Morderca milicjanta
stał się bohaterem podwórzowych ballad.
HELENA KOWALIK
1955 r., Warszawa. Zapada sierpniowy zmierzch. Ulicą Wolską
idzie około 20-letni mężczyzna. Wygląda na robotnika z budowy - w ręku ma duży
młotek. Nikogo to nie dziwi - stolica ciągle podnosi się z gruzów.
W pobliżu przystanku tramwajowego na rogu ulic Syreny i Wolskiej j edzie
powoli rowerem dzielnicowy sierż. Stanisław Lesiński. Godzinę wcześniej było
włamanie do Fabryki Płyt Gramofonowych przy Płockiej, milicjant ogląda teren.
Gdy mija przechodnia z młotem, ten uderza go obuchem w głowę. Sierżant upada na
chodnik, jeszcze próbuje sięgnąć po swoją tetetkę, ale ciosy się powtarzają,
zalany krwią traci przytomność. Gdy podbiegną ludzie, po bandycie nie ma już
śladu. Zdążył ukraść dzielnicowemu pistolet służbowy z dwoma magazynkami
amunicji.
Niezidentyfikowany napastnik to Jerzy Paramonow ze Skierniewic, syn
kolejarza. Taki adres ma w dowodzie osobistym, ale od lat tam nie mieszka.
Odkąd ojciec pijak zostawił matkę z sześciorgiem dzieci, chłopaka wychowywała
ulica, skąd trafiał do więzienia. Pierwszy raz Paramonow był karany jako
14-latek. Potem jeszcze kilka razy lądował w celi, zawsze za to samo: kradzież.
Tylko przedmioty się zmieniały: raz był to rower, kiedy indziej koń z bryczką,
to znów skórzana kurtka. Był już pełnoletni, gdy został skazany na sześć lat za
gwałt. Dzięki amnestii wyszedł po odsiedzeniu połowy wyroku. Wtedy przygarnął
go mieszkający w Warszawie szwagier - załatwił robotę magazyniera w Domu
Książki.
Skromna pensja 900 zł nie wystarczała łasemu na uroki beztroskiego życia
kryminaliście. Zwykle w połowie miesiąca nie miał ani grosza i wtedy ratował
się drobnymi kradzieżami. Ale w głowie miał plany po - ważnych włamań. Do tego
potrzebny mu był pistolet.
Zraniony ciężkim młotkiem młody funkcjonariusz przeżył, ale stracił oko.
W „Expressie Wieczornym” pojawiają się listy gończe. Niewiele w nich
informacji, bo ofiara nie zapamiętała twarzy napastnika. Mimo to Paramonow
postanawia wyjechać z Warszawy.
Następnego dnia w Międzyborowie koło Grodziska Mazowieckiego tuż przed
zamknięciem sklepu Gminnej Spółdzielni terroryzuje ekspedientkę pistoletem.
Twarz ukrył za maską wyciętą z gazety. Zabiera 10 tys. zł i ucieka ukradzionym
rowerem.
MY OBA CWAJ
Przez tydzień Paramonow szasta pieniędzmi, a gdy w portfelu ukazało się
dno, kupuje bilet kolejowy do Warszawy. W sklepie przy ulicy Powązkowskiej powtarza
wypróbowane już sterroryzowanie ekspedientki. Tym razem łup nie jest duży,
tylko 400 zł. Ale już w restauracji Goplana na peryferiach Warszawy
przestraszone kelnerki oddają mu cały utarg - 1200 zł. Jeszcze mu mało; z
torebek pracownic wyciąga ich portmonetki. Uzbierało się 80 zł.
Tydzień odpoczywa w ruinach
kamienicy na Pradze i w samotności dochodzi do wniosku, że potrzebny mu kompan.
Szuka kogoś takiego wśród bezrobotnych przy pośrednia- ku na Podwalu. Jego
wzrok zatrzymuje się na 18-letnim Kazimierzu Gaszczyńskim. Gdy interesant
odchodzi od okienka ze skierowaniem na budowę, Paramonow proponuje mu wódkę.
Po alkoholu Gaszczyński rezygnuje z oferty pomocnika murarza, godzi się na
wspólny włam. Od tej chwili są nierozłączni.
Rozumieją się bez słów. Gaszczyński miał podobne jak Paramonow
dzieciństwo. Jego ojciec zmarł w 1939 r. na gruźlicę, matka z siedmiorgiem
dzieci zarabiała na życie praniem. Chłopak kradł, żeby przeżyć. Najpierw w
szkole, potem w tramwajach ćwiczył się w sprawności doliniarza. Złapany za rękę
trafił do zakładu poprawczego. Trzymali go tam do
pełnoletności - do 1953 r.
DAWAĆ KASĘ
Nowy kumpel okazuje się bardzo
przydatny w rozeznaniu terenu. Na Saskiej Kępie zna każdy sklep, wie, gdzie
jest marne zabezpieczenie przed złodziejami. W spożywczym przy ulicy
Waszyngtona nawet nie muszą wyjmować broni. Wystarczy, że założą ciemne
okulary. Rabują z kasy 11,6 tys. zł. Rozzuchwaleni zaliczają po trzy sklepy
dziennie. Świadków napadu, gotowych bronić państwowego mienia - tak się zdarzyło
w jednej z placówek MHD - paraliżują przystawieniem do głowy pistoletu.
Raz dochodzi do postrzelenia klienta, który chciał Paramonowa zdzielić
butelką po głowie. Kula przeszła przez twarz ofiary, zatrzymała się na
potylicy. Ten mężczyzna nigdy już nie odzyska zdrowia. Będzie miał poważne
trudności z mówieniem - tak poważne, że niemożliwe stanie się przesłuchanie
go. A napastnikom udaje się uciec. Aby powstrzymać pościg, strzelali w drzwi
obrabowanego sklepu.
Potem przez ponad tydzień nie wychodzą ze swej kryjówki. Dopiero gdy
mają pewność, że nikt ich nie rozpoznał, wracają do okradania sklepowych kas.
Kiedyś stanął im na drodze klient, który akurat wszedł do sklepu, gdy
przeszukiwali torebki ekspedientek. Paramonow przystawił mu pistolet do pleców
i zaprowadził do magazynu, który zamknął od zewnątrz na klucz.
Dla zatarcia śladów postanawiają przez jakiś czas grasować poza
Warszawą. Tym razem przydaje się wiedza Paramonowa z jego rodzinnych stron o
zasobności niektórych plebanii. W maskach z gazety i cyklistówkach napadają na
probostwo we wsi Bartniki koło Skierniewic. Nie udaje się, krewka gospodyni
księdza podniosła krzyk, muszą uciekać. Jeszcze tego wieczoru nadrabiają stratę
w najbliższym sklepie GS. Postraszony pistoletem sprzedawca posłusznie wszedł
za szafę, gdy złodzieje wyciągnęli z szuflady dzienny utarg 4 tys. zł. Nikt ich
nie ścigał.
Pełny portfel sprawia, że Paramonow wreszcie jest kimś dla kumpli. O
jego towarzystwo zabiegają też szwagrowie, którzy dotąd mieli chłopaka za nic.
Gdy krewny znów się pojawia w Warszawie, nie pytają, skąd ma forsę, skoro nie
pracuje - liczy się, że zaprasza do Kongresowej.
CZEKOLADA DLA WŁADZI
21 września 1955 r. wieczorem
Paramonow postawił pół litra w mieszkaniu szwagra na Woli. Gdy w butelce widać
już dno, podchmieleni mężczyźni ruszają pod hotel Polonia na rogu Alej
Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej. Tam poznają prostytutkę Władzię, z
którą zabawią się w restauracji Stolica. O 4.30 rano w szampańskich humorach
wsiadają do taksówki na postoju przed Centralnym Domem Dziecka, aby w nocnym
sklepie kupić wino i czekoladę dla panny.
Następnie podwożą Władzię na róg Wspólnej i Marszałkowskiej, gdzie ona
ma zamiar opuścić swych hojnych klientów. Ale niezbyt się jej spieszy, dopija
wino, obściskuje się z Paramonowem. Opłacony taksówkarz nie pogania pasażerów.
Akurat tę okolicę patrolował 27-letni sierż. Zdzisław Łęcki. Legitymuje
wesołe towarzystwo. Kobietę puszcza, mężczyznom zabiera dowody osobiste. Każe
dojechać na komendę dzielnicową przy ulicy Wilczej. Pilotuje ich, jadąc
rowerem.
Na miejscu funkcjonariusz odstawia rower pod ścianę budynku i podchodzi
do taksówki, czekając, aż obaj mężczyźni z niej wyjdą. Podpity Paramonow
zatacza się, w pewnej chwili wypada mu na jezdnię zapasowy magazynek.
Natychmiast trzeźwieje. Nim sierżant zrobi krok, Paramonow strzeli trzy razy.
Jedna kula trafia funkcjonariusza w serce, druga w płuco. Umiera przed przyjazdem
pogotowia ratunkowego.
Zabójca i jego towarzysz rzucają się do ucieczki. Każdy biegnie w inną
stronę. Paramonow na plac Konstytucji, gdzie terroryzuje stojącego na postoju
taksówkarza. Każe szybko odjeżdżać. Goniący ich sierż. Zenon Misztal strzela
sześć razy, ale pociski odbijają się od błotnika wozu. Odjeżdżający Paramonow
też używa broni - trafia milicjanta w nogę. Mimo to funkcjonariusz nie
rezygnuje z pościgu. Zatrzymuje przejeżdżającą warszawę i goni taksówkę. Traci
ją z oczu, gdy na skrzyżowaniu przeciął mu drogę tramwaj. Tymczasem Paramonow
klucząc ulicami, każe się dowieźć na Dworzec Zachodni. Wybiega na peron,
wskakuje do ruszającego pociągu podmiejskiego. Po
przejechaniu paru stacji
postanawia wrócić do Warszawy. W mieszkaniu na Pradze, gdzie już wcześniej
pomieszkiwał, zastaje kumpla Kazika Gaszczyńskiego.
CIĄGLE W RUCHU
W raportówce zabitego milicjanta
zostały dwa dowody tożsamości. Jeden był na nazwisko Jerzy Paramonow.
Komunikat o śledztwie w sprawie zabójstwa funkcjonariusza milicji i
postrzeleniu drugiego podają codzienne gazety. Na słupach wiszą listy gończe:
„Wszystkie władze cywilne i wojskowe powinny zatrzymać i odstawić poszukiwanego
do KMO m.st. Warszawy”.
Zgłasza się sterroryzowany taksówkarz.
Wkrótce pojawia się na komendzie milicji szwagier Paramonowa. Wiedział,
że milicja i tak go znajdzie, wszak miała jego dowód osobisty. Zeznaje, co wie
o Paramonowie i gdzie spędzili noc z 21 na 22 września. Mówi szczerze, nie chce
mieć nic wspólnego z zamordowaniem funkcjonariusza.
Poszukiwania w Warszawie uzbrojonego mordercy nie przynoszą rezultatu.
Nic dziwnego, bo Paramonow z Gaszczyńskim kursują taksówkami między miastami:
Płock - Kutno - Łowicz - Skierniewice -
Piotrków Trybunalski - Łódź - Łuków. Nadal ograbiają sklepowe szuflady z
utargiem, ale już z mniejszym zuchwalstwem; Paramonow boi się, żeby ktoś go nie
poznał, wszak jego zdjęcie widnieje na Ustach gończych. Przejazdy taryfą
kosztują, brakuje im pieniędzy. Dochodzi do tego, że nie mają za co kupić
biletów na pociąg. Przypadkowemu mężczyźnie zabierają więc rower. Ale jazda we
dwóch kończy się upadkiem i zniszczeniem szprych w kołach. Wrak ląduje w rowie.
Do Warszawy docierają pociągiem na gapę.
BĘDĄ WYWOZIĆ
Cała Warszawa wie, że trwa obława
na Paramonowa. Nieżyjący już dziennikarz Janusz Atlas wspominał: w jego
dzielnicy - robotniczej Woli, gdzie przez
pewien czas ukrywał się zabójca milicjanta, przeczesywano dom po domu. Pewnego
letniego wieczoru z pobliskiego komisariatu przy Górczewskiej zajechały
milicyjne budy z posiłkami chyba z całego miasta i obstawiły Płocką szczelnym
kordonem. Ktoś puścił plotkę, że za ukrywa - nie Paramonowa wszyscy mieszkańcy
z tej ulicy zostaną wywiezieni na Sybir. Ludzie barykadowali się, dzieciom nie
wolno było wybiec na ulicę. Po kilku godzinach milicjanci wyprowadzili faceta
w kajdankach. Był to stary kryminalista, który wyszedł z więzienia na
przepustkę i nie wrócił do celi.
A poszukiwanego Paramo - nowa znaleziono zupełnie gdzie
indziej. 2 października wieczorem wyszli na nocny patrol w okolice Dworca Wschodniego
dwaj milicyjni sierżanci. Koło północy postanawiają odpocząć na łące za ulicą
Terespolską, skąd jeszcze nie zabrano siana.
Nagle do ich uszu dociera
stłumione pochrapywanie.
Obchodzą stóg dookoła, widzą
wygniecione dziury, jakby ktoś wdrapywał się na szczyt. Na samej górze znajdują
przytulonych do siebie (noc jest zimna, nadeszły pierwsze przymrozki) dwóch
śpiących młodych mężczyzn. Obok leży teczka, a w niej młotek i pistolet.
Na okrzyk: „Ręce do góry! ” amatorzy spania pod gołym niebem potulnie
się poddają. Policjanci wiążą ich paskami od płaszczy i prowadzą na komisariat.
Zatrzymani to Jerzy Paramonow i Kazimierz Gaszczyński.
TAM LEŻY RĘKA, TU LEŻY GŁOWA
Wkrótce na podwórkach Woli i Pragi
uliczni grajkowie zaśpiewali balladę o zabójcy policjanta: „Na Ogrodowej ktoś
głośno wrzasnął, / to Paramonow młotkiem go trzasnął. / A pod Polonią banda
morowa / chwali robotę Paramonowa.
Warszawa wkwiatach, mentownia w strachu, / bo znany gliniarz poszedł do
piachu. / Tam leży ręka, tu leży głowa, / to jest robota Paramonowa. A w stogu
siana koło Wschodniego / spał Paramonow ze swym kolegą. / Lecz nasza władza się
skapowała / i dwóch gliniarzy mu znów nasłała. / Oni złapali Paramonowa, /
czapa dla niego jest już gotowa! ”. Wkrótce żadna pijacka libacja nie obeszła
się bez odśpiewania ballady.
Miesiąc po aresztowaniu bandytów akt oskarżenia wpłynął do sądu. Proces
w trybie doraźnym został zaplanowany na trzy dni. W „Expressie Wieczornym” napisano, że w sali rozpraw pierwsze trzy ławy
zajęło „bardzo szemrane towarzystwo, znani milicji chuligani i bikiniarze”.
Paramonow zapytany przez sędziego,
na co szły zrabowane pieniądze, odpowiedział, że na hulaszczy tryb życia.
Prokurator zażądał dla obu oskarżonych kary śmierci. I sąd się
przychylił do wniosku.
- Ci przestępcy - uzasadniał wyrok
sędzia - są szczególnie niebezpieczni. Ich dalsza egzystencja stanowi poważne
zagrożenie naszego porządku społecznego.
Osobliwie brzmiało uzasadnienie wyroku kary śmierci dla Kazimierza
Gaszczyńskiego:
„Oskarżony formalnie nikogo nie
zamordował, ale uczestnicząc w napadach, potencjalnie był gotowy na wszystko.
Dowodem daleko posuniętego okrucieństwa Gaszczyńskiego są zeznania jednego ze
świadków, który opisał, jak był bity pistoletem po głowie za to, że nie chciał
oddać roweru. Nie ulega wątpliwości - gdyby Gaszczyński w chwili zabierania
roweru jednemu z poszkodowanych miał amunicję do pistoletu, właściciel tego
pojazdu byłby zastrzelony”.
Dla sądu nie ulegało żadnej wątpliwości, że „gdyby pistoletem władał Gaszczyński,
liczba ofiar byłaby znacznie większa. Szybko za pomocą młotka zdobyliby
następną broń i amunicję, i to w ilości wystarczającej na uzbrojenie również
Gaszczyńskiego. A wtedy liczba napadów i morderstw wzrosłaby znacznie”
Gdy Paramonow został powieszony w areszcie śledczym przy ulicy Rakowieckiej,
na podwórkach Woli śpiewano: „Cała Warszawa chodzi w żałobie, / Bo Paramonow
leży już w grobie...”
Gaszczyński doczekał się łaski Rady Państwa, która zamieniła mu karę na
dożywocie. Więzienie opuścił w 1971 r.
PO LATACH
W latach 80. historię głośnego
przestępcy z lat 50. przypomniał Marcin „Gorg” Krasowski z zespołu Transmisja.
Później piosenka ta została zagrana przez Vavamuffin i ukazała się w albumie „Vabang”. „Gorg” dał koncert w areszcie śledczym przy Rakowieckiej.
Spotkał go wielki aplauz, wszyscy więźniowie wykrzyczeli refren: „Na chuj ta
gadka, tak-tak, na chuj ta mowa, / dawać mi tutaj Pa-pa-paramonowa...” Pięć lat
temu stołeczne metro reklamowało na swym ekranie informacyjnym okładkę płyty
zespołu Apteka z hitem „Ballada o Paramonowie”. Jędrzej Kodymowski ochrypłym od
udawanego przepicia głosem śpiewał: „Rabują sklepy, więc forsę mają, / nocami
dziwki na nich czekają. / Gorzałka leje się kolorowa, / bawi się banda
Paramonowa”.
KORZYSTAŁAM ZE SPRAWOZDAŃ Z
PROCESU PUBLIKOWANYCH W „EXPRESSIE WIECZORNYM”, INFORMACJI O SPRAWIE WE „WSPÓŁCZESNYM PITAVALU POLSKI” KAZIMIERZA LARSKIEGO (ROK WYDANIA
1962) IZ „WARSZAWSKICH BALLAD PODWÓRZOWYCH" BRONISŁAWA WIECZORKIEWICZA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz