To, że miliony
„wolnych Polaków" czekają na film o Smoleńsku, nie oznacza, że państwo ma
wykładać na ten cel publiczne pieniądze. Zwłaszcza gdy zanosi się na knot, przy
którym będą błyszczeć nawet dawne filmy Bohdana Poręby.
RAFAŁ KALUKIN
Smoleńsk
może nas z powrotem złączyć. Ja tymczasem przygotowuję film. Mam już początek
i koniec. Teraz wypełniam środek. Najbardziej jestem zadowolony z zakończenia”
- mówił trzy lata temu „Newsweekowi” Antoni Krauze, reżyser.
Gdy komisja Polskiego Instytutu
Sztuki Filmowej odrzuciła wniosek o dofinansowanie produkcji przygotowywanego
przez Krauzego filmu „Smoleńsk”, przy okazji ujawniając ramy konstrukcyjne
opowieści, mniej więcej wiadomo, co twórca
miał na myśli.
Jak z
Wildsteina
Początek - to scena katastrofy Tu-154- Koniec - w zasnutym mgłą lesie katyńskim duchy
zamordowanych przez NKWD oficerów salutują duchom par? prezydenckiej. Ta scena
mówi sama za siebie. Pozostaje tylko zagadką, jak to się stało, że doświadczony
twórca, mający w dorobku kilkanaście filmów, dał się uwieść symbolice tak
tandetnej i nachalnej ?
Młodemu Wajdzie krytycy nieraz zarzucali,
że rozbuchana symbolika jego wczesnych filmów nie współgra z ich intelektualnym
przesłaniem. Niektórzy dowodzili, że twórca konstruuje symbole tak
wyrafinowane, iż sam ich nie rozumie. W przypadku „Smoleńska” sytuacja jest
odwrotna - prostą katyńską metaforykę pojmie nawet gimnazjalista. Film zwieńczony
taką sceną nie może być filmem I udanym, żadne wypełnianie środka na nic się
zdać nie może.
Zwłaszcza że w pisaniu scenariusza
s wspomogli Krauzego publicyści o przekonaniach twardych jak skała: związani z
„Gazetą Polską” Marcin Wolski i Tomasz Łysiak oraz producent filmu, przy okazji
pisujący w tygodniku „W Sieci”, Maciej Pawlicki. Polityczne emocje rozgorzały
do tego stopnia, że Wolski - najbardziej doświadczony w budowaniu opowieści -
zaczął się od dzieła dystansować. Przyznaje, że w jego wizji słowo „zamach”
miało zawisnąć w narracyjnej próżni. A w żadnym razie nie stać się insynuacyjnym
kluczem spajającym fabułę.
Z opisu scenariusza zawartego w
uzasadnieniu ekspertów PISF wynika, że powstał twór grzeszący gazetową
doraźnością, niespójny gatunkowo, jedne mymi arowy i przewidywalny niczym
powieści Bronisława Wildsteina. Oto dziennikarka, która straciła bliską osobę w
katastrofie smoleńskiej, podejmuje śledztwo. Spotyka się z rodzinami ofiar,
nabiera wątpliwości wobec oficjalnej wersji wydarzeń, odkrywa wielkość
prezydentury Lecha Kaczyńskiego, zmaga się z siłami wszechwładnych „onych”. I
tak to sobie leci aż do odkrycia, że III RP to kolejna odsłona Wildsteinowskiej
doliny nicości, gdzie kłamstwo tłamsi prawdę. Lecz stłamsić całkiem nie może -
nieprzypadkowo pierwszy dzień zdjęciowy ekipa Krauzego odbyła na Krakowskim
Przedmieściu w trzecią rocznicę katastrofy smoleńskiej. Patriotyczny odpust
„wolnych Polaków”, który tam się odbył, ma zapewne posłużyć za ilustrację
przebudzonego narodu.
Zamach jest faktem
Zaskoczenia nie ma. Wypowiedzi
Krauzego jasno wskazywały, w którą stronę będzie zmierzać produkcja.
Wspominał przecież, że aktualizuje scenariusz o ustalenia zespołu
Macierewicza. „Będę korzystał z faktów, a nie propagandy - zaperzał się. -
Fakty od samego początku wskazują, że był to zamach”.
W innym wywiadzie twierdził, że film będzie „hołdem złożonym
dziennikarkom z mediów niezależnych”. Jak można domniemywać, bohaterka
„Smoleńska” to ekranowe wcielenie Ewy Stankiewicz, dokumentalistki, która
nazbyt głęboko zaciągnęła się smoleńską mgłą, odpływając w odmienne stany
świadomości.
Mamy więc reżysera, który doznaje
politycznej iluminacji i traci dystans właściwy dojrzałym twórcom. Do tego
dochodzą instytucjonalne ramy projektu, powstającego w tzw. drugim obiegu
mobilizującym poparcie dla PiS, przetwarzającym wciąż te same wątki w prasie,
internecie, telewizji, literaturze, dokumencie, a teraz w partyzancko
realizowanej pełnometrażowej fabule. Projekt zdążył zantagonizować środowisko
filmowe. Przymierzani aktorzy ze wstrętem odmówili Krauzemu współpracy. Reżyser
zatrudnił więc mniej utalentowanych (może poza Ewą Dałkowską), których walorem
jest to, że „kochają Polskę”.
Ten projekt od początku nie ma
szans na artystyczne spełnienie. Tyle że to kryterium najmniej interesuje
potencjalną widownię. Ona i tak uzna „Smoleńsk” - jeśli powstanie - za klasykę
polskiej kinematografii.
Sztuka albo manifesty
Polityka zawsze była ważnym
tworzywem sztuki. Dopóki twórcy sięgają po napięcia wynikające z konfliktu
idei, zdolni są kreować dzieła wybitne. Gdy jednak biorą na barki ciężar dawania
świadectwa, już tylko talenty największych potrafią ratować się przed
upadkiem. Przekonał się o tym nawet Andrzej Wajda, który w szczycie
solidarnościowego upojenia nakręcił „Człowieka z żelaza”, film grzeszący plakatowym
schematyzmem, choć broniący się wielkimi scenami.
Był jednak inny film, o
kontekstach bliższych „Smoleńskowi”. To „Hubal” Bohdana Poręby. Niedawno
zmarły reżyser, który uważał się za antagonistę Wajdy
(choć nie miał krzty Wajdowskiego geniuszu), mawiał, że chce „równoważyć w
polskiej kinematografii wpływy dalekie od tradycji polskiej kultury
narodowej”. W zespole filmowym Profil zebrał grono podobnych sobie, którzy
deficyty talentu nadrabiali ideową pryncypialnością. Agresywny nacjonalizm
spotykał się tam z serwilizmem wobec władzy. O izolowanej w środowisku grupie
tak opowiadał reżyser Janusz Kijowski: „Z ludźmi z Profilu nie dawało się
rozmawiać, nie dopuszczali żadnych argumentów (...). Wiedzieli z góry, co jest
dobre, a co złe. I pomawiali nas, że jesteśmy manipulowani przez żydowskie
albo szpiegowskie kręgi kosmopolityczne”.
Zanim jednak doszło do powstania
bijącego rekordy w produkowaniu złych filmów Profilu, Poręba nakręcił w 1973
roku „Hubala”. Film jak na tego twórcę niezły, choć o potencjale zmarnowanym.
Przez reżysera, który postanowił stworzyć „wielki manifest polskości i
katolicyzmu”.
Pierwszą wersję scenariusza o
ostatnim żołnierzu Września stworzył pisarz Jan Józef Szczepański. W tekście
znalazło się wszystko, co decyduje o wielkości filmu. Czyli przede wszystkim
wielowymiarowy bohater. Major Dobrzański był oficerem krnąbrnym i niesubordynowanym,
hulaką i okrutnikiem. Ale po klęsce kampanii wrześniowej jego anarchiczne
usposobienie nabrało nowego wymiaru. Nie złożył broni, tylko stanął na czele
oddziału straceńców, by kontynuować beznadziejną walkę, łudząc się, że
zachodni sojusznicy przyjdą w sukurs upadłej Rzeczypospolitej. Nie był
bohaterem bez skazy - uwiódł łączniczkę, kazał rozstrzelać jeńców. Na złożoność
„Hubala” miały się nakładać dylematy moralne. Za każdego zabitego Niemca
ludność cywilna płaciła masową egzekucją. Szczepański stawiał klasyczne
polskie pytania: o cenę przelanej krwi, konflikt politycznego realizmu i
honoru.
Nazwisko pisarza nie znalazło się
jednak w napisach końcowych „Hubala”. Poręba poszedł bowiem inną
drogą. „Postać głównego bohatera zblakła, zatarła się, zagubiła w ciągłej
szarży ułańskiej, w tętencie kopyt, w galopie. Film, zamiast być opowieścią o
polskich losach, nadziejach, złudzeniach i dramatach, stał się nowym polskim
westernem” - pisała Maria Turlejska. Westernem albo - jak twierdził sam Poręba
- żołnierskim rapsodem, toczącym się w scenerii wiejskich kościołów i na
plebaniach, pośród krzyży. Oraz w potyczkach, w których Polak siecze Niemca
szablą, a na koniec heroicznie ginie.
„Hubal” zdobył milionową widownię
spragnioną w czasach Gierka patriotycznych uniesień. Jednak - jak dowodził na
łamach paryskiej „Kultury” Stanisław Barańczak - był utworem „pozornie opozycyjnym”.
Ryszard Filipski, patriota o moczarowskim sznycie, odgrywał Hubala w pozie
surowego, lecz sprawiedliwego dowódcy. Uosabiał ideał silnego wodza,
legitymizującego wszystkie autorytarne reżimy. I tak, uważał Barańczak, dzieło odwołujące się do ludowego
patriotyzmu paradoksalnie wzmacniało władzę.
Jak łączyć Smoleńskiem?
Jazgot prawicowych mediów po
decyzji PISF w sprawie „Smoleńska” był przewidywalny. Streszcza go głupstwo
Michała Karnowskiego: „Jesteśmy traktowani jak podludzie”. Z jego tekstu miało
wynikać, że dotacja publiczna należy się prawicy smoleńskiej jak psu zupa.
Nieważne więc walory artystyczne scenariusza, nieważne perspektywy na strawny
efekt ekranowy. Tylko polityczne ostrze filmu się liczy.
Jednak zasada politycznego
pluralizmu nie może decydować o polityce kulturalnej państwa. Nie polega ona
na tym. aby finansować z pieniędzy podatników filmy prawicowe bądź lewicowe,
tylko po prostu dobre. Trudno zaś sobie wyobrazić, aby na podstawie marnego
scenariusza powstało dzieło choćby przeciętne. Spowijająca projekt smoleńska
metafizyka sama w sobie nie powinna
być powodem odrzucenia, jednak jej irracjonalność i deformująca jednowymiarowość
unicestwiają artystyczną rangę produkcji. I koło się zamyka.
Niedorzecznością byłoby zresztą sądzić,
że tak uznani twórcy jak Jerzy Stuhr bądź Jerzy Skolimowski (byli członkami
komisji opiniującej scenariusz) mieliby się kierować wytycznymi polityków'. Dla
świętego spokoju mogli nawet klepnąć decyzję o dotacji. Nikt by ich nie wyzywał
od sługusów władzy. Zaś film nieudolnie przetwarzający spiskowe wątki, które
zna już na pamięć każdy Polak z dostępem do internetu, i tak przewrotu
politycznego nie wywoła. Równie dokuczy Tuskowi, jak niegdyś „Hubal” Gierkowi.
Jeśli jednak, jak dowodził Krauze, naprawdę „Smoleńsk może nas z powrotem
złączyć”, to lepiej poczekać na inną okazję.
Czy nie lepszy byłby film o
zwykłym Polaku błądzącym pośród zniczy Krakowskiego Przedmieścia,
konfrontującym różne sposoby przeżywali i a polskości, miotającym się pomiędzy
fantomami przeszłości a iluzjami nowoczesności? Odbywającym wędrówkę w
złudnym pragnieniu odnalezienia prawdziwej tożsamości?
Kiedyś takie filmy kręcił Tadeusz
Konwicki. Czy w Polsce różnych obiegów pojawią się następcy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz