Za czasów ministra
Ziobry przesiedział prawie rok w areszcie wydobywczym. Właśnie dostał za to 450
tysięcy złotych odszkodowania. Tylko co mu teraz z tych pieniędzy?
RENATA KIM, RAFAŁ GĘBURA
Czy ja oczekuję
jeszcze czegoś od życia? - dr Andrzej Szaniawski zastanawia się dłuższą chwilę.
- Trudne pytanie. Nie wiem. Siedzę w domu i tak sobie dogorywam - mówi powoli,
z trudem, robiąc długie przerwy.
Po źle leczonym złamaniu żuchwy
została mu niedoczulica warg, stracił też parę zębów. - Aż wstyd się zwierzać.
Najgorsze, że nie mogę jeść jak człowiek, więc robię to w ukryciu, tylko przy
żonie. Zakładam sobie śliniaczek, a Marzenka pilnuje, żeby jedzenie było
drobno pokrojone - mówi.
Gorzej było pod celą - żartuje -
bo tam nie dali śliniaczka.
PRZECIEŻ
NIE NOSIŁ FARTUCHA
Do celi trafił 20
marca 2006 R. Policjanci - dwóch rosłych i jeden niski blondyn, kurdupel,
tego najlepiej zapamiętał - przyszli po niego
akurat wtedy, kiedy wybierał się do lekarza. Nie słuchali, że dzień wcześniej
upadł i złamał sobie szczękę, zabrali go na komendę
policji w Ostrołęce.
Wtedy, wczesną wiosną 2006 r.,
trwała już w najlepsze antykorupcyjna kampania ówczesnego ministra
sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Wprawdzie słynny doktor Mirosław Garlicki,
szef kliniki kardiochirurgii szpitala MSWiA, jeszcze nie został aresztowany
(przyjdą po niego w lutym 2007 roku), ale pierwsi mafiosi w kitlach - jak
nazywał lekarzy Ziobro - już usłyszeli zarzuty
o łapówkarstwo.
Wśród nich był dr Andrzej Szaniawski,
lekarz ze szpitala psychiatrycznego w podwarszawskich Tworkach. Prokurator
zarzucił mu, że w 2000 r. przyjął 2 tys. zł za
wystawienie fałszywej opinii lekarskiej dla piekarza z Ostrołęki, skazanego za
spowodowanie wypadku. A potem wziął kolejne 500 zł za udzielenie mu przepustki
z Tworek. Wszystko po to, by piekarz uniknął więzienia.
Razem z doktorem Szaniawskim
zatrzymano Urszulę Ludwikowską, ordynatorkę psychiatrii sądowej w Tworkach:
ona z kolei miała przyjąć od żony piekarza drogocenny antyk - metalową figurkę
wycenioną później przez biegłego na 45 złotych. Lekarzy obciążały zeznania
Bożeny B., znanej w Ostrołęce oszustki.
- Ta sprawa była całkowicie
absurdalna. Bożena B. zeznawała, że doktor Szaniawski przyjął kasę. Opisywała,
że wkładało mu się pieniądze do kieszeni fartucha. Problem w tym, że on nigdy
nie nosił fartucha, taki miał zwyczaj - mówi Maria Ej- chart, która z ramienia
Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka występowała jako przedstawiciel społeczny w
sprawie przeciwko lekarzowi.
Była na każdej rozprawie. -
Prokurator mówił o lekarskiej mafii, o układzie, sugerował, że sprawa
zatrzymanych lekarzy to odprysk ostrołęckiej
ośmiornicy, w której biorą udział tamtejsi urzędnicy i sędziowie. To wszystko
brzmiało porażająco - opowiada.
Pamięta, że doktor Ludwikowska
siedziała w areszcie na warszawskim Grochówie w celi dla palących, choć miała
groźnego tętniaka płuc. - Na badania do przychodni poza zakładem karnym była
prowadzona w kajdankach na rękach i nogach, chodziło o to, by ją upokorzyć.
Lekarka spędziła w areszcie
dziewięć miesięcy. Wyszła dopiero, gdy w jej sprawie interweniował minister
zdrowia w rządzie PiS, prof. Zbigniew Religa.
Doktor Szaniawski siedział dalej.
CIERPLIWOŚĆ OBLICZONA NA PÓŁ ROKU
Jego żona na początku
myślała, że zaszła jakaś pomyłka, przecież mąż nie jest łapówkarzem, tego była
pewna. Pracowali razem w Tworkach (ona była pracownikiem socjalnym) i pamięta,
że kiedyś dostał czekoladki od wdzięcznego pacjenta. - W środku były pieniądze,
więc Andrzej poprosił mnie, żebym znalazła adres tego pacjenta i odesłała mu
pieniądze - mówi Marzena Szaniawska.
Była przekonana, że za chwilę
wszystko się wyjaśni. - Ale kiedy go zobaczyłam na pierwszej rozprawie, zdałam
sobie sprawę, że sytuacja jest dramatyczna. Był taki biedny, chory, nie mógł
mówić, miał złamaną szczękę - wspomina.
- Dopominałem się, żeby coś mi z
tą szczęką zrobili, bo ból był taki, że wytrzymać się nie dało. Nie słuchali,
nie dali leków przeciwbólowych - opowiada doktor Szaniawski.
Dopiero po kilku dniach konsultacja
i diagnoza: konieczna jest operacja.
- Tyle tylko, że zrobili ją
dopiero po miesiącu, kiedy szczęka się już zrosła i trzeba ją było na nowo
łamać.
On też był przekonany, że szybko
wróci do normalnego życia. Koledzy spod celi powiedzieli mu, że posiedzi trzy miesiące.
Ale trzy miesiące minęły, potem kolejne trzy i nic się nie działo. - Mówię do
mojej pani adwokat, że miałem cierpliwość obliczoną na pół roku i dalej już nie
chcę być w tym więzieniu, coś z tym trzeba zrobić - wspomina doktor
Szaniawski.
Był nawet taki moment, że rozważał
przyznanie się do winy, żeby tylko go wypuścili. Ale w końcu doszedł do
wniosku, że to nie ma sensu, bo przecież nie wziął łapówki. Dowiedział się
wtedy, co to jest areszt wydobywczy. - Przyszedł ten kurdupel policjant razem z
prokuratorem i mówi: co pan tu robi? Pan powinien w domu siedzieć, wnuki
bawić. Wyraźnie sugerował, że jak się przyznam, to mnie wypuszczą. A jak nie,
to długo posiedzę - opowiada. Czy był wściekły, że stała mu się taka
niesprawiedliwość? Nie, raczej bezradny. Że dzieje się coś, na co nie ma
żadnego wpływu.
Wyglądało zresztą na to, że nikt
nie ma. Jego prawniczka nie miała dostępu do akt prokuratorskich, a oskarżyciel
tłumaczył to dobrem śledztwa. Sprawa - twierdził - jest rozwojowa. Na pierwsze
widzenie z rodziną zgodził się dopiero po dwóch miesiącach.
- To była Rakowiecka, więźniowie w
czerwonych mundurkach, obok mój mąż. Siedział za szybą, rozmawialiśmy przez
telefon, uprzedzono nas, że wszystko jest rejestrowane. Ja płakałam, Andrzej
udawał, że nie płacze. Było strasznie - opowiada Marzena Szaniawska. Potem,
kiedy męża przeniesiono do aresztu na Białołęce, przynosiła mu lekarstwa, bo
chorował na cukrzycę. Przemycała je w butach.
Mniej więcej w tym czasie do
doktora Szaniawskiego dotarło, że padł ofiarą antykorupcyjnego zapału ministra
Ziobry. - Prowadzili mnie na jakieś badania, mieli mi chyba rentgen zrobić.
Idziemy korytarzem, ja z przodu, za mną strażnik więzienny. I z przeciwka
idzie koleżanka, którą znam od 20 lat. Idzie i mnie nie widzi. „Jolu, to ty
znajomych nie poznajesz” - pytam ją. A ona mija mnie bez słowa. I wtedy
pomyślałem, że nie jest dobrze.
WSTRZĄSAJĄCE. I TYLE
Bezradność i
poczucie, że to nie może być prawda - tak te
pierwsze miesiące wspomina przyrodnia siostra doktora Szaniawskiego Joanna
Derda. - Ale też strach, bo wcześniej nie sądziłam, że w naszym kraju coś
takiego może spotkać niewinnego człowieka. Cieszyłam się tylko, że nasz ojciec
już nie żył i nie musiał na to wszystko patrzeć - mówi. Ojciec to znany filozof,
prof. Klemens Szaniawski.
Derda jest dziennikarką, więc
użyła wszystkich znajomości, by sprawą zainteresować prasę. - Ale niewiele to
dało. Każdy mówił, że to wstrząsająca historia, i tyle. Ktoś poradził mi,
żebym poszła do posłanki Julii Pitery. Poszłam. Powiedziała mi, że sprawa jest
wstrząsająca i obiecała, że się nią zajmie, po czym zamilkła. Moja mama
poprosiła o pomoc senatora Bogdana Borusewicza, z którym była kiedyś
zaprzyjaźniona. Odpowiedział, że w naszym kraju niewinni ludzie nie siedzą w
więzieniu. Zwróciłam się więc do senatora Romaszewskiego, który był wtedy
przewodniczącym senackiej komisji praw człowieka. Odesłał mnie do swojej żony.
Byli bardzo mili, ale kiedy dostarczyłam im dokumenty, przestała odbierać ode
mnie telefony - opowiada.
Profesorowi Andrzejowi
Rzeplińskiemu z Fundacji Helsińskiej pokazała listy, jakie brat wysyłał do
rodziny. Był wstrząśnięty. - Od tej pory fundacja stawała na głowie, żeby nam
pomóc. Ale i tak na każdym kroku napotykaliśmy mur - mówi Derda.
Przełom nastąpił prawie po roku,
gdy o sprawie dowiedział się zaprzyjaźniony z rodziną doktor Marek Edelman. -
Najpierw wpadł w szał, a potem napisał osobiste poręczenie dla mojego brata i
poprosił o to samo Tadeusza Mazowieckiego, prof. Bronisława
Geremka i Henryka Wujca. Poręczenia zostały doręczone prezydentowi Lechowi
Kaczyńskiemu i wkrótce po tym, w marcu 2007
r., Andrzej został wypuszczony z aresztu. Spędził w nim prawie rok - opowiada
Joanna Derda.
Doktor Szaniawski pamięta, że
kiedy wyszedł na wolność, żaden z kolegów lekarzy się nie odezwał, nie
zaoferował pomocy.
- Odczekałem dłuższą chwilę i sam
zadzwoniłem do jednej koleżanki, a ona mówi, że jest okropnie. Wszystkim
pozakładali podsłuchy, żeby dokuczyć i zastraszyć. Ta moja koleżanka bała się
strasznie. Nie chciałem jej przysparzać problemów, nie prosiłem o wiele. Ale
była jedyną, która mi pomogła.
Pamięta jeszcze jedno - podczas
którejś rozprawy, a było ich przez te wszystkie lata kilkadziesiąt -
powiedział: zrozumcie państwo, że były to czasy ministra Ziobry. -
Protokolantka chciała tak zapisać: były to czasy ministra Ziobry, ale sędzia kazał
jej przekreślić i podyktował: były to czasy trudne dla lekarzy. Teraz też będą
trudne czasy dla lekarzy. Ziobro ma jakiegoś zajoba na ich punkcie, bo uważa,
że mu ojca nie umieli wyleczyć. Przyczepił się do doktora Garlickiego i
niewiele z tego wynikło. Tyle wynikło, że zrujnował mu karierę.
Jego kariera też się skończyła,
nie wrócił już do pracy. - Izba Lekarska przysłała mu pismo, że nie może wykonywać
zawodu, ponieważ toczy się przeciw niemu postępowanie. Miał czekać na
wyjaśnienie sprawy. A ona skończyła się po siedmiu latach. Całe szczęście, że
moja bratowa zarabiała, a potem Andrzej mógł przejść na wcześniejszą emeryturę.
Tyle że to psi grosz - mówi Joanna Derda.
NIKT SIĘ NIE DOWIEDZIAŁ
28 maja 2012 r. Sąd
Rejonowy dla Warszawy Pragi-Północ uniewinnił
Andrzeja Szaniawskiego z zarzutu łapówkarstwa. Doktor Ludwikowska została
skazana na pół roku w zawieszeniu na dwa lata. - Nie uniewinniono jej, bo
przyznała się do tego, że wzięła tę cholerną figurkę za kilkadziesiąt złotych
- irytuje się Maria Ej- chart z Fundacji Helsińskiej.
Tamta sprawa była dla niej
wyjątkowa. - Zdarzyła się na fali walki przeciwko lekarzom. Ten kontekst
polityczny miał kolosalne znaczenie. Absurdem było to, jak długo się toczyła i
jak wiele czasu było potrzeba, żeby się oczyścić z takich zarzutów. Oczywiście
bardzo trudno byłoby udowodnić, że przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości
ulegali naciskom, ale sposób prowadzenia sprawy przez prokuraturę daje wiele do
myślenia - mówi.
Mecenas Anna Czepkowska, która
broniła doktora Szaniawskiego, też mocno przeżyła tę sprawę. - Na etapie
postępowania przygotowawczego miałam poczucie bezsilności. Nie
mieliśmy dostępu do akt. Nie
byliśmy w stanie ani zweryfikować zarzutów, ani przygotować linii obrony.
Chodziliśmy tylko na kolejne posiedzenia sądu, podczas których sąd przedłużał
tymczasowe aresztowanie bez weryfikacji tego, co było w aktach. Również sąd
drugiej instancji, który rozpatrywał zażalenia wnoszone przez obrońców na
postanowienia przedłużenia tymczasowego aresztu, utrzymywał to w mocy. A
przecież nawet pobieżna analiza akt wskazywała, że te zarzuty są mocno
wątpliwe - tłumaczy.
Przykro jej trochę, że na początku
procesu było mnóstwo publiczności, a pod koniec sala sądowa świeciła pustkami.
- Kiedy pan Szaniawski doczekał
się wreszcie uniewinnienia, nikt się o tym nie dowiedział. Nie został
oczyszczony z zarzutów publicznie - mówi. Ma nadzieję, że nie trafi jej się
druga taka sprawa. I że już nigdy w Polsce nie będzie takich spraw.
Joanna Derda do dziś się
zastanawia, dlaczego padło akurat na jej brata? - To był pewnie przypadek.
Chodziło o to, żeby wykazać, że istnieje jakaś mafia, spisek, że się walczy z
korupcją. Nikt nie zastanawiał się nad krzywdą, jaką się ludziom wyrządza -
mówi.
Kiedy dziś słucha wypowiedzi na
temat krystalicznie uczciwych panów Ziobry i Kamińskiego, którzy dzielnie
walczyli o sprawiedliwość, to się denerwuje, bo wie, jak ta walka o
sprawiedliwość wyglądała. - W sprawie, która dotyczyła rzekomej łapówki w
wysokości 2,5 tys. zł, zniszczono człowieka. Nikt nie przeprosił ani nikt nie
poniósł za to żadnych konsekwencji. Stało się i trudno.
TO JUŻ INNY CZŁOWIEK
- Mąż bardzo się
zmienił. Prawie nie OPUSZCZA DOMU, JEST SŁABY, CIĄGLE CHORUJE. Kiedyś był towarzyski, mieliśmy mnóstwo znajomych, po
aresztowaniu zaczął się wstydzić, mówił, że środowisko lekarskie patrzy na
niego podejrzliwie. Teraz kontaktuje się tylko z jednym kolegą i rodziną. Bywa
trudny, ale ja to rozumiem. On jest najbardziej pokrzywdzony - mówi.
Więc kiedy niedawno sąd przyznał
mu 450 tys. zł zadośćuczynienia za niesłuszne tymczasowe aresztowanie i
doznane w tym czasie krzywdy, wcale się nie ucieszyła: - Nie chcę tych
pieniędzy. Oddałabym wszystko, by móc to, co się stało, jakoś odwrócić.
- Wolałbym te pieniądze zarobić. A
zresztą co to za zadośćuczynienie? - pyta doktor Szaniawski. - Chyba nie można
naprawić tego, co się stało. Nie będę już nigdy lekarzem. A poza tym, jakby poważnie
traktować opinie lekarzy, to się ze mnie zrobił wrak.
Taką opinię wydał biegły sądowy,
który na początku 2015 r. badał doktora Szaniawskiego. „Schorowany, bez szans
na wyzdrowienie” - ocenił i wyliczył wszystkie dolegliwości: cukrzyca typu 2,
marskość wątroby (prawdopodobnie polekowa), żylaki przełyku, wodobrzusze,
choroba niedokrwienna serca, niewydolność serca, nadciśnienie tętnicze,
zaburzenia świadomości na tle zespołu otępiennego, miażdżyca. Depresja wieloletnia.
Wtórne złe zrośnięcie żuchwy, utrata zębów i zaburzenia wymowy - napisał,
dodając, że zdrowie pacjenta gwałtownie pogorszyło się w czasie aresztowania.
- Taki ze mnie zwyrodnialec -
żartuje ponuro doktor Szaniawski.
Nie wie, co zrobi z
odszkodowaniem. Najpierw oddał długi rodzinie, która wpłaciła za niego kaucję
i zapłaciła honoraria prawnikom. Innych planów nie ma, bo jakie mógłby mieć,
skoro ledwie się rusza? Całymi dniami siedzi w fotelu, trochę poczyta, poogląda
telewizję, zrobi przegląd swojego zbioru noży, czasami któryś naostrzy. -
Niestety, jak byłem w areszcie, to się do nas włamali i rąbnęli Marzenki
biżuterię oraz parę moich noży, takich droższych - wzdycha.
W więzieniu - przypomina sobie -
najgorsze było to, że nagle przestał być szanowanym lekarzem. - Ten mały kurdupel
policjant zwraca się do mnie: panie Andrzeju. Więc ja mu: albo jestem Andrzej
Szaniawski, albo proszę pana. Uważam, że zrobiliście głupstwo, zatrzymując
mnie, ale przynajmniej się do mnie odnoście właściwie.
A współwięźniowie jeszcze gorzej
się odzywali: ej, ty! - W więzieniu albo jesteś najsilniejszy, albo najbogatszy
i wtedy sobie poradzisz. A ja nie byłem ani jeden, ani dragi. Siedziałem w
celi z pięcioma facetami i nie miałem aż takiej kasy, żeby ich zaopatrywać w
różne rzeczy z więziennej kantyny. Nie znałem grypsery, więc byłem traktowany
jak więzień drugiej kategorii. Po operacji jadłem przez rurkę zrobioną z
długopisu, z którego wyjąłem wkład i wszyscy się ze mnie nabijali. Więc
musiałem się bić - mówi. - No tak, bić - potwierdza. I wyjaśnia: był w celi
taki jeden, który się nie bił, i kazali mu siedzieć pod łóżkiem. - Wiedziałem,
że albo będę się bił, albo będę mieszkał pod łóżkiem - tłumaczy i zapala
papierosa.
- Tamto doświadczenie - mówi -
nie było całkiem złe. - Naprawie rok trafiłem między bandytów i łobuzów i
wytrzymałem. I to jest jakaś satysfakcja, że się nie dałem, chociaż działy się
tam różne przykre rzeczy.
I jeszcze jedna dobra rzecz:
dzieci mu się sprawdziły. - Stały przy mnie murem. Wierzyły, że to jest
nieporozumienie - mówi i sięga po kolejnego papierosa. Wrócił do palenia w
areszcie, po wielu latach przerwy.
Czy ma poczucie krzywdy? - Nie
wiem. Ale chyba nie mam do nich pretensji. Do nikogo - mówi po dłuższym
namyśle.
Na kolejne pytanie - czy jeszcze
na coś czeka - też odpowiada z ociąganiem: - Tak, czekam. Na co? Aż umrę.
Ostatnio bardzo nasiliły się dolegliwości bólowe, nie mam już sił. Nic mnie
nie cieszy. A właściwie przeżyłem to życie nieźle. A że potem tak się zepsuło?
CI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz