Chwała dinozaurom
Seniorom szacunek należy się z zasady. A
naszym szczególnie. Bo to najlepsza generacja. „Dinozaury, leśne dziadki, dziadostwo” -
słowa znanego szermierza walki z wykluczeniami o oponentach mogły szokować.
Nie wiadomo tylko, czy bardziej arogancją, czy brakiem instynktu
samozachowawczego przejawiającym się w szarży na elektorat zawsze najbardziej
aktywny Ale nie ma co się tu nad autorem tych słów pastwić. Traktowanie
starszych z góry, uznawanie, że po przekroczeniu pewnego wieku produkt ludzki
nie jest już zdatny do wykorzystania, a delikwent powinien zjeżdżać do
zajezdni, jest u nas dość powszechne. Dojrzałość desperacko obroniła się
jeszcze w pierwszej edycji „Big Brothera”, w której wygrał strażnik miejski
Janusz Dzięcioł. Ale potem była już wyłącznie w odwrocie. I na ekranie, i
przed nim. Na ekranie zaczęła królować młodość w wersji z Instagrama. Przed
ekranem zaś widzów też podzielono na lepszych i gorszych. Lepsi mieli według
reklamodawców mieścić się w tzw. grupie komercyjnej, czyli mieć od 16 do 49
lat. W swej łaskawości górną granicę przesunięto o lat 59, ale tak, by nie było
żadnych złudzeń - powyżej lego progu jest już szrot.
O ile lekceważenie
ludzi starszych przez komercyjne telewizje i reklamodawców można jakoś pojąć,
o tyle? przedziwna jest pogarda okazywana im przez polityków. Żeby było
ciekawiej, przez tych, którzy tak strasznie oburzali się na „babcie w
moherowych beretach i przez tych, którzy walkę z wykluczeniami mają na
sztandarach. Starszymi poniewiera się u nas notorycznie. To z nich kpiono, gdy
w mrozy i upały protestowali przeciw zamachowi na Trybunał Konstytucyjny i na
sądy. To ich nazywano „gorszym sortem”. To im serwowano „komunistów i
złodziei”, „ubeckie wdowy” i „element animalny”. Ileż było szyderstw z
demonstracji KOD, które nawet kiedy były liczne, to zalatywały niektórym
naftaliną, gdy tymczasem dziarska młodzież donośnie informowała o sobie stolicy
i Polsce rykiem na demonstracji w Święto Niepodległości.
Gdy demonstrowali
ludzie w większości po pięćdziesiątce, narzekano, że to nie ci. Gdy na dzień
czy dwa, półtora roku temu, pojawiła się na demonstracjach młodzież, paru socjologów
wpadło w ekstazę, szykując się do pisania rozprawek o przebudzeniu młodego
pokolenia. Przebudzenie trwało jednak krócej nawet niż istnienie pokolenia
JP II. I gdy frekwencja w ostatnich wyborach samorządowych była rekordowa, to
znowu grymaszono, że to nie ci głosowali. A niby dlaczego nie ci? Czy ci,
którym zależy, są gorsi tylko dlatego, że dwie trzecie młodych wybory ma w
nosie? Może przyjdzie czas, gdy przed tymi aktywnymi, w większości starszymi,
ktoś się nisko pokłoni i bardzo im podziękuje. Bo jest za co. Za trzy ostatnie
lata i nie tylko.
Gdy zaczęła się
tzw. transformacja ustrojowa, powtarzano rytualnie, że czeka nas, jak
mojżeszowy lud, czterdziestoletni marsz przez pustynię. Pokolenie skażone PRL
miało być poddane swoistej edukacji. Do funkcjonowania w demokratycznym i, praworządnym
państwie zdolne miało być dopiero pokolenie urodzone po 1989 roku. Pokolenie
uznawane za wybrakowane zdawało się te wywody puszczać mimo uszu. I choć
ludzie ci rzeczywiście byli wychowani w PRL; uznali tę nową Polskę za swoje
państwo. Takie, które się kocha i o które się troszczy. Choć mogli być przerażeni
tym, co niósł rynek i cały ten kapitalizm, zakasali rękawy odnajdując się w
nowym świecie i w tym nowym świecie budując nową Polskę. To historia
nieopowiedziana, fascynująca i inspirująca. Do tego zakończona sukcesem, bo
choć niektórzy chyba w zbyt gorliwym geście samobiczowania mówią, że „byli
głupi”, to wcale głupi nie byli. Przeciwnie. Zbudowali najlepsze państwo, jakie
Polacy kiedykolwiek mieli. Niedoskonałe, owszem, ale świetnie się rozwijające i
budzące na świecie podziw i szacunek. A gdy nowa władza to państwo i jego
osiągnięcia postanowiła podeptać, stanęli w jego obronie. To oni demonstrują.
To oni przychodzą na spotkania. To im zależy. To oni się przejmują. To oni
głosują. Wykpiwane dinozaury i ośmieszane leśne dziadki. To jest właśnie nasza
„najlepsza generacja”, by posłużyć się tytułem książki słynnego amerykańskiego
dziennikarza telewizyjnego Toma Brokawa o pokoleniu, które wchodziło w
dorosłość w czasie Wielkiego Kryzysu, a potem dało Ameryce zwycięstwo w wojnie
i pozycję światowej potęgi.
Da Bóg, kolejne
pokolenia dadzą Polsce, jak w sztafecie, dobrą zmianę. Oby. Dzięki pokoleniu
rodziców i dziadków nie będą musiały zaczynać od zera. Jest co kontynuować,
jest się na kim wzorować. A tym, którzy na starszych, mądrych i doświadczonych
patrzą z góry, należy się podpowiedz - PESEL i metryka dopadną każdego. I
warto się z tą myślą pogodzić, tęskniąc za obrazem szanowanych seniorów i
odnajdując w nim własną, jednak znośną przyszłość.
Tomasz Lis
Kasa na głosy
Konwencja wyborcza PiS miała się odbyć
wcześniej, ale huk z kapiszona, jak określano „taśmy Kaczyńskiego”, na dłuższy
czas ogłuszył partię. Dopiero teraz, po odczekaniu paru tygodni, zdecydowano
się odpalić - znów cytat - programowe petardy, sygnalizujące przejście do
kontrataku. Poczucie zagrożenia skutkami afery (wzmocnione ostatnimi
sondażami, które nowej Koalicji Europejskiej po raz pierwszy dawały zwycięstwo
nad PiS) skłoniło partię do sięgnięcia po - szykowaną zapewne na jesień - amunicję.
Tu trzeba od razu pogratulować zdolności przewidywania liderom opozycji,
Schetynie i Kosiniakowi-Kamyszowi, bo obie partie już dawno przedstawiły plan
objęcia świadczeniem 500 plus także pierwszego dziecka oraz wypłaty tzw.
trzynastej emerytury w wysokości 1100 zł. Nieważne, czy mieli przecieki, że
takie właśnie obietnice PiS zamierza rzucić na kampanie wyborcze, czy sami
uznali, że tak trzeba, dość, że opozycja przynajmniej na poziomie obietnic
wyborczych nie dała się uprzedzić. Stąd tak intensywne zabiegi podczas
konwencji PiS, aby - co do zasady - podważyć wiarygodność wszelkich obietnic
PO-PSL („my dajemy, oni tylko mówią, że dadzą”). Puszczono nawet kabaretowy
filmik, obśmiewający „imposybilizm polityków opozycji” i ich niegdysiejsze
zapewnienia, że 500 plus nie da się sfinansować.
Główne partie
Koalicji Europejskiej rzeczywiście znalazły się w komunikacyjnym kłopocie, bo
przecież nie można dezawuować propozycji PiS, jeśli się je samemu wcześniej
zgłaszało. Żart Mateusza Morawieckiego - „tak szanujemy opozycję, że realizujemy
jej obietnice” - dość dobrze oddaje sytuację klinczu, w jakim polska polityka
znalazła się u progu tegorocznych kampanii.
PiS zasadniczo zmienił reguły wyborczej gry. W czasach
przedpisowych kampanie nie były aż tak jawnie cyniczne; owszem, odbywały się
festiwale obietnic, rywalizowano hojnością świadczeń społecznych, rozmachem
inwestycji, poziomem podatków itd., ale to PiS dokonał (cytuję premier Szydło z
konwencji) „kopernikańskiego odkrycia”: wybory wygrywa się dzięki konkretnym
pieniądzom wypłaconym konkretnym ludziom. Opozycja, właściwie cała,
potwierdziła, że wyciągnęła wnioski z poprzedniej przegranej i już nikt nie da
się obsadzić w roli „partii obrońców budżetu”, międlących o nudnych programach.
Według zgrubnych obliczeń, złożone na konwencji PiS obietnice będą kosztować
ponad 40 mld zł rocznie; PO i PSL, zgłaszając swoje propozycje, musiały się
liczyć z podobnym obciążeniem publicznych finansów. Także Robert Biedroń
obliczył wartość obietnic Wiosny na 35-40 mld zł. Słowem, politycy wszystkich
głównych partii niezależnie ocenili, że nie ma co startować w tych zawodach
bez zaoferowania wyborcom minimum 40 mld zł rocznie dodatkowo. Proste.
Ale PiS w tej grze postanowiło opozycję
przechytrzyć, wykorzystać lepszy punkt kranu i finansowe obietnice powyborcze
realizować już w trakcie kampanii. Więc prezes Kaczyński przedstawił na
konwencji następujący plan wypłat. Od 1 maja, a więc na trzy-cztery tygodnie
przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, wszyscy emeryci dostaną jednorazowo
po 1100 zł, tak żeby nawet mając słabą pamięć, jak to u starszych ludzi, nie
zdążyli zapomnieć o złożeniu dowodów wdzięczności do szklanej urny. Towarzyszy
temu zapowiedź, że jeśli obecna władza wygra, to w przyszłym roku ona też
okaże wdzięczność i może da kolejną „trzynastkę”. Droższe będą wybory
parlamentarne, bo już od 1 lipca ma być wypłacane po 500 zł na każde dziecko, a
tuż przed wyborami zapewne jeszcze po 300 zł „piórnikowego”. W sumie w tym roku
będzie to dodatkowo ok. 20 mld. Te pieniądze mają obsłużyć obie„tury wyborów”,
europejskie i krajowe, oraz wziąć w finansowe kleszcze - wypłatami majowymi i
lipcowymi - datę i Ruch Społeczny 4 czerwca. Poza tym już nic więcej, żadnego -
jeśli ktoś się spodziewał - „programu europejskiego” na wybory do PE, nic o
bezpieczeństwie Polski i polityce zagranicznej, żadnego planu reformy służby
zdrowia, opanowania chaosu w oświacie, w wymiarze sprawiedliwości, nic o podwyżkach
dla nauczycieli, pielęgniarek, policjantów, o realizacji wielkich inwestycji.
Na trzygodzinnej wyborczej konwencji PiS, poza jasną ofertą „kasa za głosy”, w
zasadzie żadne tzw. propozycje programowe nie padły.
Prosta oferta została pobieżnie opakowana
w ideologiczną, mocno prześwitującą kopertę. Kaczyński z Morawieckim niemal dosłownie
cytowali frazy Orwella z „Roku 1984”
(„Wojna to pokój, Wolność to niewola, Ignorancja to siła” etc.), ogłaszając na
konwencji, że „Wolność to zasobność” albo: „Europejskość to zawartość portfela”.
Zredukowanie relacji obywateli z własnym państwem i z Unią Europejską do
wymiaru portmonetki było po raz n-ty odwołaniem się do idei „ciemnego ludu”,
który ma kupić przekaz (cytuję Beatę Szydło) o hojnym „prezencie Jarosława
Kaczyńskiego dla Polaków” (TVP dostała właśnie miliard złotych na przedwyborczą
propagandę). Hasło rzucone na konwencji przez Jarosława Kaczyńskiego „My
wypełniamy kieszenie!” brzmiało jak jawna deklaracja klientelizmu w charakterze
państwowej ideologii: jeśli weźmiemy całą władzę, to i dla was coś z budżetu
skapnie. Czy ta oferta może zostać przyjęta przez większość wyborców?
Oczywiście, może. Dlatego radosna konwencja PiS była jednym z najsmutniejszych
widowisk politycznych w historii wolnej Polski.
Niestety, gra się tak, jak przeciwnik
pozwala. Opozycja pozostanie więc zapewne w retoryce, że nowe 500 plus i
„trzynastka plus” to tylko mokre kapiszony, echo dawno już odpalonych przez
PO-PSL obietnic. Te 30-40 mld od przyszłego roku tak czy owak trzeba będzie
zapłacić, nawet tym, którzy absolutnie tego nie potrzebują, i kosztem
prawdziwej polityki społecznej, zdrowotnej, oświatowej w przyszłości. Taka jest
cena praw nabytych czy rozdanych. Tylko że za te miliardy można jeszcze w pakiecie
dokupić sobie satrapię.
O pozycja, jeśli chce wygrać i jak najprędzej zatrzymać
erozję państwa oraz samej polityki, nie ma wyboru: musi się trzymać formuły„nie
odbierzemy niczego, co PiS z dał, oddamy to, co PiS zabrał”. A będzie co
oddawać.
Jerzy Baczyński
Bez uprawnień
Życie medialne pędzi. Już nie mówimy o
aferze KNF, już zapomnieliśmy o zarobkach w NBP. Z ulicy Srebrnej brak nowych
wiadomości, ale nagle mamy to! Kierowca Antoniego Macierewicza, słynny Pan
Kazimierz, jechał bez uprawnień W normalnym kraju byłaby to sensacja. Ja
natomiast nie jestem tym faktem zaskoczony. Mógłbym zadać bardzo wiele pytań
dotyczących uprawnień do wykonywania zawodowych czynności.
Przytoczę tylko
niektóre.
Jakie uprawnienia
mieli członkowie komisji Antoniego Macierewicza ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej?
Przecież ludzi zajmujących się katastrofami zawodowo wyrzucono na bruk i
próbowano skompromitować. Jakie uprawnienia miał Pan Misiewicz do posługiwania
się tytułem ministra i wydawania ważnych decyzji w MON, powiązań z
kontrwywiadem i Polską Grupą Zbrojeniową? Jakie uprawnienia ma wójt małej
gminy, żeby kierować koncernem energetycznym czy jeszcze większym paliwowym?
Jakie powody decydowały o zlikwidowaniu służby cywilnej i zastąpieniu
wykwalifikowanych urzędnikom państwowych amatorami z polityczno rodzinnego naboru?
Znana mi jest sprawność nowego prezesa telewizji do rzucania w polityczną
przestrzeń kłamstw i oszczerstw, ale jakie tenże prezes ma uprawnienia (poza znajomością
trzech akordów na gitarze) do akceptacji scenariusza „sylwestra marzeń”?
W sferze państwowej
jesteśmy w szponach walczących o władzę amatorów, którzy za nasze pieniądze z
podatków obudowują się PR-em i przeznaczają miliony złotych na billboardowe
oszczercze kampanie.
Wiemy już, jaką
reprezentację wyśle PiS do Parlamentu Europejskiego. Jestem przerażony, jak
umysły Pań Szydło, Zalewskiej i Kempy, będą w stanie ogarnąć poważne unijne
dylematy.
Żyjemy w kraju
ludzi bez uprawnień, którzy podejmują ważne decyzje, dzielą pieniądze, a
jednocześnie z tytułu swoich ograniczeń kompletnie nie zdają sobie sprawy, że
cofają nas cywilizacyjnie. Jeżeli walka o władzę ma być podszyta tylko i
wyłącznie chęcią zdobycia kasy, to ja namawiam wyborców, żeby głosowali na
PiS-owską reprezentację do Parlamentu Europejskiego, co przynajmniej da gwarancję,
że zejdą nam z oczu.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Komedia na wojnie
Kiedy śmiejesz się z szaleństwa, jesteś
szalony czy normalny? Zrozumiałem, że jedno i drugie” - mówi Larry Charles w
zrealizowanym przez siebie niezwykłym czteroodcinkowym dokumencie
„Niebezpieczny świat komedii”, który od paru dni można zobaczyć na Netfliksie.
Oglądamy w nim
komików z Iraku i Liberii, krajów doświadczonych okrutnymi wojnami, dowiadujemy
się, co śmieszy mieszkających w nich ludzi, co bawi grupę zawodową, która ma
najczęstszy kontakt ze śmiercią, czyli żołnierzy, przyglądamy się stand-uperom
z amerykańskich mniejszości etnicznych i komediowemu podziemiu skrajnej
prawicy, porównujemy podszyte niechęcią do kobiet żarty z Nigerii, USA i
Arabii Saudyjskiej, podziwiamy upór komiczek z tego ostatniego państwa.
Zapewne mało kto
lepiej się nadaje do zrealizowania tak zaskakującego projektu niż Lany Charles.
To scenarzysta m.in. „Seinfelda”, „Entourage”, reżyser „Pohamuj entuzjazm” i
szalonych filmów z Sachą Baronem Cohenem: „Borata”, „Bruno” i „Dyktatora”,
Momentami opowieść ociera
się o horror, jak w wątku liberyjskim. Komicy opowiadając doświadczeniach wojny,
o tym, że w rodzinie każdego z nich ktoś został zabity. Komiczki (jedna z nich
zgwałcona przez bojówkarza) wspominają watażkę o pseudonimie Generał Goły Tyłek
(Butt Naked), który w czasie wojny potrafił zabawiać się w ten sposób, że kiedy
przez jego posterunek kontrolny przechodziła kobieta w widocznej ciąży, pytał
kogoś przypadkowego: „Chłopiec czy dziewczynka?”, a następnie on sam albo ktoś
z jego ludzi rozpruwał kobiecie brzuch i wyciągał dziecko. Jeśli płeć się nie
zgadzała, Goły Tyłek zabijał autora złej odpowiedzi. Wspominające go artystki
mówią, że gdyby go spotkały, zabiłyby. Co teoretycznie jest możliwe, bo Goły
Tyłek ma się dobrze, odkrył Chrystusa, został kaznodzieją, a w szokującej
rozmowie z Charlesem opowiada, jak zabijał dzieci i jak smakuje ludzkie mięso
oraz że kiedyś śmieszyło go, gdy wróg wpadł w jego zasadzkę, a dzisiaj bawią go
programy telewizyjne z dziećmi.
Liberyjski
stand-uper Duke Murphy Dennis wspomina swoją siostrzyczkę, którą zamordowano
na jego oczach, i powtarza, że trzeba żyć dalej, cieszyć się życiem, że komedia
to terapia, lek sam w sobie, i dlatego śmieje się z AIDS, eboli i korupcji
rządzących. To podkreślanie, że - mówiąc po naszemu - „śmiech to zdrowie”, powraca
nieustająco. Iracki stand-uper mówi, że „Państwu Islamskiemu chodzi o to,
żebyś czuł się źle. A jeśli jesteś szczęśliwy i masz to gdzieś... To właśnie
nasza wojna przeciwko ISIS”. Wojna śmiechem.
Jedna z najbardziej
niesamowitych postaci dokumentu to 34-letni Ahmed Albasheer, prowadzący w
telewizji iracki odpowiednik „Daily Show”. Powiedzieć, że Albasheer igra z
ogniem, to nic nie powiedzieć. Kpi z rządu i Państwa Islamskiego, a Charles
przedstawiając go, wpada w nietypowy dla siebie patos: „To jeden z najbardziej
nieustraszonych komików, jakich znam”. Albasheer rozmawia na przykład z kukłą Al-Baghdadiego,
jednego z przywódców Państwa Islamskiego, i pyta: „Skąd te wszystkie
egzekucje, utonięcia, eksplozje i tak dalej? Kto to wymyśla?”. Al-Baghdadi:
„Oglądamy kreskówki takie »Tom i Jerry«, »Kojot i Struś Pędziwiatr«, »Myszka Miki«.
Na przykład Tom wysadza Jerry’ego w powietrze, ten odwdzięcza się dynamitem,
pali go, przecina na pół, topi. Wpływają na nas”.
Albasheer pochodzi
z bardzo religijnej rodziny, na krawędzi ekstremizmu. W domu zakazane były muzyka
i telewizja. Gdy ojciec nakrył go, że potajemnie ogląda na słuchawkach
teledysk Backstreet Boys, wyrzucił syna na ulicę. Była dziesiąta wieczorem, a w
dzielnicy, w której mieszkali, toczyły się walki. Kiedy w 2005 roku jedna z
milicji porwała Albasheera z grupą innych mężczyzn, starał się rozśmieszać
porywaczy. Żartował z siebie, z nich, ze wszystkiego. Kiedy brali go do pokoju
tortur, mówił: „Róbcie wszystko, ale nie wsadzajcie mi w dupę butelki”. Śmiali
się: „Nie zrobimy tego, sami cię wyruchamy!”. Albasheer: „Spoko, ale żadnej
butelki”.
Charles mu
odpowiada: „Jak zapytasz amerykańskich komików, kiedy odkryli, że są zabawni,
odpowiadają, że występując przed dziadkami albo wzięli udział w konkursie, a
ty odkryłeś swoją wrażliwość jako narzędzie do przeżycia”.
W którymś momencie
Charles pyta na oko 10-letniego chłopczyka występujące go w popularnym kurdyjskim
kabarecie, czego się boi. „Zombi i potworów” - pada odpowiedź. Charles:
„Dopóki boi się zombi i potworów bardziej niż ISIS i Al-Kaidy, wciąż jest
nadzieja”.
Marcin Meller
Pytanie życia
Przed paroma tygodniami odbył się w Polsce
proces o to, czy 9-letnie dziecko rozwiedzionych rodziców ma obowiązek
chodzenia na lekcje religii (jak chce matka), czy nie (jak chce ojciec). Matka
jest katoliczką i regularnie zapisuje dziecko na lekcje religii, ojciec je
wypisuje (dziecko mieszka z nim). Dziewczynka wyznała, że leciała samolotem i wie,
że nieba nie ma i w żadnego Boga nie wierzy. Sędzia ma ogłosić wyrok w marcu,
ale do tego czasu dziecko otrzymało nakaz uczęszczania na szkolne lekcje
katechezy. Według ojca po nich czuje się źle, rozpacza i nic nie rozumie.
My postąpiliśmy
inaczej. Uznaliśmy, że wiara Tytusa powinna być jego świadomą decyzją, w to
miejsce poświęcaliśmy całe godziny na rozmowy o różnych wyznaniach, o ich
korzeniach, czytaliśmy mądre księgi, on słuchał, dopytywał, wyszukiwał różnice.
Gdyby w szkole był przedmiot religioznawstwo - chodziłby na pewno. Ale na
lekcje głoszące jedyną słuszną doktrynę - nie.
Przyczyna była
prosta: nie czuliśmy w sobie prawa do decydowania o jego losie w zakresie tak
intymnym. Wiara nie jest do dziedziczenia, może być jedynie owocem władnych
przekonań osoby wierzącej na podstawie zdobytej wiedzy lub niewierzącej w nic.
Dziwię się sędzi, rozumiem, że gdyby małżeństwo rezydowało w Arabii Saudyjskiej,
nakazałaby katolickiej po matce dziewczynce biegać do czasu wyroku na lekcje
islamu, jedyne, jakie tam są.
Ostatnio sprawy szacunku
dla dzieci zaszły dalej. To, co teraz opiszę, to epizod i dla mediów jedynie
łakomy kąsek, jednak dający sporo do myślenia. Na ekranie 27-letni mężczyzna z
doklejoną pseudobrodą (czymś przypominającym płachtę z baraniego futra - to
image, nie maska) opowiada swoją filozofię życia i nieżycia. Słuchają go
dziennikarze BBC i innych światowych stacji telewizyjnych, dopytują, czy
naprawdę chce pozwać przed sąd swoich własnych rodziców o to, że poczęli go
bez jego zgody.
„Nikt mnie nie zapytał, czy chcę żyć, podjęto
tę decyzję bez konsultacji ze mną i wbrew mojej woli, to jest nie w porządku”
- wyjaśnia. Dodaje, że akurat on na życie nie narzeka, powodzi mu się
znakomicie, ale wolałby nie żyć i sypie argumentami. Jest hinduskim
przedsiębiorcą, jego rodzice są zamożnymi prawnikami, nic złego się w ich
rodzinie nie dzieje - Raphael Samuel zadaje jedynie filozoficzne pytania,
które mają sens znacznie poważniejszy, niż na pierwszy rzut oka może się
wydawać.
Antynataliści - tak
się nazywa gwałtownie rozwijający się wśród buddystów i chrześcijan ruch
filozoficzny - to ludzie, którzy uważają, że podejmując decyzję o poczęciu
dziecka, rodzice kierują się wyłącznie własną przyjemnością. Chcą mieć dziecko
jako coś na kształt zabawki, która im rozjaśni życie, zwieńczy ich miłość, nie
biorąc pod uwagę traumy, jaką życie niesie, jak choćby faktu, że kończy się
śmiercią. I z tą traumą dziecko musi żyć.
Obejrzałem w
ostatnich dniach sporo filmów na temat antynatalizmu i przeczytałem sporo
wypowiedzi ludzi za i przeciw, wybuchających śmiechem i wpadających w
zamyślenie. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że nie sposób zapytać dziecko
przed narodzeniem o to, czy sobie życzy żyć, czynie. Nawet rodzice Raphaela
(przypomnę: prawnicy) nie oburzają się na niego o zapowiadany procesie dynie
mówią: „Niech wyjaśni przed sądem, jak mielibyśmy go o to zapytać, przecież to
technicznie niemożliwe.” Ale są pewne okoliczności, które każą poważ niej się
zastanowić nad odpowiedzialnością rodziców w tej sprawie.
Czy rodzice, zanim
dojdzie do poczęcia, biorą pod uwagę to, że w pewnych okolicznościach życie
poczętego dziecka może przybrać straszny obrót? Czy poniosą za to
odpowiedzialność? W wielu kulturach dziecko z założenia ma pełnić rolę ciężko pracującego
niewolnika, dziecięcej prostytutki, albo - co dziś jest oczywistością - dawcy
potrzebnych narządów. Życie to nie tylko radość, ale i szykany, z którymi
czasem ciężko żyć. Nasze dziecko również może krzywdzić, może żyć w nędzy, w
hitleryzmie, w samotności. Możemy mu przekazać geny, które spowodują ciężkie
schorzenie, fizyczną niezdolność do normalnego funkcjonowania, różne odmiany
raka, także śmiertelne.
„Jakim prawem wiedząc, że będę upośledzony,
urodziliście mnie? Skazaliście mnie na cierpienie bez mojej zgody. To wasza
wina” - może powiedzieć.
Nie można wyrazić zgody na własne narodziny, to jest
niemożliwe. Ale walczyć z naciskami kulturowymi na posiadanie dzieci, a
zwłaszcza o to, by przyszłe życie dzieci nie było udręką - należy.
Zbigniew Hołdys
To nie jest Szwecja
W ostatnich tygodniach nie widziałem
czasopisma, w którym nie byłoby recenzji ze znakomitego filmu „Green Book”. Nawet
Dorota Szwarcman - pierwsza dama krytyki muzycznej, i Krzysztof Varga - niezrównany felietonista „Dużego Formatu”
- pochylili się nad tym filmem z atencją. Ja co prawda nie umiem pisać o
sztuce, tak jak autorki(-rzy) z górnej półki, ale mam pewne wspomnienie, jak
gdyby żywcem z tego filmu.
„Cofnijmy się więc wstecz”, jak mówią
niektórzy. Rok 1962/63 uważam do dzisiaj za najszczęśliwszy w moim życiu.
Miałem 24 lata, świetną dziewczynę w Warszawie (nic z tego potem nie wyszło z
mojej winy), pracę w prestiżowym tygodniku POLITYKA i - last but not least - byłem
na rocznym stypendium doktoranckim (z doktoratu też nie wyszło, z mojej winy)
na Uniwersytecie Princeton.
Żeby trzymać się
tematyki „Green Book”, wspomnę, że na około stu doktorantów w naszym akademiku
tylko jeden był czarny (muzykolog). Jednym z moich najbliższych kolegów był
Amerykanin Sterling Boyd (później profesor historii sztuki), człowiek delikatny
i dobry, podarował mi na Gwiazdkę 1962 r. sweter, gdyż sądził, że będąc z kraju
komunistycznego, nie mam co na grzbiet włożyć. Pochodził z Południa USA, chyba
ze stanu Arkansas. Był tak zatwardziałym rasistą, że kiedy jeden z naszych kolegów
zaprosił na kolację do stołówki w akademiku (było to dozwolone w soboty, po
zapłaceniu 3 dol.) swoją przyjaciółkę Beverly, Afroamerykankę, i posadził ją obok
mnie, zakładając, że za żelazną kurtyną nie ma rasizmu, Sterling nie odezwał
się do nas ani słowem, odwrócił się plecami i tyle go widziałem przez cały
wieczór.
Wracam do „ Green
Book”. Po zakończeniu roku akademickiego, w czerwcu 1963 r., wybraliśmy się
volkswagenem „garbusem” i z namiotem w długą podroż przez Południe Stanów do
Kalifornii. Osoby komediodraniatu (tak określa krytyka „Green Book”) to my,
doktoranci: Ronnie de Sousa Pernes, Anglik, absolwent Oxfardu, syn zamożnych
rodziców, filozof i figlarz. Nosił muszkę. Z czasem został dziekanem wydziału
filozofii uniwersytetu w Toronto. Dalej, Franęois Demay, Francuz, fizyk,
komunista, co w owych latach we Francji nie było rzadkością. Nosił brodę. No i
wreszcie ja. Oraz trzech policjantów i sędzia. Miejsce akcji: Hrabstwo Rankin,
stan Missisipi, USA.
Lato 1963 r. było
na Południu gorące. Mam na myśli nie tylko temperaturę, ale i walkę o równouprawnienie
Afroamerykanów. Prezydent John Kennedy i jego brat Robert, wówczas minister
sprawiedliwości, starali się wykonać pewne kroki w kierunku desegregacji.
Wielotysięczne manifestacje wstrząsały Południem. Policja i Gwardia Narodowa
były w pełnej mobilizacji. Jesienią 1962 r., w atmosferze wielkiego napięcia,
demonstracji i rozruchów, pod osłoną Gwardii Narodowej, James Meredith, jako
pierwszy Afroamerykanin w historii, został przyjęty na Uniwersytet Stanowy
Missisipi w miejscowości Jackson. Jedną z barier, którą Afroamerykanie musieli
wtedy pokonać, była rejestracja wyborców, w czasie której byli egzaminowani ze
znajomości konstytucji. Oczywiście zdominowane przez białych rasistów komisje
wycinały ich, jak mogły. W odpowiedzi, żeby przygotowywać Afroamerykanów do
wyborów, setki studentów z Północy, gdzie nie było już segregacji, przyjeżdżały
na Południe, żeby uczyć konstytucji. Z tego powodu dostało się i nam.
Kiedy nasz
Volkswagen zbliżał się do Jackson, byliśmy automatycznie podejrzani, choć nie
mieliśmy żadnych wywrotowych zamiarów. Jako cudzoziemcy nie chcieliśmy sobie
napytać biedy, choć ja miałem ze sobą dwie książki Jamesa Baldwina, głośnego
pisarza afroamerykańskiego, obrońcy praw człowieka, w tym gejów, do których
należał.
Wracając do „Green Book”. Samochody typu
„garbus” nie były popularne na Południu. Najbardziej dekonspirowały nas numery
rejestracyjne ze stanu New Jersey, „Garden State”. Nie pomagała również broda
Franęoisa oraz nasz ogólnie niedbały przyodziewek - szorty i klapki. Spaliśmy w
namiocie, ale w pewnej chwili zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce, żeby
odetchnąć klimatyzacją i - jak zwykł mawiać Michał Radgowski, mój nieoceniony
kolega z POLITYKI - odwiedzić „węzeł sanitarny”. Zajęty był tylko jeden stolik,
przy którym siedziało leniwie kilku policjantów stanowych, oczywiście białych,
w beżowych mundurach; kapelusze z szerokimi rondami leżały na sąsiednim
stoliku. Na parkingu czekały na nich dwa piękne oldsmobile, z głośnikiem i
reflektorami na dachu.
Zrobiwszy swoje,
ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie zdążyliśmy ujechać stu metrów, gdy usłyszeliśmy
wycie syreny i wezwanie do zatrzymania. Ronnie zauważył ich w lusterku. „To
nie jest Szwecja” - zdążył powiedzieć. Powiedzenie to narodziło się w
Birmingham, Alabama, gdzie spuszczono psy policyjne na Afroamerykanów. - Po co
te psy? - zapytał dziennikarz holenderski. Szef policji, osławiony Bull
Connor, odpowiedział: „Widziano pana wczoraj rozmawiającego z Murzynami. Niech
pan uważa, to nie jest Szwecja”.
Policjanci
zatrzymali nas za... przekroczenie szybkości. Ronnie wyskoczył z samochodu,
żeby zapytać, o co chodzi. Zrewidowali go. Przebierał bosymi nogami, rozgrzany
asfalt parzył stopy, a z góry prażyło słońce. Nam również każą wysiąść i
rewidują. Franęois też przebiera nogami. - Czy mogę wziąć sandały z wozu? -
pyta. - Zamknij mordę... Solidarnie przesuwamy sobie nogami jedyne klapki na
trzech. Każą nam wsiąść do auta policyjnego. - Czy możemy zabrać paszporty z
samochodu? -Trzeba było mieć przy sobie, a teraz na pewno zginą - odpowiedział
kapral z subtelną ironią. Znaleźli miniaturową buteleczkę whisky, którą Ronie
miał jeszcze z Anglii. Za mała, żeby otwierać. - Przemyt alkoholu - mówią.
We trzech
usiedliśmy na tylnym siedzeniu oldsmobila, ich trzech z przodu. Nie wiemy,
dokąd jedziemy. Nie rozmawiamy między sobą po angielsku. Kafka: „Ktoś musiał
zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie zrobił, został pewnego
ranka po prostu aresztowany...”. Stajemy przed piętrowym domkiem. Mamy czekać
przed „white ladies room” - pokojem dla białych dam. Wzywają nas po kolei.
Nazwisko... adres... zawód... Anglik, Francuz, Polak. Prowadzą nas do aresztu.
- Za co? - pyta Ronnie. W odpowiedzi dostaje po karku. Celny
kopniak wprowadza nas do wspólnej celi na piętrze. Automatyczne kraty zasuwają
się same.
Najpierw ciekawość:
dwa metry na cztery. Ściany metalowe, okna nie ma, światło dostaje się z
korytarza przez kratę. Sześć piętrowych prycz, sedes i umywalka. Potem śmiech:
Kilka dni temu byliśmy na spotkaniu stypendystów w Waszyngtonie, Biały Dom,
doradcy prezydenta, „How do you like America”, wieczorna kąpiel w prywatnym basenie,
drink. A dzisiaj - przychodzi strażnik więzienny. Jesteśmy w areszcie
powiatowym w Jackson, Missisipi. Historyczne miejsce! Strażnik daje dwa
prześcieradła i kubki z tektury.
Czy dostaniemy adwokata? - Maybe. - Ile
możemy siedzieć, zanim dowiemy się za co? - Na dole siedzi jeden już dwa
tygodnie. - Za co? - pytamy. - Za speeding (przekroczenie szybkości) - dobiega
odpowiedź z celi na parterze. - Ile za przemyt alkoholu? - 60 dni - mówi
strażnik. I dodaje: -Jesteśmy liberalni, brody ci nie zgolimy. Ronnie tłumaczy
Franęoiś: - Nous sommes ici bien liberates; nous ne lui couperons pas la barbe.
Strażnik zanosi się śmiechem, woła drugiego. - Po jakiemu mówiłeś? - Po
francusku. - Powiedz coś jeszcze. - Ce vieux n’a jamais entendu la langue
franęais. Patrzą na nas jak w zoo. Szkoda, że nie karmią, choćby bananami.
Dzieli nas krata. Zostajemy sami.
- Czy we Francji
byłoby to możliwe? - Chyba tak. Siedziałem w czasie wojny algierskiej. Też bili
– mówi Francois po francusku. Wyczuwam kontrast pomiędzy tran francuskim,
językiem arystokracji, a naszą celą. Robi się ciemna noc. Nazajutrz rano czytam
wy drapane na ścianie obscena, a obok:
Ifl should
die before I wake
I pray the
Lord my soul m take.
Ifl should
live another day
I pray the
Lord to guide my ways.
(Mahalia Jackson)
Mój Boże, a ja mam
dwie książki Baldwina w samochodzie. Jeśli oni to znajdą. Podobno każdy ma
prawo do jednego telefonu. Ustalamy, że jeden zadzwoni do swojej ambasady,
drugi na uniwersytet, a trzeci do ojca naszej koleżanki, wybitnego prawnika
Telforda Taylora, który był amerykańskim oskarżycielem w Norymberdze.
Rano pojawił się
strażnik. - Hi, boys! Już wyglądacie jak prawdziwi więźniowie. Macie wiadro,
szmatę i do roboty! Jutro sobota, a w weekendy mamy tu pełno. Dał nam jeszcze
spray: „Dezynfekuje i rozsiewa przyjemny zapach”. Po robocie - nagroda. Na
papierowym talerzu jakaś papka o konsystencji płatków owsianych i na tym jajko
sadzone. Żadnych sztućców, nawet łyżki. Są swa sposoby, żeby to zjeść: oderwać kawałek
„talerza” i zsuwać nim papkę do ust albo tak jak Vigo Mortensen (Tony) je pizzę
w filmie „Green Book” - składają na pół, wzdłuż średnicy, i wóz albo przewóz.
Po śniadaniu znany
nam już kapral otwiera kratę. - Wychodzić. - Z rzeczami (wskazuję okulary
słoneczne i papierosy)?
- Zostawcie, wrócicie. Na schodach szeryf z gwiazdą na
piersi.
- Nie masz koszuli? - pytą. - Nie pozwolono nam wziąć z samochodu.
- Bez koszuli nie możesz stanąć przed sędzią. W końcu jednak stajemy przed
obliczem sprawiedliwości. Dość duża sala. W rogu flaga USA. Na podium stół, za
nim sędzia, w ławach dla publiczności kilka osób, wszystkie białe. Stoimy. Szeryf
mruczy w kierunku sztandaru: „Panie Boże, miej w opiece ten sąd i tego
sędziego”. (Opieka bardziej była potrzebna nam, ale nie śmiem się odezwać).
Sędzia przegląda papiery. Kafka: „Kajdany ludzkości zrobione są z papieru
kancelaryjnego”.
- Który z was jest
Passent? - pyta sąd. - Ja. - Masz prawo do adwokata, sądu przysięgłych albo do
natychmiastowej rozprawy przed sędzią, czyli przede mną. - Nigdy nie byłem
sądzony w Ameryce. Może wysoki sąd mi poradzi, co jest dla mnie najlepsze? -Wszystko
jest dobre. - To proszę o adwokata z polskiej ambasady. - Jak to z ambasady?
To nie jesteś Amerykaninem? - Nie, oni też nie są. - To ja was przekażę władzom
federalnym. (Jak się później dowiedziałem, sędzia, nieprzyzwyczajony do
cudzoziemców, popełnił błąd, miał prawo nas sądzić). - A kiedy oni nas zabiorą?
- Może w poniedziałek, może za miesiąc. - Panie sędzio, czy możemy skorzystać z
telefonu? - Tak. Każdy może zadzwonić jeden raz. Zamykam rozprawę. (Do szeryfa:
- Francuz! Anglik! Kogo wyście mi tu sprowadzili?!).
Na schodach kapral,
zły jak osa, uznał, że wolno nam odbyć po jednej rozmowie telefonicznej, ale
miejscowej, w Rankin County(!) . - Do kogo mamy tu dzwonić? Szeryf nie
odpowiedział, chwycił jednego za kołnierz, drugiego wrzucił do aresztu i wygłosił
swoje credo: - Sukinsyny! Kto was tu prosił? Trzeba było siedzieć w tych swoich
p… krajach. Ten rząd federalny nas zgubi!
Wieczorem przyszedł do celi szeryf. -
Rozmawiałem z prokuratorem rejonowym. Mogę z wami zrobić, co chcę. Postanowiłem
was wypuścić, ale nie wstępujcie do Jacksonville. Tam jest niespokojnie,
problemy rasowe. Musicie zapłacić 16 dol. za przechowanie waszego samochodu.
Wysadzili nas na
szosie. Nasz samochód splądrowany. Brak jednej książki Baldwina, tej z
fotografią autora na okładce. Analfabeci? Przecież obie książki są tego samego
autora.
- To nie jest Szwecja - mówi Ronnie, siadając za kierownicą
swojego samochodu, jak Tony, wracając z Południa w filmie „Green Book”.
Kafka: „W
rezultacie pozostaje tylko jedno - wnioskuje Józef K. - że wszystko jest
niejasne, nawet kwestia mojego stąd wyrzucenia”.
Daniel Passent
Bęcki od zagranicy
Nie było łatwe
zorganizowanie w Warszawie wielkiej międzynarodowej imprezy i wyjście z niej z
guzami od Iranu, USA i Izraela jednocześnie, ale nasz rząd dał radę. Promocja
węgla na szczycie klimatycznym w Katowicach też została zauważona, ale tym
razem osiągnęliśmy nową jakość.
Najmocniej dołożyli nam ci, na których
prośbę konferencję zorganizowaliśmy i którzy byli jej politycznymi
beneficjentami. Stany Zjednoczone publicznie wezwały nas do restytucji mienia
żydowskiego, a Izrael ustami swego ministra poinformował świat, że jesteśmy
genetycznymi antysemitami. Zawyła nawet nasza psychoprawicowa prasa, zazwyczaj
zachwycająca się prowokacjami nacjonalistycznych towarzyszy podróży.
Przyczyny porażki
podzieliłbym na: detaliczne i hurtowe. Detaliczne to chybione kalkulacje naszej
prawicy w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem. Naszym powiatowym
strategom wydaje się, że jeśli tak jak administracja prezydenta Trumpa będziemy
odgrażać się Unii, na zawołanie dostarczać europejskiej lokalizacji dla
przemówień i konferencji oraz płacić sute zaliczki za amerykański sprzęt
wojskowy, to Amerykanie nam się odwdzięczą. Błąd polega na nieuwzględnieniu
skali. Polskie zamówienia są promilami w portfelu zamówień amerykańskich firm
zbrojeniowych, a Polska jest tylko jednym z wielu krajów, które zabiegają o
amerykańską protekcję. Przy czym brak jakichkolwiek stosunków z Rosją i złe
relacje z Europą Zachodnią upewniają USA, że za polską przyjaźń nic nie trzeba
płacić, bo Polska sama ustawiła się w pozycji bez wyjścia.
Temat restytucji mienia żydowskiego jest
skomplikowany tak prawnie, jaki etycznie, ale akurat nie w stosunkach - ze
Stanami Zjednoczonymi. USA wzięły jeszcze od PRL kilkadziesiąt bilionów dolarów
w ramach umowy indemnizacyjnej i zobowiązały się od tego czasu nie tylko same
zaspokajać wszelkie , roszczenia swoich obywateli, ale także na wieki wieków nie
podnosić tego tematu w stosunkach dwustronnych. Hillary Clinton próbowała co
prawda wracać do tego Bernata podczas rozmów dyplomatycznych, ale gdy dostała ode
mnie odpór, nie odważyła się wyjść ze sprawą publicznie. A teraz urobili to w
Warszawie zarówno sekretarz stanu, jak i wiceprezydent. Najwyraźniej uznali, że
zadowolenie lobbystów w Waszyngtonie jest ważniejsze od interesu Polski i
stosunków polsko-amerykańskich. Sprawa jest tym dziwniejsza, że nikt ewidentnie
im nie wytłumaczył, że polskie księgi wieczyste nie dzielą właścicieli wedle
wyznania. Zatem domaganie się zwrotu tylko dla jednej grupy religijnej jest cokolwiek
absurdalne. Restytucja tylko dla tych, którzy załapaliby się na ustawy
norymberskie, a dla reszty figa z makiem?
Polska ma w tej
sprawie dwa możliwe podejścia. Jedno - które stosowałem - to twardo stać na
gruncie prawa i uświadamiać naszym amerykańskim sojusznikom, że są sprawy, w
których Polska powie wyraźnie: nie. Wtedy gdy mamy mocne podstawy, warto to
czasami robić, gdyż - paradoksalnie - buduje to szacunek na innych polach.
Drugie podejście - łatwiejsze, acz niepozbawione ryzyka - to mówić partnerom,
że „pracujemy nad tym”; grać na czas i liczyć na zmęczenie. Amerykańscy
politycy mogliby pokazywać lobbystom swoją aktywność, a ci podtrzymywać
nadzieję u swoich klientów i fakturować - bo zdaje się już tylko o to chodzi.
Byłoby to o tyle bałamutne, że nie potrafię sobie wyobrazić większości sejmowej
- w tej kadencji lub w następnej - która taką ustawę by uchwaliła. Pamiętajmy
bowiem, że ustawa restytucyjna musiałaby objąć tych, którzy mają zbyt słabe
roszczenia, aby dziś składać sprawę do sądu. I odwrotnie - żadną ustawą nie
można wykluczyć przyszłych pozwów. Jest więc restytucja projektem dla tych,
którzy mają słabe roszczenia i których może w przyszłości przybyć. A więc
szanse na taką ustawę w Sejmie są mniej więcej takie jak na ustawę o odszkodowaniach
wojennych dla Polski w Bundestagu.
W relacjach z Izraelem także , chyba
prysnął mit naszej prawicy, że można zawrzeć pakt o wzajemnej obronie
reputacji: polska prawica nie będzie krytykować Izraela za to, jak traktuje
Palestyńczyków, a w zamian izraelscy nacjonaliści nie będą szermować
antypolskimi uogólnieniami. Ale gdy przyszło co do czego i kampanii wyborczej w
Izraelu - wsparcie dla Polski przyszło od raczej niepisowskich polskich Żydów z
centrowego Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego i liberalnej części amerykańskiej
oraz izraelskiej diaspory. Sam premier Netanjahu i jego minister spraw
zagranicznych, mając do wyboru partnerów zagranicznych lub gorące głowy na
prawo od siebie (tak jak PiS w Polsce), wybrał głosy tych ostatnich. Znowu
okazuje się, ze nacjonaliści, wbrew najlepszym chęciom, nie są w stanie
utrzymać trwalszych sojuszy. Prędzej czy później dzielą ich rozbieżne interesy.
W końcu jest jakiś powód, dla którego nacjonalizm prowadził do wojen.
Szerszy - hurtowy - powód, dla którego pisowska
polityka zagraniczna ponosi kolejne zwycięstwa moralne, to błędne założenie, że
wpływ Polski rośnie w kontekstach dwustronnych, a maleje w wielostronnych. Stąd
awersja do Unii Europejskiej, bajdurzenie o „Europie Ojczyzn” i przedkładanie
relacji międzyrządowych nad wspólnotowe. Tymczasem na nacjonalizacji stosunków
międzynarodowych skorzystać mogą wyłącznie państwa najsilniejsze. Te, które są
w stanie narzucić innym własne interesy albo przynajmniej obronić się przed
dyktatem silniejszych. Jednak gdy jest się krajem średniej wielkości w trudnym
położeniu geograficznym, niezdolnym do samodzielnej obrony, to trzeba chuchać i
dmuchać na reguły prawa międzynarodowego oraz ciągle budować koalicje i
przyjaźnie. Tym bardziej że w takiej organizacji jak UE ma się swoje kilka
procent akcji i nawet najwięksi gracze od czasu do czasu mogą ich potrzebować.
A USA czy Izrael - jako mocarstwa atomowe - zawsze sobie bez
nas poradzą.
Mierna jest nadzieja, że Nowogrodzka
zrozumie te głębsze przyczyny kolejnych upokorzeń. Nie pamiętam polskiego
rządu, który tyle co obecny mówiłby o suwerenności i jednocześnie tak
regularnie dostawał bęcki od zagranicy. Jak Wielka Brytania pod rządami swoich
nacjonalistów, która pod hasłem podmiotowości opuszcza Unię Europejską i co
tydzień musi połykać kolejne upokorzenie. A Chiny, które przez 30 lat mówiły
tylko o gospodarce, nagle wyrosły na supermocarstwo. Wychodzi na to, że
suwerenność a przynajmniej potęga państwa rośnie w odwrotnej proporcjonalności
do tego, ile o niej mówimy.
Radosław Sikorski
Bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z nami swoimi doświadczeniami. Nazywam się Brenda i byłem szczęśliwy. Dopóki mój mąż nie powiedział, że go zdradzam, oboje staliśmy się dokuczliwymi parami, nie mógł w to uwierzyć, ani nie zaufał moim słowom, więc złożyliśmy wniosek o rozwód, później zostaliśmy rozdzieleni i ślubowaliśmy, że nigdy się nie pogodzimy. Długo próbowałem iść dalej, ale nie mogłem pozostać bez niego, więc zacząłem poszukiwania powrotu męża, a potem skierowano mnie do Dr.IZOYA. Świetny człowiek, którego spotkałem, rzucił zaklęcie miłosne i zmusił mojego męża do powrotu w ciągu 24 godzin. dzięki temu jestem tutaj, aby udostępnić kontakt dr IZOYA, skontaktować się z nim poprzez drizayaomosolution@gmail.com. Jest naprawdę potężny i specjalizuje się w następujących sprawach ...
OdpowiedzUsuń(1) Kochaj zaklęcia wszelkiego rodzaju. (2) Przestań rozwodzić się. (3) Zakończ jałowość. (4) Potrzebujesz pomocy duchowej.