Najpierw są media,
Trybunał Konstytucyjny, sądy. Bezpieczniki demokracji. Kiedy je spacyfikujesz,
Unia i tak nic nie zrobi. Państwem można zarządzać za pomocą moralnej paniki,
tak jak to robi Orban mówi węgierski dziennikarz Attila Mong.
ROZMAWIA WOJCIECH CIEŚLA
NEWSWEEK: Pięć lat temu, na początku rządów Viktora Orbana, byłeś wrogiem
publicznym. Dziś jesteś zdrajcą i emigrantem. Awans czy degradacja?
ATTILA MONO: Zgodnie z oficjalną wykładnią i teorią narodowej
współpracy, kto nie wspiera węgierskiego rządu, nie jest patriotą. Ja nie
wspierani. Fizycznie też jestem wykluczony z narodu, bo od dwóch lat żyję i
pracuję w Berlinie. Jeszcze gdy mieszkałem w Budapeszcie, obóz rządowy uważał
mnie za zdrajcę, bo jako dziennikarz pokazywałem się w Brukseli, publikowałem
w zachodnich mediach. Dla ludzi z antyeuropejskiego Fideszu społeczeństwo,
naród to tak naprawdę ich społeczność, ich grupa. Nie jesteś z nimi, jesteś
poza. Prawa strona ma na Węgrzech monopol na patriotyzm.
Może zasłużyłbyś na miano
patrioty, gdyby nie akcja z grudnia 2010 r. Wyleciałeś wtedy z publicznego
Radia Kossuth, a twoje odejście zapoczątkowało uliczne demonstracje. O co
poszło?
- Właściwie do ostatniej chwili myślałem,
że zadrży im ręka. Nie zadrżała. Dzień po uchwaleniu nowej ustawy medialnej
zdecydowaliśmy z wydawcą audycji, że uczcimy to minutą ciszy. Następnego dnia
odbyło się zebranie. Szef radia mówił, że minuta ciszy była aktem totalitarnym.
Ze ostatni raz na Węgrzech minutą ciszy uczczono śmierć Stalina. Zdjęli nas z
anteny, wszczęli wewnętrzne śledztwo, oczekiwali samokrytyki. Napisaliśmy
notatki służbowe: „Tego i tego dnia o 18.15 w audycji takiej i takiej wyemitowaliśmy
minutę ciszy”. Podpisy. Nie przedłużyli nam kontraktów. Od tamtej pory już się
nie pojawiłem w żadnym publicznym medium na Węgrzech.
A skoro jesteśmy przy ustawie: mój
przyjaciel prawnik, specjalista od prawa medialnego, opowiada, że
kontaktowała się z nim kancelaria prawnicza z Budapesztu, która przygotowuje
materiały dla Polski. Ludzie z polskiego ministerstwa, nie wiem którego, są
zainteresowani naszą ustawą medialną.
Przyjąłeś posadę w publicznym
Radiu Kossuth niedługo przed wyborami.
W Polsce w mediach publicznych
po wyborach nowa miotła wyrzuca tych, których przyjęła poprzednia ekipa.
- Na Węgrzech jest tak samo. Gdy
dostałem propozycję pracy w Radiu Kossuth, nawet się nie zastanawiałem. To
była ekscytująca robota. Co myślałem o Orbanie? To, co wszyscy: osiem lat
rządów postkomunistów wykończyło Węgry, to był stracony czas dla kraju. Słynna
mowa premiera Ferenca Gyurcsanyego, że kłamali w dzień i w nocy tylko po to,
żeby zdobyć władzę, przelała czarę goryczy. Orban, który rządził już w latach
1998-2002, wrócił, budząc nadzieje. Ludzie mówili: może wreszcie na Węgrzech
dojdzie do zmiany? Rok zaczął się pod hasłem: dajmy Fideszowi szansę.
Fidesz wygrał wiosną 2010 r. I
co dalej?
- Gdzieś w połowie roku
usłyszeliśmy, że przygotowują nową ustawę medialną.
Dlaczego akurat to?
- W 2002 r. po czteroletnich i
całkiem udanych rządach Fidesz przegrał wybory. Na osiem lat musiał pozostać w
opozycji. Wniosek, który wyciągnął z tego Orban, brzmiał: załatwiły nas media.
Gdy Orban rządził po raz pierwszy, media były przeciwko niemu. Po przegranej
szef Fideszu na jakiś czas wpadł w depresję, ale gdy doszedł do siebie,
wyciągnął wnioski: następnym razem pierwszą rzeczą, do której się weźmie,
będą media. Prywatne, mainstreamowe i publiczne. Wszystkie.
Wziął się?
- Błyskawicznie. Wygrali wiosną,
po wyborach zawsze następuje spadek aktywności, były wakacje, wszyscy w rozjazdach.
I nagle w środku lata ktoś dzwoni do mnie z wiadomością: Fidesz po cichu
zmienia ustawę medialną, nowa będzie bardziej restrykcyjna dla dziennikarzy.
Co to znaczy po cichu?
- Bez publicznej dyskusji nad projektem.
Kiedy do dziennikarzy zaczęło docierać, że będzie jakaś nowa ustawa, był wrzesień.
I wtedy nagle gotowy projekt znalazł się w parlamencie. Kiedy dostałem tekst
ustawy, komputer zawiesił się od ciężaru pliku. Pomyślałem: „Co jest? Czy w
sprawie jednej grupy zawodowej potrzebujemy aktu, który ma 130 paragrafów i
ponad 150 stron?”. Ustawa przeszła gładko na początku grudnia. Fidesz miał
większość. Już wiedzieliśmy, co się święci.
Mogliście protestować.
- Wtedy uważaliśmy, że nie możemy
nic zrobić. Nową ustawę wymyślono po to, żeby móc przeorganizować media na putinowską
modłę, żeby mieć monopol na informacje. Powołano radę ds. mediów, która ma
prawo nakładać po kilkadziesiąt tysięcy euro na media, gdy te zamieszczą
„niezrównoważone politycznie” publikacje. Dziennikarze zajmujący się sprawami
bezpieczeństwa narodowego mają obowiązek na wezwanie ujawniać swoje źródła w
tych sprawach.
Fidesz ustawami zadbał o to, żeby
nikt w mediach im nie podskoczył. Mniej więcej w tym czasie w radiu pojawili
się słabi dziennikarze z marnym dorobkiem. Ludzie przysłani przez partię.
Do czego potem wzięli się
politycy Fideszu?
- Podkręcili tempo. Zaczęli od
Trybunału Konstytucyjnego, ograniczenie jego roli było krokiem do rewolucji
moralno- -ustrojowej, której początkiem stała się potem nowa konstytucja.
Węgry zmagały się z kryzysem,
Orban potrzebował pieniędzy. Wtedy Fidesz zaczął głosić, że z powodu sytuacji
finansów publicznych niektóre konstytucyjne prawa, dotyczące spraw
ekonomicznych, powinny zostać zawieszone. Ta inicjatywa została utrącona przez
Trybunał.
Jak Orban poradził sobie z
Trybunałem?
- Pół roku po objęciu władzy
koalicja przegłosowała poprawkę do konstytucji, która ograniczyła kompetencje
Trybunału Konstytucyjnego. Miała większość w parlamencie, mogła to zrobić. A
potem znacząco obniżono wiek emerytalny dla sędziów Trybunału i wysłano „nie
swoich” sędziów na emeryturę. Potem, gdy Trybunał w Strasburgu przywracał ich
do pracy, było już za późno. Orban wiedział, że organom Unii ta sprawa
zabierze tyle czasu, że on wygra. Zamienił starych sędziów na swoich, z
politycznego nadania. Zmienił system nadzoru nad sądami. Dziś szefuje mu żona jednego
z polityków Fideszu, najlepsza koleżanka żony premiera. A potem Fidesz zmienił
konstytucję i napisał nową.
A Węgrzy to gładko łyknęli.
- Obudzili się raz, po ustawie
medialnej. Na początku 2011 roku zaczęły się wielkie demonstracje w obronie
wolności słowa, dziesiątki tysięcy ludzi na ulicach Budapesztu szły z
zaklejonymi plastrem ustami. Pod publicznym radiem paliły się znicze. Powstał
olbrzymi ruch na Facebooku. Pod apelem w obronie wolności słowa w niedużych
Węgrzech podpisał się milion ludzi. A potem powoli wszystko się uspokoiło.
Ruch na Facebooku zmalał do 100 tysięcy osób. I tyle. I już.
Skąd bierze się siła Orbana?
- Jest wciąż bardzo popularny.
Znam go prywatnie, kończyliśmy tę samą szkołę średnią. Wiele razy
przeprowadzałem z nim wywiady. To utalentowany i sprawny polityk. Nie zgadzam
się z tym, co robi, ale nie można zaprzeczyć, że czuje Węgry. Spacyfikował
media i Trybunał, zmienił konstytucję i ordynację wyborczą, co sprawiło, że
niemal nikt poza Fideszem nie jest w stanie wygrać wyborów.
W ciągu ostatniego roku jego
notowania spadły, ale kryzys z uchodźcami znów dodał mu paliwa. To, co mówią
Orban i Fidesz, znajduje oddźwięk.
A co mówią?
- Na początku roku Orban wrócił z
Paryża z demonstracji po zamachu na „Charlie Hebdo” i w
publicznym radiu wyłożył strategię: uchodźcy są zagrożeniem dla państwowości. I
dla zdrowia, bo roznoszą zarazki. I dla bezpieczeństwa.
I Orban jest na topie, mimo że
jeszcze kilka miesięcy temu Budapeszt był zalany uchodźcami. On kreował tę
sytuację. Był szczęśliwy, że ludzie z bliska zobaczyli uchodźców. Wróg przybył
do miasta. Niebezpieczny. O ciemnej skórze. Wreszcie Węgrzy zobaczyli problem.
Sprytna i diaboliczna strategia.
Orban i Fidesz wyspecjalizowali
się we wzbudzaniu moralnej paniki. To właśnie ten przykład. Znajdujesz niebezpieczeństwo,
robisz wrażenie, że jest przeogromne. Przez Węgry przeszło 100 tys. uchodźców, tymczasem nie było ani jednej kradzieży.
Gwałtu. Rozboju. Doszło do przepychanek przy zamykaniu granicy, ale z winy
policji. Moja matka nigdy na oczy nie widziała uchodźcy, ale dzwoniła do mnie,
że się ich boi, w swojej wiosce 50 kilometrów od Budapesztu. Kryzys z
uchodźcami dał Orbanowi wygraną w kolejnych wyborach.
Czego od Orbana oczekują
Węgrzy?
- Chcą kraju, który stawia się
Unii. Orban mówi wyborcom, że są bezpieczni. Że nie pójdą z torbami. A to
podstawowy lęk wielu Węgrów. Żeby tu nie było Grecji. Węgrzy, doświadczeni
przez historię, chcą spokoju. Orban mówi: ja jestem spokojem. Na Węgrzech od
początku lat dwutysięcznych społeczne poparcie dla demokracji oraz
demokratycznych instytucji i kapitalizmu spadło poniżej pięćdziesięciu
procent. Ludzie uważają, że demokratyczne instytucje nie działają.
Na to wszystko nałożyły się nadużycia władzy, korupcja, rządy postkomunistów.
Orban od momentu, gdy wrócił do
władzy, co jakiś czas daje sygnał, że Węgry potrzebują innego, własnego
systemu. Że są różne rodzaje demokracji, autorytarna może działać - działa w
Turcji, działa w Rosji, może zadziała też na Węgrzech.
A opozycja?
- Jest bardzo słaba. Media słabną.
Trzeci sektor, organizacji pozarządowych, staje się bardziej wyrazisty, często
przez Unię jest postrzegany jako opozycyjny wobec Orbana. I dlatego Orban go
atakuje. Wie, że tego nie jest w stanie kontrolować. W zeszłym roku oskarżył
organizacje, które dostały granty z funduszy norweskich, o naruszanie
przepisów prawa handlowego. Ogłosił, że to opłaceni aktywiści działający za
pieniądze, które nie wiadomo skąd pochodzą.
Na tym to polega: rzucasz błotem i
nie martwisz się, jak obrzucony może się oczyścić. Orban nauczył się sporo od
swojego przyjaciela Putina.
Często bywasz w Polsce, masz tu
przyjaciół. Czy w Warszawie możliwy jest drugi Budapeszt?
- Jestem umiarkowanym optymistą.
Myślę, że Polacy są bardziej zróżnicowani niż Węgrzy. Że mają dłuższą tradycję
wolnościową, liberalną.
Z drugiej strony PiS, tak jak
Orban, przed wyborami nie mówiło zbyt wiele o swoich prawdziwych planach.
Kiedy w 2010 r. pytałem polityków Fideszu, czy zamierzają zmieniać konstytucję,
zawsze zaprzeczali. Po wyborach uchwalili nową konstytucję. Jeśli chcesz iść
węgierską ścieżką, najpierw zajmujesz się mediami i Trybunałem
Konstytucyjnym. Bezpiecznikami demokracji. Kiedy je spacyfikujesz, Unia i tak
nic nie zrobi. Państwem można zarządzać za pomocą moralnej paniki, tak jak to
robi Orban. Słyszę teraz o polskiej awanturze o Trybunał Konstytucyjny. Być
może Kaczyński już idzie drogą Orbana, ale przecież nie będzie o tym mówił
otwarcie. Co mogę powiedzieć? Proszę zapiąć pasy. Ciąg dalszy nastąpi bardzo
szybko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz