Donald
Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, były premier, o grzechach i zaletach
PO, dzisiejszych awanturach w kraju i o tym, że z czarnego konia Unii Polska
szybko może stać się czarną owcą
POLITYKA: - Ta rozmowa, przynajmniej
naszym zdaniem, odbywa się trochę za późno. Oczekiwaliśmy pana głosu przed
wyborami, kiedy to cały ciężar obrony rządów Platformy Obywatelskiej musiała
wziąć na siebie premier Ewa Kopacz. A to przecież pan był głównym architektem
polityki ostatnich ośmiu lat.
Ta polityka została jakby
osierocona, nikt nie czuł się jej wiarygodnym obrońcą. To było puste miejsce,
po którym hulały wszystkie możliwe wiatry. Za bardzo pan zniknął. Dlaczego?
Donald Tusk: - To była świadoma decyzja i nie wynikała jedynie z tego,
że jako szef Rady Europejskiej muszę być powściągliwy i, na ile to możliwe,
neutralny, jeśli idzie o wydarzenia wyborcze w poszczególnych krajach. Jestem
Polakiem i w Polsce bardzo wielu ludzi patrzy na mnie nadal przede wszystkim
jako na byłego premiera i lidera PO, a nie szefa Rady, ale odpowiadam przed 28
państwami i wymóg neutralności ma swoje znaczenie. Nie ulega przecież
wątpliwości, że każda moja wypowiedź byłaby traktowana jako udział w kampanii,
a nie chłodny komentarz.
Jest jednak i inny, bardzo ważny, powiem nawet, główny powód. To autentyczna
chęć pomocy moim politycznym spadkobiercom w Platformie, ponieważ od pierwszych
dni tej kampanii, zwłaszcza parlamentarnej - ale także przez ten cały wyborczy
rok - było widoczne, że kampanie będą przebiegały w rytm licytacji na
„zmiany”. Dla opozycji, szczególnie tej pisowskiej, hasło „zmiana” stało się
dominujące, wręcz zasadnicze, tak w kampanii prezydenckiej, jak i parlamentarnej.
Również w Platformie, i mówię to bez żadnego rozżalenia, pojawiła się wyraźna
potrzeba nie tyle odcięcia się od przeszłości, ile pokazania, że zmiana
związana z moim wyjazdem jest też zmianą merytoryczną, że chodzi o nowe
otwarcie.
Po siedmiu latach rządów PO i sprawowania przeze mnie funkcji premiera
te trudne problemy, które na nas spadały i którym musieliśmy stawiać czoła -
od smoleńskiej katastrofy po światowy kryzys gospodarczy i wojnę na Ukrainie -
zrobiły swoje. Pojawiło się pewne znużenie, widoczne w sondażach i
komentarzach. Oczywistym wydawało się, iż Platformie potrzebna jest rzeczywista
zmiana, że partia potrzebuje nowego pchnięcia (niezależnie od tego, ile było w
takim myśleniu iluzji) i pewnego dystansu do tych moich, powiedzmy, siedmiu
lat. Ja tej potrzeby dystansu nie podzielałem i nie podzielam, ale rozumiem
próbę zbudowania wrażenia, że oto jest „nowe wydanie” Platformy. I dlatego,
mówiąc kolokwialnie, nie chciałem nikomu wcinać się w strategię czy taktykę
wyborczą.
W co i tak nikt nie wierzył,
ponieważ panowało przekonanie, że to pan steruje każdym krokiem premier Kopacz.
Trochę szkoda życia na prostowanie
mitów, zwłaszcza takich. Ewa Kopacz uznała, że musi stanąć na własnych nogach i
jest odpowiedzialna za kampanię. A to, że ludzie wymyślają różne plotki w
rodzaju codziennych telefonów Tuska do Kopaczowej i sterowania z Brukseli całą
Platformą, no cóż, to inna sprawa.
Rozumiejąc motywy, widzimy
jednak konsekwencję takiej postawy, a jest ona taka, że tych siedmiu lat pana
premierowania nikt nie bronił, nie tłumaczył bardzo trudnych decyzji czy ich
braku. Porządnie się nie rozliczył. Pani premier, skupiając się na zmianie,
sprawiała wrażenie, jakby Platforma trochę wstydziła się tego, co było
wcześniej. Dorobku, z którym przez lata obnosiliśmy się jako być może
najlepszym okresem w dziejach Polski.
Uczciwie odpowiedziałem na
pytanie, dlaczego nie byłem widoczny w kampanii, teraz dochodzimy do pytania o
ocenę tych ośmiu lat, szczególnie w świetle zwycięstwa PiS. To jest jednocześnie
pytanie o ocenę kondycji całego obozu liberalno-demokratycznego. Źle
świadczyłaby o nas wszystkich teza, że jeśli ja nie będę bronił tych ośmiu
lat, to nikt i nic ich nie obroni. Choć zapewne będę posądzany o brak
obiektywizmu, uważam, że te osiem lat bronią się same. I tak jak zawsze, nie tylko w polskiej historii, już za rok
ta ocena będzie lepsza, a za pięć lat będziemy ten okres wspominać z nostalgią.
Każdy czas polityczny, każde rządy potrzebują takiego dojrzewania w dębowych
beczkach, aby uzyskać ocenę bardziej obiektywną niż ta, która powstaje w ogniu
walki politycznej, w kampanii. Jestem zupełnie spokojny, jeśli idzie o ocenę
tych „moich” lat w dłuższej perspektywie.
Dziś pytanie zasadnicze brzmi, czy demokratyczno-liberalna rekonkwista,
związana także z oceną tych ośmiu lat, nastąpi już za cztery lata czy na
przykład dopiero za osiem? Nie wiem, jakie będą wówczas partie i jacy liderzy,
kto się obroni, a kto zniknie ze sceny, ale z całą pewnością jednym z fundamentów
kolejnej zmiany politycznej w Polsce będzie rewizja oceny rządów koalicji
PO-PSL w ciągu tych dwóch kadencji. O to też jestem spokojny
Na czym pan opiera ten swój,
dość odosobniony, optymizm?
Czuję się raczej profesjonalistą,
jeśli idzie o ocenę emocji politycznych i społecznych. O ile statystyki,
rankingi i bilanse nie działają na ludzkie emocje i mają relatywnie niewielki
wpływ na doraźne wybory polityczne, o tyle na bardziej zobiektywizowaną,
zdystansowaną ocenę już wpływ mają. Kiedy patrzę na Polskę i jej kondycję w
2015 r., mam poczucie wielkiej satysfakcji i dumy z tych lat, niezależnie od
tego, jak wyliczymy w nich mój osobisty wkład.
Natomiast dziś faktem jest bezradność czy wręcz bezbronność polityczna
nie tylko Platformy, ale wszystkich, którzy zaliczają się do obozu, używam tej
nazwy, demokratyczno-liberalnego. Myślę tu także o lewicy, która definitywnie
zbankrutowała w dotychczasowej postaci i to może, historycznie rzecz biorąc,
jest bardziej znaczącym wydarzeniem niż porażka PO. Bo w przypadku Platformy
mamy do czynienia tylko z porażką. Naprawdę nie ma powodu do wstydu, jeśli po
ośmiu latach rządów sprawujący władzę uzyskują prawie 25 proc. poparcia.
Oczywiście jeśli się szybko w PO nie ogarną, porażka może zamienić się w przyszłości
w klęskę, ale na razie jest dobry punkt wyjścia do udziału w wielkiej grze
politycznej.
Poczucie bezradności obozu demokratyczno-liberalnego bierze się także z
klęski lewicy Mówię o tym nie dlatego, by próbować przerzucić winę na kogoś
innego. Po raz kolejny widać, jak trudno zmobilizować tę liberalną część opinii
publicznej wtedy, kiedy trzeba stanąć do rzeczywiście twardej konfrontacji z
nie- liberalną częścią sceny politycznej. Gotowość do wzajemnego unicestwiania
własnej reputacji w tym naszym obozie jest szczególnie dotkliwa.
Jeśli chodzi o demobilizację,
zniechęcenie wielu dawnych wyborców Platformy, to tu jest dość długa lista
zarzutów wobec pana. Jednym z nich - i może od tego zaczniemy - jest sam pański
wyjazd do Brukseli. Nikt tych lat nie potrafił już później opowiedzieć,
uzasadnić, nadać im sens.
Jeśli oceniamy skalę zmian, jakie
zaszły po wyborach, warto operować konkretami. W liczbie mandatów przewaga PiS
nad innymi partiami jest znaczna. Ale wątpię, czy rzeczywiście mamy do
czynienia z jakąś głęboką zmianą społeczną w porównaniu z 2011 czy 2007 r.
Liczba głosów oddanych na PiS w trzech kolejnych wyborach parlamentarnych była
podobna. Zadaniem komentatora jest ocenianie tego, co się wydarzyło, zadaniem
polityka jest jednak zdolność przewidywania przyszłości i tutaj przyznaję, że
pewnych rzeczy nie przewidziałem, kiedy decydowałem się na przyjęcie funkcji
szefa Rady Europejskiej. A robiłem to nie bez namysłu i rozterek i po rozmowach
z wieloma osobami, których zdanie szanuję.
Warto przypomnieć, że gdy zostawałem szefem Rady Europejskiej, wszyscy,
bez najmniejszego wyjątku, byli przekonani, że Bronisław Komorowski wygra
wybory prezydenckie, a nie ulega wątpliwości, że jego porażka była ciosem dla
Platformy.
Nie chodzi tylko o samą przegraną,
ale także przebieg kampanii prezydenckiej i pewne wydarzenia w jej trakcie,
które na część wyborców miały wpływ demobilizujący czy wręcz odstręczający. Nie
przewidziałem, ale w tym też nie byłem odosobniony, że nie wejdzie do Sejmu
lewica. Nie jestem sympatykiem lewicy, szczególnie tej spod znaku Leszka
Millera, ale w mojej kalkulacji pewne było, że jednym z fundamentów demokratycznej
kontynuacji będzie Komorowski i że raczej na pewno w przyszłym parlamencie
rozkład sił będzie bardziej adekwatny do rzeczywistej atmosfery w Polsce. Gdyby
lewica nie popełniła politycznego samobójstwa, jakim było forsowanie 8-proc.
progu wyborczego, układ sił w parlamencie wyglądałby inaczej.
Nawet zakładając, że Platforma nieco straci w dniu, kiedy wyjeżdżałem z
Polski, prognoza polityczna wcale nie była szczególnie ponura. I wreszcie, choć
mam dość wysoką samoocenę siebie jako szefa Platformy i rządu, nie jestem
przekonany, że moja obecność miałaby jakiś istotny wpływ na ostateczny wynik
wyborów.
Ten katalog „win Tuska",
który zresztą formułowaliśmy także w POLITYCE, zawiera jednak więcej pozycji.
Jedną z ważniejszych jest brak rozliczenia IV RP,
skutkiem czego dziś do władzy wracają Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro czy
Mariusz Kamiński.
Kiedy czytam analizy dotyczące
moich domniemanych zaniechań w rozliczaniu IV RP muszę powiedzieć, że włos mi
się jeży. Może to, co powiem, jest staromodne, zwłaszcza że uchodziłem za
polityka, który zręcznie posługuje się różnymi technikami „perswazji”, ale jestem
bardzo przywiązany do tego, co jest istotą polityki i istotą różnic między
partiami politycznymi. Naprawdę chciałbym wierzyć, że jak Polak wybiera między
PiS a PO, to albo wie, albo czuje, dlaczego takiego właśnie wyboru dokonuje. Widzi,
że to są dwa odrębne światy. Nie mam wątpliwości, że moi oponenci, w tym Jarosław
Kaczyński, uważają, że polityka to także rozliczanie, odwet, rewanż. Nie mam
wątpliwości, że myśl o rewanżu towarzyszyła prezesowi PiS każdego dnia, ale ja
nie znajduję w sobie takich potrzeb. Kiedy słyszę, że trzeba było aresztować,
wykorzenić, wyrzucić natychmiast Kamińskiego, to wiem, dlaczego takie myślenie
było mi zupełnie obce. Fakt, że Kamiński kontynuował swoją pracę w CBA, nie
wynikał z mojego zaufania czy sympatii do niego i wiary, że będzie obiektywny,
pełniąc tę funkcję - choć był do tego ustawowo zobowiązany - ale z głębokiego
przekonania, że kadencyjność, jeśli została uchwalona, ma sens; że nie należy
zmieniać reguł gry tylko dlatego, że mamy większość.
Wszystkim, którzy mówią, że trzeba było w 2007 r. zastosować metody
państwa stanu wyjątkowego, zwracam uwagę, że dziś, po pierwszych działaniach
PiS, największy krzyk podniósł się właśnie przeciwko takiemu pojmowaniu
demokracji: skoro wygrywam i zdobywam władzę, to moim głównym zadaniem jest wykorzenienie
wszystkiego, co jest związane z moimi poprzednikami.
Nie tylko w Polsce, widać to także w innych krajach europejskich,
następuje właśnie taka „orientalizacja” polityki. Uważam, że nasze podejście
się sprawdziło, bo dziś wprawdzie łatwo lekceważąco powiedzieć, że nie
rozliczyliśmy PiS i Polacy łatwiej się od nas odwrócili. Jednak w tamtych
skrajnie trudnych warunkach-bo, przypomnę, oprócz światowego kryzysu
gospodarczego mieliśmy wyjątkowo dramatyczne lata w Polsce, z katastrofą
smoleńską na czele - obozowi demokratyczno-liberalnemu udało się utrzymać
władzę przez osiem lat. Z punktu widzenia Warszawy, a sam czasem tej
perspektywie ulegałem, wydaje się, że Polska to Wilanów. Tak nie jest. Ten
zestaw poglądów, jaki my prezentujemy, wciąż jest bardzo daleki od uznania za
większościowy wśród Polaków. Kiedy więc słyszę utyskiwania w rodzaju: przegrali,
bo nie zrobili czegoś tam, ręce mi opadają. W mojej ocenie, jeśli coś jest fenomenem
tych ośmiu lat, to właśnie fakt, że w tym czasie udało się wygrać osiem wyborów
z rzędu, a nie że po ośmiu latach przegrało się wybory.
Może te osiem lat to był tylko
wyjątek zaprzeczający regule, może ten sukces nastawionego na awans, na
osobistą karierę symbolicznego Wilanowa był chwilowy, bo właściwie Polska jest
zupełnie inna. Jest narodowa, katolicka, nieufna, prowincjonalna, wcale nie
tak bardzo europejska i aspiracyjna. Czyli była przerwa w historii i ona się
kończy.
Nie można zamykać oczu na nasz
specyficznie polski zespół wad i zalet, jeśli chodzi o życie publiczne, ale gdy
patrzę na to, co działo się w Polsce w ostatnich 26 latach czy nawet od 1980
r., bo to jest właściwa perspektywa, muszę powiedzieć, że dwa kluczowe
przykłady zaprzeczają tej tezie. Pierwszym jest Solidarność Lecha Wałęsy, która
umiała po 1989 r. organizować polskie żywioły na rzecz zmiany o jednoznacznie
demokratyczno-liberalnym charakterze.
Przesadnym sceptykom, wytykającym nasze narodowe wady, zawsze
przypominam, że pierwsza wielka Solidarność doprowadziła do władzy Tadeusza
Mazowieckiego, Leszka Balcerowicza, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Hannę Suchocką
i oni zaczęli Polskę zmieniać. Kiedy po raz kolejny udało się zorganizować tę
centrowo-prawicową część opinii publicznej w Akcji Wyborczej Solidarność,
wtedy liberalny ewangelik został premierem, a liberalny Żyd ministrem spraw
zagranicznych. Mam absolutne przekonanie, że kluczem do politycznego sukcesu
jest zdolność do organizowania zdecydowanie szerszego elektoratu niż
liberalny. Od początku takim projektem politycznym była PO. Miała gromadzić nie
pięć czy 10 proc. wyborców, ale tylu, by wygrać wybory. Udało się nam dwa razy
zgromadzić prawie 40 proc. bardzo różnych wyborców, ludzi o bardzo różnej
wrażliwości, różnych poglądach, różnym na stawieniu do świata, do tradycji.
Oni wspólnie uznali za wart poparcia wysiłek modernizacyjny i wolność jako kluczową
wartość.
Gdy spojrzymy dziś na niektóre państwa europejskie o mocno utrwalonej
demokracji, też nie ma powodu do kompleksów. We Francji Front Narodowy uzyskuje
takie wyniki, jakie PiS dostał w ostatnich wyborach. Duńczycy w referendum
odrzucają propozycję własnego rządu, aby mocniej związać się z niektórymi
instytucjami europejskimi. Dużo tych przykładów.
Jeden z kluczowych zarzutów
wobec pana brzmi, że zabrakło jakiejś ideologii, państwowych wizji, że zastąpił
je pan mało porywającą „ciepłą wodą w kranie". Może to i sympatyczne, ale
zupełnie nie do obrony wobec używanych przez prawicę wielkich słów i emocji.
Naprawdę porywająca w Platformie
jest zdolność do łączenia się i wspólnego działania, które wyrzeka się
ideologii i resentymentu jako głównej siły napędowej. W moim przekonaniu
zadaniem polityki jest takie organizowanie przestrzeni publicznej, żeby żadna
ortodoksja, żaden dogmat, żadna ideologia nie stały się dominujące i jedynie
słuszne.
Oczywiście pojawia się pytanie, na ile ideologie mają użytek praktyczny,
pozwalają na przykład wygrywać wybory? Pierwsza Solidarność, która zaczęła
Polskę naprawdę zmieniać, była przecież konglomeratem różnych postaw i tylko
dlatego mogła zapalić miliony ludzi, że nie uległa pokusie budowania jakiejś
jednej ideologicznej narracji. Można naśmiewać się z ideologii ciepłej wody w
kranie, mnie to akurat nie dotyka, jestem nawet zadowolony, jeśli będę się
kojarzył ludziom z ciepłą wodą, a nie z zimną lub z wrzątkiem.
Platforma, kiedy powstawała,
wyrastając z ludzi i tradycji pierwszej Solidarności, miała właśnie organizować
różne środowiska, także konserwatywno-chadeckie na prowincji. I udało się
zbudować siłę polityczną odgrywającą kluczową rolę przez wiele lat, mimo coraz
bardziej agresywnej, w końcu wręcz wrogiej, postawy Kościoła. Być chadekiem i
przez wiele lat wygrywać wybory, mając przeciwko sobie swój Kościół, związek
zawodowy Solidarność, a na dodatek lewicę, to jest naprawdę niezły wynik, jak
na politykę ciepłej wody.
Czy jednak nie przegapił pan
jakiejś ważnej zmiany społecznej, która w Polsce nastąpiła, a czego wyrazem
było choćby zjawisko „Kukiz" albo klęska lewicy, niezależnie od błędów
popełnionych przez SLD? A może mamy dziś w Polsce, i nie tylko, zjawisko
ucieczki od wolności na rzecz poczucia czy choćby iluzji bezpieczeństwa?
Naszą zasadą było wykraczanie poza
kanon fundamentalnych zasad liberalno-demokratycznych. Szukając szerszego
poparcia, stawialiśmy się raczej w roli opiekuna niż przewodnika. Bardzo nam
zależało, żeby zmieniać okoliczności życia, a nie życie ludzi i ich samych. Na
ile ten sposób widzenia polityki jest atrakcyjny? Sądzę, że nadal jest, bowiem
poparcie dla PiS jest podobne jak cztery czy osiem lat temu. Powtarzamy, nie ma
tu żadnej nowej społecznej dynamiki.
Jeśli chodzi o Kukiza, to podobnie jak wcześniej w przypadku Palikota
czy Tymińskiego, jest to średnio udana próba mobilizowania energii na „nie”,
co nie znaczy, że jest to energia negatywna sama w sobie. Gdy ja zostawałem
premierem, dzisiejszy 18-latek miał 10 lat. U 18-latka często przeważa emocja
na „nie”, wypada być „anty”. Gdy ktoś, mając 20 lat, głosuje na władzę, to
często ociera się o konformizm, a zadaniem młodego człowieka jest bunt, zmiana.
I Bogu dzięki. Pamiętam siebie w tym wieku i nic się od tego czasu nie
zmieniło.
A jeśli idzie o ucieczkę od wolności i wołanie o poczucie bezpieczeństwa,
to oczywiście terroryzm, sytuacja na Ukrainie, kwestia uchodźców, wiele innych
zawirowań wytworzyły nie tylko
w Polsce poczucie niepewności,
zagrożenia bezpieczeństwa. I nie mam żadnych wątpliwości, że jakieś skojarzenia
i wyobrażenia o tym, czym jest PiS, a czym
Platforma, mogły tu wpłynąć na ludzkie wybory. Ale podkreślam, że nie jest to
jakaś polska specjalność, takie postawy są obecne w całej Europie.
Wróćmy więc jeszcze do tych win
Tuska. Jedną z kolejnych, które mogły przyczynić się do wyborczej porażki, jest
brak wyjaśnienia afery taśmowej. Zdaniem wielu ona rozmontowała wizerunek i
prestiż partii.
Afera taśmowa była takim
wdzięcznym potwierdzeniem tezy zawsze jakoś uzasadnionej, że władza jest
zepsuta, a ludzie władzy nie kierują się dobrem publicznym. Takich afer jest
sporo w Europie, oglądam je często. Zawsze robią wrażenie. Czyta afera
powiedziała jednak coś złego o tych, którzy dali się nagrać, pominąwszy
nieestetyczne, momentami dość paskudne kwestie językowe? Kiedy analizuję te
najważniejsze rozmowy, choćby Belki z Sienkiewiczem, stwierdzam, że miałem
okazję współpracować z bardzo mądrymi ludźmi.
Ale chodzi o obietnicę wyjaśnienia,
kto i co za tym stoi. Sugestii z pana strony, także przywołujących cyrylicę,
było bardzo wiele i co? Jeden biznesmen i dwóch kelnerów? Formułowałem pogląd dość oczywisty, że we wrześniu powinniśmy
wiedzieć, o co tak naprawdę chodziło. Oczekiwanie, że ta afera była czymś
niebanalnym, że skala powiązań sprawców tej akcji jest bardzo duża, bo to i
służby, i jakieś wątki rosyjskie, powiązanie z handlem węglem, było dość
powszechne. Sam miałem takie, uprawnione, podejrzenia. Myślę, że prokuratura
dość szybko sprowadziła rzecz na ziemię i wyjaśniła okoliczności. I nie mam
sobie nic do zarzucenia, jeśli idzie o tempo
wyjaśniania tej sprawy od strony tych, którzy podsłuchiwali. Natomiast
powstało przekonanie, że istotą sprawy są rozmowy, a nie fakt nielegalnego
nagrywania. I nic nie można było już przeciwstawić przekonaniu ludzi, że po
prostu o władza lubi dobrze zjeść i wypić za
publiczne pieniądze.
Kolejny powracający zarzut -
brak dialogu ze środowiskami opiniotwórczymi, biznesowymi, akademickimi, niedostrzeganie
problemów kultury. Słowem, lekceważenie najtwardszego elektoratu Platformy.
Mogą być dwa podejścia: albo
władza nie zajmuje się kulturą i wtedy kultura ma się nieźle, co nie znaczy, że
wszyscy artyści mają się znakomicie, albo władza zajmuje się kulturą i wtedy
niektórzy artyści mają się znakomicie, tylko kultura ma się zdecydowanie gorzej.
Obecna władza, z wicepremierem na czele, na pewno zajmie się kulturą. Co do
tego nie mam wątpliwości. Pierwsze sygnały już są i jestem pewny, że kultura na
tym straci. Władza zajmie się też zapewne ludźmi biznesu, profesurą,
dziennikarzami.
Dziennikarzami już się zajęła.
Pan nie wsparł, nie wzmocnił mediów publicznych, co otwiera dziś drogę do
politycznej jawnej rekonkwisty.
Prawda, nigdy nie miałem jakiegoś
szczególnego serca do mediów publicznych i tego nastawienia nie zmieniłem.
Wiem, że niektórzy politycy uważają, że jedyną szansą dla nich i ich partii
jest opanowanie tych mediów. Współczuję im, bo to miraż. Publiczność takie
upartyjnienie dobrze wyczuwa i odrzuca.
Kolejna wina: niewytłumaczona
do końca reforma emerytalna, która teraz i tak upadnie.
Rzeczywiście, być może najwyższą
cenę PO zapłaciła za podniesienie wieku emerytalnego. To była reforma
bezdyskusyjnie potrzebna. Oczywiście można ją było odsunąć w czasie, ale nie
mam wątpliwości, że była i jest niezbędna. Nawet jeśli teraz się ją odwróci,
trzeba będzie do niej wrócić. Politycznie była oczywiście ogromnie kosztowna.
Gdy szukam tych najgłębszych przyczyn wyborczego zwrotu, to właśnie jest nią
reforma emerytalna.
Długo broniłem się przed manierą wielu polityków wyznających zasadę, że
idzie się do władzy po to, by zaimponować wolą popełniania politycznego
samobójstwa poprzez wprowadzanie potrzebnych i niepotrzebnych reform. Dość konsekwentnie
odrzucałem tego typu podpowiedzi. Jeśli jednak chodzi o reformę emerytalną,
nie miałem wątpliwości, że trzeba ją zrobić. Byliśmy na początku drugiej
kadencji i być może podświadomie miałem nadzieję, że do społecznej świadomości
przebije się, że jest ona i niezbędna, i rozłożona w czasie, a więc nie jest
tak bolesna. Okazała się boleśniejsza, niż myślałem, co wychodziło w wielu
rozmowach z ludźmi.
Jeśli idzie o OFE, bo ten zarzut też często się pojawia, ta kwestia była
przedmiotem bardzo ostrego sporu ekonomicznego i przede wszystkim politycznego.
Być może, po części, z tej decyzji wyrosła partia Ryszarda Petru, ale tu nie
mam wątpliwości: nasze działanie było słuszne. Byłem i jestem o tym
przekonany. Lecz w grupie najbardziej modernizacyjnie nastawionych wyborców
Platformy cała ta sprawa pozostaje wielkim urazem, zwłaszcza że tak mocno
zaangażował w nią swój autorytet Leszek Balcerowicz.
I jeszcze jeden istotny zarzut
- stan partii. Platforma jest dziś partią wyjałowioną, poobijaną, bez wyrazistych
liderów; walkę o przywództwo między Schetyną a Siemoniakiem trudno uznać za
porywającą. To partia, która bardziej schodzi ze sceny, niż na nią wraca.
Wyciął pan wszystkich konkurentów.
Ci, którzy powtarzają taką tezę,
niewiele wiedzą o świecie polityki. Życie wewnątrz partii politycznej to nie
jest wspólnota dobrego serca, jednego zbiorowego marzenia, bez indywidualnych
ambicji. Życie wewnątrz partii to nieustanny proces, bardzo zresztą dobry,
walki o wpływy, o mocniejsze pozycje. Dzięki temu powstaje prawdziwe
przywództwo. I nie mówię tego tylko o sobie, mówię o pewnej, absolutnie
uniwersalnej, także w demokracji, zasadzie. Tylko te partie są skuteczne, które
mają bardzo czytelne, wyraziste i koniecznie jednoosobowe przywództwo. Jeśli
dziś słyszę czasem, że celem zmiany w Platformie jest kolegialne czy kolektywne
przywództwo, to bierze mnie śmiech. Świat od zawsze tak jest poukładany, że
partia polityczna, armia czy drużyna piłkarska muszą mieć przywództwo,
autorytet. Ludzie muszą wiedzieć, kto podejmuje decyzje, odpowiada za nie i
muszą mieć zaufanie do tego, kto ma przywódcze predyspozycje. W Platformie
miałem przez lata silną i niekwestionowaną
pozycję dlatego, że w kilku ważnych sprawach podjąłem dobre, także dla partii,
decyzje.
Warto zresztą, jeśli mowa o kolegialnym przywództwie, przywoływać
przykład, kiedy PO miała trzech liderów, a może nawet więcej. W pierwszych
kilku latach aż kipiało od indywidualności, ale mieliśmy od 8 do 12 proc.
poparcia, między innymi dlatego, że naprzeciwko były partie z bardzo czytelnym
przywództwem. To przykład podręcznikowy
No to jak, Tomasz Siemoniak czy
Grzegorz Schetyna?
Liderów się nie przygotowuje, nie
namaszcza, przywództwo trzeba wygrać, a więc wygra ten, kto potrafi pokonać
konkurenta.
To już nie będzie partia Tuska,
czy jednak partia czekająca na powrót Tuska?
Oczywiście, że nie moja. Platforma
jest moją partią w tym sensie, że jestem jej członkiem, zagłosuję na nią w
wyborach, ale będzie tego, kto weźmie za nią odpowiedzialność. Gdy zaś idzie
o mój powrót z Brukseli, to oczywiście spodziewam się
wielu bardzo interesujących i nawet zapowiadanych zdarzeń mających mnie
spotkać, ale niekoniecznie jest to związane z partią.
Trybunał Stanu?
Moi oponenci polityczni już chyba wszystko powiedzieli, co mi
zrobią, jak mnie złapią (śmiech).
Chcielibyśmy jeszcze wrócić do
samej kampanii. Jak pan, uznawany za mistrza w wygrywaniu kampanii, patrzył na
tę rozgrywkę? Jaka ona była? Czy teraz już w polityce liczyć się będą wyłącznie
techniki kampanijne, marketingowe triki, a dorobek, dokonania, osobowość,
wiarygodność nie mają znaczenia?
Nie sądzę. Oczywiście można
kampanię przegrać na skutek własnych błędów. Kampania prezydencka Andrzeja Dudy
wcale nie była szczególna, gdy idzie o użyte chwyty czy zaskakujące techniki.
Była sprawnie przeprowadzona, ale niewiele więcej.
Ja sam prowadziłem kiedyś - być może najlepszą z dotychczasowych, gdy
idzie o nowoczesność zastosowanych środków - kampanię liberałów i uzyskaliśmy
nieco ponad 4 proc. poparcia. Gdy jednak patrzę na kampanię Platformy z 2011 r.
i ten mój tuskobus, mam poczucie, że wtedy wykonaliśmy rzeczywiście ogromną pracę.
Naprawdę czasem ogarniał mnie pusty śmiech, kiedy w2015 r. widziałem te
niezliczone busy z nazwiskami udające się tam, gdzie było miło i wiwatowali
przygotowani zwolennicy, albo jeżdżące w pustkę. My jeździliśmy głównie tam,
gdzie mogliśmy oberwać. Ale też nie powiem, że wygraliśmy tylko dzięki naszej
pracy.
Nie wygralibyśmy, gdyby nie niezliczone błędy mojego oponenta,
począwszy od jego panicznego strachu przed debatą. Lider opozycji, który boi
się stanąć do debaty, bo uważa, że przegra? To wielki błąd, Kaczyński miał
zresztą wiele innych wpadek, ale to wszystko zmieniało wynik o dwa, może trzy
punkty, a nie przewracało sceny. Taka jest zwykle siła samej kampanii. Pewnym
fenomenem jest ostatnia kampania prezydencka, bo parlamentarna, tak w wykonaniu
PiS jak i PO, była porównywalna. Kampania Komorowskiego wymagałaby specjalnej,
głębokiej analizy i oceny, ale w moim przekonaniu była to przede wszystkim
przegrana Komorowskiego, a nie wygrana Dudy.
Jeśli zaś chodzi o kampanię parlamentarną, to jestem ciekaw, jak
sztandarowy projekt PiS, czyli 500 zł na dziecko, zostanie wprowadzony w
życie, bo z niego wycofać się nie można. Wydaje mi się, że ta obietnica była
wyraźnie przesadna.
Dziś po wyborach żyjemy w
gorączce, zmiany zachodzą błyskawicznie, trwa wojna nowej władzy z Trybunałem
Konstytucyjnym, słychać wołania, że demokracja jest zagrożona. A jak pan
ocenia ten nowy krajobraz?
Trochę przypomina to 2005 r.,
kiedy rządy PiS też zaczęły się od ataku na instytucje państwa. Wtedy była to
KRRiT. W takim samym tempie, z taką samą zaciętością, też nocą, w kilka godzin.
Co do istoty obecnych zmian i ich zaciekłości nikt nie powinien się czuć
zaskoczony. Tego nie było w programie wyborczym, ale to jest wypisane od
początku na kamiennych tablicach tej partii. Przecież określenie „imposybilizm
prawny” zrobiło karierę już wiele lat temu i nadal dla obozu Jarosława
Kaczyńskiego jest on nie do zaakceptowania, bo nic nie może ograniczyć woli
zwycięskiej partii i jej lidera.
Istotą tego, czego ja chciałbym
bronić w Polsce, i nie tylko w Polsce, jest tradycyjny liberalny ład
polegający na tym, że w konstytucję, w ustawy, w rzeczywistość polityczną wbudowujemy
wszystkie możliwe ograniczenia dla władzy politycznej. Tak, aby wybór
większości nie oznaczał swoistej dyktatury demokratycznej, która nie jest
niczym nowym. To jest zresztą ta najwyraźniejsza linia podziału między PiS a
obozem liberalno-demokratycznym, w tym PO. Oni uważają, że gdy wygrywają
wybory, nie zdobywając zresztą większości głosów, to sam fakt przejęcia władzy
uprawnia do znoszenia wszelkich ograniczeń. To jest filozofia Jarosława Kaczyńskiego.
Ja uważam, że trzeba żyć i rządzić ze świadomością, że obok są inni ludzie,
funkcjonują partie opozycyjne, działają instytucje, z którymi trzeba współżyć,
a nie myśleć wyłącznie o tym, jak je unicestwić.
Uda im się?
Na szczęście życie jest bardziej
skomplikowane. W konfrontacji z konkretnymi ludźmi czy instytucjami oni mają
szanse wygrywać czy mieć choćby pozory zwycięstw, ale w konfrontacji z rzeczywistością,
zwłaszcza gospodarczą, nie mają szans. Sprawa jest dziś bardzo poważna, ale
radziłbym opozycji nie popadać w histerię ani w przesadnie gorączkowe oceny
sytuacji. Najbliższy sprawdzian, który może odwrócić bieg rzeczy, będzie za
cztery lata. Nie mam wątpliwości, że PiS odrobiło lekcję z lat 2005-07 i
wcześniejszych wyborów nie będzie. Jeśli więc opozycja chce wygrać przyszłe
wybory parlamentarne, powinna bardzo mocno i solidnie pracować, z perspektywą
czteroletnią. Bez żałobnych nastrojów, że to jest na 20 lat, i bez infantylnego
ekscytowania się pierwszym potknięciem władzy, w przekonaniu, że za chwilę
będą wybory. Namawiać będę każdego, by wyrażał swoją opinię, jeśli dzieje się
coś złego. Są setki sposobów, by te opinie formułować, mój rząd też przeżył
mnóstwo manifestacji, protestów. To jest norma, ale moim zdaniem opozycja nie
może popełnić błędu w myśleniu, uznając, że jak się teraz skrzyknie, to na
pewno ludzie wyjdą na ulice i zmienią scenariusz napisany na cztery lata.
Bardzo często dziś padają porównania do rządów Orbana. Byłbym jednak
bardzo ostrożny w używaniu sformułowań w rodzaju „dyktatura Orbana”. To jest
raczej nieliberalne podejście władzy, która ma jednak legitymację
demokratyczną i ponawianą w wyborach.
My na razie mamy do czynienia z
niedopuszczalną manipulacją, jeśli idzie o Trybunał Konstytucyjny, ale nie
sądzę, aby to był punkt zwrotny w polityce. Zwrot, powtarzam, może przyjść i
powinien za cztery lata.
Czy w Europie jest rzeczywiście
zaniepokojenie sytuacją w Polsce?
Znów trzeba być bardzo ostrożnym w
ferowaniu opinii, bo żyjemy w momencie, kiedy w Europie co rusz ktoś szuka
kozła ofiarnego, gdyż ma swoje własne problemy. Od pewnego czasu, w opinii
części europejskich polityków, takim kozłem ofiarnym ma się stać Europa
Wschodnia, z Grupą Wyszehradzką na czele. Chodzi tu oczywiście o cały kompleks
problemów związanych z imigracją. Staram się temu coraz intensywniej
przeciwdziałać, także w sferze publicznej, a nie tylko w rozmowach
dyplomatycznych, gdyż uważam, że próba przerzucania odpowiedzialności za kryzys
imigracyjny na Europę Wschodnią jest głęboko niesprawiedliwa.
Rozumiem jednak pretensje formułowane tak: my wam pomagaliśmy, a wy
teraz nie chcecie pomóc. Uważam jednak, że należy szukać języka porozumienia.
Niektórzy wschodnioeuropejscy politycy zrobili błąd, używając niewłaściwego
języka do opisywania sytuacji, choć w samym opisie mają sporo racji. Victor Orban w działaniach dotyczących ochrony granicy starał się
właściwie przestrzegać reguł obowiązujących w Unii, natomiast retoryka, jaka
towarzyszy tym działaniom, jest nie do zaakceptowania z punktu widzenia
europejskiej tradycji. Mówiąc krótko, jest dyskretna, ale kapitalna różnica
między mówieniem, że trzeba przywrócić reguły polityki imigracyjnej zgodnie z
tym, co mamy w traktatach, i że warunkiem prowadzenia tej polityki jest przywrócenie
kontroli na granicach, a retoryką o zabarwieniu anty- islamskim. To dla Europy
Zachodniej jest nie do zaakceptowania. Będę wszystkich namawiał, aby
wyprostować to nieporozumienie. Będę namawiał, aby wszyscy zastanowili się, jak
skutecznie przywrócić granicę zewnętrzną Unii Europejskiej bez posługiwania się
niebezpiecznymi schematami czy kliszami, gdy w pobliżu czai się ryzyko skrajnie
prawicowej orientacji.
Z powodu takich pańskich
wypowiedzi już ruszyła fala krytyki wobec
pana w Niemczech.
Niemcy, obiektywnie, są w bardzo
trudnej sytuacji, bo nie ma wątpliwości, że największa odpowiedzialność spada
dziś na ten kraj, jego działań wszyscy oczekują. Wynika to z wielkiego potencjału
i osobistej pozycji kanclerz Angeli Merkel. Pozycja Niemiec jest dziś taka,
że w opinii, zwłaszcza zachodniej części Europy, przeciwstawienie się im w
czymkolwiek wymaga determinacji i odwagi.
Stawka jest jednak na tyle poważna, by nie zwracać uwagi na krytykę, gdyż bez
aktywnego udziału Niemiec nie będzie odbudowy zewnętrznej granicy UE. Patrzę na
to nie tylko przez pryzmat imigracji, ważne jest także zagrożenie
terrorystyczne, jakie ta fala siłą rzeczy niesie. Nie dlatego, że uchodźcy są
terrorystami, ale dlatego że wśród nich mogą się zdarzać osoby, których nie
chcielibyśmy w Europie gościć. Latem mieliśmy takie dni, gdy praktycznie bez
żadnej kontroli każdego dnia przekraczało granice Unii 10 tys. ludzi, a
następnie dość swobodnie przemieszczało się po całej Europie. To oznacza, że
wszystkie nasze dotychczasowe działania, także dotyczące zabezpieczeń
antyterrorystycznych, są fikcją.
Trzeba o tym głośno mówić. Oczywiście to jest bardzo bolesne,
szczególnie dla tych państw, które z otwartości uczyniły dogmat, dla których
imigranci czy uchodźcy dotychczas nie byli zagrożeniem, byli nawet szansą. To,
żeby zmienić nastawienie Europy i przy okazji samemu nie stać się kozłem
ofiarnym, wymaga talentu i dużej wrażliwości.
Wielkim atutem Polski była solidarność nie tylko jako historyczna
asocjacja, ale także fakt, że z solidarności uczyniliśmy taki żywy fundament
UE. Dlatego warto unikać podejrzeń, że Polska jest solidarna tylko wtedy,
kiedy bierze, a nie wtedy, kiedy musi coś dać. Szkoda byłoby stracić tę
pozycję, jaką wypracowaliśmy w ciągu minionych ośmiu lat. Polska przez lata
miała kluczowe znaczenie, jeśli idzie o całą architekturę Unii, była traktowana
jako przykład sukcesu. Aż się wierzyć nie chce, jak bardzo Polska zbudowała
sobie status głównego beneficjenta rozszerzenia. Jeśli dziś w Europie szuka
się usprawiedliwienia dla rozszerzenia, to Polska pozostaje sztandarowym przykładem
sukcesu tego rozszerzenia i nie chodzi tu tylko o sukces gospodarczy. Przede
wszystkim o to, że na wschodzie Europy zbudowano państwo bardzo proeuropejskie,
prowadzące umiarkowaną, demokratyczną politykę.
Może ta proeuropejskość Platformy i moja, kiedy byłem premierem, nie
wszystkim się w Polsce podoba, ale była wielkim atutem i dzięki niemu udawało się wygrywać wiele ważnych dla Polski
spraw. Nikt nie lekceważył stanowiska Polski nie dlatego, że mamy 100 min ludzi
czy wielki potencjał gospodarczy, ale dlatego, że byliśmy jak perła w koronie
w tej części świata. Obecnie, gdy coraz więcej ludzi kwestionuje Schengen,
kiedy coraz więcej radykalnych ruchów politycznych nabiera znaczenia i coraz
wyraźniejsza jest wzajemna niechęć, a poziom wewnątrz europejskiego zaufania
dramatycznie maleje, może już tylko krok dzieli nas od tego, żeby ktoś orzekł,
że Unia, jaką znamy, właśnie się skończyła.
Taki dramatyczny zwrot jest możliwy. Uważam, że zadaniem Polski jest być
jednym z najważniejszych państw, które mogą temu zapobiec. Mamy ciągle na to
papiery. Ale jednocześnie, przy różnych wewnętrznych awanturach, jak choćby o
Trybunał Konstytucyjny, możemy dać argumenty naszym przeciwnikom. I będzie to
ze stratą dla Polski i dla Europy. To nie jest slogan. Tak naprawdę może być.
Jeśli Europa zacznie się rozpadać, to Polska, będąca jednym z największych
beneficjentów zjednoczenia, może szybko stać się jedną z największych ofiar
upadku Unii Europejskiej.
rozmawiali: Jerzy
Baczyński i Janina Paradowska
ŹRÓDLO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz