sobota, 5 grudnia 2015

Dzień świstaka



PiS uruchomiło wehikuł czasu i cofa historię o dekadę, a nawet znacznie dalej. Reklamacje nie będą przyjmowane, ponieważ PiS nie obiecywało, że się zmieni. Oburzonym zaś zwolennicy Kaczyńskiego proponują herbatkę z melisą.

Tę moc cofania było widać choćby ostatnio, kiedy PiS uzna­ło za niebyłe nominacje dla sędziów Trybunału Konstytu­cyjnego. Ale to tylko jeden z wielu przykładów. Bo ogólnie „wraca nowe" - ta genialna ironia z czasów PRL, stosowa­na przy kolejnych kryzysach realnego socjalizmu, pasuje jak ulał do dzisiejszego politycznego przełomu. W resorcie sprawiedliwo­ści znowu zasiadł Zbigniew Ziobro, jakby tych ośmiu lat nie było. Mariusz Kamiński ponownie zmienia służby, jakby w ogóle nigdy nie stracił władzy. W dodatku prezydent Andrzej Duda ułaskawił go, a więc kolejne zdarzenie z czasów Platformy zostało anulowa­ne. Antoni Macierewicz już nie ma co prawda do zlikwidowania WSI, ale wielu ludzi z tej służby, według PiS, wciąż rozdaje karty, jest więc nadal kogo tropić. Ponadto Macierewicz zapowiedział, że pod nową władzą „wojsko wraca do Polski”, więc kolejny po­wrót. Podważył też sens umowy o rakietach Patriot. Trwa anulo­wanie, wygaszanie i unieważnianie.

Pod Pałac Prezydencki ma powrócić krzyż, co postu­lował niedawno prezes Kaczyński. Pomnik smoleński oczywiście nie powstanie tam, gdzie chciała tego prezydent Han­na Gronkiewicz-Waltz, ale tam, gdzie ma być, czyli także przed Pałacem. Katastrofa smoleńska ma być badana od początku, a ustalenia komisji Millera i śledztwo prokuratury są nieważne. Zresztą i sama prokuratura ma być znowu taka jak za PiS wiatach 2005-07, czyli podlegać ministrowi Ziobrze.
Emerytury mają powrócić do poprzedniego stanu, jak gdyby reforma „67” w ogóle się nie zdarzyła. Dzieci będą mogły po­nownie iść do szkoły w wieku lat siedmiu, czyli tak jak przed rządami Platformy. Konflikt, który PiS rozpoczęło z Trybunałem Konstytucyjnym, jest twórczą kontynuacją sporu sprzed dekady. Wraca „odzyskiwanie mediów”, polityka historyczna, klasyczny kanon lektur. Mają być zlikwidowane gimnazja, być może także licencjaty na wyższych uczelniach, co oznacza powrót do sys­temu edukacyjnego z czasów PRL. A zapowiadana likwidacja NFZ i finansowanie służby zdrowia z budżetu cofa tę sferę tak­że do czasu sprzed III RP. Pojawiła się koncepcja repolonizacji banków, uratowani mają być też górnicy, a węglowi przywrócony należny prestiż, gdyż jest to bogactwo narodowe. W planach jest też podobno wskrzeszenie Stoczni Szczecińskiej.
Zrewidowane będzie in vitro, a prawo aborcyjne zaostrzone, o co na pewno zadba Kaja Godek, która już wysłała w tej spra­wie ponaglający list do PiS. Odwołane będą, jeśli tylko się uda, restrykcje klimatyczne i kwoty uchodźców. Z tła konferencji pra­sowej pani premier wycofano unijne flagi (PiS zawsze traktowało Unię jako twór wobec Polski zewnętrzny). Partia Kaczyńskiego daje do zrozumienia, że wszystko da się odwołać, unieważnić, a historia w zasadzie podlega woli tej partii. Że jak w znanym filmie „Dzień świstaka” można zacząć wszystko od początku, nawet nie raz.

To działania znamienne dla filozofii tej formacji. PiS wciąż mówi o modernizacji, nowoczesności, pójściu do przodu, ale w praktyce proponuje głównie zawró­cenia i cofki. „Dobra zmiana” ma polegać przede wszystkim na cofnięciu zmian, które spowodowała Platforma, ale też hi­storia, Europa i świat. Po „barbarzyńcach” trzeba pozamiatać, a ich samych ukarać i unieważnić. Nieprzypadkowo jeden z po­słów PiS wręcz postuluje, aby przestać używać nazwy PO. Nie ma więc żadnej ciągłości, kontynuacji, nawiązania.
PiS jeszcze raz udowadnia - i wydaje się z tego dumne - że nie jest normalną opozycją w demokratycznym kraju, która po ob­jęciu rządów zmienia akcenty, udoskonala, reformuje, korzysta z kumulującego się dorobku wszystkich poprzednich ekip. PiS nie dodaje, tylko odejmuje i cofa. Idei IV RP też przecież nie pro­paguje jako kontynuacji III RP, ale gwałtowny zwrot w kierunku omnipotentnej władzy - jak gdyby w postaci quasi-PRL czy też przedwojennej Polski sanacyjnej. Albo jakiejś specyficznej kom­binacji tych dwóch ustrojów. Nieprzypadkowo wiele reform po 1989 r. prawica prepisowska, a potem już to ugrupowanie uwa­żały za pomyłki, choćby prywatyzację, „likwidację przemysłu”, Balcerowiczowskie uwolnienie rynku, zniesienie powszechne­go poboru do wojska itd. Na dobrą sprawę, gdyby uwzględniać wszystkie sprzeciwy i weta wnoszone przez lata przez kolejne formacje Kaczyńskiego, kraj niespecjalnie różniłby się w wielu rozwiązaniach od PRL, poza tym, że rządziłoby PiS.

Jarosław Kaczyński i Donald Tusk w zbliżonym cza­sie doszli do podobnych wniosków. Na początku lat dwutysięcznych obaj porzucili ostatecznie koncepcje partii elitarnych na rzecz szerokich formacji odwo­łujących się do mas, co prawda różnych. Pojęli, że przy­szłość będzie należeć do partii, które potrafią związać ze sobą wielu zwolenników i pokierować wielkimi elektoratami. Kaczyń­ski zrezygnował z marzenia o budowie statecznej chadecji, jaką miało być kiedyś Porozumienie Centrum, a Tusk rozstał się z Unią Wolności, która wchłonęła kilka lat wcześniej jego niszowy w isto­cie Kongres Liberalno-Demokratyczny. Tusk uwierzył w nowy, europejski lud, który chce się uczyć, dorabiać, kupować, konsu­mować, jeździć i upodabniać do zachodnich Europejczyków. Po­stawił na Polaka zaprojektowanego i przewidzianego w procesie modernizowania kraju, na obywatela i Europejczyka. Wokół tych wartości i wyobrażeń budowano od początku Platformę nomen omen Obywatelską.
Kaczyński przeciwnie - postanowił zaczekać na powrót dawnej Polski, cierpliwie przetrwał euroentuzjazm i pierwszy zachwyt nad kapitalizmem. Wyszedł z założenia, że trauma transforma­cyjna w końcu musi powrócić, choćby jako echo, fantomowy ból już w nowym pokoleniu. Tusk liczył na to, że Polacy napędzani aspiracjami, ale też kompleksami, będą się spinać i starać, aby dorównać, choćby w sferze zewnętrznych znamion, zachodniej Europie. Kaczyński zaś zdawał się zgadywać, że w końcu w tej Polsce Tuska musi przyjść zawahanie i zmęczenie, a poparcie w „swojej” Polsce - swojskiej, zasiedziałej, tutejszej - miał zawsze. PiS postawiło na „prawdziwego Polaka” nawet nie tyle w rozu­mieniu prawicowej ortodoksji, ile w tym sensie, że trzymało się kulturowych i mentalnych realiów, celowało w społeczeństwo rzeczywiste, a nie zaprojektowane. Takie, które w swojej najgłęb­szej warstwie zmienia się znacznie wolniej, niż wskazywałyby na to zewnętrzne, powierzchowne oznaki.
Świadomie więc Kaczyński budował wspólnotę narodowo- katolicką, ludowo-konserwatywną, tradycyjną obyczajowo i aksjo­logicznie, lewicową zaś socjalnie. To dawało i daje możliwość do­tarcia do rzeczywiście szerokich grup społecznych, jak się okazało w ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych, nie tylko w Polsce południowo-wschodniej, nie tylko na tzw. prowincji i nie tylko do ludzi starszych i słabiej wykształconych. Również do tych, którzy wcześniej niejako modelowo pasowali do Polski Tuska. PiS stało się partią nostalgicznego powrotu. Daje do zrozumienia, że ma różdżkę posiadającą moc kasowania wszelkich zmian.
Jeśli Tusk w 2007 r. zaproponował Polakom odpoczynek od poli­tycznej gorączki i dorabianie się, to teraz Kaczyński lansuje relaks od męczącego kapitalizmu i państwo opiekuńcze. Tusk uciekał do przodu, a Kaczyński do tyłu, licząc na mechanizm powodujący, że zmęczeni skłaniają się do powrotu. Może najprościej wyraził to ostatnio w wywiadzie były minister finansów w rządzie PiS sprzed dekady Stanisław Kluza: „Agresywny kapitalizm się skoń­czył, chcemy normalnie żyć”. I PiS chce tę nową „normalność” zapewnić.

Zwłaszcza że przez lata rządów Tuska, na które przy­padł światowy kryzys, jego Polska wpadła w znu­żenie, nabrała wątpliwości, stanęła. Suma autostrad, stadionów, filharmonii, orlików, aąuaparków i Pendolino nie przełożyła się w wystarczającym stopniu na stan zbiorowej sa­tysfakcji widocznej w decyzjach wyborczych. Kiedy Tusk, a potem Ewa Kopacz inwestowali w bazę, mury, asfalt i wskaźniki, Ka­czyński pracowicie stawiał na ideologiczną nadbudowę, poczucie dumy, patriotycznej wspólnotowości i na urok stałości w obliczu niebezpiecznie zmieniającego się świata, na zasadzie: nasza cha­ta z kraja i „Polski to nie dotyczy”.
Nie wymagał wysiłku, nie kazał się reformować, unowocze­śniać, walczyć z dotychczasowymi nawykami, historycznym i kulturowym balastem. Przeciwnie, dawał do zrozumienia, że w gruncie rzeczy wystarczy „kochać Polskę”, nie ulegać „peda­gogice wstydu” i już się jest w tej właściwej wspólnocie. A jeśli zmiany były złe, odbierały tożsamość, duszę, tradycję, to oczy­wistym walorem jest brak zmian i powrót do arkadyjskiej sielanki sprzed tych wszystkich niekorzystnych procesów.
Mogłoby się wydawać, że w starciu koncepcji Tuska i Kaczyń­skiego ten drugi, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, był bez szans. Że choćby technologia, postępująca swoboda obyczajów, powiększanie sfer wyboru, globalizacja i laicyzacja, a także dwa potężne strumienie europejskich funduszy spowodują, iż powrót do tradycyjnej wizji państwa, które mówi obywatelom, jak mają żyć i jak myśleć, jest niemożliwy.

Ale ta kalkulacja nie uwzględniała siły nostalgii za przeszłością, zwłaszcza w rzeczywistości codzien­nej, tej niejako pozapolitycznej. Do dzisiaj nadal wiele osób wspomina przestronne przedszkola za czasów PRL, lekarza w szkole, pewność zatrudnienia, socjalne świadczenia w zakła­dach pracy, wczasy dla rodziny i kolonie dla dzieci, mieszkania, nawet jeśli po latach oczekiwania; pamięta ogólną „równość”. Ustrój tamtego państwa, brak demokracji i suwerenności, opresyjność, cenzura, zakłamanie, niedostatki - wciąż dla wielu schodzą na dalszy plan.
I to właśnie może być klucz do zrozumienia dzisiejszej sytua­cji. Wiele się zmieniło, ale to wciąż kwestie socjalne, tak zwane zaopiekowanie się obywatelem przez państwo, bywają ważniejsze niż subtelności związane z trójpodziałem władzy, niezawisłością sądów, wolnością mediów czy niezależnością kontrolnych insty­tucji. Odchodzi pokolenie walczące o te pryncypia z reżimem PRL, dla którego kwestia obywatelskich wolności była absolut­nie zasadnicza.
Kaczyński wie, że teraz poza częścią elit mało kto będzie chciał umierać za Trybunał Konstytucyjny, równowagę władz, proce­dury, rolę służb specjalnych czy wolne media. Proponuje zatem - i to jest jego największa cofka - powrót do czasów, kiedy to pań­stwo zajmowało się takimi poważnymi sprawami i wymagało w tej mierze zaufania. I to się będzie działo raczej po cichu, bez zawra­cania głowy narodowi, zgodnie z zasadą, że władza wie, co robi. Prezes Kaczyński wyraził to dosłownie, że rząd zajmie się pracą, a obywatele powinni się bawić (kiedyś to Platforma wysyłała na grilla). Niedawno zaś w Sejmie podkreślił rolę „faktów”, a więc konkretów. 500 zł na dziecko to jest konkret, a z rozważań o trybunałach zupy się nie ugotuje.

To ogólniejszy trend. Nowa lewica ogłasza, że wraca do korzeni, czyli czysto socjalnego programu. Ona też wyczuwa znaki czasu, kiedy przestają się liczyć warto­ści niepoliczalne i „niekonkretne". Jedna z działaczek Partii Razem napisała: „Ludzi nie obchodzi Trybunał Konstytucyjny.
Państwo dawno ich zawiodło”. Internauta na forum popularnego portalu wyraził to dosadniej: „Mam w d... czy mamy demokrację czy dyktaturę, a może nawet reżim. Jeżeli dyktatura będzie lepiej dbała o moje interesy niż demokracja w wydaniu PO/PSL, to ja chcę dyktaturę”. Zanika pewien rodzaj wrażliwości na wszech­władzę państwa w jednych partyjnych rękach, na ideologiczny dyktat. Słabnie liberalno-demokratyczny kod, dobrze rozumiany jeszcze pięć, dziesięć lat temu. Dzisiaj kolejne ekscesy godzące w państwo prawa i swobody nie budzą powszechnego oburzenia.
A to jest znakomita okazja, aby przeprowadzić zasadniczą zmianę ustroju państwa i prawicową rewolucję kulturową.
I tu pojawia się może największy paradoks współczesnej polskiej polityki. Zdaje się, że to liberalna lewica, zapewne pod wpływem prawicowej propagandy, naprawdę uwierzyła, że socjal jest ważniejszy od spraw ustrojowych, że mieszkania, żłobki i wyprawki szkolne to prawdziwsze parametry niż nieokreślona wolnościowa atmosfera. Ale PiS doskonale wie, że to nieprawda, wie, że to system państwa jest najważniejszy, bo z niego wynika cała reszta. Dlatego kołysze swoich przeciwników do socjalnego snu, wplątuje ich w niekończące się dyskusje o tzw. merytoryce (jakie podatki, skąd pieniądze, jakie ministerstwa), żeby mieć wolną rękę w tym, co dla niego najważniejsze. Czyli w tworzeniu nowej ideologicznej rzeczywistości - od wychowania w szkołach po konstytucję. W przebudowaniu państwa i jego ustroju, wpro­wadzeniu faktycznego jedynowładztwa i sprowadzeniu opozycji do roli bezsilnych statystów.
PiS nigdy nie obiecywało, że się zmieni, w żadnym punkcie nie zanegowało swoich dawnych działań, a tym bardziej za nic nie przepraszało. Cała opowieść o „nie tak już strasznym PiS” po­wstawała poza tym ugrupowaniem, była snuta pośród tych, którzy „dają szansę”, otwierają PiS nowy rachunek itp. Sam Kaczyński nie dał do tego najmniejszego powodu, a pracowały na niego na­iwność, brak wiedzy i złudzenia. Dlatego lewica ze swoimi żłob­kami i mieszkaniami oraz liberałowie z ich podatkami, ratingami i „ułatwieniami dla przedsiębiorców”, jeśli nie zauważą w końcu prawdziwej, dorosłej polityki, to obudzą się nagle razem w urzą­dzonym już dokładnie państwie pisowskiej prawicy.

Lider PiS założył - o czym media z nim związane piszą już dzisiaj szczerze - że znieczulające 500 zł na dziec­ko zapewni mu swobodę w dowolnym urządzaniu systemu państwa. Widać w tym aroganckie w istocie prze­konanie, że podział na elitę i lud nadal obowiązuje, tyle że ma nastąpić wymiana jednej elity na drugą. A uśpiony socjałem lud to przyklepie, nawet jeśli za bardzo nie wie, o co chodzi. Tyle że ten lud bywa nieobliczalny i nagle, nie wiadomo do końca z jakiej przyczyny, zaczyna rozumieć znacznie więcej i znacznie szybciej.
I dla każdej władzy - i w PRL, i w III RP dla PiS i dla Platformy - za­wsze było to ogromne zaskoczenie. Jest zatem jakaś masa krytycz­na, której natura nie jest znana, nie wiadomo, kiedy i gdzie się ob­jawia, czasami decydują szczegóły, wiszący w powietrzu nastrój.
A wystarczy, że zdanie o PiS - choćby pod wpływem absmaku czy rozczarowania-zmieni te kluczowe 10 proc., które dodane do że­laznego elektoratu przyniosło Kaczyńskiemu zwycięstwo. Kiedy sondaże zaczną spadać, to choć w Sejmie większość pozostanie, rządzić się będzie znacznie trudniej, wszechwładza stanie się uzurpatorska, a poparcie „narodu”, także dotąd wątpliwe - jesz­cze bardziej iluzoryczne. „Dzień świstaka” też nie trwał wiecznie.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz