PiS
uruchomiło wehikuł czasu i cofa historię o dekadę, a nawet znacznie dalej.
Reklamacje nie będą przyjmowane, ponieważ PiS nie obiecywało, że się zmieni.
Oburzonym zaś zwolennicy Kaczyńskiego proponują herbatkę z melisą.
Tę
moc cofania było widać choćby ostatnio, kiedy PiS uznało za niebyłe nominacje
dla sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Ale to tylko jeden z wielu przykładów.
Bo ogólnie „wraca nowe" - ta genialna ironia z czasów PRL, stosowana przy
kolejnych kryzysach realnego socjalizmu, pasuje jak ulał do dzisiejszego
politycznego przełomu. W resorcie sprawiedliwości znowu zasiadł Zbigniew
Ziobro, jakby tych ośmiu lat nie było. Mariusz Kamiński ponownie zmienia
służby, jakby w ogóle nigdy nie stracił władzy. W dodatku prezydent Andrzej
Duda ułaskawił go, a więc kolejne zdarzenie z czasów Platformy zostało anulowane.
Antoni Macierewicz już nie ma co prawda do zlikwidowania WSI, ale wielu ludzi z
tej służby, według PiS, wciąż rozdaje karty, jest więc nadal kogo tropić.
Ponadto Macierewicz zapowiedział, że pod nową władzą „wojsko wraca do Polski”,
więc kolejny powrót. Podważył też sens umowy o rakietach Patriot. Trwa anulowanie, wygaszanie i unieważnianie.
Pod Pałac Prezydencki ma
powrócić krzyż, co postulował niedawno prezes Kaczyński. Pomnik smoleński oczywiście nie powstanie tam, gdzie
chciała tego prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale tam,
gdzie ma być, czyli także przed Pałacem. Katastrofa smoleńska ma być badana od
początku, a ustalenia komisji Millera i
śledztwo prokuratury są nieważne. Zresztą i sama prokuratura ma być znowu taka
jak za PiS wiatach 2005-07, czyli podlegać ministrowi Ziobrze.
Emerytury mają powrócić do
poprzedniego stanu, jak gdyby reforma „67” w ogóle się nie zdarzyła. Dzieci
będą mogły ponownie iść do szkoły w wieku lat siedmiu, czyli tak jak przed
rządami Platformy. Konflikt, który PiS rozpoczęło z Trybunałem Konstytucyjnym,
jest twórczą kontynuacją sporu sprzed dekady. Wraca „odzyskiwanie mediów”,
polityka historyczna, klasyczny kanon lektur. Mają być zlikwidowane gimnazja,
być może także licencjaty na wyższych uczelniach, co oznacza powrót do systemu
edukacyjnego z czasów PRL. A zapowiadana likwidacja NFZ i finansowanie służby
zdrowia z budżetu cofa tę sferę także do czasu sprzed III RP. Pojawiła się koncepcja
repolonizacji banków, uratowani mają być też górnicy, a węglowi przywrócony
należny prestiż, gdyż jest to bogactwo narodowe. W planach jest też podobno
wskrzeszenie Stoczni Szczecińskiej.
Zrewidowane będzie in vitro, a prawo aborcyjne zaostrzone, o co na pewno zadba Kaja
Godek, która już wysłała w tej sprawie ponaglający list do PiS. Odwołane będą,
jeśli tylko się uda, restrykcje klimatyczne i kwoty uchodźców. Z tła
konferencji prasowej pani premier wycofano unijne flagi (PiS zawsze traktowało
Unię jako twór wobec Polski zewnętrzny). Partia Kaczyńskiego daje do
zrozumienia, że wszystko da się odwołać, unieważnić, a historia w zasadzie podlega woli tej
partii. Że jak w znanym filmie „Dzień świstaka” można zacząć wszystko od
początku, nawet nie raz.
To działania znamienne dla
filozofii tej formacji. PiS wciąż mówi o modernizacji, nowoczesności, pójściu
do przodu, ale w praktyce proponuje głównie zawrócenia i cofki. „Dobra zmiana” ma polegać przede wszystkim na cofnięciu
zmian, które spowodowała Platforma, ale też historia, Europa i świat. Po
„barbarzyńcach” trzeba pozamiatać, a ich samych ukarać i unieważnić.
Nieprzypadkowo jeden z posłów PiS wręcz postuluje, aby przestać używać nazwy
PO. Nie ma więc żadnej ciągłości, kontynuacji, nawiązania.
PiS jeszcze raz udowadnia - i
wydaje się z tego dumne - że nie jest normalną opozycją w demokratycznym kraju,
która po objęciu rządów zmienia akcenty, udoskonala, reformuje, korzysta z
kumulującego się dorobku wszystkich poprzednich ekip. PiS nie dodaje, tylko
odejmuje i cofa. Idei IV RP też przecież nie propaguje jako kontynuacji III
RP, ale gwałtowny zwrot w kierunku omnipotentnej władzy - jak gdyby w postaci
quasi-PRL czy też przedwojennej Polski sanacyjnej. Albo jakiejś specyficznej
kombinacji tych dwóch ustrojów. Nieprzypadkowo wiele reform po 1989 r. prawica
prepisowska, a potem już to ugrupowanie uważały za pomyłki, choćby
prywatyzację, „likwidację przemysłu”, Balcerowiczowskie uwolnienie rynku,
zniesienie powszechnego poboru do wojska itd. Na dobrą sprawę, gdyby
uwzględniać wszystkie sprzeciwy i weta wnoszone przez lata przez kolejne
formacje Kaczyńskiego, kraj niespecjalnie różniłby się w wielu rozwiązaniach od
PRL, poza tym, że rządziłoby PiS.
Jarosław Kaczyński i Donald
Tusk w zbliżonym czasie doszli do podobnych wniosków. Na początku lat
dwutysięcznych obaj porzucili ostatecznie koncepcje partii elitarnych na rzecz
szerokich formacji odwołujących się do mas, co prawda różnych. Pojęli, że przyszłość będzie należeć do partii, które
potrafią związać ze sobą wielu zwolenników i pokierować wielkimi elektoratami.
Kaczyński zrezygnował z marzenia o budowie statecznej chadecji, jaką miało być
kiedyś Porozumienie Centrum, a Tusk rozstał się z Unią Wolności, która
wchłonęła kilka lat wcześniej jego niszowy w istocie Kongres
Liberalno-Demokratyczny. Tusk uwierzył w nowy, europejski lud, który chce się
uczyć, dorabiać, kupować, konsumować, jeździć i upodabniać do zachodnich
Europejczyków. Postawił na Polaka zaprojektowanego i przewidzianego w procesie
modernizowania kraju, na obywatela i Europejczyka. Wokół tych wartości i
wyobrażeń budowano od początku Platformę nomen omen Obywatelską.
Kaczyński przeciwnie - postanowił
zaczekać na powrót dawnej Polski, cierpliwie przetrwał euroentuzjazm i pierwszy
zachwyt nad kapitalizmem. Wyszedł z założenia, że trauma transformacyjna w końcu musi powrócić, choćby jako echo,
fantomowy ból już w nowym pokoleniu. Tusk liczył na to, że Polacy napędzani
aspiracjami, ale też kompleksami, będą się spinać i starać, aby dorównać,
choćby w sferze zewnętrznych znamion, zachodniej Europie. Kaczyński zaś zdawał
się zgadywać, że w końcu w tej Polsce Tuska musi przyjść zawahanie i zmęczenie,
a poparcie w „swojej” Polsce - swojskiej, zasiedziałej, tutejszej - miał
zawsze. PiS postawiło na „prawdziwego Polaka” nawet nie tyle w rozumieniu
prawicowej ortodoksji, ile w tym sensie, że trzymało się kulturowych i
mentalnych realiów, celowało w społeczeństwo rzeczywiste, a nie zaprojektowane.
Takie, które w swojej najgłębszej warstwie zmienia się znacznie wolniej, niż
wskazywałyby na to zewnętrzne, powierzchowne oznaki.
Świadomie więc Kaczyński budował
wspólnotę narodowo- katolicką, ludowo-konserwatywną, tradycyjną obyczajowo i
aksjologicznie, lewicową zaś socjalnie. To dawało i daje możliwość dotarcia
do rzeczywiście szerokich grup społecznych, jak się okazało w ostatnich
wyborach prezydenckich i parlamentarnych, nie tylko w Polsce
południowo-wschodniej, nie tylko na tzw. prowincji i nie tylko do ludzi starszych i słabiej
wykształconych. Również do tych, którzy wcześniej niejako modelowo pasowali do
Polski Tuska. PiS stało się partią nostalgicznego powrotu. Daje do zrozumienia,
że ma różdżkę posiadającą moc kasowania wszelkich zmian.
Jeśli Tusk w 2007 r. zaproponował
Polakom odpoczynek od politycznej gorączki i dorabianie się, to teraz
Kaczyński lansuje relaks od męczącego kapitalizmu i państwo opiekuńcze. Tusk
uciekał do przodu, a Kaczyński do tyłu, licząc na mechanizm powodujący, że
zmęczeni skłaniają się do powrotu. Może najprościej wyraził to ostatnio w
wywiadzie były minister finansów w rządzie PiS sprzed dekady Stanisław Kluza: „Agresywny
kapitalizm się skończył, chcemy normalnie żyć”. I PiS chce tę nową
„normalność” zapewnić.
Zwłaszcza że przez lata rządów
Tuska, na które przypadł światowy kryzys, jego Polska wpadła w znużenie,
nabrała wątpliwości, stanęła. Suma
autostrad, stadionów, filharmonii, orlików, aąuaparków i Pendolino nie
przełożyła się w wystarczającym stopniu na stan zbiorowej satysfakcji
widocznej w decyzjach wyborczych. Kiedy Tusk, a potem Ewa Kopacz inwestowali w
bazę, mury, asfalt i wskaźniki, Kaczyński pracowicie stawiał na ideologiczną
nadbudowę, poczucie dumy, patriotycznej wspólnotowości i na urok stałości w
obliczu niebezpiecznie zmieniającego się świata, na zasadzie: nasza chata z
kraja i „Polski to nie dotyczy”.
Nie wymagał wysiłku, nie kazał się
reformować, unowocześniać, walczyć z dotychczasowymi nawykami, historycznym i
kulturowym balastem. Przeciwnie, dawał do zrozumienia, że w gruncie rzeczy
wystarczy „kochać Polskę”, nie ulegać „pedagogice wstydu” i już się jest w tej
właściwej wspólnocie. A jeśli zmiany były złe, odbierały tożsamość, duszę,
tradycję, to oczywistym walorem jest brak zmian i powrót do arkadyjskiej
sielanki sprzed tych wszystkich niekorzystnych procesów.
Mogłoby się wydawać, że w starciu
koncepcji Tuska i Kaczyńskiego ten drugi, zwłaszcza w dłuższej perspektywie,
był bez szans. Że choćby technologia, postępująca swoboda obyczajów,
powiększanie sfer wyboru, globalizacja i laicyzacja, a także dwa potężne
strumienie europejskich funduszy spowodują, iż powrót do tradycyjnej wizji państwa,
które mówi obywatelom, jak mają żyć i jak myśleć, jest niemożliwy.
Ale ta kalkulacja nie
uwzględniała siły nostalgii za przeszłością, zwłaszcza w rzeczywistości codziennej,
tej niejako pozapolitycznej. Do dzisiaj
nadal wiele osób wspomina przestronne przedszkola za czasów PRL, lekarza w
szkole, pewność zatrudnienia, socjalne świadczenia w zakładach pracy, wczasy
dla rodziny i kolonie dla dzieci, mieszkania, nawet jeśli po latach
oczekiwania; pamięta ogólną „równość”. Ustrój tamtego państwa, brak demokracji
i suwerenności, opresyjność, cenzura, zakłamanie, niedostatki - wciąż dla wielu
schodzą na dalszy plan.
I to właśnie może być klucz do
zrozumienia dzisiejszej sytuacji. Wiele się zmieniło, ale to wciąż kwestie
socjalne, tak zwane zaopiekowanie się obywatelem przez państwo, bywają
ważniejsze niż subtelności związane z trójpodziałem władzy, niezawisłością
sądów, wolnością mediów czy niezależnością kontrolnych instytucji. Odchodzi
pokolenie walczące o te pryncypia z reżimem PRL, dla którego kwestia obywatelskich
wolności była absolutnie zasadnicza.
Kaczyński wie, że teraz poza
częścią elit mało kto będzie chciał umierać za Trybunał Konstytucyjny,
równowagę władz, procedury, rolę służb specjalnych czy wolne media. Proponuje
zatem - i to jest jego największa cofka - powrót do czasów, kiedy to państwo
zajmowało się takimi poważnymi sprawami i wymagało w tej mierze zaufania. I to
się będzie działo raczej po cichu, bez zawracania głowy narodowi, zgodnie z
zasadą, że władza wie, co robi. Prezes Kaczyński wyraził to dosłownie, że rząd
zajmie się pracą, a obywatele powinni się bawić (kiedyś to Platforma wysyłała na
grilla). Niedawno zaś w Sejmie podkreślił rolę „faktów”, a więc konkretów. 500
zł na dziecko to jest konkret, a z rozważań o trybunałach
zupy się nie ugotuje.
To ogólniejszy trend. Nowa
lewica ogłasza, że wraca do korzeni, czyli czysto socjalnego programu. Ona też
wyczuwa znaki czasu, kiedy przestają się liczyć wartości niepoliczalne i „niekonkretne".
Jedna z działaczek Partii Razem napisała:
„Ludzi nie obchodzi Trybunał Konstytucyjny.
Państwo dawno ich zawiodło”.
Internauta na forum popularnego portalu wyraził to dosadniej: „Mam w d... czy
mamy demokrację czy dyktaturę, a może nawet reżim. Jeżeli dyktatura będzie
lepiej dbała o moje interesy niż demokracja w wydaniu PO/PSL, to ja chcę
dyktaturę”. Zanika pewien rodzaj wrażliwości na wszechwładzę państwa w jednych
partyjnych rękach, na ideologiczny dyktat. Słabnie liberalno-demokratyczny kod,
dobrze rozumiany jeszcze pięć, dziesięć lat temu. Dzisiaj kolejne ekscesy
godzące w państwo prawa i swobody nie budzą powszechnego oburzenia.
A to jest znakomita okazja, aby
przeprowadzić zasadniczą zmianę ustroju państwa i prawicową rewolucję
kulturową.
I tu pojawia się może największy
paradoks współczesnej polskiej polityki. Zdaje się, że to liberalna lewica,
zapewne pod wpływem prawicowej propagandy, naprawdę uwierzyła, że socjal jest
ważniejszy od spraw ustrojowych, że mieszkania, żłobki i wyprawki szkolne to prawdziwsze parametry niż nieokreślona
wolnościowa atmosfera. Ale PiS doskonale wie, że to nieprawda, wie, że to
system państwa jest najważniejszy, bo z niego wynika cała reszta. Dlatego
kołysze swoich przeciwników do socjalnego snu, wplątuje ich w niekończące się
dyskusje o tzw. merytoryce (jakie podatki, skąd pieniądze, jakie ministerstwa),
żeby mieć wolną rękę w tym, co dla niego najważniejsze. Czyli w tworzeniu nowej
ideologicznej rzeczywistości - od wychowania w szkołach po konstytucję. W
przebudowaniu państwa i jego ustroju, wprowadzeniu faktycznego jedynowładztwa
i sprowadzeniu opozycji do roli bezsilnych statystów.
PiS nigdy nie obiecywało, że się
zmieni, w żadnym punkcie nie zanegowało swoich dawnych działań, a tym bardziej
za nic nie przepraszało. Cała opowieść o „nie tak już strasznym PiS” powstawała
poza tym ugrupowaniem, była snuta pośród tych, którzy „dają szansę”, otwierają
PiS nowy rachunek itp. Sam Kaczyński nie dał do tego najmniejszego powodu, a
pracowały na niego naiwność, brak wiedzy i złudzenia. Dlatego lewica ze swoimi
żłobkami i mieszkaniami oraz liberałowie z ich podatkami, ratingami i
„ułatwieniami dla przedsiębiorców”, jeśli nie zauważą w końcu prawdziwej,
dorosłej polityki, to obudzą się nagle razem w urządzonym już dokładnie
państwie pisowskiej prawicy.
Lider PiS założył - o czym
media z nim związane piszą już dzisiaj szczerze - że znieczulające 500 zł na
dziecko zapewni mu swobodę w dowolnym urządzaniu systemu państwa. Widać w tym aroganckie w istocie przekonanie, że podział
na elitę i lud nadal obowiązuje, tyle że ma nastąpić wymiana jednej elity na
drugą. A uśpiony socjałem lud to przyklepie, nawet jeśli za bardzo nie wie, o
co chodzi. Tyle że ten lud bywa nieobliczalny i nagle, nie wiadomo do końca z
jakiej przyczyny, zaczyna rozumieć znacznie więcej i znacznie szybciej.
I dla każdej władzy - i w PRL, i w
III RP dla PiS i dla Platformy - zawsze było to ogromne zaskoczenie. Jest
zatem jakaś masa krytyczna, której natura nie jest znana, nie wiadomo, kiedy i
gdzie się objawia, czasami decydują szczegóły, wiszący w powietrzu nastrój.
A wystarczy, że zdanie o PiS -
choćby pod wpływem absmaku czy rozczarowania-zmieni te kluczowe 10 proc., które
dodane do żelaznego elektoratu przyniosło Kaczyńskiemu zwycięstwo. Kiedy
sondaże zaczną spadać, to choć w Sejmie większość pozostanie, rządzić się
będzie znacznie trudniej, wszechwładza stanie się uzurpatorska, a poparcie
„narodu”, także dotąd wątpliwe - jeszcze bardziej iluzoryczne. „Dzień
świstaka” też nie trwał wiecznie.
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz