sobota, 22 marca 2014

Honorowi krwiodawcy



Niewielu Polaków, według badań, zdecydowałoby się oddać dla obrony kraju zdrowie lub życie Oczywiście to niskie morale narodu jest według prawicy winą Tuska. Problem w tym, że tych naprawdę zdeklarowanych obrońców ojczyzny jest znacznie mniej niż nawet wyborców PiS.

Poczucie, że agresja Rosji wo­bec Ukrainy realnie wystawia na szwank bezpieczeństwo Pol­ski, wzmaga patriotyczne napię­cie, przynajmniej u prawicowych po­lityków i publicystów. A tu okazało się, że większość Polaków ankietowanych przez MillwardBrown SA dla TVN24 nie jest gotowa do poświęceń dla kraju, 49 proc. (zdecydowanie nie - 21 proc.), przy 43 proc. tych, którzy godzą się z ry­zykiem utraty życia i zdrowia na rzecz ojczyzny (zdecydowanie tak - tylko 17 proc.). Te odpowiedzi są powiązane z innymi deklaracjami. Polacy w 54 proc. nie akceptowaliby udziału polskich sił zbrojnych w obronie integralności tery­torialnej Ukrainy (39 proc. byłoby za), ale ufaliby, że sojusznicy z NATO wywiąza­liby się wobec Polski ze swych zobowią­zań obronnych (49 proc. przy 41 proc. nieufnych). Zakładają więc, że wyłącznie Sojusz miałby szansę prowadzić wojnę o Ukrainę i że nie uchyliłby się od niej w razie najwyższej konieczności. Trzeba oczywiście ostrożnie podcho­dzić do tych wyników, niemniej pokazują pewne nastawienia społeczne, są przynajmniej zapisem świadomości. W licznych dyskusjach na internetowych forach, ja­kie pojawiły się po publikacji wyników badań, młodzi ludzie tłumaczyli swoje własne postawy. Jedni twierdzili, że nie pójdą na wojnę, bo nie mają żadnego doświadczenia bojowego, nie mieli bro­ni w ręku, nie czują się na siłach fizycz­nie, żyją w innym świecie i strzelania nie potrafią sobie wyobrazić. Przeraża ich sama świadomość, że mogliby w każdej chwili zostać zabici. Bardzo często po­jawiała się deklaracja, że stanęliby tylko w obronie rodziny, ale już niczego innego, bo to abstrakcja, a życie jest biologicznym konkretem. „Jeśli w wypadku wojny moi bliscy byliby bezpieczni gdzieś za grani­cą, a ja (...) miałbym walczyć za ziemię, domy, lasy i pola, to przykro mi bardzo, ale przy pierwszej okazji zwiałbym... Jeśli ktoś uważa, że warto ginąć za rozłożenie słupków przy granicach, to powodzenia mu życzę” - napisał jeden z blogerów.
Wielu dyskutantów uważało, że w dzi­siejszych warunkach wojennych, gdzie dominuje atak powietrzny, byliby tylko mięsem armatnim. Poza tym, jeśli kie­dyś młodzi mężczyźni unikali jak zarazy powszechnego poboru, dlaczego dzisiaj mieliby deklarować, że ochoczo pójdą na wojnę? - pytano na forach. Pojawiały się w dyskusjach także jednoznaczne na­stroje pacyfistyczne, niezgoda na wszel­kie zabijanie, stwierdzenia, że życie ludzkie jest bezcenne, niepowtarzalne i niewymienialne na inne wartości, takie jak terytorium czy suwerenność.
Wreszcie istotnym motywem był wą­tek polityczny. Jedni uważali za absurd umieranie za palącego cygara Tuska, Sikorskiego czy „prezydęta" Komorow­skiego, a drudzy jako równy nonsens traktowali poświęcenie życia za kraj Kaczyńskiego, Hofmana czy Brudziń­skiego. Państwo zostało tak mocno skojarzone z partyjną własnością, że straci­ło walor uniwersalnej wartości, za którą warto umierać bez względu na to, kto jest akurat premierem czy prezydentem.

Zagrożone morale
Nie powinno to wszystko specjalnie dziwić, kiedy przeczyta się wyniki innego sondażu: w 2008 r. CBOS zadał respon­dentom otwarte pytanie, jak rozumieją patriotyzm. Otóż dla 23 proc. była to „mi­łość do ojczyzny”, a dla 15 proc. - „poczu­cie więzi z krajem, przywiązanie do ojczy­zny”. Ale już postulat „poświęcania się dla kraju” sformułowało tylko 5 proc. bada­nych, „walkę w obronie kraju w sytuacji wojny” - 11 proc. To wyraźnie mniej niż te 17 proc. z najnowszego badania, może więc rządy Tuska nie byty aż tak „niepatriotyczne”? Notabene na „kultywowanie tradycji i świadomość historyczną" wska­zało 7 proc., ale już na „płacenie podat­ków” mikroskopijne 0,2 proc., tyle samo na „służbę wojskową”; na „bycie porząd­nym obywatelem” -1 proc.
Może to wskazywać na to, że polski pa­triotyzm przypomina trochę polski kato­licyzm -jest bardziej obrzędowy, dekla­ratywny, zewnętrzny, opiera się bardziej na tradycji i symbolach, niż przejawia w realnych postawach. Widać to choćby po tym, że w przypadku innego, zamknię­tego już pytania, „czy patriotyzm polega na...”, odpowiedź „gotowość do walki i oddania życia za ojczyznę’' wskazało aż 90 proc. badanych. Ale to było pytanie abstrakcyjne, teoretyczne.
Wyniki sondażu MB zainspirowały Jarosława Kaczyńskiego do wypowiedzenia podczas debaty sejmowej poświęconej sytuacji na Ukrainie słów, które poruszyły opinię publiczną: „na­wet najnowocześniejsza armia bez go­towych do walki żołnierzy jest niewiele warta (...) powinniśmy mieć nowocze­sną armię, ale powinniśmy mieć także żołnierzy, którzy są gotowi poświęcać się dla ojczyzny”. Po słowach Jarosła­wa Kaczyńskiego wypowiedzianych na Wiejskiej sypnęły się kolejne. Jaro­sław Sellin mówił w telewizji, że upadek uczuć patriotycznych w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat został zawiniony przez obóz lewicowo-liberalny, który rządził i rządzi III RP. A tym, który ostatecznie rozbroił Polskę, jest Donald Tusk.
W tygodniku „wSieci” tak o tym napisał Maciej Pawlicki: „Bijąc czołem Putinowi, Donald Tusk ciężko pracował, by swym strachem, służalczością i niepojętym uzależnieniem od KGB-isty zarazić więk­szość Polaków”. Łukasz Adamski w por­talu wPolityce.pl ironizuje: „Dostałem w wojsku kategorię 4P. W wypadku woj­ny jestem przeznaczony na zakładnika - mówi w jednym ze skeczy mistrz Woody Allen. Może jest to odpowiedź na groźbę wojny dla części naszych klitek intelektu­alnych, które zapewne niebawem zaczną nosić koszulki z napisem: nie oddam ży­cia za ojczyznę”. A internauta na forum dodaje: „dupki myślą, że da się sączyć kawusię w starbusiu, gdy wokół wojna..
Tak wygląda wojujący patriotyzm pol­skiej prawicy, z reguły oparty na hanieb­nym oskarżaniu innych. Powiedzmy bru­talnie, ma to być patriotyzm nasączony krwią i zaświadczony ofiarami, sponiewie­ranego militarnie i politycznie, ale zawsze dumnego i honornego narodu. Ta mito­logia jest wytworem historii, ale, co chy­ba najdziwniejsze, staje się na naszych oczach wytworem bieżącej polityki, wręcz narzędziem w walce o władzę. Następuje politycznie uzwyczajnienie śmierci i ofiary, ba, lanie krwi staje się wręcz historyczną koniecznością. Ponoć jest potrzebne na­rodowi do jego oczyszczania się i uzdro­wienia moralnego. Tak jak gdyby tragedie niosły samoistne dobro, a ofiary były ko­nieczne, więcej, były pożądane. Bez daniny krwi rany zarastają blizną podłości, jakże to ukochana metafora literacka. Mistykiem krwi przelanej w narodowej sprawie jest ulubiony poeta PiS Jarosław Marek Rym­kiewicz, a brak najwyższej ofiary powoduje, że rzecz staje się podejrzana i nieważna, jak np. Okrągły Stół.
Do tego dochodzą pompatyczne wy­twory polityki historycznej, to takie ob­razki, obchody i kampanie, które skła­dają się na bezkrytyczne upamiętnianie Powstania Warszawskiego czy płk. Ry­szarda Kuklińskiego, to są opowieści o Żołnierzach Wyklętych, o heroizmie
„Ognia", niedopuszczające jakichkol­wiek wątpliwości, niuansowania prawd, pokazywania drugich stron medalu, w ogóle odrzucające rozliczenia z mało chwalebnych stron rodzimej historii.

Prawda klęsk
Prawicowa mitologia ma coraz to now­sze odsłony. Konflikt na Ukrainie przebiega rzekomo według scenariusza, na który już wcześniej - jak słyszymy - znalazł odpo­wiedź Lech Kaczyński, prezydent RE Wtedy zwłaszcza, gdy podczas narastającej woj­ny w Gruzji zorganizował do niej wyprawę kilku prezydentów z regionu i wsparł słab­szego przeciwko Moskwie. To jest ten wzór, ten drogowskaz. Warto jednak pamiętać, że w tamtym konflikcie realne i skuteczne (na jaką miarę to już inna kwestia) okaza­ły się nie słowa i gesty prezydenta Polski, a po prostu bezpośrednie rozmowy prezy­denta Francji Sarkozy’ego z Putinem. Twier­dzenie dzisiaj, że to zmarły prezydent miał rację w sprawie Rosji, a jego przeciwnicy jej nie mieli, to czysty absurd. Znaczyłoby to, że wszystkich innych Putin zwiódł, że ma w Polsce i na Zachodzie swoich bezkrytycz­nych miłośników, którzy widzieli w nim przez lata normalnego liberalnego demo­kratę - tak to widzi dzisiaj drużyna PiS. Było oczywiście zupełnie inaczej.
Lech Kaczyński miał taką samą rację jak wielu innych, którzy Putinowi nie ufali, ale wiedzieli też, że pozbyć się go nie da; nikt o drobinę przytomny nie miał nigdy złudzeń, że Putin stoi na czele de­mokratycznego systemu. Próbowano go jednak w ten demokratyczny porządek włączyć, związać gospodarczymi za­leżnościami i politycznymi układami z Zachodem, jakoś cywilizować, z pełną świadomością, że to się może nie udać, tak jak to robiono długo w przypadku innego regionalnego satrapy Łukaszen­ki - to był plan A. Była w tym nadzieja, że Putin traktowany eksperymentalnie jako kandydat na demokratę może takim demokratą się stanie. Kiedy okazało się, że jednak zdecydował się na wariant si­łowy, Europa i USA wdrażają plan B.
Była i jest to polityka racjonalna i jedy­na do zastosowania, a oba plany mogły występować tylko w takim porządku. Nie była to naiwność, ale przeciwnie - pełne wyrachowanie. Kiedy realizuje się plan A, w sumie, gdyby się udał, najbardziej korzystny i długofalowy, nie mówi się ję­zykiem planu B, bo to przeciwskuteczne. Jeśli dzisiaj PiS triumfalnie głosi, że „Tusk zaczął mówić Kaczyńskim”, to stało się tak dlatego, że przyszedł na to czas. Na tym polega dyplomatyczna mądrość, ela­styczność i odpowiedzialność, a to zawsze w końcu dyplomaci i umiarkowani polity­cy prozą zakulisowych negocjacji muszą sprzątać po wygłaszających płomienne przemówienia radykałach. I politycy robią to nie w swoim interesie, bo oni przetrwa­ją, ale tych, których w innym przypadku musieliby wysłać na wojnę.
Problem polega też na tym, że prawica, wychwalając politykę wschodnią Lecha Kaczyńskiego, nie potrafi jej dzisiaj wyło­żyć w formie jasnej propozycji, scenariu­sza, który należałoby dzisiaj realizować. Ciągłe powtarzanie, że Putin liczy się tylko z silnymi, nic nie znaczy, prawica zawsze była mocna głównie w gębie. Mo­gła sobie pozwolić na nieobliczalny język, bo zawsze obok byli i są politycy bardziej umiarkowani, którzy biorą na siebie „mo­ralne kompromisy” i próbują nie dopuścić do eskalacji, a może i rozlewu krwi.
A jeszcze do tego ukochany przez pol­ską prawicę bratanek polityczny Orban, premier Węgier, mówiąc delikatnie, wypiął się na ten cały galimatias wol­nościowy i proeuropejski ukraińskiego Majdanu i de facto poparł Rosję. Od daw­na wiadomo, że Orban szuka korzyści w różnych układach i że na pewno nie zamierza psuć sobie relacji z Putinem. To, wbrew złudzeniom polskiej prawicy, żaden romantyk, ale twardy pragmatyk, który szabli wyciągać nie zamierza.

Sprawa ukraińska spowodowała, że na nowo rozgorzała licytacja na patrio­tyzm, która może się stać motywem prze­wodnim nadchodzących kampanii wybor­czych. Ale chyba pierwszy raz od lat w takiej rywalizacji Platforma i Tusk nie przegrywa­ją. Pseudoromantycznej wizji patriotyzmu, jaką prezentuje PiS, opartej na gestach, symbolach i przemówieniach, Tusk prze­ciwstawił niejako patriotyzm praktyczny. Twardą, na tle innych europejskich polity­ków, retorykę połączył z zakulisowymi ne­gocjacjami, uruchomił swoje brukselskie kontakty, skorzystał z tego, co mu do tej pory zarzucano, czyli z dobrych stosunków z kanclerz Merkel. Przedstawił spójną kon­cepcję bezpieczeństwa kraju, który robi, co może, ale w równym szeregu z innymi, daje świadectwo, domaga się sankcji dla Rosji, ale nie prowokuje awantur, nie staje się kolejnym problemem.
Coraz wyraźniej widać, że lepiej grać słyszalne, choć drugie skrzypce w euro­pejskiej ekstraklasie, niż-jak chcą „Ja­giellonowie” - szefować drugiej lidze. Polacy zaczęli sobie zadawać pytanie: co bardziej służy Polsce, czy właśnie takie mocne ulokowanie w międzyna­rodowych strukturach, czy jednorazowe gesty, czym teraz byłaby chociażby pró­ba przedarcia się polskiego prezydenta na Krym i wygłoszenia przemówienia, po czym trzeba by go było zapewne ra­tować z opresji za pomocą właśnie tak pogardzanych zakulisowych rozmów.
Ponieważ prawica nie ma wyraźnie innej propozycji, dlatego widać tam pe­wien niepokój. Lansowana teza o Polsce jako uzbrojonej wielkim kosztem po zęby twierdzy, z rządem obrony narodowej premiera Jarosława Kaczyńskiego, z po­wszechnym poborem, która musi liczyć tylko na siebie, a jeszcze obraża sojuszni­ków, ukazała całą swoją anachroniczność.
Sondaż wykazał, że sami Polacy nie wierzą w samodzielne możliwości obro­ny kraju, bez silnego powiązania z tym „zdradliwym” Zachodem. Nikt dzisiaj nie chce otwartej wojny między pań­stwami. Dzisiejsze konflikty są kamu­flowane i na swój sposób eufemizowane, a przez to pozbawione patosu; dominuje „mała” niejednoznaczna rzeczywistość, obejmująca nawet próby obłaskawiania wrogów, uprawiana jest sztuka niezabijania. To coraz wyraźniej frustruje prawicę. Jeden z „niepokornych” pu­blicystów napisał na prawicowym por­talu, że ceną za brak ofiar w konflikcie krymskim jest kompromitacja Zacho­du. Widać w tym myśleniu charaktery­styczną tęsknotę za czymś „wielkim”, za prawdziwą „walką o wolność”, gdzie byłyby porządne ofiary, którym można by potem stawiać pomniki. Aż dziwne, że nie padło dotąd hasło, aby skrzyk­nąć bitnych patriotów, choćby kibiców, i wysłać na „wojnę krymską” (zamiast zwyczajowo na wiosnę do Budapesztu) legion wzmożonych bojowników.
Historia Europy pokazuje, że co pewien czas następuje patriotyczne i narodowe wzmożenie. Po około stu latach względne­go spokoju po kampaniach napoleońskich wybuchła I wojna światowa. W czasach belle epoque, rosnącego dobrobytu, roz­woju nauki, rozkwitu metropolii, miliony żołnierzy wysłano do okopów na bezsen­sowną rzeź. Co więcej, wojna ta na począt­ku budziła w wielu krajach wręcz zbioro­wy entuzjazm, patriotyczne uniesienie, właśnie jako odpowiedź na „małe czasy”, moralną zgniliznę, irytujący brak patosu dziejów, na - jak byśmy to dzisiaj powie­dzieli - konsumpcjonizm.
Efektem pierwszej wojny była jeszcze straszliwsza wojna druga. Teraz mija sto lat od tamtej zawieruchy. I być może znowu pojawia się u niektórych ten sam wirus, chęć, aby historię „uwznioślić”, wy­wietrzyć stęchliznę bezideowości, „wstać z kolan”, żeby znowu o coś chodziło. Ale już coś wiemy o wojnach. Dlatego ta in­tuicyjna w młodym pokoleniu niechęć do podejmowania zbrojnej walki dla jed­nych jest znakiem niskiego morale, ale też może być szansą na niepoddawanie się tej militarnej gorączce. Tworzy się być może nowe morale, bez dawnego zadęcia, bar­dziej pragmatyczne i zdroworozsądkowe, mniej szafujące życiem, także w deklara­cjach. Może właśnie lęk przed kolejnym wzmożeniem „honorowych krwiodaw­ców” przed zbyt łatwym mówieniem o wojnie leży u podstaw tego, że nie ma dzisiaj zbyt wielu chętnych do umierania.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz