod­ność wszelkich obietnic PO-PSL („my daje­my, oni tylko mówią, że dadzą”). Puszczono nawet kabaretowy filmik, obśmiewający „imposybilizm polityków opozycji” i ich niegdysiejsze zapewnienia, że 500 plus nie da się sfinansować.
   Główne partie Koalicji Europejskiej rze­czywiście znalazły się w komunikacyjnym kłopocie, bo przecież nie można dezawu­ować propozycji PiS, jeśli się je samemu wcześniej zgłaszało. Żart Mateusza Morawieckiego - „tak szanujemy opozycję, że re­alizujemy jej obietnice” - dość dobrze odda­je sytuację klinczu, w jakim polska polityka znalazła się u progu tegorocznych kampanii.
PiS zasadniczo zmienił reguły wyborczej gry. W czasach przedpisowych kampanie nie były aż tak jawnie cyniczne; owszem, odbywały się festiwale obietnic, rywalizowano hojnością świad­czeń społecznych, rozmachem inwestycji, poziomem podatków itd., ale to PiS dokonał (cytuję premier Szydło z konwencji) „kopernikańskiego odkrycia”: wybory wygrywa się dzięki konkretnym pieniądzom wypła­conym konkretnym ludziom. Opozycja, właściwie cała, potwierdziła, że wyciągnęła wnioski z poprzedniej przegranej i już nikt nie da się obsadzić w roli „partii obrońców budżetu”, międlących o nudnych progra­mach. Według zgrubnych obliczeń, złożone na konwencji PiS obietnice będą kosztować ponad 40 mld zł rocznie; PO i PSL, zgłaszając swoje propozycje, musiały się liczyć z po­dobnym obciążeniem publicznych finan­sów. Także Robert Biedroń obliczył wartość obietnic Wiosny na 35-40 mld zł. Słowem, politycy wszystkich głównych partii nieza­leżnie ocenili, że nie ma co startować w tych zawodach bez zaoferowania wyborcom minimum 40 mld zł rocznie dodatkowo. Proste.

Ale PiS w tej grze postanowiło opozycję przechytrzyć, wykorzystać lepszy punkt kranu i finansowe obietnice powyborcze realizować już w trakcie kampanii. Więc prezes Kaczyński przedstawił na konwencji następujący plan wypłat. Od 1 maja, a więc na trzy-cztery tygodnie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, wszyscy emeryci dostaną jednorazowo po 1100 zł, tak żeby nawet mając słabą pamięć, jak to u starszych ludzi, nie zdążyli zapomnieć o złożeniu dowodów wdzięczności do szkla­nej urny. Towarzyszy temu zapowiedź, że je­śli obecna władza wygra, to w przyszłym roku ona też okaże wdzięczność i może da kolejną „trzynastkę”. Droższe będą wybory parlamentarne, bo już od 1 lipca ma być wypłacane po 500 zł na każde dziecko, a tuż przed wyborami zapewne jeszcze po 300 zł „piórnikowego”. W sumie w tym roku będzie to dodatkowo ok. 20 mld. Te pieniądze mają obsłużyć obie„tury wyborów”, europejskie i krajowe, oraz wziąć w finansowe kleszcze - wypłatami majowymi i lipcowymi - datę i Ruch Społeczny 4 czerwca. Poza tym już nic więcej, żadnego - jeśli ktoś się spodzie­wał - „programu europejskiego” na wybory do PE, nic o bezpieczeństwie Polski i polityce zagranicznej, żadnego planu reformy służby zdrowia, opanowania chaosu w oświacie, w wymiarze sprawiedliwości, nic o podwyż­kach dla nauczycieli, pielęgniarek, policjan­tów, o realizacji wielkich inwestycji. Na trzy­godzinnej wyborczej konwencji PiS, poza jasną ofertą „kasa za głosy”, w zasadzie żadne tzw. propozycje programowe nie padły.

Prosta oferta została pobieżnie opakowa­na w ideologiczną, mocno prześwitującą kopertę. Kaczyński z Morawieckim niemal dosłownie cytowali frazy Orwella z „Roku 1984” („Wojna to pokój, Wolność to nie­wola, Ignorancja to siła” etc.), ogłaszając na konwencji, że „Wolność to zasobność” albo: „Europejskość to zawartość portfela”. Zredukowanie relacji obywateli z własnym państwem i z Unią Europejską do wymiaru portmonetki było po raz n-ty odwołaniem się do idei „ciemnego ludu”, który ma kupić przekaz (cytuję Beatę Szydło) o hojnym „prezencie Jarosława Kaczyńskiego dla Po­laków” (TVP dostała właśnie miliard złotych na przedwyborczą propagandę). Hasło rzu­cone na konwencji przez Jarosława Kaczyń­skiego „My wypełniamy kieszenie!” brzmiało jak jawna deklaracja klientelizmu w charak­terze państwowej ideologii: jeśli weźmiemy całą władzę, to i dla was coś z budżetu skapnie. Czy ta oferta może zostać przyjęta przez większość wyborców? Oczywiście, może. Dlatego radosna konwencja PiS była jednym z najsmutniejszych widowisk politycznych w historii wolnej Polski.

Niestety, gra się tak, jak przeciwnik pozwala. Opozycja pozostanie więc zapewne w retoryce, że nowe 500 plus i „trzynastka plus” to tylko mokre kapiszony, echo dawno już odpalonych przez PO-PSL obietnic. Te 30-40 mld od przyszłego roku tak czy owak trzeba będzie zapłacić, nawet tym, którzy absolutnie tego nie potrzebują, i kosztem prawdziwej polityki społecznej, zdrowotnej, oświatowej w przyszłości. Taka jest cena praw nabytych czy rozdanych. Tylko że za te miliardy można jeszcze w pa­kiecie dokupić sobie satrapię.
O pozycja, jeśli chce wygrać i jak najprę­dzej zatrzymać erozję państwa oraz samej polityki, nie ma wyboru: musi się trzymać formuły„nie odbierzemy niczego, co PiS z dał, oddamy to, co PiS zabrał”. A będzie co oddawać.
Jerzy Baczyński

Bez uprawnień

Życie medialne pędzi. Już nie mówimy o aferze KNF, już zapomnieliśmy o zarobkach w NBP. Z ulicy Srebrnej brak nowych wiadomości, ale nagle mamy to! Kierowca Antoniego Macierewicza, słynny Pan Kazimierz, jechał bez uprawnień W normalnym kra­ju byłaby to sensacja. Ja natomiast nie jestem tym faktem zaskoczony. Mógłbym zadać bardzo wiele pytań dotyczą­cych uprawnień do wykonywania zawodowych czynności.
   Przytoczę tylko niektóre.
   Jakie uprawnienia mieli członkowie komisji Antonie­go Macierewicza ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej? Przecież ludzi zajmujących się katastrofami zawodowo wyrzucono na bruk i próbowano skompromitować. Jakie uprawnienia miał Pan Misiewicz do posługiwania się ty­tułem ministra i wydawania ważnych decyzji w MON, po­wiązań z kontrwywiadem i Polską Grupą Zbrojeniową? Jakie uprawnienia ma wójt małej gminy, żeby kierować koncernem energetycznym czy jeszcze większym paliwowym? Jakie powody decydowały o zlikwidowaniu służby cywilnej i zastąpieniu wykwalifikowanych urzędnikom państwowych amatorami z polityczno rodzinnego naboru? Znana mi jest sprawność nowego prezesa telewizji do rzucania w polityczną przestrzeń kłamstw i oszczerstw, ale jakie tenże prezes ma uprawnienia (poza znajomoś­cią trzech akordów na gitarze) do akceptacji scenariusza „sylwestra marzeń”?
   W sferze państwowej jesteśmy w szponach walczących o władzę amatorów, którzy za nasze pieniądze z podatków obudowują się PR-em i przeznaczają miliony złotych na billboardowe oszczercze kampanie.
   Wiemy już, jaką reprezentację wyśle PiS do Parlamentu Europejskiego. Jestem przerażony, jak umysły Pań Szydło, Zalewskiej i Kempy, będą w stanie ogarnąć poważne unij­ne dylematy.
   Żyjemy w kraju ludzi bez uprawnień, którzy podejmu­ją ważne decyzje, dzielą pieniądze, a jednocześnie z tytu­łu swoich ograniczeń kompletnie nie zdają sobie sprawy, że cofają nas cywilizacyjnie. Jeżeli walka o władzę ma być podszyta tylko i wyłącznie chęcią zdobycia kasy, to ja na­mawiam wyborców, żeby głosowali na PiS-owską repre­zentację do Parlamentu Europejskiego, co przynajmniej da gwarancję, że zejdą nam z oczu.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Komedia na wojnie

Kiedy śmiejesz się z szaleństwa, jesteś szalony czy normalny? Zrozumiałem, że jedno i dru­gie” - mówi Larry Charles w zrealizowanym przez siebie niezwykłym czteroodcinkowym dokumen­cie „Niebezpieczny świat komedii”, który od paru dni można zobaczyć na Netfliksie.
   Oglądamy w nim komików z Iraku i Liberii, krajów doświadczonych okrutnymi wojnami, dowiadujemy się, co śmieszy mieszkających w nich ludzi, co bawi gru­pę zawodową, która ma najczęstszy kontakt ze śmier­cią, czyli żołnierzy, przyglądamy się stand-uperom z amerykańskich mniejszości etnicznych i komedio­wemu podziemiu skrajnej prawicy, porównujemy pod­szyte niechęcią do kobiet żarty z Nigerii, USA i Arabii Saudyjskiej, podziwiamy upór komiczek z tego ostat­niego państwa.
   Zapewne mało kto lepiej się nadaje do zrealizowania tak zaskakującego projektu niż Lany Charles. To scena­rzysta m.in. „Seinfelda”, „Entourage”, reżyser „Pohamuj entuzjazm” i szalonych filmów z Sachą Baronem Cohe­nem: „Borata”, „Bruno” i „Dyktatora”,
   Momentami opowieść ociera się o horror, jak w wątku liberyjskim. Komicy opowiadając doświadczeniach woj­ny, o tym, że w rodzinie każdego z nich ktoś został zabi­ty. Komiczki (jedna z nich zgwałcona przez bojówkarza) wspominają watażkę o pseudonimie Generał Goły Ty­łek (Butt Naked), który w czasie wojny potrafił zabawiać się w ten sposób, że kiedy przez jego posterunek kontrol­ny przechodziła kobieta w widocznej ciąży, pytał kogoś przypadkowego: „Chłopiec czy dziewczynka?”, a na­stępnie on sam albo ktoś z jego ludzi rozpruwał kobie­cie brzuch i wyciągał dziecko. Jeśli płeć się nie zgadzała, Goły Tyłek zabijał autora złej odpowiedzi. Wspominają­ce go artystki mówią, że gdyby go spotkały, zabiłyby. Co teoretycznie jest możliwe, bo Goły Tyłek ma się dobrze, odkrył Chrystusa, został kaznodzieją, a w szokującej rozmowie z Charlesem opowiada, jak zabijał dzieci i jak smakuje ludzkie mięso oraz że kiedyś śmieszyło go, gdy wróg wpadł w jego zasadzkę, a dzisiaj bawią go programy telewizyjne z dziećmi.
   Liberyjski stand-uper Duke Murphy Dennis wspo­mina swoją siostrzyczkę, którą zamordowano na jego oczach, i powtarza, że trzeba żyć dalej, cieszyć się życiem, że komedia to terapia, lek sam w sobie, i dlatego śmie­je się z AIDS, eboli i korupcji rządzących. To podkre­ślanie, że - mówiąc po naszemu - „śmiech to zdrowie”, powraca nieustająco. Iracki stand-uper mówi, że „Pań­stwu Islamskiemu chodzi o to, żebyś czuł się źle. A jeśli jesteś szczęśliwy i masz to gdzieś... To właśnie nasza woj­na przeciwko ISIS”. Wojna śmiechem.
   Jedna z najbardziej niesamowitych postaci dokumen­tu to 34-letni Ahmed Albasheer, prowadzący w telewizji iracki odpowiednik „Daily Show”. Powiedzieć, że Al­basheer igra z ogniem, to nic nie powiedzieć. Kpi z rządu i Państwa Islamskiego, a Charles przedstawiając go, wpa­da w nietypowy dla siebie patos: „To jeden z najbardziej nieustraszonych komików, jakich znam”. Albasheer rozmawia na przykład z kukłą Al-Baghdadiego, jedne­go z przywódców Państwa Islamskiego, i pyta: „Skąd te wszystkie egzekucje, utonięcia, eksplozje i tak dalej? Kto to wymyśla?”. Al-Baghdadi: „Oglądamy kreskówki takie »Tom i Jerry«, »Kojot i Struś Pędziwiatr«, »Myszka Miki«. Na przykład Tom wysadza Jerry’ego w powietrze, ten odwdzięcza się dynamitem, pali go, przecina na pół, topi. Wpływają na nas”.
   Albasheer pochodzi z bardzo religijnej rodziny, na krawędzi ekstremizmu. W domu zakazane były muzy­ka i telewizja. Gdy ojciec nakrył go, że potajemnie oglą­da na słuchawkach teledysk Backstreet Boys, wyrzucił syna na ulicę. Była dziesiąta wieczorem, a w dzielni­cy, w której mieszkali, toczyły się walki. Kiedy w 2005 roku jedna z milicji porwała Albasheera z grupą innych mężczyzn, starał się rozśmieszać porywaczy. Żartował z siebie, z nich, ze wszystkiego. Kiedy brali go do pokoju tortur, mówił: „Róbcie wszystko, ale nie wsadzajcie mi w dupę butelki”. Śmiali się: „Nie zrobimy tego, sami cię wyruchamy!”. Albasheer: „Spoko, ale żadnej butelki”.
   Charles mu odpowiada: „Jak zapytasz amerykańskich komików, kiedy odkryli, że są zabawni, odpowiadają, że występując przed dziadkami albo wzięli udział w kon­kursie, a ty odkryłeś swoją wrażliwość jako narzędzie do przeżycia”.
   W którymś momencie Charles pyta na oko 10-letniego chłopczyka występujące go w popularnym kurdyjskim kabarecie, czego się boi. „Zombi i potworów” - pada od­powiedź. Charles: „Dopóki boi się zombi i potworów bar­dziej niż ISIS i Al-Kaidy, wciąż jest nadzieja”.
Marcin Meller

Pytanie życia

Przed paroma tygodniami odbył się w Polsce proces o to, czy 9-letnie dziecko rozwiedzio­nych rodziców ma obowiązek chodzenia na lekcje religii (jak chce matka), czy nie (jak chce ojciec). Matka jest katoliczką i regularnie zapisuje dziecko na lekcje religii, ojciec je wypisuje (dziecko mieszka z nim). Dziewczynka wyznała, że leciała samolotem i wie, że nie­ba nie ma i w żadnego Boga nie wierzy. Sędzia ma ogło­sić wyrok w marcu, ale do tego czasu dziecko otrzymało nakaz uczęszczania na szkolne lekcje katechezy. Według ojca po nich czuje się źle, rozpacza i nic nie rozumie.
   My postąpiliśmy inaczej. Uznaliśmy, że wiara Tytu­sa powinna być jego świadomą decyzją, w to miejsce poświęcaliśmy całe godziny na rozmowy o różnych wy­znaniach, o ich korzeniach, czytaliśmy mądre księgi, on słuchał, dopytywał, wyszukiwał różnice. Gdyby w szko­le był przedmiot religioznawstwo - chodziłby na pewno. Ale na lekcje głoszące jedyną słuszną doktrynę - nie.
   Przyczyna była prosta: nie czuliśmy w sobie prawa do decydowania o jego losie w zakresie tak intymnym. Wiara nie jest do dziedziczenia, może być jedynie owocem wład­nych przekonań osoby wierzącej na podstawie zdobytej wiedzy lub niewierzącej w nic. Dziwię się sędzi, rozumiem, że gdyby małżeństwo rezydowało w Arabii Saudyj­skiej, nakazałaby katolickiej po matce dziewczynce biegać do czasu wyroku na lekcje islamu, jedyne, jakie tam są.
   Ostatnio sprawy szacunku dla dzieci zaszły dalej. To, co teraz opiszę, to epizod i dla mediów jedynie łakomy ką­sek, jednak dający sporo do myślenia. Na ekranie 27-letni mężczyzna z doklejoną pseudobrodą (czymś przypomi­nającym płachtę z baraniego futra - to image, nie maska) opowiada swoją filozofię życia i nieżycia. Słuchają go dziennikarze BBC i innych światowych stacji telewizyj­nych, dopytują, czy naprawdę chce pozwać przed sąd swo­ich własnych rodziców o to, że poczęli go bez jego zgody.
    „Nikt mnie nie zapytał, czy chcę żyć, podjęto tę decy­zję bez konsultacji ze mną i wbrew mojej woli, to jest nie w porządku” - wyjaśnia. Dodaje, że akurat on na życie nie narzeka, powodzi mu się znakomicie, ale wolałby nie żyć i sypie argumentami. Jest hinduskim przedsiębior­cą, jego rodzice są zamożnymi prawnikami, nic złego się w ich rodzinie nie dzieje - Raphael Samuel zadaje jedy­nie filozoficzne pytania, które mają sens znacznie po­ważniejszy, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać.
   Antynataliści - tak się nazywa gwałtownie rozwijający się wśród buddystów i chrześcijan ruch filozoficzny - to ludzie, którzy uważają, że podejmując decyzję o poczęciu dziecka, rodzice kierują się wyłącznie własną przyjem­nością. Chcą mieć dziecko jako coś na kształt zabawki, która im rozjaśni życie, zwieńczy ich miłość, nie biorąc pod uwagę traumy, jaką życie niesie, jak choćby faktu, że kończy się śmiercią. I z tą traumą dziecko musi żyć.
   Obejrzałem w ostatnich dniach sporo filmów na temat antynatalizmu i przeczytałem sporo wypowiedzi ludzi za i przeciw, wybuchających śmiechem i wpadających w zamyślenie. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że nie sposób zapytać dziecko przed narodzeniem o to, czy so­bie życzy żyć, czynie. Nawet rodzice Raphaela (przypo­mnę: prawnicy) nie oburzają się na niego o zapowiadany procesie dynie mówią: „Niech wyjaśni przed sądem, jak mielibyśmy go o to zapytać, przecież to technicznie niemożliwe.” Ale są pewne okoliczności, które każą poważ niej się zastanowić nad odpowiedzialnością rodziców w tej sprawie.
   Czy rodzice, zanim dojdzie do poczęcia, biorą pod uwagę to, że w pewnych okolicznościach życie poczęte­go dziecka może przybrać straszny obrót? Czy ponio­są za to odpowiedzialność? W wielu kulturach dziecko z założenia ma pełnić rolę ciężko pracującego niewolni­ka, dziecięcej prostytutki, albo - co dziś jest oczywistoś­cią - dawcy potrzebnych narządów. Życie to nie tylko radość, ale i szykany, z którymi czasem ciężko żyć. Na­sze dziecko również może krzywdzić, może żyć w nędzy, w hitleryzmie, w samotności. Możemy mu przekazać geny, które spowodują ciężkie schorzenie, fizyczną nie­zdolność do normalnego funkcjonowania, różne odmia­ny raka, także śmiertelne.
    „Jakim prawem wiedząc, że będę upośledzony, uro­dziliście mnie? Skazaliście mnie na cierpienie bez mojej zgody. To wasza wina” - może powiedzieć.
Nie można wyrazić zgody na własne narodziny, to jest niemożliwe. Ale walczyć z naciskami kulturowymi na posiadanie dzieci, a zwłaszcza o to, by przyszłe życie dzieci nie było udręką - należy.
Zbigniew Hołdys

To nie jest Szwecja

W ostatnich tygodniach nie widziałem czasopisma, w którym nie byłoby re­cenzji ze znakomitego filmu „Green Book”. Na­wet Dorota Szwarcman - pierwsza dama krytyki muzycznej, i Krzysztof  Varga - niezrównany felietonista „Dużego Forma­tu” - pochylili się nad tym filmem z atencją. Ja co prawda nie umiem pisać o sztuce, tak jak autorki(-rzy) z górnej półki, ale mam pewne wspomnienie, jak gdyby żywcem z tego filmu.
    „Cofnijmy się więc wstecz”, jak mówią niektórzy. Rok 1962/63 uważam do dzisiaj za najszczęśliwszy w moim życiu. Miałem 24 lata, świetną dziewczynę w Warszawie (nic z tego potem nie wyszło z mojej winy), pracę w prestiżowym tygo­dniku POLITYKA i - last but not least - byłem na rocznym sty­pendium doktoranckim (z doktoratu też nie wyszło, z mojej winy) na Uniwersytecie Princeton.
   Żeby trzymać się tematyki „Green Book”, wspomnę, że na około stu doktorantów w naszym akademiku tylko jeden był czarny (muzykolog). Jednym z moich najbliższych kole­gów był Amerykanin Sterling Boyd (później profesor historii sztuki), człowiek delikatny i dobry, podarował mi na Gwiazdkę 1962 r. sweter, gdyż sądził, że będąc z kraju komunistycznego, nie mam co na grzbiet włożyć. Pochodził z Południa USA, chyba ze stanu Arkansas. Był tak zatwardziałym rasistą, że kiedy jeden z naszych kolegów zaprosił na kolację do stołówki w aka­demiku (było to dozwolone w soboty, po zapłaceniu 3 dol.) swoją przyjaciółkę Beverly, Afroamerykankę, i posadził ją obok mnie, zakładając, że za żelazną kurtyną nie ma rasizmu, Ster­ling nie odezwał się do nas ani słowem, odwrócił się plecami i tyle go widziałem przez cały wieczór.
   Wracam do „ Green Book”. Po zakończeniu roku akademic­kiego, w czerwcu 1963 r., wybraliśmy się volkswagenem „gar­busem” i z namiotem w długą podroż przez Południe Stanów do Kalifornii. Osoby komediodraniatu (tak określa krytyka „Green Book”) to my, doktoranci: Ronnie de Sousa Pernes, Anglik, absolwent Oxfardu, syn zamożnych rodziców, filozof i figlarz. Nosił muszkę. Z czasem został dziekanem wydzia­łu filozofii uniwersytetu w Toronto. Dalej, Franęois Demay, Francuz, fizyk, komunista, co w owych latach we Francji nie było rzadkością. Nosił brodę. No i wreszcie ja. Oraz trzech policjantów i sędzia. Miejsce akcji: Hrabstwo Rankin, stan Missisipi, USA.
   Lato 1963 r. było na Południu gorące. Mam na myśli nie tylko temperaturę, ale i walkę o równouprawnienie Afroamerykanów. Prezydent John Kennedy i jego brat Robert, wówczas mi­nister sprawiedliwości, starali się wykonać pewne kroki w kie­runku desegregacji. Wielotysięczne manifestacje wstrząsały Południem. Policja i Gwardia Narodowa były w pełnej mobi­lizacji. Jesienią 1962 r., w atmosferze wielkiego napięcia, de­monstracji i rozruchów, pod osłoną Gwardii Narodowej, James Meredith, jako pierwszy Afroamerykanin w historii, został przy­jęty na Uniwersytet Stanowy Missisipi w miejscowości Jackson. Jedną z barier, którą Afroamerykanie musieli wtedy pokonać, była rejestracja wyborców, w czasie której byli egzaminowani ze znajomości konstytucji. Oczywiście zdominowane przez białych rasistów komisje wycinały ich, jak mogły. W odpowie­dzi, żeby przygotowywać Afroamerykanów do wyborów, setki studentów z Północy, gdzie nie było już segregacji, przyjeżdżały na Południe, żeby uczyć konstytucji. Z tego powodu dostało się i nam.
   Kiedy nasz Volkswagen zbliżał się do Jackson, byliśmy automatycznie podejrzani, choć nie mieliśmy żadnych wywrotowych zamiarów. Jako cudzoziemcy nie chcieliśmy so­bie napytać biedy, choć ja miałem ze sobą dwie książki Jame­sa Baldwina, głośnego pisarza afroamerykańskiego, obrońcy praw człowieka, w tym gejów, do których należał.

Wracając do „Green Book”. Samochody typu „garbus” nie były popularne na Południu. Najbardziej dekonspirowały nas numery rejestracyjne ze stanu New Jersey, „Garden Sta­te”. Nie pomagała również broda Franęoisa oraz nasz ogólnie niedbały przyodziewek - szorty i klapki. Spaliśmy w namiocie, ale w pewnej chwili zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajp­ce, żeby odetchnąć klimatyzacją i - jak zwykł mawiać Michał Radgowski, mój nieoceniony kolega z POLITYKI - odwiedzić „węzeł sanitarny”. Zajęty był tylko jeden stolik, przy którym siedziało leniwie kilku policjantów stanowych, oczywiście białych, w beżowych mundurach; kapelusze z szerokimi rondami leżały na sąsiednim stoliku. Na parkingu czekały na nich dwa piękne oldsmobile, z głośnikiem i reflektorami na dachu.
   Zrobiwszy swoje, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie zdążyliśmy ujechać stu metrów, gdy usłyszeliśmy wycie syreny i wezwa­nie do zatrzymania. Ronnie zauważył ich w lusterku. „To nie jest Szwecja” - zdążył powiedzieć. Powiedzenie to narodziło się w Birmingham, Alabama, gdzie spuszczono psy policyjne na Afroamerykanów. - Po co te psy? - zapytał dziennikarz ho­lenderski. Szef policji, osławiony Bull Connor, odpowiedział: „Widziano pana wczoraj rozmawiającego z Murzynami. Niech pan uważa, to nie jest Szwecja”.
   Policjanci zatrzymali nas za... przekroczenie szybkości. Ronnie wyskoczył z samochodu, żeby zapytać, o co chodzi. Zrewidowali go. Przebierał bosymi nogami, rozgrzany asfalt parzył stopy, a z góry prażyło słońce. Nam również każą wy­siąść i rewidują. Franęois też przebiera nogami. - Czy mogę wziąć sandały z wozu? - pyta. - Zamknij mordę... Solidarnie przesuwamy sobie nogami jedyne klapki na trzech. Każą nam wsiąść do auta policyjnego. - Czy możemy zabrać paszporty z samochodu? -Trzeba było mieć przy sobie, a teraz na pewno zginą - odpowiedział kapral z subtelną ironią. Znaleźli minia­turową buteleczkę whisky, którą Ronie miał jeszcze z Anglii. Za mała, żeby otwierać. - Przemyt alkoholu - mówią.
   We trzech usiedliśmy na tylnym siedzeniu oldsmobila, ich trzech z przodu. Nie wiemy, dokąd jedziemy. Nie rozmawiamy między sobą po angielsku. Kafka: „Ktoś musiał zrobić doniesie­nie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie zrobił, został pewne­go ranka po prostu aresztowany...”. Stajemy przed piętrowym domkiem. Mamy czekać przed „white ladies room” - pokojem dla białych dam. Wzywają nas po kolei. Nazwisko... adres... zawód... Anglik, Francuz, Polak. Prowadzą nas do aresztu.
- Za co? - pyta Ronnie. W odpowiedzi dostaje po karku. Celny kopniak wprowadza nas do wspólnej celi na piętrze. Automa­tyczne kraty zasuwają się same.
   Najpierw ciekawość: dwa metry na cztery. Ściany meta­lowe, okna nie ma, światło dostaje się z korytarza przez kratę. Sześć piętrowych prycz, sedes i umywalka. Potem śmiech: Kilka dni temu byliśmy na spotkaniu stypendystów w Waszyngtonie, Biały Dom, doradcy prezydenta, „How do you like America”, wieczorna kąpiel w prywatnym ba­senie, drink. A dzisiaj - przychodzi strażnik więzienny. Je­steśmy w areszcie powiatowym w Jackson, Missisipi. Hi­storyczne miejsce! Strażnik daje dwa prześcieradła i kubki z tektury.

Czy dostaniemy adwokata? - Maybe. - Ile możemy sie­dzieć, zanim dowiemy się za co? - Na dole siedzi jeden już dwa tygodnie. - Za co? - pytamy. - Za speeding (prze­kroczenie szybkości) - dobiega odpowiedź z celi na par­terze. - Ile za przemyt alkoholu? - 60 dni - mówi strażnik. I dodaje: -Jesteśmy liberalni, brody ci nie zgolimy. Ronnie tłumaczy Franęoiś: - Nous sommes ici bien liberates; nous ne lui couperons pas la barbe. Strażnik zanosi się śmiechem, woła drugiego. - Po jakiemu mówiłeś? - Po francusku. - Powiedz coś jeszcze. - Ce vieux n’a jamais entendu la langue franęais. Patrzą na nas jak w zoo. Szkoda, że nie karmią, choćby bananami. Dzieli nas krata. Zostajemy sami.
   - Czy we Francji byłoby to możliwe? - Chyba tak. Siedziałem w czasie wojny algierskiej. Też bili – mówi Francois po fran­cusku. Wyczuwam kontrast pomiędzy tran francuskim, językiem arystokracji, a naszą celą. Robi się ciemna noc. Nazajutrz rano czytam wy drapane na ścianie obscena, a obok:
Ifl should die before I wake
I pray the Lord my soul m take.
Ifl should live another day
I pray the Lord to guide my ways.
(Mahalia Jackson)
   Mój Boże, a ja mam dwie książki Baldwina w samochodzie. Jeśli oni to znajdą. Podobno każdy ma prawo do jednego tele­fonu. Ustalamy, że jeden zadzwoni do swojej ambasady, drugi na uniwersytet, a trzeci do ojca naszej koleżanki, wybitnego prawnika Telforda Taylora, który był amerykańskim oskarży­cielem w Norymberdze.
   Rano pojawił się strażnik. - Hi, boys! Już wyglądacie jak prawdziwi więźniowie. Macie wiadro, szmatę i do roboty! Jutro sobota, a w weekendy mamy tu pełno. Dał nam jeszcze spray: „Dezynfekuje i rozsiewa przyjemny zapach”. Po robo­cie - nagroda. Na papierowym talerzu jakaś papka o konsy­stencji płatków owsianych i na tym jajko sadzone. Żadnych sztućców, nawet łyżki. Są swa sposoby, żeby to zjeść: oderwać kawałek „talerza” i zsuwać nim papkę do ust albo tak jak Vigo Mortensen (Tony) je pizzę w filmie „Green Book” - składają na pół, wzdłuż średnicy, i wóz albo przewóz.
   Po śniadaniu znany nam już kapral otwiera kratę. - Wychodzić. - Z rzeczami (wskazuję okulary słoneczne i papierosy)?
- Zostawcie, wrócicie. Na schodach szeryf z gwiazdą na piersi.
- Nie masz koszuli? - pytą. - Nie pozwolono nam wziąć z samo­chodu. - Bez koszuli nie możesz stanąć przed sędzią. W końcu jednak stajemy przed obliczem sprawiedliwości. Dość duża sala. W rogu flaga USA. Na podium stół, za nim sędzia, w ła­wach dla publiczności kilka osób, wszystkie białe. Stoimy. Sze­ryf mruczy w kierunku sztandaru: „Panie Boże, miej w opiece ten sąd i tego sędziego”. (Opieka bardziej była potrzebna nam, ale nie śmiem się odezwać). Sędzia przegląda papiery. Kafka: „Kajdany ludzkości zrobione są z papieru kancelaryjnego”.
   - Który z was jest Passent? - pyta sąd. - Ja. - Masz prawo do adwokata, sądu przysięgłych albo do natychmiasto­wej rozprawy przed sędzią, czyli przede mną. - Nigdy nie byłem sądzony w Ameryce. Może wysoki sąd mi poradzi, co jest dla mnie najlepsze? -Wszystko jest dobre. - To pro­szę o adwokata z polskiej ambasady. - Jak to z ambasady? To nie jesteś Amerykaninem? - Nie, oni też nie są. - To ja was przekażę władzom federalnym. (Jak się później dowie­działem, sędzia, nieprzyzwyczajony do cudzoziemców, po­pełnił błąd, miał prawo nas sądzić). - A kiedy oni nas za­biorą? - Może w poniedziałek, może za miesiąc. - Panie sędzio, czy możemy skorzystać z telefonu? - Tak. Każdy może zadzwonić jeden raz. Zamykam rozprawę. (Do sze­ryfa: - Francuz! Anglik! Kogo wyście mi tu sprowadzili?!).
   Na schodach kapral, zły jak osa, uznał, że wolno nam odbyć po jednej rozmowie telefonicznej, ale miejscowej, w Rankin Co­unty(!) . - Do kogo mamy tu dzwonić? Szeryf nie odpowiedział, chwycił jednego za kołnierz, drugiego wrzucił do aresztu i wy­głosił swoje credo: - Sukinsyny! Kto was tu prosił? Trzeba było siedzieć w tych swoich p… krajach. Ten rząd federalny nas zgubi!

Wieczorem przyszedł do celi szeryf. - Rozmawiałem z pro­kuratorem rejonowym. Mogę z wami zrobić, co chcę. Po­stanowiłem was wypuścić, ale nie wstępujcie do Jacksonville. Tam jest niespokojnie, problemy rasowe. Musicie zapłacić 16 dol. za przechowanie waszego samochodu.
   Wysadzili nas na szosie. Nasz samochód splądrowany. Brak jednej książki Baldwina, tej z fotografią autora na okładce. Analfabeci? Przecież obie książki są tego samego autora.
- To nie jest Szwecja - mówi Ronnie, siadając za kierownicą swojego samochodu, jak Tony, wracając z Południa w filmie „Green Book”.
   Kafka: „W rezultacie pozostaje tylko jedno - wnioskuje Józef K. - że wszystko jest niejasne, nawet kwestia mojego stąd wyrzucenia”.
Daniel Passent

Bęcki od zagranicy

Nie było łatwe zorganizowanie w Warszawie wielkiej międzynarodowej imprezy i wyjście z niej z guzami od Iranu, USA i Izraela jednocześnie, ale nasz rząd dał radę. Promocja węgla na szczycie klimatycznym w Katowicach też została zauważona, ale tym razem osiągnęliśmy nową jakość.

Najmocniej dołożyli nam ci, na których prośbę konferencję zorganizowaliśmy i którzy byli jej politycznymi beneficjentami. Stany Zjednoczone publicznie wezwały nas do restytucji mienia żydowskiego, a Izrael ustami swego ministra poinformował świat, że jesteśmy genetycznymi antysemitami. Zawyła nawet nasza psychoprawicowa prasa, zazwyczaj zachwycająca się prowokacjami nacjonalistycznych towarzyszy podróży.
   Przyczyny porażki podzieliłbym na: detaliczne i hurtowe. Detaliczne to chybione kalkulacje naszej prawicy w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem. Naszym powiatowym strategom wydaje się, że jeśli tak jak administracja prezydenta Trumpa będziemy odgrażać się Unii, na zawołanie dostarczać europejskiej lokalizacji dla przemówień i konferencji oraz płacić sute zaliczki za amerykański sprzęt wojskowy, to Amerykanie nam się odwdzięczą. Błąd polega na nieuwzględnieniu skali. Polskie zamówienia są promilami w portfelu zamówień amerykańskich firm zbrojeniowych, a Polska jest tylko jednym z wielu krajów, które zabiegają o amerykańską protekcję. Przy czym brak jakichkolwiek stosunków z Rosją i złe relacje z Europą Zachodnią upewniają USA, że za polską przyjaźń nic nie trzeba płacić, bo Polska sama ustawiła się w pozycji bez wyjścia.

Temat restytucji mienia żydowskiego jest skomplikowany tak prawnie, jaki etycznie, ale akurat nie w stosunkach - ze Stanami Zjednoczonymi. USA wzięły jeszcze od PRL kilkadziesiąt bilionów dolarów w ramach umowy indemnizacyjnej i zobowiązały się od tego czasu nie tylko same zaspokajać wszelkie , roszczenia swoich obywateli, ale także na wieki wieków nie podnosić tego tematu w stosunkach dwustronnych. Hillary Clinton próbowała co prawda wracać do tego Bernata podczas rozmów dyplomatycznych, ale gdy dostała ode mnie odpór, nie odważyła się wyjść ze sprawą publicznie. A teraz urobili to w Warszawie zarówno sekretarz stanu, jak i wiceprezydent. Najwyraźniej uznali, że zadowolenie lobbystów w Waszyngtonie jest ważniejsze od interesu Polski i stosunków polsko-amerykańskich. Sprawa jest tym dziwniejsza, że nikt ewidentnie im nie wytłumaczył, że polskie księgi wieczyste nie dzielą właścicieli wedle wyznania. Zatem domaganie się zwrotu tylko dla jednej grupy religijnej jest cokolwiek absurdalne. Restytucja tylko dla tych, którzy załapaliby się na ustawy norymberskie, a dla reszty figa z makiem?
   Polska ma w tej sprawie dwa możliwe podejścia. Jedno - które stosowałem - to twardo stać na gruncie prawa i uświadamiać naszym amerykańskim sojusznikom, że są sprawy, w których Polska powie wyraźnie: nie. Wtedy gdy mamy mocne podstawy, warto to czasami robić, gdyż - paradoksalnie - buduje to szacunek na innych polach. Drugie podejście - łatwiejsze, acz niepozbawione ryzyka - to mówić partnerom, że „pracujemy nad tym”; grać na czas i liczyć na zmęczenie. Amerykańscy politycy mogliby pokazywać lobbystom swoją aktywność, a ci podtrzymywać nadzieję u swoich klientów i fakturować - bo zdaje się już tylko o to chodzi. Byłoby to o tyle bałamutne, że nie potrafię sobie wyobrazić większości sejmowej - w tej kadencji lub w następnej - która taką ustawę by uchwaliła. Pamiętajmy bowiem, że ustawa restytucyjna musiałaby objąć tych, którzy mają zbyt słabe roszczenia, aby dziś składać sprawę do sądu. I odwrotnie - żadną ustawą nie można wykluczyć przyszłych pozwów. Jest więc restytucja projektem dla tych, którzy mają słabe roszczenia i których może w przyszłości przybyć. A więc szanse na taką ustawę w Sejmie są mniej więcej takie jak na ustawę o odszkodowaniach wojennych dla Polski w Bundestagu.

W relacjach z Izraelem także , chyba prysnął mit naszej prawicy, że można zawrzeć pakt o wzajemnej obronie reputacji: polska prawica nie będzie krytykować Izraela za to, jak traktuje Palestyńczyków, a w zamian izraelscy nacjonaliści nie będą szermować antypolskimi uogólnieniami. Ale gdy przyszło co do czego i kampanii wyborczej w Izraelu - wsparcie dla Polski przyszło od raczej niepisowskich polskich Żydów z centrowego Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego i liberalnej części amerykańskiej oraz izraelskiej diaspory. Sam premier Netanjahu i jego minister spraw zagranicznych, mając do wyboru partnerów zagranicznych lub gorące głowy na prawo od siebie (tak jak PiS w Polsce), wybrał głosy tych ostatnich. Znowu okazuje się, ze nacjonaliści, wbrew najlepszym chęciom, nie są w stanie utrzymać trwalszych sojuszy. Prędzej czy później dzielą ich rozbieżne interesy. W końcu jest jakiś powód, dla którego nacjonalizm prowadził do wojen.

Szerszy - hurtowy - powód, dla którego pisowska polityka zagraniczna ponosi kolejne zwycięstwa moralne, to błędne założenie, że wpływ Polski rośnie w kontekstach dwustronnych, a maleje w wielostronnych. Stąd awersja do Unii Europejskiej, bajdurzenie o „Europie Ojczyzn” i przedkładanie relacji międzyrządowych nad wspólnotowe. Tymczasem na nacjonalizacji stosunków międzynarodowych skorzystać mogą wyłącznie państwa najsilniejsze. Te, które są w stanie narzucić innym własne interesy albo przynajmniej obronić się przed dyktatem silniejszych. Jednak gdy jest się krajem średniej wielkości w trudnym położeniu geograficznym, niezdolnym do samodzielnej obrony, to trzeba chuchać i dmuchać na reguły prawa międzynarodowego oraz ciągle budować koalicje i przyjaźnie. Tym bardziej że w takiej organizacji jak UE ma się swoje kilka procent akcji i nawet najwięksi gracze od czasu do czasu mogą ich potrzebować.
A USA czy Izrael - jako mocarstwa atomowe - zawsze sobie bez nas poradzą.

Mierna jest nadzieja, że Nowogrodzka zrozumie te głębsze przyczyny kolejnych upokorzeń. Nie pamiętam polskiego rządu, który tyle co obecny mówiłby o suwerenności i jednocześnie tak regularnie dostawał bęcki od zagranicy. Jak Wielka Brytania pod rządami swoich nacjonalistów, która pod hasłem podmiotowości opuszcza Unię Europejską i co tydzień musi połykać kolejne upokorzenie. A Chiny, które przez 30 lat mówiły tylko o gospodarce, nagle wyrosły na supermocarstwo. Wychodzi na to, że suwerenność a przynajmniej potęga państwa rośnie w odwrotnej proporcjonalności do tego, ile o niej mówimy.
Radosław Sikorski

1 komentarz:

  1. Bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z nami swoimi doświadczeniami. Nazywam się Brenda i byłem szczęśliwy. Dopóki mój mąż nie powiedział, że go zdradzam, oboje staliśmy się dokuczliwymi parami, nie mógł w to uwierzyć, ani nie zaufał moim słowom, więc złożyliśmy wniosek o rozwód, później zostaliśmy rozdzieleni i ślubowaliśmy, że nigdy się nie pogodzimy. Długo próbowałem iść dalej, ale nie mogłem pozostać bez niego, więc zacząłem poszukiwania powrotu męża, a potem skierowano mnie do Dr.IZOYA. Świetny człowiek, którego spotkałem, rzucił zaklęcie miłosne i zmusił mojego męża do powrotu w ciągu 24 godzin. dzięki temu jestem tutaj, aby udostępnić kontakt dr IZOYA, skontaktować się z nim poprzez drizayaomosolution@gmail.com. Jest naprawdę potężny i specjalizuje się w następujących sprawach ...
    (1) Kochaj zaklęcia wszelkiego rodzaju. (2) Przestań rozwodzić się. (3) Zakończ jałowość. (4) Potrzebujesz pomocy duchowej.

    OdpowiedzUsuń