sobota, 26 grudnia 2015

To jest robota Paragonowa



Morderca milicjanta stał się bohaterem podwórzowych ballad.

HELENA KOWALIK

1955 r., Warszawa. Zapada sierpniowy zmierzch. Ulicą Wolską idzie około 20-letni mężczyzna. Wygląda na robotnika z budowy - w ręku ma duży młotek. Nikogo to nie dziwi - stolica ciągle podnosi się z gruzów.
   W pobliżu przystanku tramwajowego na rogu ulic Syreny i Wolskiej j edzie powoli rowerem dzielnicowy sierż. Stanisław Lesiński. Godzinę wcześniej było włamanie do Fabryki Płyt Gramofonowych przy Płockiej, milicjant ogląda teren. Gdy mija przechodnia z młotem, ten uderza go obuchem w głowę. Sierżant upada na chodnik, jeszcze próbuje sięgnąć po swoją tetetkę, ale ciosy się powta­rzają, zalany krwią traci przytomność. Gdy podbiegną ludzie, po bandycie nie ma już śladu. Zdążył ukraść dzielnicowemu pistolet służbowy z dwoma magazynkami amunicji.
   Niezidentyfikowany napastnik to Jerzy Paramonow ze Skierniewic, syn kolejarza. Taki adres ma w dowodzie osobistym, ale od lat tam nie mieszka. Odkąd ojciec pijak zostawił matkę z sześciorgiem dzieci, chłopaka wychowywała ulica, skąd trafiał do więzienia. Pierwszy raz Paramonow był karany jako 14-latek. Potem jeszcze kilka razy lądował w celi, zawsze za to samo: kradzież. Tylko przedmioty się zmieniały: raz był to rower, kiedy indziej koń z bryczką, to znów skórzana kurtka. Był już pełnoletni, gdy został skazany na sześć lat za gwałt. Dzięki amnestii wyszedł po odsiedzeniu połowy wyroku. Wtedy przygarnął go mieszkający w Warszawie szwagier - załatwił robotę magazyniera w Domu Książki.
   Skromna pensja 900 zł nie wystarczała łasemu na uroki beztroskiego życia kry­minaliście. Zwykle w połowie miesiąca nie miał ani grosza i wtedy ratował się drobnymi kradzieżami. Ale w głowie miał plany po - ważnych włamań. Do tego potrzebny mu był pistolet.
   Zraniony ciężkim młotkiem młody funkcjonariusz przeżył, ale stracił oko. W „Expressie Wieczornym” pojawiają się listy gończe. Niewiele w nich informacji, bo ofiara nie zapamiętała twarzy napastnika. Mimo to Paramonow postanawia wyjechać z Warszawy.
   Następnego dnia w Międzyborowie koło Grodziska Mazowieckiego tuż przed zamknięciem sklepu Gminnej Spółdzielni terroryzuje ekspedientkę pistoletem. Twarz ukrył za maską wyciętą z gazety. Zabiera 10 tys. zł i ucieka ukradzionym rowerem.

MY OBA CWAJ
   Przez tydzień Paramonow szasta pieniędzmi, a gdy w portfelu ukazało się dno, kupuje bilet kolejowy do Warszawy. W sklepie przy ulicy Powązkowskiej po­wtarza wypróbowane już sterroryzowanie ekspedientki. Tym razem łup nie jest duży, tylko 400 zł. Ale już w restauracji Goplana na peryferiach Warszawy przestraszone kelnerki oddają mu cały utarg - 1200 zł. Jeszcze mu mało; z torebek pracownic wyciąga ich portmonetki. Uzbierało się 80 zł.
Tydzień odpoczywa w ruinach kamienicy na Pradze i w samotności dochodzi do wniosku, że potrzebny mu kompan. Szuka kogoś takiego wśród bezrobotnych przy pośrednia- ku na Podwalu. Jego wzrok zatrzymuje się na 18-letnim Kazimierzu Gaszczyńskim. Gdy interesant odchodzi od okienka ze skierowa­niem na budowę, Paramonow proponuje mu wódkę. Po alkoholu Gaszczyński rezygnuje z oferty pomocnika murarza, godzi się na wspólny włam. Od tej chwili są nierozłączni.
   Rozumieją się bez słów. Gaszczyński miał podobne jak Paramonow dzieciństwo. Jego ojciec zmarł w 1939 r. na gruźlicę, matka z siedmiorgiem dzieci zarabiała na życie pra­niem. Chłopak kradł, żeby przeżyć. Najpierw w szkole, potem w tramwajach ćwiczył się w sprawności doliniarza. Złapany za rękę trafił do zakładu poprawczego. Trzymali go tam do pełnoletności - do 1953 r.

DAWAĆ KASĘ
Nowy kumpel okazuje się bardzo przydatny w rozeznaniu terenu. Na Saskiej Kępie zna każdy sklep, wie, gdzie jest marne zabezpie­czenie przed złodziejami. W spożywczym przy ulicy Waszyngtona nawet nie muszą wyjmować broni. Wystarczy, że założą ciemne okulary. Rabują z kasy 11,6 tys. zł. Rozzuchwaleni zaliczają po trzy sklepy dziennie. Świadków napadu, gotowych bronić państwowego mienia - tak się zda­rzyło w jednej z placówek MHD - paraliżują przystawieniem do głowy pistoletu.
   Raz dochodzi do postrzelenia klienta, który chciał Paramonowa zdzielić butelką po głowie. Kula przeszła przez twarz ofiary, zatrzymała się na potylicy. Ten mężczyzna nigdy już nie odzyska zdrowia. Będzie miał poważne trudności z mówieniem - tak poważne, że niemożliwe stanie się przesłu­chanie go. A napastnikom udaje się uciec. Aby powstrzymać pościg, strzelali w drzwi obrabowanego sklepu.
   Potem przez ponad tydzień nie wychodzą ze swej kryjówki. Dopiero gdy mają pewność, że nikt ich nie rozpoznał, wracają do okra­dania sklepowych kas. Kiedyś stanął im na drodze klient, który akurat wszedł do sklepu, gdy przeszukiwali torebki ekspedientek. Paramonow przystawił mu pistolet do pleców i zaprowadził do magazynu, który zamknął od zewnątrz na klucz.
   Dla zatarcia śladów postanawiają przez jakiś czas grasować poza Warszawą. Tym razem przydaje się wiedza Paramonowa z jego rodzinnych stron o zasobności niektórych plebanii. W maskach z gazety i cyklistówkach napadają na probostwo we wsi Bartniki koło Skierniewic. Nie udaje się, krewka gospodyni księdza podniosła krzyk, muszą uciekać. Jeszcze tego wieczoru nadrabiają stratę w najbliższym sklepie GS. Postraszony pistoletem sprzedawca posłusznie wszedł za szafę, gdy złodzieje wyciągnęli z szuflady dzienny utarg 4 tys. zł. Nikt ich nie ścigał.
   Pełny portfel sprawia, że Paramonow wreszcie jest kimś dla kumpli. O jego towa­rzystwo zabiegają też szwagrowie, którzy dotąd mieli chłopaka za nic. Gdy krewny znów się pojawia w Warszawie, nie pytają, skąd ma forsę, skoro nie pracuje - liczy się, że zaprasza do Kongresowej.

CZEKOLADA DLA WŁADZI
21 września 1955 r. wieczorem Paramonow postawił pół litra w mieszkaniu szwagra na Woli. Gdy w butelce widać już dno, podchmieleni mężczyźni ruszają pod hotel Polonia na rogu Alej Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej. Tam poznają prostytutkę Władzię, z którą zabawią się w restauracji Stolica. O 4.30 rano w szampańskich humorach wsiadają do taksówki na postoju przed Centralnym Domem Dziecka, aby w nocnym sklepie kupić wino i czekoladę dla panny.
   Następnie podwożą Władzię na róg Wspólnej i Marszałkowskiej, gdzie ona ma zamiar opuścić swych hojnych klientów. Ale niezbyt się jej spieszy, dopija wino, obściskuje się z Paramonowem. Opłacony taksówkarz nie pogania pasażerów.
   Akurat tę okolicę patrolował 27-letni sierż. Zdzisław Łęcki. Legitymuje wesołe towarzystwo. Kobietę puszcza, mężczyznom zabiera dowody osobiste. Każe dojechać na komendę dzielnicową przy ulicy Wilczej. Pilotuje ich, jadąc rowerem.
   Na miejscu funkcjonariusz odstawia rower pod ścianę budynku i podchodzi do taksówki, czekając, aż obaj mężczyźni z niej wyjdą. Podpity Paramonow zatacza się, w pewnej chwili wypada mu na jezdnię za­pasowy magazynek. Natychmiast trzeźwieje. Nim sierżant zrobi krok, Paramonow strzeli trzy razy. Jedna kula trafia funkcjonariusza w serce, druga w płuco. Umiera przed przy­jazdem pogotowia ratunkowego.
   Zabójca i jego towarzysz rzucają się do ucieczki. Każdy biegnie w inną stronę. Paramonow na plac Konstytucji, gdzie terroryzuje stojącego na postoju taksów­karza. Każe szybko odjeżdżać. Goniący ich sierż. Zenon Misztal strzela sześć razy, ale pociski odbijają się od błotnika wozu. Odjeż­dżający Paramonow też używa broni - trafia milicjanta w nogę. Mimo to funkcjonariusz nie rezygnuje z pościgu. Zatrzymuje prze­jeżdżającą warszawę i goni taksówkę. Traci ją z oczu, gdy na skrzyżowaniu przeciął mu drogę tramwaj. Tymczasem Paramonow klucząc ulicami, każe się dowieźć na Dworzec Zachodni. Wybiega na peron, wskakuje do ruszającego pociągu podmiejskiego. Po
przejechaniu paru stacji postanawia wrócić do Warszawy. W mieszkaniu na Pradze, gdzie już wcześniej pomieszkiwał, zastaje kumpla Kazika Gaszczyńskiego.

CIĄGLE W RUCHU
W raportówce zabitego milicjanta zostały dwa dowody tożsamości. Jeden był na nazwi­sko Jerzy Paramonow. Komunikat o śledztwie w sprawie zabójstwa funkcjonariusza milicji i postrzeleniu drugiego podają codzienne gazety. Na słupach wiszą listy gończe: „Wszystkie władze cywilne i wojskowe po­winny zatrzymać i odstawić poszukiwanego do KMO m.st. Warszawy”.
   Zgłasza się sterroryzowany taksówkarz.
   Wkrótce pojawia się na komendzie milicji szwagier Paramonowa. Wiedział, że milicja i tak go znajdzie, wszak miała jego dowód osobisty. Zeznaje, co wie o Paramonowie i gdzie spędzili noc z 21 na 22 września. Mówi szczerze, nie chce mieć nic wspólnego z za­mordowaniem funkcjonariusza.
   Poszukiwania w Warszawie uzbrojone­go mordercy nie przynoszą rezultatu. Nic dziwnego, bo Paramonow z Gaszczyńskim kursują taksówkami między miastami: Płock - Kutno - Łowicz - Skierniewice - Piotrków Trybunalski - Łódź - Łuków. Nadal ogra­biają sklepowe szuflady z utargiem, ale już z mniejszym zuchwalstwem; Paramonow boi się, żeby ktoś go nie poznał, wszak jego zdjęcie widnieje na Ustach gończych. Prze­jazdy taryfą kosztują, brakuje im pieniędzy. Dochodzi do tego, że nie mają za co kupić biletów na pociąg. Przypadkowemu męż­czyźnie zabierają więc rower. Ale jazda we dwóch kończy się upadkiem i zniszczeniem szprych w kołach. Wrak ląduje w rowie. Do Warszawy docierają pociągiem na gapę.

BĘDĄ WYWOZIĆ
Cała Warszawa wie, że trwa obława na Paramonowa. Nieżyjący już dziennikarz Janusz Atlas wspominał: w jego dzielnicy - robotniczej Woli, gdzie przez pewien czas ukrywał się zabójca milicjanta, przeczesywa­no dom po domu. Pewnego letniego wieczoru z pobliskiego komisariatu przy Górczewskiej zajechały milicyjne budy z posiłkami chyba z całego miasta i obstawiły Płocką szczelnym kordonem. Ktoś puścił plotkę, że za ukrywa - nie Paramonowa wszyscy mieszkańcy z tej ulicy zostaną wywiezieni na Sybir. Ludzie barykadowali się, dzieciom nie wolno było wybiec na ulicę. Po kilku godzinach milicjan­ci wyprowadzili faceta w kajdankach. Był to stary kryminalista, który wyszedł z więzienia na przepustkę i nie wrócił do celi.
   A poszukiwanego Paramo - nowa znaleziono zupełnie gdzie indziej. 2 października wieczo­rem wyszli na nocny patrol w okolice Dworca Wschodniego dwaj milicyjni sierżanci. Koło północy postanawiają odpocząć na łące za ulicą Terespolską, skąd jeszcze nie zabrano siana.
Nagle do ich uszu dociera stłumione pochrapywanie.
Obchodzą stóg dookoła, widzą wygniecione dziury, jakby ktoś wdrapywał się na szczyt. Na samej górze znajdują przytulonych do siebie (noc jest zimna, nadeszły pierwsze przy­mrozki) dwóch śpiących młodych mężczyzn. Obok leży teczka, a w niej młotek i pistolet.
   Na okrzyk: „Ręce do góry! ” amatorzy spa­nia pod gołym niebem potulnie się poddają. Policjanci wiążą ich paskami od płaszczy i prowadzą na komisariat. Zatrzymani to Jerzy Paramonow i Kazimierz Gaszczyński.

TAM LEŻY RĘKA, TU LEŻY GŁOWA
Wkrótce na podwórkach Woli i Pragi ulicz­ni grajkowie zaśpiewali balladę o zabójcy policjanta: „Na Ogrodowej ktoś głośno wrzasnął, / to Paramonow młotkiem go trzasnął. / A pod Polonią banda morowa / chwali robotę Paramonowa.
   Warszawa wkwiatach, mentownia w stra­chu, / bo znany gliniarz poszedł do piachu. / Tam leży ręka, tu leży głowa, / to jest robota Paramonowa. A w stogu siana koło Wschodniego / spał Paramonow ze swym kolegą. / Lecz nasza władza się skapowała / i dwóch gliniarzy mu znów nasłała. / Oni złapali Paramonowa, / czapa dla niego jest już gotowa! ”. Wkrótce żadna pijacka libacja nie obeszła się bez odśpiewania ballady.
   Miesiąc po aresztowaniu bandytów akt oskarżenia wpłynął do sądu. Proces w trybie doraźnym został zaplanowany na trzy dni. W „Expressie Wieczornym” napisano, że w sali rozpraw pierwsze trzy ławy zajęło „bardzo szemrane towarzystwo, znani milicji chuligani i bikiniarze”.
Paramonow zapytany przez sędziego, na co szły zrabowane pieniądze, odpowiedział, że na hulaszczy tryb życia.
   Prokurator zażądał dla obu oskarżonych kary śmierci. I sąd się przychylił do wniosku.
- Ci przestępcy - uzasadniał wyrok sędzia - są szczególnie niebezpieczni. Ich dalsza egzystencja stanowi poważne zagrożenie naszego porządku społecznego.
   Osobliwie brzmiało uzasadnienie wyroku kary śmierci dla Kazimierza Gaszczyńskiego:
„Oskarżony formalnie nikogo nie zamordował, ale uczestni­cząc w napadach, potencjalnie był gotowy na wszystko. Dowodem daleko posuniętego okrucieństwa Gaszczyńskiego są zeznania jednego ze świadków, który opisał, jak był bity pistoletem po głowie za to, że nie chciał oddać roweru. Nie ulega wątpliwości - gdyby Gaszczyń­ski w chwili zabierania roweru jednemu z poszkodowanych miał amunicję do pistoletu, właściciel tego pojazdu byłby zastrzelony”.
   Dla sądu nie ulegało żadnej wątpliwości, że „gdyby pistoletem władał Gaszczyński, liczba ofiar byłaby znacznie większa. Szybko za pomocą młotka zdobyliby następną broń i amunicję, i to w ilości wystarczającej na uzbrojenie również Gaszczyńskiego. A wtedy liczba napadów i morderstw wzrosłaby znacznie”
   Gdy Paramonow został powieszony w areszcie śledczym przy ulicy Rakowiec­kiej, na podwórkach Woli śpiewano: „Cała Warszawa chodzi w żałobie, / Bo Paramonow leży już w grobie...”
   Gaszczyński doczekał się łaski Rady Pań­stwa, która zamieniła mu karę na dożywocie. Więzienie opuścił w 1971 r.

PO LATACH
W latach 80. historię głośnego przestęp­cy z lat 50. przypomniał Marcin „Gorg” Krasowski z zespołu Transmisja. Później piosenka ta została zagrana przez Vavamuffin i ukazała się w albumie „Vabang”. „Gorg” dał koncert w areszcie śledczym przy Rakowieckiej. Spotkał go wielki aplauz, wszyscy więźniowie wykrzyczeli refren: „Na chuj ta gadka, tak-tak, na chuj ta mowa, / dawać mi tutaj Pa-pa-paramonowa...” Pięć lat temu stołeczne metro reklamowało na swym ekranie infor­macyjnym okładkę płyty zespołu Apteka z hitem „Ballada o Paramonowie”. Jędrzej Kodymowski ochrypłym od udawanego przepicia głosem śpiewał: „Rabują sklepy, więc forsę mają, / nocami dziwki na nich czekają. / Gorzałka leje się kolorowa, / bawi się banda Paramonowa”.

KORZYSTAŁAM ZE SPRAWOZDAŃ Z PROCESU PUBLIKOWANYCH W „EXPRESSIE WIECZORNYM”, INFORMACJI O SPRAWIE WE „WSPÓŁCZESNYM PITAVALU POLSKI” KAZIMIERZA LARSKIEGO (ROK WYDANIA 1962) IZ „WARSZAWSKICH BALLAD PODWÓRZOWYCH" BRONISŁAWA WIECZORKIEWICZA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz